- W empik go
Welon Panny Młodej - ebook
Welon Panny Młodej - ebook
Gdy młoda Lisa-Marie ginie w tajemniczych okolicznościach w czasie nocy poślubnej, społeczność Vargön nie może wyjść z szoku. Mona Schiller, była sędzina, a przy tym nieustraszona i silna kobieta, która wróciła do rodzinnej miejscowości po wielu latach spędzonych za granicą, zostaje wciągnięta w policyjne śledztwo. W miarę jak zgłębia sprawę, poznaje zupełnie inne oblicze nie tylko Lisy-Marie, ale także miejsca, w którym się wychowała.
„Welon Panny Młodej” to pierwsza część serii o dawnej osadzie robotniczej Vargön, której mieszkańcy skrywają ogrom tajemnic. Mona Schiller stara się je odkryć, a przy tym zmaga się z własnymi demonami.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8034-080-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poranek jest nasycony bladym światłem. Samica kruka rozpościera skrzydła i odrywa się od ziemi. Sunie nad czubkami drzew, upierzenie ma czarne i błyszczące. Niosący się echem nad milczącą górą dźwięk pękającej suchej gałęzi brzmi jak wystrzał z pistoletu. Samica spogląda w dół i spostrzega, że na ciemnym skraju lasu nabiera kształtu jakaś postać – to łoś brodzi z wolna w unoszącej się nad łąką zasłonie mgły.
Kruczyca leci nad lasem, górami i rzeką wijącą się w dole jak wąż. Zauważa, że czarną taflę wody przecina błyszcząca głowa bobra. Na polanie tuż obok z nory wygląda lis – unosi wzrok i mruga, obserwując świt. Ona sunie dalej i nagle odwraca głowę, bo coś przyciąga jej uwagę.
Zawraca, nurkuje równolegle do szumiącego wodospadu i czując na sobie drobne kropelki, ląduje na błyszczącym od wody kamieniu. Robi parę chwiejnych kroków w bok. Siada nieruchomo i nasłuchuje dźwięków wody uderzającej o skałę, aż do momentu, gdy słoneczne światło przeciska się przez listowie. W szumiącej wodzie widać błysk, a w czarnym oku kruczycy odbija się złoty pierścionek. Pierścionek tkwi na palcu dłoni, a dłoń drży za każdym razem, gdy obmywa ją woda niosąca cienkie strużki krwi do ciemnej toni jeziora Wener.Rozdział 1
Mona Schiller siedzi na koniu. Brzozy na skraju lasu są zielone, a wiatr szumi słabo w młodych liściach. Są Zielone Świątki, święto ruchome, ale tu niewiele się rusza, myśli Mona i prowadzi konia stępa na luźnych lejcach. Przeciwnie, jest całkiem spokojnie. Zbyt spokojnie.
W każdym razie cieszy się, że w wieku pięćdziesięciu sześciu lat bez żadnego problemu wspina się na koński grzbiet. Jest w formie i ćwiczy. Choć to w sumie oczywiste – czym innym wypełniłaby dni teraz, kiedy dom jest już wyremontowany i urządzony?
Czuje się wykończona, ale mimo to wie, że decyzja o przeprowadzce do domu w Vargön była słuszna. Straciła już piętnaście lat z życia synów. Naprawienie relacji z nimi będzie najtrudniejszą, ale też najważniejszą rzeczą, jakiej kiedykolwiek dokona.
Słucha odgłosu końskich kopyt, które uderzają rytmicznie o miękką leśną ścieżkę, i buja się z każdym krokiem. Zapach lasu iglastego i słońca padającego na wilgotny mech przenosi ją do czasów dzieciństwa i przejażdżek w to miejsce, na Hunneberg. Wydaje jej się, że rozpoznaje nawet przewrócony świerk przy ścieżce – jego martwe gałęzie sterczą z pnia jak odnóża skolopendry.
Mona widzi, jak wiewiórka wbiega po czarnym pniu drzewa, a kosmata kita znika za jedną z gałęzi. Nagle otwiera się przed nią polana i koń już ma przejść w kłus, kiedy robi nagły krok w bok, a potem nieruchomieje i staje jak wryty.
Mona rozgląda się wokół, pochyla i klepie go po szyi, przemawiając uspokajająco. Promienie słońca prześwitują przez listowie lasu mieszanego i rzucają drżący wzór na poszycie polany. Zauważa, że wokół panuje kompletna cisza. W gęstym lesie nie śpiewa choćby jeden ptak. Nagle Mona się wzdryga na dźwięk spadającej szyszki, która odbija się od gałęzi i w końcu ląduje na miękkiej ziemi przed nią. Koń prycha i nerwowo ugniata ziemię kopytami. Mona próbuje lekko go dotykać i nie przestaje przemawiać uspokajającym tonem. Kiedy jednak podnosi wzrok, orientuje się, w czym rzecz.
Spostrzega go tuż przed sobą – idzie słoneczną polaną. Widzi olbrzymią koronę i długie kroki, którymi przygniata źdźbła i kępy traw. To łoś. Największy, jakiego kiedykolwiek widziała. Na widok jego majestatycznego piękna zastyga jak kamień. Łoś przystaje naprzeciwko niej i wolno obraca łeb. Ona patrzy mu w oczy i przez krótką chwilę ma wrażenie, jakby czas stanął w miejscu. Zwierzę przeszywa ją wzrokiem na wskroś, a ona daje się wciągnąć głęboko w świat jego prastarej mądrości. Jednak magiczna chwila gwałtownie pryska, kiedy wystraszony koń szybko uskakuje, robi w tył zwrot i pędzi przed siebie ile sił.
Cały spokój znika. Żeby nie spaść, Mona poprawia się w siodle i pochylona nad końskim grzbietem próbuje wymacać lejce. Wie, że musi je złapać, bo inaczej koń może się przewrócić i połamać nogi. Walczy o przejęcie kontroli nad wystraszonym wierzchowcem pośród omszałych skał i wysypanych świerkowym igliwiem ścieżek. Kora świerków obciera jej nogi, gałęzie chłoszczą ją po twarzy i sprawiają, że oczy zaczynają łzawić. Trwa to do chwili, kiedy docierają do kamienistego łożyska strumienia. Wtedy koń nieco zwalnia i Monie udaje się chwycić trzepoczące lejce. Zbiera je w ręku, odchyla się ciężko na siodle i wypuszcza powietrze z płuc, a koń prycha i zarzuca łbem. Wciąż czując, jak twarz piecze ją od uderzeń gałęzi, Mona nachyla się i poklepuje konia po ciemnej, spoconej szyi. W tej samej chwili z lasu dobiega ją jakiś szelest.
Nerwowy koń ma już tego dosyć. Staje na tylnych nogach, a Mona mocno obrywa końskim łbem w twarz i spada, próbując się na oślep czegoś chwycić, ale plecami i głową uderza o coś twardego. Próbuje zaczerpnąć powietrza, turla się i traci oddech. Słychać tętent kopyt i koń znika. Mona patrzy przed siebie oszołomiona. Widzi jeszcze parę zniszczonych czarnych butów w krzakach jagód, a potem ogarnia ją mrok.Rozdział 2
Inspektor kryminalny Anton Asplund stoi przy wodospadzie. Huk wody spadającej trzydzieści metrów wypełnia mu głowę, a słońce szczypie go w oczy, kiedy podnosi wzrok i patrzy na sam szczyt. O tej porze roku wodospad jest trochę spokojniejszy, ale wiosną, w czasie roztopów, wielkie masy wody są rozrzucane na boki, a biała piana tworzy iluzję koronkowej zasłony rozpostartej nad czarną skałą. Dlatego wodospad jest też nazywany Welonem Panny Młodej.
Zawsze lubił to miejsce. Czasami przyjeżdża tu i siada na jednym z omszałych kamieni, które wystają z ziemi jak głowy starych trolli. Huk wody wiosną albo jej spokojny szum latem przenosi go do innego świata. Bywało, że gdy siedział bez ruchu wystarczająco długo, zdawało mu się, że słyszy dźwięki skrzypiec wzbierające z tańczących wód. Nigdy nikomu o tym nie opowiadał, choć wielu ludzi wie, że czasem w górach widzi się i słyszy niewytłumaczalne zjawiska.
Anton wspina się przez kłody po kamieniach, a kiedy dociera na miejsce, drobne kropelki wody chłodzą mu twarz. Pod wodospadem z wody wystaje płaski kamień – przypomina mały balkon stworzony siłami natury. Klęczy na nim lekarz z przychodni. Jedną rękę wyciąga przed siebie, a drugą opiera na kamieniu, żeby utrzymać równowagę. Anton spogląda mu w oczy przez okulary nakrapiane drobinkami wody, kiwa głową, a potem patrzy w dół na to, ku czemu sięga lekarz.
Ciało zaklinowało się pomiędzy czarnymi kamiennymi blokami a mokrymi kłodami. Jedna ręka leży wyciągnięta, a dłoń z popękanymi paznokciami i poranionymi kostkami spoczywa na błyszczącym kamieniu niczym fragment martwej natury i drży za każdym razem, gdy obmywa ją woda. Długie ciemne włosy zaplątały się w kolczastą gałąź, a spieniona woda ciągnie je i szarpie. Cienka biała koszula nocna przylega do ciała, ukazując przez mokry materiał miękkie krągłości piersi i ciemne sutki. Posiniaczona prawa noga leży wygięta w łuk na kamiennym bloku, a z uda zwisa niebieska podwiązka. Jednak spojrzenie komisarza zatrzymuje się na twarzy kobiety. Szum wodospadu cichnie, komisarz przełyka ślinę. Niegdyś tak żywe i piękne oblicze o różowych policzkach i czerwonych ustach jest teraz pustą maską z czarnymi otworami.
Zamyka oczy, przeszywa go dreszcz. W jego miejsce, zwykle tak pełne spokoju, wtargnęła jakaś groza. Słyszy to w wietrze szumiącym w liściach, trzaskaniu drzew i w walących się z góry masach wody. Wie, że już nigdy nie będzie tu tak jak dawniej.Rozdział 3
Konie metodycznie obgryzają kępy trawy, a ich ogony odganiają owady przyciągane do gorących ciał. Mona też odpędza natrętną muchę, opiera się plecami o pomalowany na kolor czerwieni faluńskiej budynek stajni i zamknąwszy oczy, wystawia twarz ku słońcu. Podnosi rękę, przeczesuje palcami włosy i wypełniony krwią guz z tyłu głowy. Pewnie powinna przyłożyć do niego coś zimnego, ale uznaje, że to może poczekać, aż wróci do domu.
– Konie często boją się łosi – słyszy głos i podnosi wzrok. Mężczyzna stoi przed nią i trzyma w ręku kubek z parującą zawartością. Mona opuszcza wzrok i widzi te same czarne ciężkie buty, które zauważyła chwilę wcześniej w krzewach jagód.
– Wiem – odpowiada, kiwając głową.
On podaje jej kubek opaloną na brązowo żylastą dłonią.
– Trzymaj – mówi.
Mona bierze do ręki kubek i znowu kieruje spojrzenie ku ziemi. Torebka po herbacie nadal zanurzona jest w wodzie, a cienki biały sznurek z etykietką Earl Grey wisi nad krawędzią czarnego naczynia.
– Dzięki – odpowiada i otacza je dłońmi. Choć nie czuje się zmarznięta, ciepło na skórze sprawia jej przyjemność. – Dokładnie tego teraz potrzebuję.
– Czy mogę? – pyta mężczyzna i wskazuje głową miejsce obok niej na ławce.
– Jak najbardziej. Oczywiście – odpowiada Mona, odsuwa się o kilka centymetrów i natychmiast czuje ból w posiniaczonym ciele.
Kiedy tamten siada, ławka ugina się pod jego ciężarem.
– Jak tam?
– W porządku.
Pochyla się i patrzy na nią zmartwiony.
– Mam nadzieję, że nie jest ci niedobrze.
– Nie – odpowiada, dziwnie wzruszona jego troską. Nie jest do tego przyzwyczajona. Zwykle sama się o siebie troszczy. – Nie doznałam wstrząśnienia mózgu, jeśli to masz na myśli.
– Zemdlałaś.
– Tak, to prawda. – Kiwa głową i obserwuje konie na pastwisku. – Niewątpliwie uderzyłam głową o kamień. Ale mogło być o wiele gorzej. – Przykłada kubek do ust i pije. Ciepła herbata dobrze jej robi. Kieruje na niego wzrok. – Miałam szczęście, że akurat przechodziłeś.
On kiwa głową.
– Co właściwie robiłeś w środku lasu?
Odchyla się i opiera o nagrzaną słońcem ścianę stajni.
– Pracowałem – odpowiada.
– W niedzielę? Nad czym?
Zaczyna się śmiać. Śmiech jest cichy i serdeczny.
– Nie ulega wątpliwości, że nadal nie rozjaśniło ci się w głowie – odpowiada. – Jestem leśniczym. Pracuję w Ekoparku na górze i odpowiadam za tamtejszy las. – Wzrusza ramionami. – A poza tym chętnie spędzam czas na łonie natury. Sprawia mi to przyjemność.
Widać to po nim. Ma ogorzałą twarz i oczy otoczone drobnymi zmarszczkami, jakby często je mrużył pod wpływem słońca i wiatru. Ma na sobie woskowane spodnie w kolorze ciemnej zieleni, z kieszeniami na udach, a podwinięte rękawy jego kraciastej koszuli ukazują żylaste przedramiona. Ma w sobie coś, co przypadło jej do gustu. Nie tylko dlatego, że pomógł jej po wypadku, ale też ze względu na emanujące od niego ciepło i poczucie bezpieczeństwa, które się przy nim odczuwa. Mona kiwa głową z uśmiechem.
– To wszystko wyjaśnia – mówi.
On wyciąga rękę.
– Charles Backe. Nie przedstawiliśmy się sobie jak trzeba.
– To prawda, było trochę chaosu. Nazywam się Mona Schiller. – Chwyta go za rękę, a ponieważ nadal wydaje jej się zaniepokojony, dodaje: – Nic mi nie jest. Daję słowo. – Podnosi wzrok na skałę. – Mam tylko nadzieję, że znajdą konia całego i zdrowego.
Charles podąża za jej spojrzeniem i kiwa głową.
– Sam na pewno znajdzie drogę do domu, zobaczysz. – Odwraca się do niej. – Mona Schiller, powiedziałaś? To ty kupiłaś willę Björkås, prawda?
Kiwa głową. Dom. Musiała bardzo się postarać, żeby go kupić – żeby gmina jej go sprzedała, trzeba było zmienić testament i rozwiązać umowę o użytkowanie. Mona jednak zwykle dostaje to, czego chce, w taki czy inny sposób. Tak jak i tym razem.
– Czyli mieszkasz teraz w Vargön na stałe?
– Tak. Był już najwyższy czas na powrót do domu.
Mężczyzna kiwa głową, a Mona czeka, aż zada jej kolejne pytania, jak wszyscy: co robiła, gdzie mieszkała, co się stało z jej mężem, dlaczego postanowiła mieszkać w małym Vargön, czy znów zacznie pracować jako sędzia? Ale on o nic nie pyta. Kiwa tylko głową i się odchyla.
Przez chwilę milczą. Mona zerka na niego i już ma przerwać ciszę, kiedy zauważa młodą kobietę w stroju do jazdy konnej.
– Cześć, Angelika – mówi Charles, wstaje i robi krok do przodu. – Muszę już jechać. Możesz się zająć Moną i dopilnować, by dotarła bezpiecznie do domu? Mówi, że czuje się dobrze… – Rzuca na nią okiem. – Ale nie wiem, czy możemy jej ufać.
Angelika kiwa głową z szerokim uśmiechem.
– Pewnie, zaopiekuję się nią. Daję słowo.
Charles odwraca się do Mony.
– Miło było cię poznać, nawet jeśli okoliczności mogły być lepsze.
– Tak, to prawda – potwierdza Mona z uśmiechem i przyłapuje się na myśli, że mógłby zostać jeszcze chwilę.
– Do zobaczenia – mówi Charles, odwraca się i odchodzi.
– Tak, do zobaczenia – odpowiada cicho do jego pleców. Zamierza dopilnować, by jeszcze się spotkali.Rozdział 4
Anton cofa się o krok, podnosi głowę i patrzy na wysokie, strome zbocze. Wierzchołki drzew iglastych odznaczają się na tle niebieskiego nieba i przez chwilę ma wrażenie, że widzi tam w górze jej wątłą sylwetkę z wyciągniętymi rękami, a wiatr porusza cienką koszulą nocną i długimi ciemnymi włosami, które są jak chmura wokół twarzy. Postać chwieje się na wietrze, a Anton odwraca wzrok.
To była jej noc poślubna. Najszczęśliwsza noc w życiu. Co sprawiło, że rzuciła się z góry? Co się wydarzyło? Jaki mrok doprowadził ją do tego kroku? Anton przeczesuje dłonią włosy i czuje dyskomfort, od którego ssie go w żołądku. To on będzie musiał powiadomić jej męża. I matkę. Biedną Sarę, która tyle już przeszła.
Wie, że musi to zrobić, zanim kobieta usłyszy o tym od kogoś innego. Żołądek ściska mu się i kurczy na myśl, jakie to będzie nieprzyjemne. Opuszcza wzrok. Patrzy na suchą ziemię na ścieżce, na bujne paprocie, które wyginają się w łuk nad szarymi korzeniami i rzucają drżące cienie. Jak miałby powiedzieć, że znaleźli Lisę-Marie martwą?
Wita z ulgą dzwonek telefonu. Może choć na chwilę odsunąć w czasie rozważania o tym, co powiedzieć później.
– Tak? – mówi do aparatu.
– Cześć – odzywa się jego koleżanka Bodil Thulin.
– Jesteś jeszcze na górze? – pyta Anton, robi krok do tyłu i znów podnosi wzrok na szczyt.
– Tak! Ja… – Jej głos niknie w podmuchu wiatru, ale wraca. – Stoję tu, patrzę w dół i cię widzę.
Anton wypatruje dalej. Przesuwa wzrok po skałach.
– Ja cię nie widzę.
– Ale ja ciebie tak.
– Aha. Znalazłaś coś?
– Nie. Gówno znalazłam.
Co to oznacza? Wędruje spojrzeniem od szczytu w dół po stromej skalnej ścianie, omiata wielkie bloki skalne i ostre kamienie u szczytu góry, zaledwie kilka metrów od miejsca, w którym leży Lisa-Marie.
Wzdycha.
– Wiesz, że jej ojciec popełnił samobójstwo? – pyta i znowu zaczyna myśleć o zbliżającej się rozmowie z Sarą. – Dwa lata temu. Może to po nim odziedziczyła?
– Co odziedziczyła? – pyta Bodil.
– Ech, rozumiesz, o co mi chodzi. Nie wiem, dlaczego się zabił, ale najczęstszym powodem jest chyba depresja. Może też miała depresję?
Bodil prycha.
– Przeciął sobie nadgarstki. W garażu, o ile dobrze pamiętam.
– Tak. – Anton znów czuje mdłości. – Znalazła go żona. Włączył muzykę na cały regulator. Elvis Presley. Miał świra na punkcie Presleya. Wiedziałaś o tym? Dlatego nazwali dziewczynkę Lisa-Marie. Bo tak miała na imię córka Presleya.
– Nie, nie wiedziałam.
Sam czuje, że ględzi. Już ma coś odpowiedzieć, kiedy lekarz wykrzykuje jego imię. Odwraca się. Lekarz w dalszym ciągu siedzi przy ciele, jedną ręką opierając się o kamień, a drugą poprawiając okulary.
– Możesz tu przyjść?! – woła. – Coś ci pokażę.
– Muszę iść – mówi Anton do Bodil. – Granberg czegoś ode mnie chce.
Kończy rozmowę i robi kilka kroków w stronę lekarza. Zastanawia się, czy to prawda, co o nim mówią: czy rzeczywiście z jego winy jakiś chłopczyk z Grästorp zmarł na zapalenie opon mózgowych, choć dałoby się go wyleczyć zwykłą antybiotykoterapią? Trudno mu w to uwierzyć. Granberg robi wrażenie sumiennego. Czasami wydaje mu się, że dostrzega coś w jego oczach, jakąś udrękę, jakby lekarz myślał, że kiedy ludzie na niego patrzą, myślą tylko o tej historii. Anton stawia jeszcze jeden krok, ślizga się, ale odzyskuje równowagę.
– Słucham – mówi, wchodząc na twardy grunt.
Granberg ponownie poprawia okulary.
– Tak – rzuca i szybko odwraca wzrok. – Potwierdzam zgon, ale coś tu się nie zgadza.Rozdział 5
Mona nadal ma na sobie strój do jazdy konnej, kiedy siedzi już za kierownicą i jedzie alejką w kierunku żółtego budynku gospodarstwa. Zdejmuje nogę z gazu i parkuje w cieniu pod dużym kasztanowcem. Siedzi jakiś czas, trzymając dłonie na kierownicy, i próbuje dojść do siebie. Wie, że w zasadzie powinna pojechać do domu i się położyć, ale Carl zapraszał ją tak uparcie, że postanowiła wpaść. W końcu to po drodze.
Wysiada z samochodu i idzie ścieżką do restauracji, mijając przycięte krzewy. Z oddali dobiega ją czyjś śmiech, na maszcie leniwie powiewa niebiesko-żółta chorągiewka. Mona już ma chwycić szklane drzwi, kiedy otwierają się na oścież. Musi odskoczyć, żeby jej nie uderzyły, gdy ze środka wybiega młody mężczyzna o zaciętej twarzy, mocno przyciskając do ucha telefon. Nie widzi jej, długimi susami pędzi do przybudówki. Nerwowo przeczesuje dłonią włosy, a ona słyszy, jak mówi:
– Co, do cholery? To nieprawda. Przecież to nie może być prawda…
Nagle głos mu się łamie. Mona ogląda się za nim. Rozumie, że musiało się stać coś poważnego.
Wchodzi do budynku i na podłodze przy pustej recepcji widzi porzuconą walizkę i bukiety kwiatów w odcieniach różu. Z Sali Jadalnej von Triera dobiegają odgłosy spożywania posiłków i szurania krzesłami. W środku Mona kiwa głową parze staruszków – każde ma przed sobą gotowane jajko i dużą filiżankę herbaty. Jej wzrok przyciąga stolik z hałaśliwymi młodymi ludźmi. Widać, że dobrze się wczoraj bawili, myśli i siada na krześle przy oknie. Zamyka oczy i bierze kilka głębokich oddechów, słuchając ich śmiechu. Bolą ją głowa, bok i nadgarstek, ale woli ich nie dotykać.
– A więc spadłaś z konia?
Mona podnosi wzrok i widzi Anki, która stawia przed nią filiżankę i nalewa do niej kawy. Kiwa głową.
– Koń przestraszył się łosia.
– No tak. Te łosie. – Anki kręci głową. – Potrafią wystraszyć na śmierć. Kiedy zaczynają się polowania, schodzą do ogrodów i wyżerają jabłka, te fermentują im w żołądkach i łosie są pijane w sztok. Ale i tak masz szczęście. To mogło naprawdę źle się skończyć. – Unosi znacząco brwi. – Słyszałam też, że ktoś ci pomógł.
Mona uśmiecha się i kiwa głową.
– Miałam szczęście. Zjawił się miły leśniczy i otoczył mnie opieką.
– Leśniczy? – Anki wybucha śmiechem. – A ty to kto? Czerwony Kapturek?
Mona śmieje się razem z nią.
– Ma na imię Charles. I chyba naprawdę jest leśniczym. Znasz go?
– Tak. – Kiwa głową. – Charles Backe?
Tylko jej się wydaje czy w oczach Anki rzeczywiście pojawiła się troska?
– Uważaj – mówi po chwili. – Wiesz, że nie masz już piętnastu lat.
Kiedy miały piętnaście lat, już się znały. Chodziły do jednej klasy liceum w czerwonym ceglanym budynku obok dużego lodowiska. Mona należała do kujonek, a Anki była jedną z _cool_ lasek, które przesiadywały w palarni, piły bimber, a w weekendy jeździły po rynku szpanerskimi samochodami. Dziś, jeśli pominąć krąglejsze biodra i zmarszczki wokół oczu, wygląda tak samo. Nadal ma tlenioną tapirowaną grzywkę w stylu lat osiemdziesiątych, używa jasnoniebieskiego tuszu do rzęs i nieco zbyt różowej szminki.
Było miło, kiedy spotkały się przypadkiem mniej więcej miesiąc temu, chociaż nie padły sobie w ramiona, krzycząc z radości, raczej przywitały się w stylu: „Cześć, dawno się nie widziałyśmy”. Kiedy wiele osób wyjeżdżało na studia do Vänersborga, Trollhättan albo tak jak ona do Göteborga, Anki pozostała wierna Vargön. Nie z konieczności, ale dlatego, że sama tego chciała.
Mona nie dostrzega w niej śladu niepokoju, który sama czuje, i choć nie chce się do tego przyznać, jest zazdrosna, że Anki wygląda na tak zadowoloną z życia. Ona zawsze za czymś goni i trudno jej zaznać spokoju. Z tego powodu objechała świat wzdłuż i wszerz i zobaczyła prawie wszystko, co da się zobaczyć. Świętowała Nowy Rok w Sydney, jechała Highway I, widziała Tadź Mahal i nurkowała z żarłaczami białymi w Afryce Południowej. Jadła _foie gras_ w Paryżu, kawior z bieługi w Moskwie i fugu w Tokio, piła szampana w Épernay i drinka singapore sling w hotelu Raffles w Singapurze. Ale to by Anki nie zaimponowało. Podróże są fajne, ale uznałaby jedzenie wątroby gęsi za idiotyzm, a duże rybie jaja, które pękają, kiedy przyciśnie się je do podniebienia, wydawałyby jej się paskudne jak cholera. Nie wspominając o jedzeniu ryby, która może doprowadzić do śmierci. To już po prostu kretyństwo.
– Może byś na chwilę usiadła? – pyta Mona i wskazuje krzesło naprzeciwko.
Anki kręci głową.
– Nie mam czasu. – Wykonuje szeroki gest ręką. – Sama widzisz, ilu jeszcze jest gości. Poza tym… – Nagle urywa.
– Poza tym co? – pyta Mona i zauważa, że zrobiło się cicho, a wszyscy patrzą w okna. Wstaje sztywno, opiera się o stolik i wygląda na zewnątrz. Na rondzie zatrzymały się dwa zaparkowane radiowozy, a do głównego budynku idzie czterech policjantów. – Co się dzieje?
Anki odwraca się do Mony.
– Panna młoda z wczoraj. Zaginęła.
– Zaginęła? Kiedy?
– Nie wiem, ale jej mąż kilka razy tu przyszedł i o nią pytał. Nie było jej, kiedy się obudził.
Człowiek, na którego wpadła w drzwiach… to musiał być on. Mona unosi rękę i masuje okolicę nasady nosa.
– Na pewno jest jakieś dobre wytłumaczenie – stwierdza, choć pamięta, że jego głos powiedział jej coś zupełnie innego.
– Tak. Na pewno – potwierdza Anki, podążając wzrokiem za zbliżającymi się do budynku policjantami.Rozdział 6
Są z powrotem przy wodospadzie Skäkte, na szczycie góry. Na dole, za niebiesko-białą taśmą, zebrała się już grupka osób. Stoją tam, zwróceni do wodospadu pozbawionymi wyrazu twarzami, jak zombie oczekujące na ludzkie mięso, w którym będą mogły zatopić zepsute zęby. Na razie napatoczyli się tylko przypadkowi gapie, ale Anton wie, że nowina o martwej kobiecie przy Welonie Panny Młodej przyciągnie więcej ludzi. Wkrótce rozejdzie się wieść, że ofiarą jest Lisa-Marie.
Na razie na pewno wiedzą o tym Linus i Sara. Linus przyjął to lepiej, niż Anton się spodziewał, ale miał rodzinę, która się nim opiekowała. Z kolei rozmowa z Sarą była gorsza. Jej wielkie oczy i uśmiech – najpierw pytający, kiedy przyszli, a potem nierozumiejący, kiedy próbował jej wyjaśnić, do czego doszło. Kręciła głową i patrzyła na Bodil, jakby chciała powiedzieć, że żadne jego słowo nie jest prawdą. Próbowała dodzwonić się do Lisy-Marie, ale po trzech bezskutecznych próbach jej oczy wypełniły się błyszczącymi łzami, a z gardła wydobył się nieludzki krzyk.
Mimo to nie jest zupełnie pewny, że Sara naprawdę zrozumiała, co się stało. Miała dziwnie puste oczy i raz za razem powtarzała, że się mylą. Jej córka jest świeżo po ślubie. Wyszła za mąż dzień wcześniej, w kościele Västra Tunhems, i miała wesele w dworku Ronnum. Powtarzała to w kółko jak mantrę, aż lekarz zaaplikował jej coś na uspokojenie i obiecał, że zostanie z nią kilka godzin.
Kiedy wyszli, Antonowi wciąż dzwonił w uszach jej zrozpaczony krzyk. Wie, że ten dźwięk będzie go prześladował przez resztę życia.
Woda odbija się od stromej czarnej skalnej ściany. Anton cofa się o kilka kroków, wchodzi w kępy traw i paprocie, uważając, by stawiać stopy na płytkach ułożonych przez techników. Bezpieczniej jest kawałek od stromizny, bliżej techników, którzy chodzą w białych kombinezonach i miękkim obuwiu, szukając śladów w terenie. Podchodzi do My, która kucnęła w krzewie borówek i tkwi tak od dobrych dwudziestu minut. Anton nie rozumie, jak to możliwe. Sam nie umie nawet przybrać takiej pozycji, nie mówiąc już o wytrzymaniu w niej tak długo.
– Może to wypadek – mówi, myśląc o ostrych, mokrych kamieniach. – Może szła nad wodą, poślizgnęła się na mokrym kamieniu i upadła tak niefortunnie, że zakończyło się to śmiercią?
Lepiej, jeśli to wypadek, myśli, spoglądając na My. Nadal byłoby to bardzo smutne, życia Lisie-Marie nie przywróci, ale gdyby prawdziwa okazała się druga ewentualność, byłoby bez porównania gorzej.
– Ale co ona miała tu do roboty? – Bodil drapie się po głowie. – W tym czasie powinna się ruchać ze świeżo upieczonym mężem, a nie półnaga wspinać po kamieniach.
– To nie był żaden wypadek – mówi My swoim dziwnie dziecinnym, trochę ospałym głosem i zwinnie się podnosi. Zdążył już przywyknąć do jej szczególnego wyglądu. Ogromnych ciemnych oczu, okrągłych policzków i kręconych włosów, tym razem ukrytych pod białą czapką. Patrzy jej w oczy. Lewe trochę zezuje i jak zwykle Anton nie wie, w które z nich powinien patrzeć.
– Ani samobójstwo – dodaje My po chwili.
Anton przeklina w duchu. Czyli pozostała tylko jedna możliwość. Najgorsza. Oczywiście policyjny okręg Fyrbodal nie jest całkiem wolny od tego typu poważnych przestępstw, ale tym razem rzecz ma się inaczej. Lisa-Marie była taka młoda, a do tego tuż po ślubie. Nie obracała się w kręgach przestępczych, wydawała się zupełnie zwyczajna. Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć ją zabić?
– Myślę, że było tak… – kontynuuje My i wchodzi na kamień, tak, że ich oczy znajdują się na równej wysokości. Poprawia kombinezon na szyi i patrzy na niego. – Sądzę, że ktoś przeniósł ją ze ścieżki tam w dole, wtaszczył najwyżej, jak to było możliwe, i zrzucił ciało, próbując upozorować samobójstwo. Sama nie weszła aż tak wysoko.
– Chcesz powiedzieć, że nie umarła tutaj, tylko gdzieś indziej? – pyta Anton i myśli, że to wyjaśniałoby słowa Granberga, jakoby jej obrażenia były zbyt rozległe, żeby mógł spowodować je tylko upadek.
– Tak. – My wskazuje głową stromiznę. – Niestety, tam na dole wszystko zostało zadeptane, więc trudno rozpoznać ślady kogoś, kto mógł ją przenieść.
Anton czuje, że pali go twarz. Jako pierwszy znalazł ją Niemiec, potem zjawiła się ekipa i musieli sprawdzić, czy żyje. Bo gdyby nadal żyła i wymagała pomocy, nie mogliby jej tak zostawić. Później przyszedł jeszcze lekarz, ale miał strój ochronny. I wreszcie on. Robił jednak, co mógł, żeby zatrzymać dalsze zacieranie śladów.
– Mamy motyw seksualny? – pyta Bodil, drapiąc się po szyi.
– Zbadamy ciało w laboratorium i zobaczymy, co uda nam się znaleźć – kontynuuje My. – Na razie nie widzę nic, co by na to wskazywało, ale wszystko się okaże.
– Nie ma też żadnego samochodu.
– Nie.
Anton marszczy czoło i patrzy na My.
– Z dworku Ronnum jest kawał drogi. Zwłaszcza w cienkiej koszuli nocnej i boso.
– W noc poślubną – dodaje My i kiwa głową.
Przez chwilę stoją w milczeniu.
– Żebym miał całkowitą pewność – odzywa się w końcu Anton. – Wykluczasz samobójstwo, prawda?
– Tak, na dziewięćdziesiąt pięć procent. Na ciele jest mnóstwo obrażeń i widać, że spadło z wysokości, ale z całą pewnością nie aż stąd. Badania wykażą, które obrażenia powstały w wyniku upadku, a które ewentualnie wcześniej.
Anton drapie się po głowie i czuje, że we włosach utkwiła mu świerkowa igła. Wyjmuje ją, ogląda i obraca w palcach. Potem patrzy na My.
– Kiedy możemy zacząć ją badać?
– Natychmiast. Tylko coś zjem i od razu jadę do laboratorium. Ale… – Na moment zawiesza głos, lecz po chwili kontynuuje: – Nie liczcie na zbyt wiele. Przepłynęły po niej takie masy wody, że większości śladów pewnie już nie ma. Podrzucenie ciała w tym miejscu to był sprytny pomysł.
Anton kiwa głową. Rozgląda się i ogarnia go głęboki niepokój. W Vargön została zamordowana młoda kobieta. Co to oznacza dla innych kobiet mieszkających w okolicy? Wkrótce ludzie zaczną na siebie krzywo patrzeć i rzucać oskarżenia. Kręci głową.
Bodil spogląda na niego.
– Jesteś zaniepokojony? – pyta.
– Martwi mnie, w jakim kierunek to wszystko się potoczy – odpowiada i kładzie dłoń na klatce piersiowej. – Nie chcę, żeby wymknęło się to spod kontroli, zmieniło się w polowanie na czarownice i oskarżenia rzucane we wszystkich kierunkach.
– To prawda – My podnosi wzrok nad wodospad i wierzchołki drzew. Kiwa głową. – Ale jak, do diabła, mielibyśmy temu zapobiec?