Wendeta po śmierć - ebook
Wendeta po śmierć - ebook
Niezwykły thriller Nory Roberts (J.D. Robb), autorki powieści sprzedanych w pięciuset milionach egzemplarzy.
Bestseller nr 1 „New York Timesa”
Najnowsza powieść o porucznik Wydziału Zabójstw nowojorskiej policji Eve Dallas, która walczy, aby ocalić niewinnych i przysłużyć się sprawiedliwości.
W Nowym Jorku grasuje seryjny morderca. Od kilku dni nad ranem odnajdowane są kolejne nagie, okaleczone ciała torturowanych ze szczególnym okrucieństwem mężczyzn. Morderca, czy też morderczyni, porzuca je przed świtem pod ich domami z wciśniętą w ranę po wyciętych genitaliach kartką, na której wypisane jest wierszem wyjaśnienie powodu ich śmierci. Podpis sprawcy: Lady Justice. Kto kryje się pod tym pseudonimem? Czy to jedna osoba, czy może zorganizowana grupa przestępcza? Dochodzenie prowadzi porucznik Eve Dallas. Według niej obrażenia zamordowanych mężczyzn wskazują na zemstę lub mord rytualny. W prowadzeniu śledztwa pomaga jej nieoceniony mąż Roarke, asystentka w stopniu detektywa Peabody oraz cała doskonała policyjna ekipa wydziału zabójstw nowojorskiej policji.
Dlaczego tajemnicza Lady Justice wymierza mężczyznom tę, według niej sprawiedliwą, karę? Czy zostanie odnaleziona i osądzona zgodnie z prawem?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-861-3 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Odczuwała wewnętrzny przymus zabijania.
Przeprowadziła dogłębny wywiad, wszystko dokładnie przestudiowała i zaplanowała: kto, kiedy, jak i dlaczego. Zajęło jej to ponad rok. Jej wybór padł na Nigela B. McEnroya. To on miał być tym pierwszym.
Czterdziestotrzylatek, od jedenastu lat żonaty, dwoje dzieci – dwie dziewczynki: lat dziewięć i sześć. W ciągu osiemnastu lat udało mu się – z dwoma wspólnikami – założyć i rozwinąć firmę headhuntingową kadr zarządzających o nazwie Perfect Placement, Angaż Idealny. Jako dyrektor generalny miał pełną kontrolę nad rekrutacją na stanowiska w firmach i na Ziemi, i poza nią.
Siedzibę główną zdecydował się umiejscowić w Londynie, więc bez przerwy podróżował. Oddziały firma miała w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Tokio, Madrycie, Sydney, w Nowym Los Angeles, Dubaju, Hongkongu i w Vegas II, a ostatnimi czasy otworzyli nowe centrum nawet na Olimpie.
Wiódł przyjemne, dostatnie życie, zabawiał się z iście królewskim przepychem i wyrobił sobie reputację osoby umiejącej niezwykle precyzyjnie określać potrzeby klientów. Co do małżeństwa – robił wszystko, by było perfekcyjne, przynajmniej w jego ocenie.
W pracy Nigel B. McEnroy odznaczał się sumiennością, był rzetelny i wymagający, dbał też o zachowanie wysokich standardów etycznych.
Żadna z wymienionych powyżej cech nie powstrzymała go jednakże w życiu prywatnym od przeistoczenia się w kłamcę, łotra, cudzołożnika oraz seryjnego gwałciciela.
Facet bez dwóch zdań należał do obleśnych wieprzów; nadszedł czas krwawej jatki.
Z niecierpliwością wyczekiwała odpowiedniej chwili. Czuła, że idealnie dobrała swą pierwszą ofiarę.
Lubił zdradzać żonę z rudowłosymi, cycatymi babkami, które zazwyczaj stały niżej w hierarchii łańcucha pokarmowego władzy niż on. Kiedy nie wyruszał na łowy we własnej firmie, zabawiał się polowaniem w ekskluzywnych klubach.
Jakby tego nie było dość – a przecież miał całkiem udaną rodzinę – zwykle wrzucał wybranej ofierze do drinka tabletkę gwałtu, aby no cóż… dobrze współpracowała. W pełni skapitulowała.
A co może było jeszcze gorsze, przynajmniej raz (miała uzasadnione podejrzenia, że powtórzyło się to kilkakrotnie) dodatkowo odurzył kandydatkę na pewne stanowisko – to konkretnie, przy którym podczas rekrutacji pominął KOBIETY, przeznaczając je dla MĘŻCZYZNY – by nie dość, że skrzywdzić, to jeszcze upokorzyć.
Oczywiście biedna dziewczyna nie potrafiła niczego udowodnić i ledwo pamiętała całe zajście, zbyt przerażona, by oskarżyć sukinsyna.
Jednakże wystarczająco dużo informacji pozyskała od innych jego ofiar – w ostatecznym rozliczeniu o wiele więcej, niżby wystarczyło do podjęcia własnego śledztwa – chodziła więc za nim krok w krok, tropiąc każdy ślad i obserwując wieprza w akcji. Dwukrotnie udało się jej całościowo udokumentować jego rutynowe zachowania seryjnego gwałciciela.
W końcu zgromadziła wszelkie niezbędne dane i teraz po raz ostatni zastygła na dłuższą chwilę przed dużym lustrem, znajdującym się w jej pracowni. Poddała ocenie odbicie swojej sylwetki, widocznej w nim od stóp do głów.
Długie, kręcone, ognistorude loki, powieki pokryte cieniem w kolorze zjadliwej zieleni, oczy starannie obwiedzione kredką, mocno wytuszowane rzęsy. Wydatne usta grubo pociągnięte czerwoną pomadką o barwie równie płomiennej jak włosy.
Sporo czasu zajęło jej uzyskanie efektu nieco zadartego noska i lekko spiczastego podbródka.
Sztuczny obfity biust wyglądał całkiem autentycznie, i tak też się z nim czuła – w końcu dostajesz to, za co płacisz. W celu idealnego wykończenia całości uwydatniła jeszcze nieco pośladki. Skórę miała nasmarowaną delikatnie samoopalaczem – tylko na tyle, by uzyskać subtelny złotawy odcień.
Suknia, którą wybrała – zielona jak jej oczy i gładka jak tafla wody – opinała ją jak druga skóra. Srebrne, iskrzące się w świetle wysokie szpilki dodawały jej wzrostu także optycznie, dzięki przedłużanym piętkom z wąskim paseczkiem.
Wieprzek Nigel miał ze sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, a ona w szpilkach nie przekraczała metra osiemdziesięciu. Ujdzie.
Prezentowała się iście posągowo, zuchwale i seksownie.
W peruce, z mocno ucharakteryzowaną twarzą – no, no! – nie rozpoznałaby jej nawet własna matka.
Wykonała jeszcze jeden obrót przed trójdzielnym, wysokim lustrem i wzburzyła nieco włosy peruki.
– Wilford! Uruchamiamy się! – zawołała.
Robot-droid, zaprojektowany tak, by idealnie odwzorowywać białego mężczyznę po sześćdziesiątce, z przystrzyżonym wąsem, równie siwym jak jego gęste włosy, otworzył niebieskie oczy o spokojnym wejrzeniu.
– Jestem, proszę pani! Czego sobie pani życzy, madame?
Zaprogramowała jego głos na tonację z miękkim brytyjskim akcentem, ubrała w czarny frak, śnieżnobiałą koszulę i czarny krawat.
– Przyprowadź samochód – zaordynowała. – Weź zwyczajny miejski. Zawieziesz mnie do klubu o nazwie This Place, a potem zaparkujesz i zaczekasz na dalsze instrukcje.
– Jak sobie pani życzy, madame.
– Jedź windą. Odblokowałam dostęp.
Kiedy Wilford zajął się wykonywaniem jej poleceń, ona sprawdziła zawartość torebki, a następnie podeszła do zestawu monitorów.
Jej babcia – dzięki Bogu! – spała spokojnie, pilnowana przez droidkę-pielęgniarkę. Kochana, najdroższa Busia (tak na nią zawsze pieszczotliwie mówiła) prześpi całą noc jak dziecko, wspomagana łagodnym środkiem nasennym, który wnuczka dodawała co wieczór do szklaneczki brandy, wypijanej na dobry sen przez ukochaną Busię.
– Niedługo wrócę. – Przesłała całusa w stronę monitora i skierowała się do windy, która zawiozła ją na główną kondygnację wspaniałej starej rezydencji, uwielbianej przez nią nieomal na równi z Busią.
Ostrożna i uważna jak zawsze, ponownie zablokowała dostęp do windy i dopiero wtedy ruszyła dalej wystawnie urządzonym foyer, stukając z satysfakcją obcasami. Wyszła na zewnątrz w rześką kwietniową noc i zamknęła za sobą drzwi, uruchomiwszy uprzednio alarm.
Zadrżała lekko i z zimna, i z niecierpliwości, jednakże Wilford już stał na podjeździe, przytrzymując otwarte drzwi samochodu.
Wśliznęła się do środka i skrzyżowała nogi. Jedenasty kwietnia dwa tysiące sześćdziesiątego pierwszego roku – pomyślała. Znaczący dzień w historii miasta. Dzień narodzin Lady Justice, prawdziwej damy wymierzającej sprawiedliwość.
*
Nigel tymczasem wpadł w ferwor łowów, gotów celebrować zakończenie długiego, pełnego sukcesów dnia pracy. Jego żona i córki rozkoszowały się akurat tropikalną lekką bryzą podczas wiosennych ferii, miał więc cały tydzień tylko dla siebie. Nie musiał silić się na wymyślanie wykrętów, dlaczego znów się zasiedział w pracy, i czuł się z tym nieco dziwnie.
Bardzo lubił klub This Place za dyskrecję (żadnych kamer monitoringu), za znajdujące się w jego wnętrzu kapsuły dla VIP-ów, doskonale odizolowane od gęstych tłumów gawiedzi wokół, oraz za doskonałe martini i świetną muzykę. Ach! Prawda! Również za duży wybór atrakcyjnych dziewczyn, poszukujących drobnej odmiany w swoim nudnawym życiu.
Oczywiście zarezerwował uprzednio VIP-owską kapsułę, lecz przez pierwszą godzinę pobytu błądził tu i tam po lśniących srebrzyście posadzkach, obserwując pulsujące światła na parkiecie do tańca i rzucając szybkie spojrzenia to w górę, to w dół po wszystkich trzech kondygnacjach klubu.
Tę część wieczoru zwał polowaniem i niezmiennie się nią fascynował.
Poprzedniej nocy uzyskał doskonały wynik – co za farciarz! – ustrzeliwszy bliźniaczki. Dwie truskawkowoblond siostry z największą przyjemnością dzielące się z nim swoimi wdziękami przez kilka godzin w jego garsonierze gdzieś w Nowym Jorku.
Zastanawiał się przez chwilę, czyby nie skontaktować się z którąś z nich – albo obiema? – i nie powtórzyć wyczynów z poprzedniej nocy, ale wolał jednak świeże mięsko. Na wszelki wypadek, jak zawsze, usunął numery ich telefonów.
Zdawał sobie sprawę z tego, że wygląda szałowo w czarnych, obcisłych spodniach z paskiem nabijanym ćwiekami i w niebieskim swetrze, pasującym do koloru jego oczu. Nosił na nadgarstku elegancki wielofunkcyjny zegarek; świadczył on o zamożności jego posiadacza, o ile ktoś był wyczulony na takie gadżety.
Stać go było na płatne, licencjonowane towarzyszki uciech z najwyższej półki – i chętnie korzystał z ich usług, jeśli brak czasu drastycznie zawężał mu możliwość wyboru. Jednakże o wiele bardziej pasjonowało go samodzielne polowanie oraz ustrzelona sztuka zwierzyny.
W tej właśnie chwili jego uwagę przykuła rudowłosa dziewczyna, wijąca się wdzięcznie na parkiecie do tańca. Nieco za młoda jak na jego upodobania, stwierdził, a jej włosy – nastroszone i krótkie – nie tworzyły zbyt wyrafinowanej fryzury.
Jednakże te wężowe ruchy!
Po namyśle zaczął krążyć na parkiecie, mając ją wciąż w zasięgu wzroku. Zaraz jakoś do niej zagada, a potem…
Wtem ktoś się zderzył z nim lekko plecami. Spojrzał przez ramię i usłyszał gardłowe:
– _Excusez-moi!_
Głos, lekki francuski akcent oraz seksowny pomruk sprawiły, że się całkiem odwrócił.
Tancerka o wężowych ruchach natychmiast uleciała mu z głowy.
– _Pas de quoi_. – Ujął dłoń zjawiskowej kobiety i uniósł do ust. W odpowiedzi został obdarowany zmysłowym uśmiechem.
Zatrzymał dłoń, a ona nie oponowała.
– _Êtes-vous ici seule?_ – spytał.
– _Ah, oui!_ – odrzekła tonem, który odczytał jako jednoznaczne zaproszenie. – _Et vous?_
Odwrócił jej dłoń, musnął delikatnie ustami wewnętrzną stronę nadgarstka i powiedział już po angielsku:
– Mam nadzieję, że od tej chwili nie będę samotny.
– Jesteś Anglikiem? Mówisz bardzo dobrze po francusku.
– Mam nadzieję, że pozwolisz mi postawić sobie drinka i wtedy porozmawiamy w takim języku, w jakim sobie zażyczysz.
Wolną ręką przeciągnęła z góry w dół po tej swojej wspaniałej kaskadzie rudych loków i przechyliła głowę na bok.
– Z największą przyjemnością – powiedziała.
Mam cię! – pomyślał, prowadząc ją przez tłum i lawirując pomiędzy stolikami. Przeszli obok jednego z wielu barów i znaleźli się przy jego kapsule.
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? Wolę odrobinę prywatności.
Za kotarą czekało na nich półokrągłe, czarne, pluszowe siedzisko z obfitością równie czarnych poduch obrzeżonych srebrnymi lamówkami. Usiadła i skrzyżowawszy te swoje doskonałe nogi, odchyliła się lekko do tyłu. Tylko na tyle, by dotknąć plecami oparcia.
– Lubię kapsuły – oznajmiła. – Widzimy przez ich ścianki wszystko, co się dzieje dookoła, a nikt z zewnątrz nie może zajrzeć do środka. To… działa na zmysły, nieprawdaż?
– Tak. Istotnie. – Usiadł obok, oceniając w myślach, jak z nią postępować. Nie za szybko – zdecydował. To zielonookie cudo zna zasady gry i zapewne oczekuje nieco bardziej wyrafinowanych metod. – Co więc sprawia ci największą przyjemność?
– Mam wiele pomysłów.
Poczuł podniecenie, ale roześmiał się tylko krótko.
– To tak jak i ja. A jeśli chodzi o coś do picia?
– Wódka i bardzo wytrawne martini, dwie oliwki. Najbardziej lubię Romanov Five.
– Tak jak i ja.
– Ach, więc mamy podobne gusta.
– To zapewne pierwsze z wielu.
Dokonał zamówienia z automatycznego menu w kapsule. Jednocześnie błądził wzrokiem po jej kształtach. Cieszył go ruch za półprzepuszczalnymi ściankami kurtynowymi kapsuły, pulsujący rytm muzyki, działający na zmysły.
– Nazywam się Nigel…
Przyłożyła palec do jego ust.
– Tylko imiona, _ça va_? Niech będzie tajemniczo. Solange.
– Solange – powtórzył. – Co cię sprowadza do Nowego Jorku?
– Jeśli ci to zdradzę, czar tajemnicy pryśnie. Może lepiej powiem coś dotyczącego tej chwili. Lubię Nowy Jork za wiele przyjemności, których dostarcza, i za jego… – Sprawiała wrażenie szukającej odpowiedniego określenia. – Ach, tak! Za anonimowość. A ty, Nigelu, co lubisz najbardziej?
– Tę chwilę.
Roześmiała się i potrząsnęła lokami.
– W takim razie powinniśmy się razem nią cieszyć, tą oraz tymi, które wkrótce nadejdą. Przyszłam tutaj dzisiejszego wieczoru, żeby… tak, żeby pozbyć się… to znaczy, och! żeby zapomnieć o minionym dniu oraz o wszystkim, co musi i powinno zostać zrobione. Żeby zamiast tego uczynić coś, co sprawi mi przyjemność. Będzie to wieczór dla mnie, rozumiesz?
– Tak. Ja mam to samo. Kolejne podobieństwo.
– A więc… – otworzyła swoją wieczorową torebkę i wyjęła z niej malutką puderniczkę – …więc dziś wieczorem będziemy cieszyć się chwilą. Razem.
Już zaczął się skłaniać w jej stronę, gdy naraz w tym samym momencie okienko podawcze zasygnalizowało dostarczenie drinków i się otworzyło.
– Powinniśmy wznieść toast – rzekł.
Kiedy się odwrócił, chcąc sięgnąć po kieliszki z koktajlem zawierającym martini, zrzuciła torebkę na podłogę. On tymczasem postawił kieliszki na stole i schylił się, by ją podnieść, a wtedy kobieta wlała zawartość fiolki ukrytej w puderniczce do jego drinka.
– _Merci!_ – Wzięła od niego torebkę, po czym schowała puderniczkę i swoim kieliszkiem delikatnie stuknęła w jego szkło. – Wypijmy więc za tę chwilę! – Wzniosła toast.
– Oraz za wiele czekających nas uciech – dodał.
Spoglądała na niego roziskrzonym wzrokiem sponad brzegu kielicha.
– Opowiedz mi dokładniej, czego pragniesz – zaproponowała kusząco.
– Pięknej kobiety, która chce tego samego co ja.
Położywszy mu dłoń na udzie, obserwowała uważnie, jak wychyla kielich. Następnie, drażniąc jego zmysły, przesunęła palcami w stronę wyraźnego wzniesienia w okolicy jego krocza.
– Jak zamierzasz sięgnąć po to, na co właśnie natrafiłeś? – wymruczała, lecz kiedy gwałtownie pochylił się w jej stronę, zablokowała go, opierając wyciągniętą rękę o jego pierś. – _Mais non!_ Ależ nie! Wypijmy najpierw za tę chwilę, za przyszłe rozkosze i niecierpliwe wyczekiwanie ich nadejścia. Widzimy je jak za zasłoną, te ruchy, dotyk, rytuał zespolenia ciał, tak?… Niektórzy mogą, niektórzy nie, a my… Cóż, my możemy robić, co nam tylko przyjdzie do głowy już tutaj, przez nikogo niewidziani.
– Podniecająca perspektywa – odrzekł, czując dziwny mętlik w głowie.
– Zatem dopij do dna i chodź ze mną. Mam doskonałe lokum, które będzie bardziej niż odpowiednie dla nas dwojga. Zaznamy tam wielu uciech.
Nie mogąc się już doczekać, pospiesznie wychylił kielich i ujął jej dłoń, którą wyciągnęła ku niemu, wstając.
– Moje mieszkanie jest niedaleko stąd – zaczął.
– Mam doskonałe lokum – powtórzyła.
Wydawało mu się, że przedziera się przez kłęby jakby podświetlonej srebrzyście mgły i nie zdołał już dostrzec, jak kobieta dotyka odpowiednich przycisków na wyświetlaczu wielofunkcyjnego zegarka, wysyłając informację do oczekującego na nich droida. Ledwie docierały do niego dźwięki muzyki, kiedy sprowadzała go na pierwszy poziom klubu, a potem powiodła na zewnątrz, w noc.
Pchnęła go lekko, żeby wsiadł do auta. W środku zaczął dłońmi obmacywać jej piersi, a jego usta pożądliwie szukały jej warg.
Wydawało mu się, że usłyszał słowa kobiety: „Wilford! Prosto do domu!”, wymówione innym zgoła tonem, ale zaczął już zapadać się gdzieś w głąb siebie, w głąb przyjemności i cielesnych uciech.
Ogarnęła go ciemność.
*
Ocknął się z dudnieniem w głowie. Gardło paliło go żywym ogniem. Kiedy spróbował się poruszyć, uczuł ból w mięśniach rąk. Zamrugał, z wysiłkiem otwierając oczy, i od razu je przymknął, oślepiony ostrym światłem.
Znajdował się w obszernym pomieszczeniu z blatami roboczymi, jakimiś monitorami i ekranami, z rozbudowanymi stanowiskami pracy. Nic z tego nie rozumiał.
Musiała minąć dobra minuta, nim sobie uświadomił, że jest całkowicie nagi, a ręce ma skute kajdankami w nadgarstkach i wykręcone ponad głową. Okowy ktoś przytwierdził do łańcucha zwisającego z sufitu. Ledwo sięgał podłogi stopami.
Porwany? Oszołomiony narkotykami? Spróbował się wykręcić mimo więzów, lecz zabolało.
Nie, nie, był w klubie. Owszem, poszedł do klubu. Ta Francuzka… Solange… Coś sobie przypominał, lecz dość mętnie, a gdy usiłował się głębiej nad tym zastanowić, poczuł nawrót rozdzierającego bólu czaszki.
Nie ma żadnych okien – myślał, oblewając się zimnym potem ze strachu. Zauważył schody prowadzące gdzieś na wyższe piętro, a kiedy przekrzywił maksymalnie na bok bolącą głowę, zdołał jedynie dostrzec u ich szczytu zamknięte drzwi.
Przez chwilę próbował wołać po pomoc, ale z jego krtani wydobył się tylko chrapliwy szept.
Cielesne uciechy – tak, pamiętał te obietnice. Rozmawiali o czekających ich przyjemnościach, a potem ona…
Wyczuł za plecami jakiś ruch i w tej samej chwili przeszył go spazm niewyobrażalnego bólu. Jego krzyk, który rozpoczął się chrypą, przeszedł w paniczny wrzask.
Wtedy ona przesunęła się tak, by mógł ją widzieć.
Nie była to wcale poznana wczoraj Francuzka.
Kim była ta kobieta, ta kreatura śmiejąca się z niego, o twarzy zasłoniętej srebrną maską, o ciemnych włosach lśniących srebrzyście na końcach? Ta kobieta o zgrabnych, krągłych kształtach, odziana w czerń?
Miała na sobie srebrne, wysokie za kolano buty i coś w rodzaju – dobry Boże! – napierśnika z czarnej skóry z wytłoczonymi literami LJ, pomalowanymi również na kolor srebrny, identyczny jak buty.
– Kim jesteś? – wychrypiał. – Czego chcesz?
– Pragnę doznać wielu obiecanych chwil przyjemności.
– Solange? – Poczuł cienką strużkę ulgi wlewającą się w ciało skręcone strachem. – Czy…
– Czy ja ci przypominam Solange? – prychnęła i smagnęła go tuż nad penisem elektrycznym poskramiaczem na długiej rączce.
Zwinął się z bólu, rażony palącym skórę impulsem, który przeszył jego ciało, spływając w dół.
– Jam jest Lady Justice, ta, która czyni sprawiedliwość, ty cudzołożny złamasie! Właśnie nadszedł dla ciebie czas rozrachunku, Nigelu McEnroyu!
– Przestań! Nie rób tego! Mam pieniądze! Dam ci, cokolwiek zechcesz! Zapłacę każdą cenę!
– Och, tak, wierz mi, że zapłacisz! Ten raz za to, co robisz swojej żonie… – mówiąc to, smagnęła go na odlew przez brzuch – …i córkom… – następny cios spadł na jego pierś – …i za każdą kobietę, którą zgwałciłeś. – Przeciągnęła elektrycznym poskramiaczem po jego pośladkach.
– Nie! Nie! Nie! – Jego wrzaski odbijały się od ścian. – Nigdy nie zgwałciłem żadnej kobiety! Popełniasz ogromny błąd!
– Doprawdy?! Doprawdy, Nigelu? – Musnęła go poskramiaczem po jądrach i przyszło jej do głowy, że chyba jeszcze tylko pies mógłby wyć w tak wysokich tonacjach.
Za każdym razem, kiedy wymawiała następne imię – imię jednej z jego ofiar – wywoływała u niego kolejny wstrząs elektryczny.
McEnroy bełkotał coś, aż wreszcie osunął się bezwładnie, kobieta była jednak nieustępliwa. Podsunęła mu pod nos fiolkę, która go otrzeźwiła, i zaczęła wszystko od początku.
Błagał ją – och, jak on ją błagał! – przeklinał, łkał, darł się, aż w końcu się zlał.
Och, och, och, te chwile przyjemności!
– Dlaczego? Dlaczego mi to robisz?!
– Mszczę się za wszystkie kobiety, które zdradzałeś, upokarzałeś i które molestowałeś. Wyznaj, Nigelu, wyznaj teraz wszystkie swoje zbrodnie!
– Nigdy nikogo nie skrzywdziłem!
Trzasnęła go na odlew prętem paralizatora po pośladkach. Kiedy odzyskał zdolność mówienia, wyjęczał, szlochając:
– Kocham moją żonę. Kocham moją żonę, lecz mam większe potrzeby. Tak mi przykro. To był tylko seks! Proszę! Błagam!
– Odurzałeś kobiety.
– Nigdy… Tak, tak! – wrzasnął, chcąc uniknąć bólu. – Nie zawsze, ale jest mi przykro z tego powodu. Przepraszam za to!
– Wykorzystywałeś swoje stanowisko do ich zastraszania. Zmuszałeś kobiety, które chciały tylko pracować, do uprawiania seksu.
– Nie… Tak, tak! Ale mam przecież swoje potrzeby. Błagam!
– Masz swoje potrzeby? – powtórzyła z przekąsem, po czym wzięła do ręki metalowy pręt i rąbnęła go w twarz, łamiąc mu kość policzkową. – Twoje potrzeby były ważniejsze niż ich wolna wola, niż ich życzenia, ich potrzeby? Niż słowa przysięgi złożonej własnej żonie w dniu ślubu?!
– Nie, nie! Przykro mi! Tak mi przykro! Ja… Potrzebna jest mi pomoc. Pójdę na leczenie. Do wszystkiego się przyznam. Pójdę do więzienia. Zrobię wszystko, co każesz!
– Powiedz, kim jestem.
– Nie wiem, kim jesteś. Błagam!
– Przecież już ci mówiłam! – Znów poraziła go prądem, a po konwulsyjnej reakcji drgawkowej domyśliła się, że niewiele mu brakowało do końca. – Zwę się Lady Justice. Powtórz!
– Lady Justice – wymamrotał, zachowując resztki przytomności.
– Justice, czyli Sprawiedliwość! – rzekła z patosem. – I sprawiedliwości stanie się zadość!
Miała już przygotowane wiadro i ostry sztylet. Teraz przyniosła je bliżej. Wiadro postawiła mu między nogami.
– A to po co?… Co robisz?… Przecież przyznałem się do wszystkiego. Przeprosiłem! O mój Boże! Boże! Proszę! Nieee!
– Wszystko jest w porządku, Nigelu. – Uśmiechnęła się, patrząc w zachodzące łzami, przerażone oczy mężczyzny. – Zamierzam zająć się tobą i twoimi potrzebami po raz ostatni.
Utrzymywała go przy życiu tak długo, jak tylko się dało, a kiedy już było po wszystkim, kiedy ucichł, a jego ciało zwiotczało, westchnęła przeciągle.
– A więc sprawiedliwości stało się zadość!
*
Gdy porucznik Eve Dallas stanęła nad zmasakrowanym, nagim ciałem mężczyzny, miasto wciąż jeszcze spowijał mrok. Wiał lekki wiatr, który wichrzył jej krótką, wystrzępioną fryzurkę i szarpał połami długiego skórzanego płaszcza. Nachyliwszy się, odczytywała wyraźnie wydrukowane, pisane na komputerze słowa z kartki, przymocowanej do miejsca, w którym niegdyś znajdowały się genitalia ofiary.
_Ten tutaj za nic przysięgi małżeńskiej miał słowa:_
_Zdradzana przez niego była jego druga połowa._
_Bogactwa i władzy miał nadmiary_
_Do twierdzy swej bezbronne wabił ofiary._
_Gwałcił je dla zabawy_
_I zdechł dziurawy._
Lady Justice
Eve odstawiła swoją walizeczkę oględzinową i zwróciła się do policjantki mundurowej, która pierwsza dotarła na miejsce znalezienia ciała.
– Co już wiadomo? – zagadnęła.
Na co gęstobrewa kobieta rasy mieszanej wyrecytowała:
– Na numer dziewięćset jedenaście zadzwoniono o czwartej trzydzieści osiem nad ranem. Z limuzyny na rogu ulic Osiemdziesiątej Ósmej Zachodniej oraz Columbus wysiadła kobieta, Tisha Feinstein. Utrzymuje ona, że była na swoim wieczorze panieńskim w towarzystwie czternastu przyjaciółek i chciała się przejść kawałek dla odetchnięcia świeżym powietrzem. Odetchnięcia, jak się wyraziła, świeżym powietrzem. Przeszła trzy kwartały miasta aż po Dziewięćdziesiątą Pierwszą i tu spostrzegła leżące na chodniku zwłoki. Wbiegła do budynku – a tu właśnie mieszka – i obudziła swojego narzeczonego, Clippera Vance’a. Ten wyszedł przed dom, zobaczył ciało i zadzwonił na policję. Wezwanie odebrałam ja z partnerem. Przybyliśmy na miejsce o czwartej czterdzieści, zabezpieczyliśmy je taśmami i natychmiast wezwaliśmy wsparcie w postaci posterunkowych-droidów. Posterunkowy Rigby jest w środku ze świadkami.
– W porządku. Proszę pozostać na stanowisku.
Eve zabezpieczyła dłonie gumą w sprayu, kucnęła przy zwłokach i otworzyła swoją walizeczkę oględzinową. Zaczęła od dociśnięcia kciuka ofiary do okienka Identi-pada. Odczytała z wyświetlacza, co następuje:
Ofiara zidentyfikowana jako Nigel B. McEnroy, rasy białej kaukaskiej. Wiek czterdzieści trzy lata, obywatelstwo brytyjskie. Wśród kilku posiadanych przez niego nieruchomości znajduje się również apartament przy ulicy Dziewięćdziesiątej Pierwszej Zachodniej, numer sto czterdzieści pięć w Nowym Jorku. W budynku pod tym samym adresem zamieszkuje również Tisha Feinstein, która znalazła zwłoki.
Eve przyjrzała się uważnie twarzy denata.
– Nic dziwnego, że go nie rozpoznała, nawet jeśli go znała. Pełno siniaków i śladów po przypiekaniu skóry, najprawdopodobniej jakimś urządzeniem elektrycznym, na twarzy i całym ciele. Niezwykle głębokie ślady po więzach na obu nadgarstkach wskazują, że zmarły był skrępowany podczas tortur i bardzo wówczas cierpiał – mówiła do dyktafonu.
Wyjęła mikrogogle i przyjrzała się uważniej rozcięciom i zasinieniom na nadgarstkach.
– Sądząc po kącie nachylenia śladów, miał ręce związane nad głową i to właśnie nadgarstki utrzymywały cały ciężar jego ciała. Do potwierdzenia przez patologa medycyny sądowej. Genitalia zostały odcięte.
Pochyliła się bardziej nad ciałem i uniósłszy ostrożnie za rożek kartkę z wierszem, spojrzała na ranę pod innym kątem.
– Żadnych oznak wahania. Cięcie wykonane z nieomal chirurgiczną precyzją. Możliwa stosowna wiedza medyczna lub doświadczenie w tej dziedzinie.
Wyjęła z walizeczki detektory.
– Czas zgonu: trzecia dwadzieścia. Przypuszczalna przyczyna śmierci: całkowite wykrwawienie po kastracji. Możliwy zawał serca, spowodowany wielokrotnym rażeniem prądem elektrycznym. Być może jedno i drugie równocześnie.
Przykucnęła na piętach.
– A więc był związany, torturowany i zamordowany gdzieś indziej, bo do tego potrzeba jednak nieco bardziej odizolowanego miejsca, a potem zwłoki ułożono tutaj. I nie podrzucono, ale właśnie ułożono w odpowiedni sposób tuż przy wejściu do budynku, w którym mieszkał. W dodatku z tą tutaj, zlokalizowaną w przemyślanym miejscu, poetycznie zredagowaną notką. – Popatrzyła na kartkę. – Lady Justice, ta, która czyni sprawiedliwość. Ktoś się na ciebie nieźle wkurzył, drogi Nigelu.
Ujęła do ręki małe szczypczyki i wydobyła z walizeczki kilka torebek ewidencyjnych. Kiedy wyciągała z rany pierwsze wklejone w nią ciało obce, usłyszała znajomy stukot niskich obcasów różowych kowbojek swojej partnerki, zbliżającej się szybkim krokiem po pobliskim chodniku.
Peabody zaprezentowała posterunkowym-droidom pełniącym straż odznakę policyjną i schyliwszy się, przeszła pod taśmą odgradzającą miejsce zdarzenia. Po czym rzuciła okiem na zwłoki i stwierdziła krótko:
– Nieźle poharatany.
– Cały tak wygląda.
Eve dobrze pamiętała, jak jeszcze całkiem niedawno Peabody zieleniała na twarzy od takich widoków. Dwa lata w wydziale zabójstw zdecydowanie ją uodporniły.
– Miał jeszcze dołączony ten tutaj liścik miłosny. Wciśnięty tam. Peabody, wezwij z łaski swojej zespół z kostnicy oraz ekipę sprzątaczy. Lepiej, żeby go spakowali do worka i oznakowali, zanim mieszkańcy tej miłej, spokojnej okolicy zaczną wyprowadzać psy czy wychodzić na poranny jogging. Hej tam! Posterunkowy! Pomóżcie mi odwrócić ciało. Chcę dokończyć oględziny denata.
Odnalazła kolejne ślady przypalania na skórze: na plecach, pośladkach, pod kolanami, na łydkach. Wiele z nich już podczas tortur przekształciło się w otwarte, sączące się rany.
– Musiało to zająć sporo czasu… – mruknęła pod nosem. – Nie da się zrobić czegoś podobnego, jeśli się nie dysponuje dużą ilością wolnego czasu. A poza tym, co też mogła począć nasza Lady Justice z fiutem i jajkami?
Eve podniosła się i odwróciła do swojej partnerki. Peabody miała na sobie nieśmiertelny różowy płaszczyk. Szyję owinęła cienkim niebieskim szalikiem z wzorkiem – o zgrozo! – w różowe kwiatki. Ciemne włosy spięła w krótki kucyk, podskakujący przy każdym jej kroku.
– Poszukajcie świadków w środku – zaordynowała Eve. – Zabezpieczcie miejsce zbrodni, funkcjonariuszko! Jaki ma numer apartament panny Fenstein?
– Sześćset trzy, pani porucznik.
Razem z Peabody ruszyły w stronę wejścia do piętnastopiętrowej dostojnej budowli z elewacją z całkiem przyjemnie odnowionego brązowego kamienia. Przy wejściu nie było wprawdzie nocnej ochrony – jak zauważyła Eve – ale budynek miał dobry, solidny system monitoringu.
Pokazała odznakę policyjną stojącemu przy drzwiach posterunkowemu-droidowi.
Hol wejściowy prezentował się równie okazale, jak cały budynek. Jego posadzkę wyłożono naprzemiennie granatowymi i kremowymi płytkami. Granatowe ściany zdobił kremowy szlaczek, uwagę zwracały dyskretnie usytuowane biurko ochrony – chwilowo przez nikogo nieobsadzone – kilka wyściełanych miękko ławek i parę wysokich, smukłych wazonów z wyglądającymi na świeże wiosennymi kwiatami.
Eve wcisnęła przycisk windy i czekając na kabinę, przekazywała Peabody wszystko, co wiedziała.
– Świadek wracała z wieczoru panieńskiego i zauważyła ciało McEnroya leżące na chodniku. Wbiegła do środka, powiedziała o tym Vance’owi, swojemu narzeczonemu. Ten wyszedł przed budynek, zweryfikował słowa narzeczonej, a potem zadzwonił na policję. Mamy zapis rozmowy na numer dziewięćset jedenaście o godzinie czwartej trzydzieści osiem. Dwie minuty później na miejscu zdarzenia pojawił się pierwszy patrol policji. Denat był również mieszkańcem tego budynku – a raczej miał tu swój apartament. Jest narodowości brytyjskiej. Posiada wraz ze swoimi rodzicami międzynarodową, międzyplanetarną spółkę headhunterską. Żonaty, dwoje dzieci.
– Co z żoną? – zainteresowała się Peabody.
– Taa… – Eve weszła do kabiny windy. – Sprawdzimy potem, czy jest w domu, ale najpierw spróbujmy znaleźć jakichś świadków.
– Nie dotrzymał słów przysięgi małżeńskiej. – Peabody przypomniała słowa wierszyka. – Jeśli ona ich dotrzymywała, ten wierszyk miłosny od zabójczyni musiałby wywrzeć na niej ogromne wrażenie.
– Mhm… No cóż, ludzie reagują bardzo dziwnie, kiedy są wkurzeni, a ta Lady Justice, niosąca sprawiedliwość, musiała być nieźle wkurzona, choć… o ile żona nie jest zwyczajną idiotką, będzie miała cholernie mocne alibi.
Eve wyszła z windy i skierowała się szybkim krokiem w stronę cichego, spokojnego korytarza. Odnotowała zamontowane tam kamery ochrony.
– Sprawdźmy, co zarejestrowano na kamerach monitoringu z piętra, na którym mieszkał denat, z wind, holu wejściowego, z najbliższego otoczenia budynku.
Zadzwoniła do drzwi o numerze sześćset trzy i machnęła swoją odznaką przed nosem policjantowi mundurowemu – młodemu chłopakowi o ufnym spojrzeniu – który jej otworzył.
– Mam to, funkcjonariuszu Rigby – rzekła. – Proszę się skontaktować z ochroną budynku lub zarządcą nieruchomości. Chcę przejrzeć nagrania z kamer na piętrze, gdzie mieszkał denat, z wind, holu wejściowego do budynku oraz ze wszystkich kamer skierowanych na ulicę.
– Z jakiego przedziału czasu, pani porucznik?
– Dwie doby wstecz, o ile je przechowują. Potem zacznijcie się dobijać do drzwi sąsiadów.
– Tak jest, pani porucznik!
Odesłała go do wykonania powierzonych zadań, a sama szybkim, uważnym spojrzeniem otaksowała parę skuloną w objęciach na długiej, lśniącej szmaragdową zielenią żelowej sofie.
Dziewczyna – na oko dobiegająca trzydziestki – miała długie, kręcone, miedzianozłote włosy. Po podpuchniętych oczach mniej więcej tego samego koloru widać było, że płakała. Grymas na bladej twarzy, z której zmyła dokładnie makijaż – a musiała być mocno wymalowana na wieczornej imprezie – świadczył o przeżytym szoku.
Ubrana była w proste, szare bawełniane spodnie, koszulkę z długimi rękawami i domowe bambosze. Siedziała wtulona w postawnego chłopaka rasy mieszanej, mniej więcej w tym samym wieku co ona.
Chłopak skierował swe uduchowione piwne oczy na Eve i powiedział:
– Mam nadzieję, że nie zajmie to dużo czasu. Tish powinna się przespać.
– Obawiam się, że długo nie wytrzymam – odezwała się dziewczyna. – Oczy same mi się zamykają. Wiem, że powinnam zidentyfikować… – Wtuliła twarz w szerokie ramiona Vance’a.
– Zdaję sobie sprawę, że to trudne, panno Feinstein, postaramy się jednak załatwić wszystko najszybciej, jak to możliwe. Jestem porucznik Dallas, a to detektyw Peabody. Wydział zabójstw.
– Wydaje mi się, że panią rozpoznaję. Brat mojej przyjaciółki Lydii jest dzielnicowym w Queens. Miałam nawet do niego zadzwonić. W liceum chodziliśmy ze sobą przez pewien czas, ale…
– Może lepiej opowiedz nam, co się właściwie wydarzyło – Eve przerwała jej wynurzenia. – Zacznij od tego, gdzie byłaś wczoraj wieczorem.
– Impreza się skończyła i… – zaczęła Feinstein.
– Przepraszam – wtrącił się Vance. – Niech panie usiądą. Mogę czymś służyć? Może przygotuję kawę?
– Byłoby świetnie – powiedziała Eve. Zajmie go to przez pewien czas, pomyślała. – Dla mnie espresso, dla mojej partnerki americano.
– A dla ciebie, kochanie, może jeszcze jedną herbatkę? – zwrócił się do towarzyszki.
– Chętnie. Dzięki, Clip. – Uśmiechnęła się do niego. – Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
– Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz musiała tego sprawdzać. Jedną chwileczkę. – Podniósł się i wyszedł bezszelestnie z pokoju.
Feinstein skuliła się, przyjmując pozycję obronną.
– A więc jak to było z tym waszym wieczorem? – podjęła Eve.
– Impreza się skończyła. Dokładniej: mój wieczór panieński. Pobieramy się z Clipem w przyszły piątek. Limuzyna zabrała mnie spod domu około dwudziestej pierwszej. Bawiłyśmy się w czternaście dziewczyn, wiadomo, jak to w klubie. Clip ma jutro swój wieczór kawalerski. Nieważne. Zakończyłyśmy zabawę męską rewią u Spinnera w centrum. Wiem, że to brzmi trochę tak, jak…
– Radosny czas, spędzony w towarzystwie przyjaciółek – wtrąciła Peabody z uśmiechem.
– No właśnie. – Oczy Feinstein zaszły łzami. – Naprawdę tak było. Niektóre z dziewczyn są moimi przyjaciółkami od wieków, a ja pierwsza z naszej grupki wychodzę za mąż. Bawiłyśmy się świetnie, dużo piłyśmy i śmiałyśmy się bez przerwy. Potem limuzyna odwoziła nas po kolei do domów. Ja byłam ostatnia, poprosiłam kierowcę, żeby wysadził mnie na rogu. Chciałam łyknąć trochę świeżego powietrza i przejść się kawałek. Czułam się taka szczęśliwa, tak rozkosznie niemądra! Było mi tak dobrze! Chciałam nieco przedłużyć ten stan i wtedy…
Przerwała, kiedy Vance powrócił z pełnymi kubkami ustawionymi na tacy.
– Clip.
– W porządku, kochanie. Mów dalej. Wszystko w porządku.
Odstawił tacę i objął narzeczoną ramieniem. Eve wzięła do ręki kubek z czarną kawą. Po zapachu skonstatowała, że pijała gorsze. Bóg jeden wie, że pijała lepsze, ale gorsze też.
– Gdybym poprosiła Shelly, która nas odwoziła do domu, żeby podjechała pod samo wejście do budynku, ona spostrzegłaby go pierwsza. To okropne, ale wolałabym, żeby tak się stało. On zwyczajnie tam sobie leżał. Przez ułamek sekundy myślałam, że to jakiś ponury żart, tylko że potem zobaczyłam… Chyba zaczęłam krzyczeć. Nie jestem pewna, ale chyba zaczęłam biec… Za nic nie mogłam przeciągnąć kartą przez skaner ani wprowadzić poprawnie kodu otwierającego drzwi, tak bardzo trzęsły mi się ręce, w końcu się jednak udało, od razu wjechałam na górę i pobiegłam do Clipa.
– Myślałem, że wydarzył się jakiś wypadek. Nie była w stanie mi nic wytłumaczyć. Potem uznałem, że no cóż, trochę wypiła, coś tam sobie ubzdurała, tyle że wciąż była strasznie roztrzęsiona. – Mówiąc to, chłopak obejmował plecy Tishy ochronnym gestem, palcami głaszcząc ramię, przeciągając dłonią rytmicznie w górę i w dół. – Włożyłem coś na siebie i wyszedłem przed budynek. Zobaczyłem wtedy, że nie ściemniała. Zadzwoniłem na dziewięć jeden jeden i zaraz przyjechała policja.
– Rozpoznaliście denata?
– Nie. – Vance popatrzył na Feinstein, która pokręciła przecząco głową.
– Przyznam szczerze, że nie za bardzo się przyglądałam – wyjaśniła. – Pamiętam, że leżał dokładnie pod latarnią, ale nawet nie spojrzałam na jego twarz. Skórę na całym ciele miał… bo ja wiem… jakby czymś poprzypalaną. Widziałam podpis, cały ten liścik, i zauważyłam, że dokładnie pod nim on… – Głos się jej załamał i zamilkła.
– Ja też to zauważyłem – odezwał się Vance. – Ktoś go wykastrował.
– Mogę spytać, jak długo mieszkacie w tym apartamentowcu?
– Dwa i pół miesiąca. – Dziewczyna uśmiechnęła się blado, ujmując dłoń narzeczonego. – Chcieliśmy mieć własne gniazdko jeszcze przed ślubem. Nasze pierwsze wspólne miejsce na ziemi.ROZDZIAŁ 3
3
– Zawsze mi to powtarzałeś – mruknął Po.
– Jak cię widzą, tak cię piszą. Miał w sobie coś… coś z gracza, z rasowego gracza – zaczął Schupp, zwracając się do Eve. – Widziałem go tylko kilka razy, ale miał w sobie to coś. Powiedz im, Lance.
– No cóż. To tylko przeczucia i głównie moje obserwacje. Jest jednak pewien wyjątek: dobrze wiem, że uderzał do dwóch dziewczyn z personelu naszej firmy, zajmujących niższe stanowiska. Jedna z nich poskarżyła się kierowniczce działu kadr i bum! przestała u nas pracować. Chodziły słuchy, że słono jej za to zapłacił. A co do Sylvii… Do niej zawsze się odnosił z należnym respektem, ale… Widzicie, ona jest trochę starsza i zapewne skopałaby mu tyłek, gdyby się do niej przystawiał. Tak czy owak, przemówiła mu do rozumu, postraszyła, że osobiście sporządzi skargę. Nieźle się wówczas ścięli… a działo się to mniej więcej rok temu. Chodził potem nabuzowany, co dało się zauważyć, ale przestał polować na firmowym poletku, jeśli łapiecie, o czym mówię.
– Jasne, łapiemy. Dlaczego Sylvia nie wniosła skargi?
– Sądzę, że głównie ze względu na jego żonę i dzieci. Zrobiłaby to, gdyby nie przestał, lecz…
– Nie jest pan nielojalny, panie Po – Peabody włączyła się do rozmowy. – Do śmierci pańskiego zwierzchnika najprawdopodobniej doprowadziły jego zachowania i zwyczaje. Rodzina powinna się dowiedzieć, kto był sprawcą, a to, co nam pan powie, pomoże w jego odnalezieniu.
– Nigdy go nie lubiłem – wypalił nagle Po. – Uwielbiałem jednak swoją pracę i Sylvię, i wszystkich moich współpracowników. Poza tym nieczęsto bywał na miejscu. Traktował mnie dobrze. Złego słowa nie mogę na niego powiedzieć.
– Byłeś jego asystentem, mój drogi. Lepszego nie mógł sobie wymarzyć.
– Trochę przesadzasz. – Mężczyzna się uśmiechnął. – Jestem dobry w tym, co robię, i lubię swoją pracę. On, to znaczy pan McEnroy, nie sprawdził się w roli dobrego męża. Uwielbiał dziewczynki i było to jasne jak słońce. Sądzę, że w pewien sposób kochał też swoją żonę. Miał jednak w sobie to coś, o czym już wspomniał Wes. Poza tym, no cóż… Zdarzyło się wiele takich poranków, zwłaszcza kiedy jego żona i córki wyjeżdżały z miasta, że wchodził do biura z miną „właśnie kolejną przeleciałem”. Wcale się z tym nie krył.
– Czy kiedykolwiek próbowano się na nim odegrać?
– W sensie, żeby go napaść i pobić? Nie. Chyba że ktoś go szantażował, wysyłając coś na jego prywatny numer telefonu czy mejl. Do wszystkiego poza tym mam dostęp. Szczerze? Nie sądzę, żeby kiedykolwiek czuł się zastraszany. Zawsze wyglądał na… na zadowolonego z siebie, w pełni usatysfakcjonowanego. Jedyny raz, kiedy go widziałem nabuzowanego, to wtedy z Sylvią. Mógłbym przysiąc, że ona nigdy nikogo nie skrzywdziła. Rozprawiła się z nim w pełni profesjonalnie, a poddał się tylko dlatego, jak sądzę, że wiedział, że była gotowa to zrobić.
– Zna pan może jakieś kluby, do których chadzał po pracy?
– Może i tak. – Poprawił się na siedzeniu, najwyraźniej czując się niekomfortowo. – Organizowanie mu czasu po pracy również należy… należało do moich obowiązków. Wtedy, kiedy był w Nowym Jorku i kiedy gdzieś wyjeżdżał. Niektóre lokale dają małe upominki lub proponują udogodnienia, szczególnie jeśli wymaga się prywatności czy zamawia lożę dla VIP-a. Przechowywał pamiątkowe łupy z kilku miejsc w szufladzie swojego biurka.
– Prosiłam o konkretne nazwy, jeśli pan pamięta.
– Lola’s Lair, Seekers, This Place, Fernando’s. Z tego, co pamiętam, zazwyczaj chadzał do tych. Mogło być ich więcej, ale nie widziałem suwenirów z innych klubów.
– Bardzo nam to pomoże w śledztwie.
– Nie wiem, co powinienem teraz zrobić? – Mężczyzna rozłożył ręce, a potem złapał się za łokcie. – Czy powinienem iść do pracy?
– Zabieramy wszystkie komputery i inne urządzenia pana McEnroya do analizy.
– Wydaje mi się, że trzyma … trzymał telefon, drugi, prywatny, w zamkniętej na klucz lewej górnej szufladzie biurka. Nie mam do niej dostępu, ale widziałem, jak kilka razy rozmawiał w swoim gabinecie z innego telefonu. Ach! Miał tam też kilka ubrań na zmianę. Czasem mnie prosił, żebym mu zaniósł noszone poprzedniego dnia do pralni, wiedziałem więc, że przebierał się w pracy.
– Wie pan może, czy przyprowadzał dziewczyny wieczorami do swojego gabinetu?
– Nie sądzę. Mamy tam ochronę, firmę, która zajmuje się sprzątaniem. Zdarzało się, że dawał mi do rozliczenia faktury za pokój w hotelu. Wpływały od czasu do czasu, kiedy pani McEnroy przebywała akurat w Nowym Jorku. Wiedziałem, co wyprawiał – przyznał Po, wpatrując się w kubek z herbatą. – Był jednakże moim szefem.
– Panie Po, a może podwieziemy pana do pracy? Właściwie jest to nasz kolejny przystanek.
Mężczyzna spojrzał na Eve, potem na swego partnera i spytał:
– Czy na pewno powinienem to zrobić? Powinienem tam jechać?
– Prawdę mówiąc, panie Po – rzekła Peabody – mógłby nam pan pomóc, oprowadzając nas po biurze.
Na twarzy przesłuchiwanego odmalowała się ulga, jak gdyby dzięki wytyczeniu mu kierunku dalszych działań mógł ze spokojem przystąpić do wykonania zadania.
– Okej, niech więc i tak będzie – zgodził się.
– Jadę z wami! – Schupp wytrzymał spojrzenie Eve bez mrugnięcia okiem. – Nie tylko znam ludzi, z którymi pracuje Lance, ale też z wieloma z nich się zaprzyjaźniłem. Mogę być pomocny.
Eve doszła do wniosku, że jest on równie solidny i opanowany, jak jego spojrzenie, i skinęła przyzwalająco głową.
– W porządku. Jest pan gotów jechać teraz zaraz? – zwróciła się do Po.
– Mhm, jasne. Tak sądzę. – Mężczyzna podszedł do drzwi, podniósł leżącą tam skórzaną torbę na ramię i przełożył pasek przez głowę. – Dzięki, Wes.
– Nie ma sprawy.
Kiedy wszyscy znaleźli się na dole, już w aucie, Schupp westchnął ciężko.
– Może w obecnej sytuacji nie powinienem tego mówić, ale aż mi skóra cierpnie na karku na samą myśl o jeździe z Dallas i Peabody.
– W dodatku w policyjnym radiowozie. – Na ustach Po igrał blady uśmiech. – Nawet jeśli jest mi trochę niedobrze… nie żeby od razu miało mnie skręcić, ale…
– W porządku. – Peabody odwróciła się lekko do tyłu i posłała mu wspierający uśmiech. – Jesteś w szoku, więc to zupełnie normalne. Ale skoro jedziesz radiowozem, powinieneś jakoś to przetrzymać.
Gdy tylko policjantka skończyła mówić, Eve ruszyła z miejsca i wbiła się w sznur wolno jadących aut, po czym wyprzedziła ciasnym łukiem wlokący się maxibus miejski i przeleciała na żółtym świetle w ostatnim ułamku sekundy, nim zapaliło się czerwone.
Twarze kilku pieszych, którzy już mieli wejść na pasy, wykrzywiały grymasy wściekłości.
– Ja cię!… – chciał zakląć Schupp pod nosem i złapał Po za rękę.
Eve wcisnęła się na żyletkę pomiędzy dwie taksówki ekspresowe, przeleciała tuż obok roweru, zapewne obrzucona propozycją dokonania żywota w męczarniach, aż wreszcie wtoczyła się na parking podziemny wieży ze szkła i stali, gdzie mieściła się kwatera główna Roarke’a.
Tablice rejestracyjne jej samochodu zostały zeskanowane przez czytnik systemu ochrony, szlaban się otworzył i monotonnym głosem poinformował, na którym poziomie znajduje się miejsce zarezerwowane dla policji.
Zaparkowała na wyznaczonym postoju kilka minut po tym, jak ruszyła spod domu Po i Schuppa.
– Ale jazda! – wyrwało się Po; zachichotał i dodał: – To lepsze niż film.
– Witaj w naszym świecie – powiedziała do niego Peabody.
– Nasza firma mieści się na dwudziestym drugim piętrze. Mam kartę dostępu, dzięki której możemy się tam dostać bez zatrzymywania.
Ja też mam – pomyślała Eve, ale skinęła głową przyzwalająco.
– To się dobrze składa. Musimy przeszukać gabinet pana McEnroya i porozmawiać z panią Brant. Potrzebne mi są nazwiska obu kobiet, o których pan wspomniał. Tych, które były molestowane przez pańskiego szefa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki