Wencel gordyjski. Wybór felietonów - ebook
Wencel gordyjski. Wybór felietonów - ebook
Odkąd popkultura zalała świat, poeta jest jak biblijny Noe. W arce z drewna cedrowego dryfuje po powierzchni wód, umilając sobie wieczory graniem na lirze. Ale czasem nudzi mu się ten podniosły rytuał. Ukradkiem rozbiera się do rosołu i wskakuje w odmęty popkultury, żeby trochę popływać. Wtedy milknie lira. Powstają felietony.
Wojciech Wencel
Książka jest zbiorem felietonów opublikowanych na łamach tygodnika "Wprost" w latach 2006-2008, m.in. "Epitafium dla hydraulika", "Niedziela w Hollywood", "Szarik listy nosił", "Tusk Wszechmogący". Wojciech Wencel (ur. 1972) - poeta, eseista, felietonista tygodników "Nowe Państwo" (1999-2004), "Ozon" (2005-2006), "Wprost" (2006-2008) i "Gość Niedzielny" (od 2006). Członek redakcji magazynu "44 / Czterdzieści i Cztery". W latach 1997-2007 współredagował kwartalnik "Fronda". Jest laureatem m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich. W roku 2010 opublikował tomy wierszy Podziemne motyle i De profundis oraz wybór felietonów Niebo w gębie . Mieszka w gdańskiej Matarni.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7506-804-7 |
Rozmiar pliku: | 827 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na razie jednak amerykańska wokalistka koncertuje za granicą. Z programem promującym płytę Confessions on a dance floor przeleciała pół Europy, ale dopiero w Rosji wywołała zamierzony skandal. Poszło oczywiście o piosenkę Live to tell, którą Madonna wykonuje, wisząc na krzyżu, ze świetlistą koroną cierniową na głowie. Po koncercie w Rzymie jedynie kardynał Ersilio Tonini miał stwierdzić, że to „bluźnierstwo wobec wiary oraz profanacja krzyża”. A w Moskwie mówili tak już wszyscy hierarchowie, podczas gdy tłum wiernych podpalał na ulicy koncertowe fotosy. Skąd to napięcie? Czyżby prawosławie było szczególnie wyczulone na świętokradztwo?
Żeby rozwikłać tę zagadkę, warto sięgnąć do powieści Wiktora Pielewina. W Generation „P” ten najmodniejszy obecnie rosyjski pisarz kreśli groteskową wizję Rosji, którą rządzi reklama, a media i korporacje starają się stworzyć nową wielką iluzję, pozwalającą trzymać w ryzach społeczeństwo i uwodzić Zachód. Jeden z „noworosyjskich” biznesmenów zwraca się do copywritera z agencji reklamowej: „Napisz mi rosyjską ideę na jakieś pięć stron. I wersję skróconą na stroniczkę. Żeby tam wszystko było wyłożone wyraźnie, bez mętnego kitu. I żebym każdemu zagranicznemu popaprańcowi-biznesmenowi czy innej piosenkarce mógł to wbić do łba. Żeby te kurwy poczuły taką siłę ducha, jak w czterdziestym trzecim pod Stalingradem”.
Wychodzi więc na to, że Madonna pojechała do kraju, który od czasu upadku imperium sowieckiego ma kłopot z odnalezieniem sensu istnienia, a jego los przypomina sytuację niedźwiedzia z Zoo we Wrocławiu, którego państwo Gucwińscy przez osiem lat miłosiernie trzymali w karcerze. Miś nie mógł ruszyć się z miejsca, ale za to miał co jeść i zapewne wierzył w ideę programu „Z kamerą wśród zwierząt”. Po wyjściu z karceru trudno mu będzie zastąpić tę ideę jakąkolwiek inną. Rosjanie próbowali już niemal wszystkiego, jednak apologia dynastii Romanowów okazała się niestrawna dla ogółu, a mocarstwowe ambicje skończyły się w Czeczenii. Zostało prawosławie, w które obecnie inwestuje nawet prezydent Putin. Ale jak tu przekazać piosenkarce Madonnie prawosławną siłę ducha, skoro to ona sama wisi na krzyżu, a rosyjski niedźwiedź jest jej potrzebny wyłącznie do zrobienia reklamowego zdjęcia. Pielewin już kilka lat temu zjadliwie opisał „alchemiczne małżeństwo” Rosji z Zachodem w powieści Mały palec Buddy. Oto personifikująca dawne mocarstwo Maria spotyka w Moskwie symbol cywilizacji zachodniej — Arnolda Schwarzeneggera, który prawi jej komplementy typu: „Masz oczy jak z pejzażu Ajwazowskiego”, by ostatecznie zrzucić ją z samolotu wprost na wieżę telewizji Ostankino.
Choć rosyjskie sprzężenie nacjonalizmu i religii nie wydaje się dobrym pomysłem na duchowe ożywienie Europy, trudno polemizować z ojcem Wsiewołodem Czaplinem (nie mylić z tym w meloniku), który ekscesy Madonny kwituje słowami: — Ta dama robi to tylko po to, aby wymieszać ludzkie namiętności, w tym swoje własne, z czymś świętym. Ona potrzebuje duchowej pomocy.
Diagnoza ta dotyczy zresztą również innych gwiazd show-biznesu i współczesnych artystów, którzy wykorzystują symbole religijne do wywołania skandalu. Mimo że ich sztuka już dawno wyzionęła ducha, wciąż nie mogą się obejść bez krzyża. Włażą na niego, nurzają go w moczu, wieszają na nim sztuczne penisy i tak dalej. Kim byliby, gdyby z tych prowokacji zrezygnowali? Przed koncertem Madonny w Rzymie jej rzeczniczka mówiła: — Mamy dla papieża zaproszenie, by sam mógł zobaczyć, jak piękne jest przesłanie piosenki Live to tell. Widocznie nie tak piękne, żeby ujęło odbiorców bez owijania go w skandalizującą bawełnę.
Po „śmierci Boga” w sztuce pozostała pustka, której nie wypełni żadna filozofia. Nic dziwnego, że kolejni twórcy rozpaczliwie próbują wpisać się w kontekst sacrum. — Jesteśmy bardziej popularni od Jezusa — chwalili się kiedyś Beatlesi, ale nie mieli racji. Przykład Madonny dowodzi, że każdy, kto chce coś osiągnąć, potrzebuje krzyża. Niekoniecznie lustrzanego.
„Wprost” 2006 nr 38
(tytuł od redakcji: „Rosja nie przebacza”)No i stało się. Prezes TVP Bronisław Wildstein powiedział stanowcze „nie” fundatorom Nagrody Literackiej „Nike”. I to niemal w przeddzień finałowej gali, która planowana jest na najbliższą niedzielę. W efekcie zamiast tradycyjnej relacji na żywo w telewizji publicznej czeka nas dwudziestodwuminutowa retransmisja w Polsacie, w poniedziałek, pomiędzy siedemset sześćdziesiątym pierwszym odcinkiem serialu Samo życie a filmem sensacyjnym Ja, szpieg. Moim zdaniem, jurorzy się zemszczą i książką roku okrzykną „prozę gejowską” Michała Witkowskiego.
Czymże jest jednak dyskomfort jurorów wobec rozpaczy polityków, dla których coroczna uroczystość w Teatrze Stanisławowskim była szansą na okazanie przed kamerami nieprzeciętnej erudycji? Aleksander Kwaśniewski już nigdy nie zrecenzuje poezji Stanisława Barańczaka słowami „Znakomita książka wybitnego intelektualisty” ani nie wyzna, że wiersze Julii Hartwig „zawsze go wzruszają”, a Kazimierz Kutz nie powie Dorocie Masłowskiej, że gdyby nie był w swoim wieku, toby się w niej zakochał. Chyba że Wildstein naprawdę wyleci z TVP i politykom znów będzie się opłacało przychodzić na galę.
A wracając do Witkowskiego, który nie protestuje, gdy jego Lubiewo określane jest mianem „prozy gejowskiej”, czy nie mają Państwo wrażenia, że z naszą literaturą dzieje się ostatnio coś dziwnego? Do niedawna pisarze jak ognia bali się łatek przyszywanych ich twórczości przez krytyków. Dzisiaj cieszą się, gdy wydawca przyszywa je do okładek książek. Masłowska to podobno autorka „pierwszej polskiej powieści dresiarskiej”, Sławomir Shuty napisał „powieść antykonsumpcyjną”, Piotr Czerski stworzył „krytyczną minipowieść o tzw. Pokoleniu Dżej Pi Tu”, a Agnieszka Drotkiewicz próbowała uwieść salon „prozą clubbingową”. Jeśli dodamy do tego wcześniejszy przypadek Panny Nikt Tomka Tryzny, uznanej przez Czesława Miłosza za „pierwszą polską powieść postmodernistyczną”, oraz rozpoznany już w latach dziewięćdziesiątych XX wieku nurt „prozy feministycznej”, okaże się, że współczesna literatura chwyta się epitetów jak tonący brzytwy. Tylko czekać, aż pojawią się powieści hiphopowe, blogowe, antyglobalistyczne czy ekologiczne.
Z czego wynika zjawisko ćwiartowania literatury na szereg odrębnych gatunków i pakowania ich w folię z reklamową naklejką? Niewątpliwie dla wielu odbiorców proza jest dziś towarem jak każdy inny. Najlepiej sprzedaje się to, co szybko i łatwo daje się zidentyfikować. Ale przyczyny zjawiska należą nie tylko do sfery rynku. Po 1989 roku literatura przestała być wspólną sprawą całej inteligencji. Dla pisarzy i krytyków demokracja przygotowała rolę sympatycznych hobbystów. Żeby odzyskać popularność, należało znaleźć protezę, która — choć na chwilę — uczyniłaby z konkretnych powieści przedmiot publicznej debaty. Dawniej książki automatycznie wpisywały się w kontekst polityczny. Przed wojną wszyscy mówili o kształcie państwa, więc mówili też o Żeromskim czy Kadenie-Bandrowskim. W komunizmie szeptaliśmy o wolności, więc po cichu rozmawialiśmy też o Mackiewiczu, Bobkowskim czy Konwickim. W III RP kultura uległa jednak daleko idącej atomizacji: wielką ideę zastąpiły sprawy modne.
Jak ta tendencja wpływa na kondycję literatury? Obawiam się, że podobnie jak siłowe treningi wpłynęły na naszych piłkarzy przed niemieckim mundialem. Ponieważ autorzy próbują szczęścia w konkretnej kategorii, zamykają się w pewnym sensie na całość świata. Grają na jednej strunie, nie potrzebują inspiracji metafizyką czy wielowątkowej struktury, by sportretować środowisko gejów albo przemoc w rodzinie. Proza staje się dziedziną specjalistyczną, przeznaczoną głównie dla znawców tematu. Niekiedy prowadzi to do groteskowego wynaturzenia sposobu mówienia o literaturze, jak w przypadku gender studies, polegających na odczytywaniu ukrytego w tekstach pierwiastka płciowości jako siły sprawczej. Można, rzecz jasna, dla osobistej satysfakcji szukać podtekstów homoseksualnych u Erazma z Rotterdamu, jednak nie wydaje się, by miało to cokolwiek wspólnego już nie tylko z literaturoznawstwem, ale i ze zdrowym rozsądkiem.
Ponieważ Nagroda Literacka „Nike” jest dla mnie symbolem takiej ćwierćliteratury, gorąco popieram decyzję prezesa Wildsteina o wycofaniu kamer TVP z Teatru Stanisławowskiego. Dzięki temu w niedzielny wieczór spokojnie obejrzę z żoną program „Warto rozmawiać”, a nazajutrz — w porze wiadomej retransmisji — poczytam jakąś pełnokrwistą powieść. Medialne święto lewomyślnych twórców interesuje mnie średnio. Poza tym nie mam Polsatu.
„Wprost” 2006 nr 39Pamiętają Państwo Salmana Rushdiego? Tak, to ten brodaty gość, który w filmie Dziennik Bridget Jones przechadzał się z kieliszkiem wina w dłoni podczas promocji nie swojej książki. Spośród innych statystów wyróżnił się tym, że wskazał pannie Bridget drogę do toalety. Dla miłośników popkultury, którzy na tej podstawie byliby skłonni wróżyć Salmanowi wielką aktorską karierę, mam jednak złą wiadomość. W rzeczywistości sympatyczny brodacz jest pisarzem, i to pisarzem dość hermetycznym, a jego występ w filmie był jednorazowym wybrykiem. Jeśli mimo wszystko Rushdie funkcjonuje dziś w kulturze masowej, to głównie dzięki powieści Szatańskie wersety, za którą w 1989 roku ajatollah Chomeini skazał go na śmierć. Poszło oczywiście o znieważenie proroka Mahometa, który już wówczas dysponował liczną armią mścicieli. Na szczęście pisarz nie miał okazji poznać ich osobiście.
I właśnie ten żywy symbol triumfu wolności twórczej nad religijną nietolerancją sprowadził ostatnio do Polski Adam Michnik. W związku z tym doszło do małego nieporozumienia. Otóż, nie wiedzieć czemu, Rushdie sądził, że przyjeżdża pogadać o swoich książkach, a nie oskarżyć PiS o fanatyzm w wersji irańskiej. Widać, że przyjaźni się z Adamem od niedawna. Gdyby znał go dłużej, z pewnością wiedziałby, że Adam o książkach rozmawia tylko wtedy, kiedy pasują mu do politycznej koncepcji. Weźmy jako przykład piękny liryk Wisławy Szymborskiej pt. Nienawiść, opublikowany w „Gazecie Wyborczej” nazajutrz po obaleniu rządu Jana Olszewskiego. W redakcyjnym komentarzu Michnik nazwał ujawnienie listy Macierewicza „drogą do przekształcenia życia Polaków w piekło”, a swój wywód zakończył słowami: „Ale czasem język polityki okazuje się nazbyt suchy i płaski. Wtedy przemawia literatura. Wisława Szymborska, Wielka Dama polskiej literatury, przysłała nam swój nowy wiersz. Niechaj jego przesłanie będzie i naszym głosem w sporze z nikczemnością i nienawiścią”.
Trzeba jednak pamiętać, że Adam jest w stanie wybrnąć z opresji nawet wtedy, kiedy nie ma akurat pod ręką odpowiedniej literatury. Niezależnie od tego, czy przemawia nad trumną Miłosza, czy podczas gali Nike, potrafi wpisać artystów w kontekst walki z kołtunerią i fundamentalizmem. Kiedy podczas wywiadu z Rushdiem okazało się, że dostojny gość nie ma temperamentu politycznego, Adam nabrał powietrza w płuca i wypalił:
— Zważywszy na czasy, w których żyjemy, musimy w Polsce przygotować się psychicznie na to, że drugi obieg znów może stać się potrzebny.
Po tych słowach natychmiast przypomniałem sobie pierwsze lata III RP, kiedy to właśnie Michnik rozdawał karty w naszym życiu intelektualnym. Felietonista Witold Charłamp pisał wówczas na łamach paryskiej „Kultury”: „Wstrząsającą przygodę miał mój znajomy pisarz, człowiek — podkreślam — delikatny i zupełnie niekonfliktowy. Został przez Byłego Moralistę (nazwijmy go więc B.M.) wzięty na bok, gdzie otrzymał propozycję współpracy z »naszą grupą«. — Bo nie wiem, czy wiesz — rzekł B.M. — że wpierdalasz się w moją działkę. Pisarz nie wiedział. I z przykrością odmówił, tłumacząc się umowami oraz zobowiązaniami, no i tym, że przecież wcześniej nikt mu nie proponował. — To ja ci teraz proponuję — rzekł moralista, potykając się o własne słowa. Gdy i to nie pomogło, B.M. oświadczył: — To ja ciebie zniszczę”.
Ilu było takich, którzy — excusez le mot — „wpierdolili się” w działkę Michnika? Zbigniew Herbert, Gustaw Herling-Grudziński, Jarosław Marek Rymkiewicz, Jacek Trznadel, Wiesław Paweł Szymański i Tomasz Burek — to tylko najbardziej znane nazwiska autorów, którym w „Gazecie Wyborczej” zarzucano nienawiść bądź sugerowano zaburzenia psychiczne, zmuszając ich do funkcjonowania w drugim obiegu polskiej kultury.
Ale teraz wszystko się zmieni. Adam Michnik, zgodnie z zapowiedzią, zejdzie do piwnicy odkurzyć swój powielacz, a drugoobiegowi pisarze usadowią się na kulturalnym parnasie. Nie… to byłoby straszne. Nie od dziś wiadomo, że mainstream demoralizuje, czego najlepszym dowodem jest poziom książek nominowanych co roku do nagrody Nike. Dlatego prosimy cię, Adamie, nie przechodź do drugiego obiegu. Nawet jeśli Polskę czeka epoka ciemnogrodu, namówimy władzę, żeby zostawiła twój salon w spokoju. Szczerze mówiąc, przyzwyczailiśmy się już do życia na marginesie. Mamy co jeść, powielacze wymieniliśmy na komputery, a co jakiś czas dołączają do nas kolejni „młodzi gnoje”. Sam przyznasz, że to wymarzone warunki do tworzenia arcydzieł.
„Wprost” 2006 nr 41Jest robota dla Mela Gibsona! Koniec ze ślęczeniem nad telefonem i zajadaniem się chipsami nocą w pustym salonie. Zaledwie dwa miesiące od chwili, kiedy na autostradzie w Malibu pijany aktor przekonywał policjantów, że Żydzi uwielbiają się bawić zapałkami, z dalekiej Polski nadeszła dla niego propozycja nie do odrzucenia. Wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi Gibson wcieli się w postać Jana III Sobieskiego w poświęconym odsieczy wiedeńskiej filmie Victoria. Co więcej, osobiście ten film wyreżyseruje. Najdroższy obraz w historii polskiej kinematografii zamierza wyprodukować biznesmen Mariusz Białek, który wcześniej zajmował się handlem nieruchomościami. Ciekawe, co o tym myślą hollywoodzcy producenci i dystrybutorzy, którzy w odwecie za pijackie gadanie skazali Gibsona na kwarantannę. Jeszcze wczoraj mogli kontrolować temperament aktora, czerpiąc korzyści majątkowe z jego niebywałej popularności. A dziś to my mamy Mela w garści i nie zawahamy się go użyć.
Do czego? Przede wszystkim do skorygowania wizerunku Polaka w oczach świata. Prawda jest bowiem taka, że zachodni reżyserzy od lat dorabiają nam gębę awanturników, pijaków i złodziei, a w najlepszym razie policjantów, piekarzy i nielegalnych robotników budowlanych. Już w nakręconym w 1951 roku filmie Elii Kazana Tramwaj zwany pożądaniem pojawia się niejaki Stanley Kowalski, który nałogowo pije, pali, uprawia hazard, demoluje mieszkanie, bije kobiety i — co najgorsze — nigdy nie zmienia przepoconej koszuli. Trzeba jednak przyznać, że Kowalski z twarzą Marlona Brando to bohater dramatyczny, podobny trochę do Włochów sportretowanych przez Martina Scorsese w znakomitym filmie Wściekły byk. Ze znacznie niższej półki pochodzi filmowa drobnica, w której roi się od „polaczków” wpisanych do scenariusza tylko po to, by mogli rzucić polskie przekleństwo albo zawołać „na zdrowie!”. Tak jest choćby w Polskim weselu Theresy Connely z 1988 roku, gdzie zamieszkała na przedmieściach Detroit rodzina Pszoniaków oddaje się głównie chlaniu wódy i wcinaniu kiszonych ogórków, nie mówiąc już o puszczaniu się na lewo i prawo z przypadkowymi partnerami.
Na szczęście ostatnio sytuacja w zachodnim filmie zaczyna się zmieniać. Wprawdzie Gary Grobowski, bohater komedii romantycznej Peytona Reeda Sztuka zrywania, też wygląda na przygłupa, całymi dniami gra na Playstation i wbrew sugestiom swojej dziewczyny nie chce chodzić na siłownię, ale ma przynajmniej poczucie humoru. A poza tym nosi T-shirt z napisem: I’m Polish. I’m proud, czym od razu zjednuje sobie widzów. Głównie polskich, ale dobre i to. Nie wiadomo, czy dorównają mu urokiem nasi robotnicy pracujący na czarno w Londynie, bo zdjęcia do Takich czasów Kena Loacha dopiero ruszają. Niemniej jest szansa na to, że zachodnie kino wyjdzie naprzeciw polskiemu rządowi, który promuje nasz kraj szczerą gębą hydraulika.
Tyle że chciałoby się czegoś więcej. Oczywiście, miał rację Gombrowicz, kiedy pisał, że „nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę”, ale… chodzi o to, żeby była to gęba bardziej atrakcyjna. Gęba Jana III Sobieskiego z pewnością taka nie jest, choćby ze względu na poczwórny podbródek naszego władcy. Normalnie grałby go Krzysztof Globisz, co bez wątpienia nie przysporzyłoby nam fanów na Zachodzie. W tej sytuacji każdy przyzna, że Mel Gibson spada nam z nieba. Nawet jeśli ostatnio przytył nieco od wchłaniania chipsów, jego rola w filmie i tak spowoduje, że polski król stanie się bożyszczem wszystkich kobiet i gejów w Europie, a może i za oceanem. Melo-mania jest tak powszechna, że Melo-farsa nam raczej nie grozi. Victoria na pewno zasłuży na kilka Oscarów, a myśl, że Sobieski planował zjednoczyć narody chrześcijańskie, żeby ich bronić przed zalewem islamu, przemyci się w napisach końcowych. A potem wypadki potoczą się lawinowo. Islamscy fundamentaliści uznają, że karykatury Mahometa i papieskie przestrogi to pikuś w porównaniu z filmem o klęsce Turcji, i wypowiedzą nam świętą wojnę. Oczywiście, że staniemy do walki. Nie zrobimy tego dla Polski czy Europy. Zrobimy to dla kultury obrazkowej. Pod wodzą Gibsona nareszcie zapomnimy o hydrauliku i poczujemy, jak biją nam w piersiach waleczne serca. I będziemy boki zrywać, kiedy nasz idol zaprezentuje wrogom obnażony tyłek. Gorzej, jeśli dosięgnie go w tym momencie przypadkowa kula. A my ze zdumieniem stwierdzimy, że zmienników do roli Sobieskiego w tej wojnie nie przewidziano.
„Wprost” 2006 nr 42Jestem krytyczką literatury, działaczką ruchów feministycznych, a także postacią telewizyjną — przedstawia się Kazimiera Szczuka na swoim nowym blogu. O ile dwa pierwsze określenia wydają mi się oczywiste, o tyle trzecie budzi we mnie pewne wątpliwości. Dotąd sądziłem bowiem, że w awangardzie postaci telewizyjnych kroczą zgodnie doktor Burska, Rysio z Klanu i czarownik Gargamel. Panny Kazi w tym gronie nie zauważyłem, pewnie dlatego, że naiwnie brałem ją za osobę autentyczną, pojawiającą się na szklanym ekranie jedynie z racji wykonywanego zawodu, ewentualnie w charakterze gościa, przepraszam: gościówy jakiegoś talk-show. A przecież gdybym w porę poszedł po rozum do głowy, wiedziałbym, że w nowoczesnych mediach nie ma miejsca dla naturszczyków. Być postacią telewizyjną to znaczy kreować swój wizerunek, odgrywać wyznaczoną rolę, mówić tylko to, co może zdynamizować program. Rozumiem, że panna Kazia czuje się z tym dobrze, ale co mają począć ludzie tacy jak ja: skromni pisarze, o których od czasu do czasu upomina się medialny potwór?
Dawniej nie było z tym problemu. Autor pisał książki w zaciszu domowego ogniska i raz w roku odpowiadał na pytania Grzegorza Lasoty w stylu: „Nad czym pan obecnie pracuje?”. Pisarz czuł się bezpiecznie, był sobą, myślał o powstającym dziele, a nie o aktualnej fryzurze, no i widzowie mieli wrażenie, że biorą udział w spotkaniu z żywym człowiekiem. Do naszych czasów zachował się tylko jeden wybitny twórca przystający do tej konwencji: Tadeusz Różewicz. Jak wiadomo, autor Kartoteki regularnie odmawia udziału w medialnym procederze, a jedyny wyjątek czyni dla dokumentalisty Andrzeja Sapii. Panowie spotykają się pod okiem cyfrowej kamery we wrocławskim mieszkaniu poety i prowadzą niespieszną pogawędkę przy herbacie. W ostatnim z powstałych w ten sposób filmów Różewicz ironizuje, że jest chyba zbyt normalny dla dzisiejszych mediów: — Trzeba by wymyślić siebie bardziej poetyckiego, malowniczego, szalonego. Może trochę schizofrenika, trochę kochającego inaczej. Bieda w tym, że kocham po bożemu.
Choć dla ludzi mediów Różewicz jest tylko gadającą głową, jego intuicja sprawdza się ostatnio co do joty. Wystarczy obejrzeć „Łossskot!” — program telewizji publicznej, w którym Tymon Tymański, Maciej Chmiel i Jacek Dehnel w helikopterze, autobusie albo barze z kebabami toczą pseudointelektualne rozmowy o wydarzeniach kulturalnych, urozmaicając je dowcipami na poziomie piątej klasy podstawówki. To nic, że jakość dźwięku nie pozwala zrozumieć co drugiego zdania. Widocznie realizatorzy doszli do wniosku, że nie ma sensu marnować ścieżki audio, kiedy chodzi głównie o wideo. Ważne, że prowadzący sprawnie się ruszają, kamera jeździ na lewo i prawo i ogólnie jest na czym zawiesić oko. A jeśli widz naprawdę chce się czegoś dowiedzieć o Don Giovannim, niech sobie kupi bilet i idzie do opery.
Oczywiście, eksploatowani przez media pisarze występują z reguły w innych rolach niż chłopaki z „Łossskotu!”. Ale wchodząc do „Ringu” czy innego „Warto rozmawiać”, również oni muszą się zamienić w postaci telewizyjne. Scenariusz zakłada, że poeci mają obowiązek wieszczyć, felietoniści mówić felietonami, a prozaicy budować zdania złożone na każdy temat. Jednym wychodzi to lepiej, innym gorzej, ale chyba wszyscy mają nadzieję, że w końcu dziennikarz się zlituje i zada to najważniejsze pytanie: „Nad czym pan obecnie pracuje?”.
Niestety, dziś nikogo to już nie obchodzi. Kiedy u progu III RP słowo przegrało wojnę z obrazem, pisarze stali się zakładnikami mediów elektronicznych. Jeśli marzą o sprzedaży swoich książek, muszą występować w roli autorytetów medialnych. W przeciwnym razie dokonają żywota, bredząc coś o późnym wnuku. Różewiczowi łatwo jest uprawiać partyzantkę, bo zdążył wyrobić sobie nazwisko, zanim słowo zostało pokonane. Dla tych z nas, którzy ocaleli prowadzeni na rzeź, wybór jest trudniejszy. A zatem kim naprawdę jestem? Twórcą czy potencjalną postacią telewizyjną? Po dłuższym wahaniu zakreślam pierwszą opcję. Urodę mam radiową, myślę głównie klawiaturą, a obrotowa scena w „Ringu” już z perspektywy widza przyprawia mnie o mdłości. Nie wierzę, że na tej wierzbie wyrosną tele-morele. Wolę wygodnie rozsiąść się w fotelu i popatrzeć, jak Kazia Szczuka rywalizuje z postrachem smurfów o tytuł postaci roku. Na razie prowadzi Gargamel, ale tylko dlatego, że nieco lepiej zna się na czarodziejskich sztuczkach.
„Wprost” 2006 nr 43