Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Wendeta po śmierć - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wendeta po śmierć - ebook

Niezwykły thriller Nory Roberts (J.D. Robb), autorki powieści sprzedanych w pięciuset milionach egzemplarzy.

Bestseller nr 1 „New York Timesa”

Najnowsza powieść o porucznik Wydziału Zabójstw nowojorskiej policji Eve Dallas, która walczy, aby ocalić niewinnych i przysłużyć się sprawiedliwości.

W Nowym Jorku grasuje seryjny morderca. Od kilku dni nad ranem odnajdowane są kolejne nagie, okaleczone ciała torturowanych ze szczególnym okrucieństwem mężczyzn. Morderca, czy też morderczyni, porzuca je przed świtem pod ich domami z wciśniętą w ranę po wyciętych genitaliach kartką, na której wypisane jest wierszem wyjaśnienie powodu ich śmierci. Podpis sprawcy: Lady Justice. Kto kryje się pod tym pseudonimem? Czy to jedna osoba, czy może zorganizowana grupa przestępcza? Dochodzenie prowadzi porucznik Eve Dallas. Według niej obrażenia zamordowanych mężczyzn wskazują na zemstę lub mord rytualny. W prowadzeniu śledztwa pomaga jej nieoceniony mąż Roarke, asystentka w stopniu detektywa Peabody oraz cała doskonała policyjna ekipa wydziału zabójstw nowojorskiej policji.

Dlaczego tajemnicza Lady Justice wymierza mężczyznom tę, według niej sprawiedliwą, karę? Czy zostanie odnaleziona i osądzona zgodnie z prawem?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-861-3
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

Odczu­wała wewnętrzny przy­mus zabi­ja­nia.

Prze­pro­wa­dziła dogłębny wywiad, wszystko dokład­nie prze­stu­dio­wała i zapla­no­wała: kto, kiedy, jak i dla­czego. Zajęło jej to ponad rok. Jej wybór padł na Nigela B. McEn­roya. To on miał być tym pierw­szym.

Czter­dzie­sto­trzy­la­tek, od jede­na­stu lat żonaty, dwoje dzieci – dwie dziew­czynki: lat dzie­więć i sześć. W ciągu osiem­na­stu lat udało mu się – z dwoma wspól­ni­kami – zało­żyć i roz­wi­nąć firmę headhun­tin­gową kadr zarzą­dza­ją­cych o nazwie Per­fect Pla­ce­ment, Angaż Ide­alny. Jako dyrek­tor gene­ralny miał pełną kon­trolę nad rekru­ta­cją na sta­no­wi­ska w fir­mach i na Ziemi, i poza nią.

Sie­dzibę główną zde­cy­do­wał się umiej­sco­wić w Lon­dy­nie, więc bez prze­rwy podró­żo­wał. Oddziały firma miała w Nowym Jorku, Waszyng­to­nie, Tokio, Madry­cie, Syd­ney, w Nowym Los Ange­les, Dubaju, Hong­kongu i w Vegas II, a ostat­nimi czasy otwo­rzyli nowe cen­trum nawet na Olim­pie.

Wiódł przy­jemne, dostat­nie życie, zaba­wiał się z iście kró­lew­skim prze­py­chem i wyro­bił sobie repu­ta­cję osoby umie­ją­cej nie­zwy­kle pre­cy­zyj­nie okre­ślać potrzeby klien­tów. Co do mał­żeń­stwa – robił wszystko, by było per­fek­cyjne, przy­naj­mniej w jego oce­nie.

W pracy Nigel B. McEn­roy odzna­czał się sumien­no­ścią, był rze­telny i wyma­ga­jący, dbał też o zacho­wa­nie wyso­kich stan­dar­dów etycz­nych.

Żadna z wymie­nio­nych powy­żej cech nie powstrzy­mała go jed­nakże w życiu pry­wat­nym od prze­isto­cze­nia się w kłamcę, łotra, cudzo­łoż­nika oraz seryj­nego gwał­ci­ciela.

Facet bez dwóch zdań nale­żał do oble­śnych wie­przów; nad­szedł czas krwa­wej jatki.

Z nie­cier­pli­wo­ścią wycze­ki­wała odpo­wied­niej chwili. Czuła, że ide­al­nie dobrała swą pierw­szą ofiarę.

Lubił zdra­dzać żonę z rudo­wło­symi, cyca­tymi bab­kami, które zazwy­czaj stały niżej w hie­rar­chii łań­cu­cha pokar­mo­wego wła­dzy niż on. Kiedy nie wyru­szał na łowy we wła­snej fir­mie, zaba­wiał się polo­wa­niem w eks­klu­zyw­nych klu­bach.

Jakby tego nie było dość – a prze­cież miał cał­kiem udaną rodzinę – zwy­kle wrzu­cał wybra­nej ofie­rze do drinka tabletkę gwałtu, aby no cóż… dobrze współ­pra­co­wała. W pełni ska­pi­tu­lo­wała.

A co może było jesz­cze gor­sze, przy­naj­mniej raz (miała uza­sad­nione podej­rze­nia, że powtó­rzyło się to kil­ka­krot­nie) dodat­kowo odu­rzył kan­dy­datkę na pewne sta­no­wi­sko – to kon­kret­nie, przy któ­rym pod­czas rekru­ta­cji pomi­nął KOBIETY, prze­zna­cza­jąc je dla MĘŻ­CZY­ZNY – by nie dość, że skrzyw­dzić, to jesz­cze upo­ko­rzyć.

Oczy­wi­ście biedna dziew­czyna nie potra­fiła niczego udo­wod­nić i ledwo pamię­tała całe zaj­ście, zbyt prze­ra­żona, by oskar­żyć sukin­syna.

Jed­nakże wystar­cza­jąco dużo infor­ma­cji pozy­skała od innych jego ofiar – w osta­tecz­nym roz­li­cze­niu o wiele wię­cej, niżby wystar­czyło do pod­ję­cia wła­snego śledz­twa – cho­dziła więc za nim krok w krok, tro­piąc każdy ślad i obser­wu­jąc wie­prza w akcji. Dwu­krot­nie udało się jej cało­ściowo udo­ku­men­to­wać jego ruty­nowe zacho­wa­nia seryj­nego gwał­ci­ciela.

W końcu zgro­ma­dziła wszel­kie nie­zbędne dane i teraz po raz ostatni zasty­gła na dłuż­szą chwilę przed dużym lustrem, znaj­du­ją­cym się w jej pra­cowni. Pod­dała oce­nie odbi­cie swo­jej syl­wetki, widocz­nej w nim od stóp do głów.

Dłu­gie, krę­cone, ogni­sto­rude loki, powieki pokryte cie­niem w kolo­rze zja­dli­wej zie­leni, oczy sta­ran­nie obwie­dzione kredką, mocno wytu­szo­wane rzęsy. Wydatne usta grubo pocią­gnięte czer­woną pomadką o bar­wie rów­nie pło­mien­nej jak włosy.

Sporo czasu zajęło jej uzy­ska­nie efektu nieco zadar­tego noska i lekko spi­cza­stego pod­bródka.

Sztuczny obfity biust wyglą­dał cał­kiem auten­tycz­nie, i tak też się z nim czuła – w końcu dosta­jesz to, za co pła­cisz. W celu ide­al­nego wykoń­cze­nia cało­ści uwy­dat­niła jesz­cze nieco pośladki. Skórę miała nasma­ro­waną deli­kat­nie samo­opa­la­czem – tylko na tyle, by uzy­skać sub­telny zło­tawy odcień.

Suk­nia, którą wybrała – zie­lona jak jej oczy i gładka jak tafla wody – opi­nała ją jak druga skóra. Srebrne, iskrzące się w świe­tle wyso­kie szpilki doda­wały jej wzro­stu także optycz­nie, dzięki prze­dłu­ża­nym pięt­kom z wąskim pasecz­kiem.

Wie­przek Nigel miał ze sto osiem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów, a ona w szpil­kach nie prze­kra­czała metra osiem­dzie­się­ciu. Ujdzie.

Pre­zen­to­wała się iście posą­gowo, zuchwale i sek­sow­nie.

W peruce, z mocno ucha­rak­te­ry­zo­waną twa­rzą – no, no! – nie roz­po­zna­łaby jej nawet wła­sna matka.

Wyko­nała jesz­cze jeden obrót przed trój­dziel­nym, wyso­kim lustrem i wzbu­rzyła nieco włosy peruki.

– Wil­ford! Uru­cha­miamy się! – zawo­łała.

Robot-droid, zapro­jek­to­wany tak, by ide­al­nie odwzo­ro­wy­wać bia­łego męż­czy­znę po sześć­dzie­siątce, z przy­strzy­żo­nym wąsem, rów­nie siwym jak jego gęste włosy, otwo­rzył nie­bie­skie oczy o spo­koj­nym wej­rze­niu.

– Jestem, pro­szę pani! Czego sobie pani życzy, madame?

Zapro­gra­mo­wała jego głos na tona­cję z mięk­kim bry­tyj­skim akcen­tem, ubrała w czarny frak, śnież­no­białą koszulę i czarny kra­wat.

– Przy­pro­wadź samo­chód – zaor­dy­no­wała. – Weź zwy­czajny miej­ski. Zawie­ziesz mnie do klubu o nazwie This Place, a potem zapar­ku­jesz i zacze­kasz na dal­sze instruk­cje.

– Jak sobie pani życzy, madame.

– Jedź windą. Odblo­ko­wa­łam dostęp.

Kiedy Wil­ford zajął się wyko­ny­wa­niem jej pole­ceń, ona spraw­dziła zawar­tość torebki, a następ­nie pode­szła do zestawu moni­to­rów.

Jej bab­cia – dzięki Bogu! – spała spo­koj­nie, pil­no­wana przez dro­idkę-pie­lę­gniarkę. Kochana, naj­droż­sza Busia (tak na nią zawsze piesz­czo­tli­wie mówiła) prze­śpi całą noc jak dziecko, wspo­ma­gana łagod­nym środ­kiem nasen­nym, który wnuczka doda­wała co wie­czór do szkla­neczki brandy, wypi­ja­nej na dobry sen przez uko­chaną Busię.

– Nie­długo wrócę. – Prze­słała całusa w stronę moni­tora i skie­ro­wała się do windy, która zawio­zła ją na główną kon­dy­gna­cję wspa­nia­łej sta­rej rezy­den­cji, uwiel­bia­nej przez nią nie­omal na równi z Busią.

Ostrożna i uważna jak zawsze, ponow­nie zablo­ko­wała dostęp do windy i dopiero wtedy ruszyła dalej wystaw­nie urzą­dzo­nym foyer, stu­ka­jąc z satys­fak­cją obca­sami. Wyszła na zewnątrz w rześką kwiet­niową noc i zamknęła za sobą drzwi, uru­cho­miw­szy uprzed­nio alarm.

Zadrżała lekko i z zimna, i z nie­cier­pli­wo­ści, jed­nakże Wil­ford już stał na pod­jeź­dzie, przy­trzy­mu­jąc otwarte drzwi samo­chodu.

Wśli­znęła się do środka i skrzy­żo­wała nogi. Jede­na­sty kwiet­nia dwa tysiące sześć­dzie­sią­tego pierw­szego roku – pomy­ślała. Zna­czący dzień w histo­rii mia­sta. Dzień naro­dzin Lady Justice, praw­dzi­wej damy wymie­rza­ją­cej spra­wie­dli­wość.

*

Nigel tym­cza­sem wpadł w fer­wor łowów, gotów cele­bro­wać zakoń­cze­nie dłu­giego, peł­nego suk­ce­sów dnia pracy. Jego żona i córki roz­ko­szo­wały się aku­rat tro­pi­kalną lekką bryzą pod­czas wio­sen­nych ferii, miał więc cały tydzień tylko dla sie­bie. Nie musiał silić się na wymy­śla­nie wykrę­tów, dla­czego znów się zasie­dział w pracy, i czuł się z tym nieco dziw­nie.

Bar­dzo lubił klub This Place za dys­kre­cję (żad­nych kamer moni­to­ringu), za znaj­du­jące się w jego wnę­trzu kap­suły dla VIP-ów, dosko­nale odizo­lo­wane od gęstych tłu­mów gawie­dzi wokół, oraz za dosko­nałe mar­tini i świetną muzykę. Ach! Prawda! Rów­nież za duży wybór atrak­cyj­nych dziew­czyn, poszu­ku­ją­cych drob­nej odmiany w swoim nud­na­wym życiu.

Oczy­wi­ście zare­zer­wo­wał uprzed­nio VIP-owską kap­sułę, lecz przez pierw­szą godzinę pobytu błą­dził tu i tam po lśnią­cych sre­brzy­ście posadz­kach, obser­wu­jąc pul­su­jące świa­tła na par­kie­cie do tańca i rzu­ca­jąc szyb­kie spoj­rze­nia to w górę, to w dół po wszyst­kich trzech kon­dy­gna­cjach klubu.

Tę część wie­czoru zwał polo­wa­niem i nie­zmien­nie się nią fascy­no­wał.

Poprzed­niej nocy uzy­skał dosko­nały wynik – co za far­ciarz! – ustrze­liw­szy bliź­niaczki. Dwie tru­skaw­ko­wo­blond sio­stry z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią dzie­lące się z nim swo­imi wdzię­kami przez kilka godzin w jego gar­so­nie­rze gdzieś w Nowym Jorku.

Zasta­na­wiał się przez chwilę, czyby nie skon­tak­to­wać się z któ­rąś z nich – albo obiema? – i nie powtó­rzyć wyczy­nów z poprzed­niej nocy, ale wolał jed­nak świeże mię­sko. Na wszelki wypa­dek, jak zawsze, usu­nął numery ich tele­fo­nów.

Zda­wał sobie sprawę z tego, że wygląda sza­łowo w czar­nych, obci­słych spodniach z paskiem nabi­ja­nym ćwie­kami i w nie­bie­skim swe­trze, pasu­ją­cym do koloru jego oczu. Nosił na nad­garstku ele­gancki wie­lo­funk­cyjny zega­rek; świad­czył on o zamoż­no­ści jego posia­da­cza, o ile ktoś był wyczu­lony na takie gadżety.

Stać go było na płatne, licen­cjo­no­wane towa­rzyszki uciech z naj­wyż­szej półki – i chęt­nie korzy­stał z ich usług, jeśli brak czasu dra­stycz­nie zawę­żał mu moż­li­wość wyboru. Jed­nakże o wiele bar­dziej pasjo­no­wało go samo­dzielne polo­wa­nie oraz ustrze­lona sztuka zwie­rzyny.

W tej wła­śnie chwili jego uwagę przy­kuła rudo­włosa dziew­czyna, wijąca się wdzięcz­nie na par­kie­cie do tańca. Nieco za młoda jak na jego upodo­ba­nia, stwier­dził, a jej włosy – nastro­szone i krót­kie – nie two­rzyły zbyt wyra­fi­no­wa­nej fry­zury.

Jed­nakże te wężowe ruchy!

Po namy­śle zaczął krą­żyć na par­kie­cie, mając ją wciąż w zasięgu wzroku. Zaraz jakoś do niej zagada, a potem…

Wtem ktoś się zde­rzył z nim lekko ple­cami. Spoj­rzał przez ramię i usły­szał gar­dłowe:

– _Excu­sez-moi!_

Głos, lekki fran­cu­ski akcent oraz sek­sowny pomruk spra­wiły, że się cał­kiem odwró­cił.

Tan­cerka o wężo­wych ruchach natych­miast ule­ciała mu z głowy.

– _Pas de quoi_. – Ujął dłoń zja­wi­sko­wej kobiety i uniósł do ust. W odpo­wie­dzi został obda­ro­wany zmy­sło­wym uśmie­chem.

Zatrzy­mał dłoń, a ona nie opo­no­wała.

– _Êtes-vous ici seule?_ – spy­tał.

– _Ah, oui!_ – odrze­kła tonem, który odczy­tał jako jed­no­znaczne zapro­sze­nie. – _Et vous?_

Odwró­cił jej dłoń, musnął deli­kat­nie ustami wewnętrzną stronę nad­garstka i powie­dział już po angiel­sku:

– Mam nadzieję, że od tej chwili nie będę samotny.

– Jesteś Angli­kiem? Mówisz bar­dzo dobrze po fran­cu­sku.

– Mam nadzieję, że pozwo­lisz mi posta­wić sobie drinka i wtedy poroz­ma­wiamy w takim języku, w jakim sobie zaży­czysz.

Wolną ręką prze­cią­gnęła z góry w dół po tej swo­jej wspa­nia­łej kaska­dzie rudych loków i prze­chy­liła głowę na bok.

– Z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią – powie­działa.

Mam cię! – pomy­ślał, pro­wa­dząc ją przez tłum i lawi­ru­jąc pomię­dzy sto­li­kami. Prze­szli obok jed­nego z wielu barów i zna­leźli się przy jego kap­sule.

– Mam nadzieję, że nie masz nic prze­ciwko? Wolę odro­binę pry­wat­no­ści.

Za kotarą cze­kało na nich pół­okrą­głe, czarne, plu­szowe sie­dzi­sko z obfi­to­ścią rów­nie czar­nych poduch obrze­żo­nych srebr­nymi lamów­kami. Usia­dła i skrzy­żo­waw­szy te swoje dosko­nałe nogi, odchy­liła się lekko do tyłu. Tylko na tyle, by dotknąć ple­cami opar­cia.

– Lubię kap­suły – oznaj­miła. – Widzimy przez ich ścianki wszystko, co się dzieje dookoła, a nikt z zewnątrz nie może zaj­rzeć do środka. To… działa na zmy­sły, nie­praw­daż?

– Tak. Istot­nie. – Usiadł obok, oce­nia­jąc w myślach, jak z nią postę­po­wać. Nie za szybko – zde­cy­do­wał. To zie­lo­no­okie cudo zna zasady gry i zapewne ocze­kuje nieco bar­dziej wyra­fi­no­wa­nych metod. – Co więc spra­wia ci naj­więk­szą przy­jem­ność?

– Mam wiele pomy­słów.

Poczuł pod­nie­ce­nie, ale roze­śmiał się tylko krótko.

– To tak jak i ja. A jeśli cho­dzi o coś do picia?

– Wódka i bar­dzo wytrawne mar­tini, dwie oliwki. Naj­bar­dziej lubię Roma­nov Five.

– Tak jak i ja.

– Ach, więc mamy podobne gusta.

– To zapewne pierw­sze z wielu.

Doko­nał zamó­wie­nia z auto­ma­tycz­nego menu w kap­sule. Jed­no­cze­śnie błą­dził wzro­kiem po jej kształ­tach. Cie­szył go ruch za pół­prze­pusz­czal­nymi ścian­kami kur­ty­no­wymi kap­suły, pul­su­jący rytm muzyki, dzia­ła­jący na zmy­sły.

– Nazy­wam się Nigel…

Przy­ło­żyła palec do jego ust.

– Tylko imiona, _ça va_? Niech będzie tajem­ni­czo. Solange.

– Solange – powtó­rzył. – Co cię spro­wa­dza do Nowego Jorku?

– Jeśli ci to zdra­dzę, czar tajem­nicy pry­śnie. Może lepiej powiem coś doty­czą­cego tej chwili. Lubię Nowy Jork za wiele przy­jem­no­ści, któ­rych dostar­cza, i za jego… – Spra­wiała wra­że­nie szu­ka­ją­cej odpo­wied­niego okre­śle­nia. – Ach, tak! Za ano­ni­mo­wość. A ty, Nigelu, co lubisz naj­bar­dziej?

– Tę chwilę.

Roze­śmiała się i potrzą­snęła lokami.

– W takim razie powin­ni­śmy się razem nią cie­szyć, tą oraz tymi, które wkrótce nadejdą. Przy­szłam tutaj dzi­siej­szego wie­czoru, żeby… tak, żeby pozbyć się… to zna­czy, och! żeby zapo­mnieć o minio­nym dniu oraz o wszyst­kim, co musi i powinno zostać zro­bione. Żeby zamiast tego uczy­nić coś, co sprawi mi przy­jem­ność. Będzie to wie­czór dla mnie, rozu­miesz?

– Tak. Ja mam to samo. Kolejne podo­bień­stwo.

– A więc… – otwo­rzyła swoją wie­czo­rową torebkę i wyjęła z niej malutką puder­niczkę – …więc dziś wie­czo­rem będziemy cie­szyć się chwilą. Razem.

Już zaczął się skła­niać w jej stronę, gdy naraz w tym samym momen­cie okienko podaw­cze zasy­gna­li­zo­wało dostar­cze­nie drin­ków i się otwo­rzyło.

– Powin­ni­śmy wznieść toast – rzekł.

Kiedy się odwró­cił, chcąc się­gnąć po kie­liszki z kok­taj­lem zawie­ra­ją­cym mar­tini, zrzu­ciła torebkę na pod­łogę. On tym­cza­sem posta­wił kie­liszki na stole i schy­lił się, by ją pod­nieść, a wtedy kobieta wlała zawar­tość fiolki ukry­tej w puder­niczce do jego drinka.

– _Merci!_ – Wzięła od niego torebkę, po czym scho­wała puder­niczkę i swoim kie­lisz­kiem deli­kat­nie stuk­nęła w jego szkło. – Wypijmy więc za tę chwilę! – Wznio­sła toast.

– Oraz za wiele cze­ka­ją­cych nas uciech – dodał.

Spo­glą­dała na niego roz­iskrzo­nym wzro­kiem spo­nad brzegu kie­li­cha.

– Opo­wiedz mi dokład­niej, czego pra­gniesz – zapro­po­no­wała kusząco.

– Pięk­nej kobiety, która chce tego samego co ja.

Poło­żyw­szy mu dłoń na udzie, obser­wo­wała uważ­nie, jak wychyla kie­lich. Następ­nie, draż­niąc jego zmy­sły, prze­su­nęła pal­cami w stronę wyraź­nego wznie­sie­nia w oko­licy jego kro­cza.

– Jak zamie­rzasz się­gnąć po to, na co wła­śnie natra­fi­łeś? – wymru­czała, lecz kiedy gwał­tow­nie pochy­lił się w jej stronę, zablo­ko­wała go, opie­ra­jąc wycią­gniętą rękę o jego pierś. – _Mais non!_ Ależ nie! Wypijmy naj­pierw za tę chwilę, za przy­szłe roz­ko­sze i nie­cier­pliwe wycze­ki­wa­nie ich nadej­ścia. Widzimy je jak za zasłoną, te ruchy, dotyk, rytuał zespo­le­nia ciał, tak?… Nie­któ­rzy mogą, nie­któ­rzy nie, a my… Cóż, my możemy robić, co nam tylko przyj­dzie do głowy już tutaj, przez nikogo nie­wi­dziani.

– Pod­nie­ca­jąca per­spek­tywa – odrzekł, czu­jąc dziwny mętlik w gło­wie.

– Zatem dopij do dna i chodź ze mną. Mam dosko­nałe lokum, które będzie bar­dziej niż odpo­wied­nie dla nas dwojga. Zaznamy tam wielu uciech.

Nie mogąc się już docze­kać, pospiesz­nie wychy­lił kie­lich i ujął jej dłoń, którą wycią­gnęła ku niemu, wsta­jąc.

– Moje miesz­ka­nie jest nie­da­leko stąd – zaczął.

– Mam dosko­nałe lokum – powtó­rzyła.

Wyda­wało mu się, że prze­dziera się przez kłęby jakby pod­świe­tlo­nej sre­brzy­ście mgły i nie zdo­łał już dostrzec, jak kobieta dotyka odpo­wied­nich przy­ci­sków na wyświe­tla­czu wie­lo­funk­cyj­nego zegarka, wysy­ła­jąc infor­ma­cję do ocze­ku­ją­cego na nich dro­ida. Led­wie docie­rały do niego dźwięki muzyki, kiedy spro­wa­dzała go na pierw­szy poziom klubu, a potem powio­dła na zewnątrz, w noc.

Pchnęła go lekko, żeby wsiadł do auta. W środku zaczął dłońmi obma­cy­wać jej piersi, a jego usta pożą­dli­wie szu­kały jej warg.

Wyda­wało mu się, że usły­szał słowa kobiety: „Wil­ford! Pro­sto do domu!”, wymó­wione innym zgoła tonem, ale zaczął już zapa­dać się gdzieś w głąb sie­bie, w głąb przy­jem­no­ści i cie­le­snych uciech.

Ogar­nęła go ciem­ność.

*

Ock­nął się z dud­nie­niem w gło­wie. Gar­dło paliło go żywym ogniem. Kiedy spró­bo­wał się poru­szyć, uczuł ból w mię­śniach rąk. Zamru­gał, z wysił­kiem otwie­ra­jąc oczy, i od razu je przy­mknął, ośle­piony ostrym świa­tłem.

Znaj­do­wał się w obszer­nym pomiesz­cze­niu z bla­tami robo­czymi, jaki­miś moni­to­rami i ekra­nami, z roz­bu­do­wa­nymi sta­no­wi­skami pracy. Nic z tego nie rozu­miał.

Musiała minąć dobra minuta, nim sobie uświa­do­mił, że jest cał­ko­wi­cie nagi, a ręce ma skute kaj­dan­kami w nad­garst­kach i wykrę­cone ponad głową. Okowy ktoś przy­twier­dził do łań­cu­cha zwi­sa­ją­cego z sufitu. Ledwo się­gał pod­łogi sto­pami.

Porwany? Oszo­ło­miony nar­ko­ty­kami? Spró­bo­wał się wykrę­cić mimo wię­zów, lecz zabo­lało.

Nie, nie, był w klu­bie. Ow­szem, poszedł do klubu. Ta Fran­cuzka… Solange… Coś sobie przy­po­mi­nał, lecz dość męt­nie, a gdy usi­ło­wał się głę­biej nad tym zasta­no­wić, poczuł nawrót roz­dzie­ra­ją­cego bólu czaszki.

Nie ma żad­nych okien – myślał, oble­wa­jąc się zim­nym potem ze stra­chu. Zauwa­żył schody pro­wa­dzące gdzieś na wyż­sze pię­tro, a kiedy prze­krzy­wił mak­sy­mal­nie na bok bolącą głowę, zdo­łał jedy­nie dostrzec u ich szczytu zamknięte drzwi.

Przez chwilę pró­bo­wał wołać po pomoc, ale z jego krtani wydo­był się tylko chra­pliwy szept.

Cie­le­sne ucie­chy – tak, pamię­tał te obiet­nice. Roz­ma­wiali o cze­ka­ją­cych ich przy­jem­no­ściach, a potem ona…

Wyczuł za ple­cami jakiś ruch i w tej samej chwili prze­szył go spazm nie­wy­obra­żal­nego bólu. Jego krzyk, który roz­po­czął się chrypą, prze­szedł w paniczny wrzask.

Wtedy ona prze­su­nęła się tak, by mógł ją widzieć.

Nie była to wcale poznana wczo­raj Fran­cuzka.

Kim była ta kobieta, ta kre­atura śmie­jąca się z niego, o twa­rzy zasło­nię­tej srebrną maską, o ciem­nych wło­sach lśnią­cych sre­brzy­ście na koń­cach? Ta kobieta o zgrab­nych, krą­głych kształ­tach, odziana w czerń?

Miała na sobie srebrne, wyso­kie za kolano buty i coś w rodzaju – dobry Boże! – napier­śnika z czar­nej skóry z wytło­czo­nymi lite­rami LJ, poma­lo­wa­nymi rów­nież na kolor srebrny, iden­tyczny jak buty.

– Kim jesteś? – wychry­piał. – Czego chcesz?

– Pra­gnę doznać wielu obie­ca­nych chwil przy­jem­no­ści.

– Solange? – Poczuł cienką strużkę ulgi wle­wa­jącą się w ciało skrę­cone stra­chem. – Czy…

– Czy ja ci przy­po­mi­nam Solange? – prych­nęła i sma­gnęła go tuż nad peni­sem elek­trycz­nym poskra­mia­czem na dłu­giej rączce.

Zwi­nął się z bólu, rażony palą­cym skórę impul­sem, który prze­szył jego ciało, spły­wa­jąc w dół.

– Jam jest Lady Justice, ta, która czyni spra­wie­dli­wość, ty cudzo­łożny zła­ma­sie! Wła­śnie nad­szedł dla cie­bie czas roz­ra­chunku, Nigelu McEn­royu!

– Prze­stań! Nie rób tego! Mam pie­nią­dze! Dam ci, cokol­wiek zechcesz! Zapłacę każdą cenę!

– Och, tak, wierz mi, że zapła­cisz! Ten raz za to, co robisz swo­jej żonie… – mówiąc to, sma­gnęła go na odlew przez brzuch – …i cór­kom… – następny cios spadł na jego pierś – …i za każdą kobietę, którą zgwał­ci­łeś. – Prze­cią­gnęła elek­trycz­nym poskra­mia­czem po jego poślad­kach.

– Nie! Nie! Nie! – Jego wrza­ski odbi­jały się od ścian. – Ni­gdy nie zgwał­ci­łem żad­nej kobiety! Popeł­niasz ogromny błąd!

– Doprawdy?! Doprawdy, Nigelu? – Musnęła go poskra­mia­czem po jądrach i przy­szło jej do głowy, że chyba jesz­cze tylko pies mógłby wyć w tak wyso­kich tona­cjach.

Za każ­dym razem, kiedy wyma­wiała następne imię – imię jed­nej z jego ofiar – wywo­ły­wała u niego kolejny wstrząs elek­tryczny.

McEn­roy beł­ko­tał coś, aż wresz­cie osu­nął się bez­wład­nie, kobieta była jed­nak nie­ustę­pliwa. Pod­su­nęła mu pod nos fiolkę, która go otrzeź­wiła, i zaczęła wszystko od początku.

Bła­gał ją – och, jak on ją bła­gał! – prze­kli­nał, łkał, darł się, aż w końcu się zlał.

Och, och, och, te chwile przy­jem­no­ści!

– Dla­czego? Dla­czego mi to robisz?!

– Msz­czę się za wszyst­kie kobiety, które zdra­dza­łeś, upo­ka­rza­łeś i które mole­sto­wa­łeś. Wyznaj, Nigelu, wyznaj teraz wszyst­kie swoje zbrod­nie!

– Ni­gdy nikogo nie skrzyw­dzi­łem!

Trza­snęła go na odlew prę­tem para­li­za­tora po poślad­kach. Kiedy odzy­skał zdol­ność mówie­nia, wyję­czał, szlo­cha­jąc:

– Kocham moją żonę. Kocham moją żonę, lecz mam więk­sze potrzeby. Tak mi przy­kro. To był tylko seks! Pro­szę! Bła­gam!

– Odu­rza­łeś kobiety.

– Ni­gdy… Tak, tak! – wrza­snął, chcąc unik­nąć bólu. – Nie zawsze, ale jest mi przy­kro z tego powodu. Prze­pra­szam za to!

– Wyko­rzy­sty­wa­łeś swoje sta­no­wi­sko do ich zastra­sza­nia. Zmu­sza­łeś kobiety, które chciały tylko pra­co­wać, do upra­wia­nia seksu.

– Nie… Tak, tak! Ale mam prze­cież swoje potrzeby. Bła­gam!

– Masz swoje potrzeby? – powtó­rzyła z prze­ką­sem, po czym wzięła do ręki meta­lowy pręt i rąb­nęła go w twarz, łamiąc mu kość policz­kową. – Twoje potrzeby były waż­niej­sze niż ich wolna wola, niż ich życze­nia, ich potrzeby? Niż słowa przy­sięgi zło­żo­nej wła­snej żonie w dniu ślubu?!

– Nie, nie! Przy­kro mi! Tak mi przy­kro! Ja… Potrzebna jest mi pomoc. Pójdę na lecze­nie. Do wszyst­kiego się przy­znam. Pójdę do wię­zie­nia. Zro­bię wszystko, co każesz!

– Powiedz, kim jestem.

– Nie wiem, kim jesteś. Bła­gam!

– Prze­cież już ci mówi­łam! – Znów pora­ziła go prą­dem, a po kon­wul­syj­nej reak­cji drgaw­ko­wej domy­śliła się, że nie­wiele mu bra­ko­wało do końca. – Zwę się Lady Justice. Powtórz!

– Lady Justice – wymam­ro­tał, zacho­wu­jąc resztki przy­tom­no­ści.

– Justice, czyli Spra­wie­dli­wość! – rze­kła z pato­sem. – I spra­wie­dli­wo­ści sta­nie się zadość!

Miała już przy­go­to­wane wia­dro i ostry szty­let. Teraz przy­nio­sła je bli­żej. Wia­dro posta­wiła mu mię­dzy nogami.

– A to po co?… Co robisz?… Prze­cież przy­zna­łem się do wszyst­kiego. Prze­pro­si­łem! O mój Boże! Boże! Pro­szę! Nieee!

– Wszystko jest w porządku, Nigelu. – Uśmiech­nęła się, patrząc w zacho­dzące łzami, prze­ra­żone oczy męż­czy­zny. – Zamie­rzam zająć się tobą i two­imi potrze­bami po raz ostatni.

Utrzy­my­wała go przy życiu tak długo, jak tylko się dało, a kiedy już było po wszyst­kim, kiedy ucichł, a jego ciało zwiot­czało, wes­tchnęła prze­cią­gle.

– A więc spra­wie­dli­wo­ści stało się zadość!

*

Gdy porucz­nik Eve Dal­las sta­nęła nad zma­sa­kro­wa­nym, nagim cia­łem męż­czy­zny, mia­sto wciąż jesz­cze spo­wi­jał mrok. Wiał lekki wiatr, który wichrzył jej krótką, wystrzę­pioną fry­zurkę i szar­pał połami dłu­giego skó­rza­nego płasz­cza. Nachy­liw­szy się, odczy­ty­wała wyraź­nie wydru­ko­wane, pisane na kom­pu­te­rze słowa z kartki, przy­mo­co­wa­nej do miej­sca, w któ­rym nie­gdyś znaj­do­wały się geni­ta­lia ofiary.

_Ten tutaj za nic przy­sięgi mał­żeń­skiej miał słowa:_

_Zdra­dzana przez niego była jego druga połowa._

_Bogac­twa i wła­dzy miał nad­miary_

_Do twier­dzy swej bez­bronne wabił ofiary._

_Gwał­cił je dla zabawy_

_I zdechł dziu­rawy._

Lady Justice

Eve odsta­wiła swoją wali­zeczkę oglę­dzi­nową i zwró­ciła się do poli­cjantki mun­du­ro­wej, która pierw­sza dotarła na miej­sce zna­le­zie­nia ciała.

– Co już wia­domo? – zagad­nęła.

Na co gęsto­brewa kobieta rasy mie­sza­nej wyre­cy­to­wała:

– Na numer dzie­więć­set jede­na­ście zadzwo­niono o czwar­tej trzy­dzie­ści osiem nad ranem. Z limu­zyny na rogu ulic Osiem­dzie­sią­tej Ósmej Zachod­niej oraz Colum­bus wysia­dła kobieta, Tisha Fein­stein. Utrzy­muje ona, że była na swoim wie­czo­rze panień­skim w towa­rzy­stwie czter­na­stu przy­ja­ció­łek i chciała się przejść kawa­łek dla ode­tchnię­cia świe­żym powie­trzem. Ode­tchnię­cia, jak się wyra­ziła, świe­żym powie­trzem. Prze­szła trzy kwar­tały mia­sta aż po Dzie­więć­dzie­siątą Pierw­szą i tu spo­strze­gła leżące na chod­niku zwłoki. Wbie­gła do budynku – a tu wła­śnie mieszka – i obu­dziła swo­jego narze­czo­nego, Clip­pera Vance’a. Ten wyszedł przed dom, zoba­czył ciało i zadzwo­nił na poli­cję. Wezwa­nie ode­bra­łam ja z part­ne­rem. Przy­by­li­śmy na miej­sce o czwar­tej czter­dzie­ści, zabez­pie­czy­li­śmy je taśmami i natych­miast wezwa­li­śmy wspar­cie w postaci poste­run­ko­wych-dro­idów. Poste­run­kowy Rigby jest w środku ze świad­kami.

– W porządku. Pro­szę pozo­stać na sta­no­wi­sku.

Eve zabez­pie­czyła dło­nie gumą w sprayu, kuc­nęła przy zwło­kach i otwo­rzyła swoją wali­zeczkę oglę­dzi­nową. Zaczęła od doci­śnię­cia kciuka ofiary do okienka Identi-pada. Odczy­tała z wyświe­tla­cza, co nastę­puje:

Ofiara ziden­ty­fi­ko­wana jako Nigel B. McEn­roy, rasy bia­łej kau­ka­skiej. Wiek czter­dzie­ści trzy lata, oby­wa­tel­stwo bry­tyj­skie. Wśród kilku posia­da­nych przez niego nie­ru­cho­mo­ści znaj­duje się rów­nież apar­ta­ment przy ulicy Dzie­więć­dzie­sią­tej Pierw­szej Zachod­niej, numer sto czter­dzie­ści pięć w Nowym Jorku. W budynku pod tym samym adre­sem zamiesz­kuje rów­nież Tisha Fein­stein, która zna­la­zła zwłoki.

Eve przyj­rzała się uważ­nie twa­rzy denata.

– Nic dziw­nego, że go nie roz­po­znała, nawet jeśli go znała. Pełno sinia­ków i śla­dów po przy­pie­ka­niu skóry, naj­praw­do­po­dob­niej jakimś urzą­dze­niem elek­trycz­nym, na twa­rzy i całym ciele. Nie­zwy­kle głę­bo­kie ślady po wię­zach na obu nad­garst­kach wska­zują, że zmarły był skrę­po­wany pod­czas tor­tur i bar­dzo wów­czas cier­piał – mówiła do dyk­ta­fonu.

Wyjęła mikro­go­gle i przyj­rzała się uważ­niej roz­cię­ciom i zasi­nie­niom na nad­garst­kach.

– Sądząc po kącie nachy­le­nia śla­dów, miał ręce zwią­zane nad głową i to wła­śnie nad­garstki utrzy­my­wały cały cię­żar jego ciała. Do potwier­dze­nia przez pato­loga medy­cyny sądo­wej. Geni­ta­lia zostały odcięte.

Pochy­liła się bar­dziej nad cia­łem i unió­sł­szy ostroż­nie za rożek kartkę z wier­szem, spoj­rzała na ranę pod innym kątem.

– Żad­nych oznak waha­nia. Cię­cie wyko­nane z nie­omal chi­rur­giczną pre­cy­zją. Moż­liwa sto­sowna wie­dza medyczna lub doświad­cze­nie w tej dzie­dzi­nie.

Wyjęła z wali­zeczki detek­tory.

– Czas zgonu: trze­cia dwa­dzie­ścia. Przy­pusz­czalna przy­czyna śmierci: cał­ko­wite wykrwa­wie­nie po kastra­cji. Moż­liwy zawał serca, spo­wo­do­wany wie­lo­krot­nym raże­niem prą­dem elek­trycz­nym. Być może jedno i dru­gie rów­no­cze­śnie.

Przy­kuc­nęła na pię­tach.

– A więc był zwią­zany, tor­tu­ro­wany i zamor­do­wany gdzieś indziej, bo do tego potrzeba jed­nak nieco bar­dziej odizo­lo­wa­nego miej­sca, a potem zwłoki uło­żono tutaj. I nie pod­rzu­cono, ale wła­śnie uło­żono w odpo­wiedni spo­sób tuż przy wej­ściu do budynku, w któ­rym miesz­kał. W dodatku z tą tutaj, zlo­ka­li­zo­waną w prze­my­śla­nym miej­scu, poetycz­nie zre­da­go­waną notką. – Popa­trzyła na kartkę. – Lady Justice, ta, która czyni spra­wie­dli­wość. Ktoś się na cie­bie nie­źle wku­rzył, drogi Nigelu.

Ujęła do ręki małe szczyp­czyki i wydo­była z wali­zeczki kilka tore­bek ewi­den­cyj­nych. Kiedy wycią­gała z rany pierw­sze wkle­jone w nią ciało obce, usły­szała zna­jomy stu­kot niskich obca­sów różo­wych kow­bo­jek swo­jej part­nerki, zbli­ża­ją­cej się szyb­kim kro­kiem po pobli­skim chod­niku.

Peabody zapre­zen­to­wała poste­run­ko­wym-dro­idom peł­nią­cym straż odznakę poli­cyjną i schy­liw­szy się, prze­szła pod taśmą odgra­dza­jącą miej­sce zda­rze­nia. Po czym rzu­ciła okiem na zwłoki i stwier­dziła krótko:

– Nie­źle poha­ra­tany.

– Cały tak wygląda.

Eve dobrze pamię­tała, jak jesz­cze cał­kiem nie­dawno Peabody zie­le­niała na twa­rzy od takich wido­ków. Dwa lata w wydziale zabójstw zde­cy­do­wa­nie ją uod­por­niły.

– Miał jesz­cze dołą­czony ten tutaj liścik miło­sny. Wci­śnięty tam. Peabody, wezwij z łaski swo­jej zespół z kost­nicy oraz ekipę sprzą­ta­czy. Lepiej, żeby go spa­ko­wali do worka i ozna­ko­wali, zanim miesz­kańcy tej miłej, spo­koj­nej oko­licy zaczną wypro­wa­dzać psy czy wycho­dzić na poranny jog­ging. Hej tam! Poste­run­kowy! Pomóż­cie mi odwró­cić ciało. Chcę dokoń­czyć oglę­dziny denata.

Odna­la­zła kolejne ślady przy­pa­la­nia na skó­rze: na ple­cach, poślad­kach, pod kola­nami, na łyd­kach. Wiele z nich już pod­czas tor­tur prze­kształ­ciło się w otwarte, sączące się rany.

– Musiało to zająć sporo czasu… – mruk­nęła pod nosem. – Nie da się zro­bić cze­goś podob­nego, jeśli się nie dys­po­nuje dużą ilo­ścią wol­nego czasu. A poza tym, co też mogła począć nasza Lady Justice z fiu­tem i jaj­kami?

Eve pod­nio­sła się i odwró­ciła do swo­jej part­nerki. Peabody miała na sobie nie­śmier­telny różowy płasz­czyk. Szyję owi­nęła cien­kim nie­bie­skim sza­li­kiem z wzor­kiem – o zgrozo! – w różowe kwiatki. Ciemne włosy spięła w krótki kucyk, pod­ska­ku­jący przy każ­dym jej kroku.

– Poszu­kaj­cie świad­ków w środku – zaor­dy­no­wała Eve. – Zabez­piecz­cie miej­sce zbrodni, funk­cjo­na­riuszko! Jaki ma numer apar­ta­ment panny Fen­stein?

– Sześć­set trzy, pani porucz­nik.

Razem z Peabody ruszyły w stronę wej­ścia do pięt­na­sto­pię­tro­wej dostoj­nej budowli z ele­wa­cją z cał­kiem przy­jem­nie odno­wio­nego brą­zo­wego kamie­nia. Przy wej­ściu nie było wpraw­dzie noc­nej ochrony – jak zauwa­żyła Eve – ale budy­nek miał dobry, solidny sys­tem moni­to­ringu.

Poka­zała odznakę poli­cyjną sto­ją­cemu przy drzwiach poste­run­ko­wemu-dro­idowi.

Hol wej­ściowy pre­zen­to­wał się rów­nie oka­zale, jak cały budy­nek. Jego posadzkę wyło­żono naprze­mien­nie gra­na­to­wymi i kre­mo­wymi płyt­kami. Gra­na­towe ściany zdo­bił kre­mowy szla­czek, uwagę zwra­cały dys­kret­nie usy­tu­owane biurko ochrony – chwi­lowo przez nikogo nie­ob­sa­dzone – kilka wyście­ła­nych miękko ławek i parę wyso­kich, smu­kłych wazo­nów z wyglą­da­ją­cymi na świeże wio­sen­nymi kwia­tami.

Eve wci­snęła przy­cisk windy i cze­ka­jąc na kabinę, prze­ka­zy­wała Peabody wszystko, co wie­działa.

– Świa­dek wra­cała z wie­czoru panień­skiego i zauwa­żyła ciało McEn­roya leżące na chod­niku. Wbie­gła do środka, powie­działa o tym Vance’owi, swo­jemu narze­czo­nemu. Ten wyszedł przed budy­nek, zwe­ry­fi­ko­wał słowa narze­czo­nej, a potem zadzwo­nił na poli­cję. Mamy zapis roz­mowy na numer dzie­więć­set jede­na­ście o godzi­nie czwar­tej trzy­dzie­ści osiem. Dwie minuty póź­niej na miej­scu zda­rze­nia poja­wił się pierw­szy patrol poli­cji. Denat był rów­nież miesz­kań­cem tego budynku – a raczej miał tu swój apar­ta­ment. Jest naro­do­wo­ści bry­tyj­skiej. Posiada wraz ze swo­imi rodzi­cami mię­dzy­na­ro­dową, mię­dzy­pla­ne­tarną spółkę headhun­ter­ską. Żonaty, dwoje dzieci.

– Co z żoną? – zain­te­re­so­wała się Peabody.

– Taa… – Eve weszła do kabiny windy. – Spraw­dzimy potem, czy jest w domu, ale naj­pierw spró­bujmy zna­leźć jakichś świad­ków.

– Nie dotrzy­mał słów przy­sięgi mał­żeń­skiej. – Peabody przy­po­mniała słowa wier­szyka. – Jeśli ona ich dotrzy­my­wała, ten wier­szyk miło­sny od zabój­czyni musiałby wywrzeć na niej ogromne wra­że­nie.

– Mhm… No cóż, ludzie reagują bar­dzo dziw­nie, kiedy są wku­rzeni, a ta Lady Justice, nio­sąca spra­wie­dli­wość, musiała być nie­źle wku­rzona, choć… o ile żona nie jest zwy­czajną idiotką, będzie miała cho­ler­nie mocne alibi.

Eve wyszła z windy i skie­ro­wała się szyb­kim kro­kiem w stronę cichego, spo­koj­nego kory­ta­rza. Odno­to­wała zamon­to­wane tam kamery ochrony.

– Sprawdźmy, co zare­je­stro­wano na kame­rach moni­to­ringu z pię­tra, na któ­rym miesz­kał denat, z wind, holu wej­ścio­wego, z naj­bliż­szego oto­cze­nia budynku.

Zadzwo­niła do drzwi o nume­rze sześć­set trzy i mach­nęła swoją odznaką przed nosem poli­cjan­towi mun­du­ro­wemu – mło­demu chło­pa­kowi o ufnym spoj­rze­niu – który jej otwo­rzył.

– Mam to, funk­cjo­na­riu­szu Rigby – rze­kła. – Pro­szę się skon­tak­to­wać z ochroną budynku lub zarządcą nie­ru­cho­mo­ści. Chcę przej­rzeć nagra­nia z kamer na pię­trze, gdzie miesz­kał denat, z wind, holu wej­ścio­wego do budynku oraz ze wszyst­kich kamer skie­ro­wa­nych na ulicę.

– Z jakiego prze­działu czasu, pani porucz­nik?

– Dwie doby wstecz, o ile je prze­cho­wują. Potem zacznij­cie się dobi­jać do drzwi sąsia­dów.

– Tak jest, pani porucz­nik!

Ode­słała go do wyko­na­nia powie­rzo­nych zadań, a sama szyb­kim, uważ­nym spoj­rze­niem otak­so­wała parę sku­loną w obję­ciach na dłu­giej, lśnią­cej szma­rag­dową zie­le­nią żelo­wej sofie.

Dziew­czyna – na oko dobie­ga­jąca trzy­dziestki – miała dłu­gie, krę­cone, mie­dzia­no­złote włosy. Po pod­puch­nię­tych oczach mniej wię­cej tego samego koloru widać było, że pła­kała. Gry­mas na bla­dej twa­rzy, z któ­rej zmyła dokład­nie maki­jaż – a musiała być mocno wyma­lo­wana na wie­czor­nej impre­zie – świad­czył o prze­ży­tym szoku.

Ubrana była w pro­ste, szare baweł­niane spodnie, koszulkę z dłu­gimi ręka­wami i domowe bam­bo­sze. Sie­działa wtu­lona w postaw­nego chło­paka rasy mie­sza­nej, mniej wię­cej w tym samym wieku co ona.

Chło­pak skie­ro­wał swe udu­cho­wione piwne oczy na Eve i powie­dział:

– Mam nadzieję, że nie zaj­mie to dużo czasu. Tish powinna się prze­spać.

– Oba­wiam się, że długo nie wytrzy­mam – ode­zwała się dziew­czyna. – Oczy same mi się zamy­kają. Wiem, że powin­nam ziden­ty­fi­ko­wać… – Wtu­liła twarz w sze­ro­kie ramiona Vance’a.

– Zdaję sobie sprawę, że to trudne, panno Fein­stein, posta­ramy się jed­nak zała­twić wszystko naj­szyb­ciej, jak to moż­liwe. Jestem porucz­nik Dal­las, a to detek­tyw Peabody. Wydział zabójstw.

– Wydaje mi się, że panią roz­po­znaję. Brat mojej przy­ja­ciółki Lydii jest dziel­ni­co­wym w Queens. Mia­łam nawet do niego zadzwo­nić. W liceum cho­dzi­li­śmy ze sobą przez pewien czas, ale…

– Może lepiej opo­wiedz nam, co się wła­ści­wie wyda­rzyło – Eve prze­rwała jej wynu­rze­nia. – Zacznij od tego, gdzie byłaś wczo­raj wie­czo­rem.

– Impreza się skoń­czyła i… – zaczęła Fein­stein.

– Prze­pra­szam – wtrą­cił się Vance. – Niech panie usiądą. Mogę czymś słu­żyć? Może przy­go­tuję kawę?

– Byłoby świet­nie – powie­działa Eve. Zaj­mie go to przez pewien czas, pomy­ślała. – Dla mnie espresso, dla mojej part­nerki ame­ri­cano.

– A dla cie­bie, kocha­nie, może jesz­cze jedną her­batkę? – zwró­cił się do towa­rzyszki.

– Chęt­nie. Dzięki, Clip. – Uśmiech­nęła się do niego. – Nie wiem, co bym bez cie­bie zro­biła.

– Mam nadzieję, że ni­gdy nie będziesz musiała tego spraw­dzać. Jedną chwi­leczkę. – Pod­niósł się i wyszedł bez­sze­lest­nie z pokoju.

Fein­stein sku­liła się, przyj­mu­jąc pozy­cję obronną.

– A więc jak to było z tym waszym wie­czo­rem? – pod­jęła Eve.

– Impreza się skoń­czyła. Dokład­niej: mój wie­czór panień­ski. Pobie­ramy się z Cli­pem w przy­szły pią­tek. Limu­zyna zabrała mnie spod domu około dwu­dzie­stej pierw­szej. Bawi­ły­śmy się w czter­na­ście dziew­czyn, wia­domo, jak to w klu­bie. Clip ma jutro swój wie­czór kawa­ler­ski. Nie­ważne. Zakoń­czy­ły­śmy zabawę męską rewią u Spin­nera w cen­trum. Wiem, że to brzmi tro­chę tak, jak…

– Rado­sny czas, spę­dzony w towa­rzy­stwie przy­ja­ció­łek – wtrą­ciła Peabody z uśmie­chem.

– No wła­śnie. – Oczy Fein­stein zaszły łzami. – Naprawdę tak było. Nie­które z dziew­czyn są moimi przy­ja­ciół­kami od wie­ków, a ja pierw­sza z naszej grupki wycho­dzę za mąż. Bawi­ły­śmy się świet­nie, dużo piły­śmy i śmia­ły­śmy się bez prze­rwy. Potem limu­zyna odwo­ziła nas po kolei do domów. Ja byłam ostat­nia, popro­si­łam kie­rowcę, żeby wysa­dził mnie na rogu. Chcia­łam łyk­nąć tro­chę świe­żego powie­trza i przejść się kawa­łek. Czu­łam się taka szczę­śliwa, tak roz­kosz­nie nie­mą­dra! Było mi tak dobrze! Chcia­łam nieco prze­dłu­żyć ten stan i wtedy…

Prze­rwała, kiedy Vance powró­cił z peł­nymi kub­kami usta­wio­nymi na tacy.

– Clip.

– W porządku, kocha­nie. Mów dalej. Wszystko w porządku.

Odsta­wił tacę i objął narze­czoną ramie­niem. Eve wzięła do ręki kubek z czarną kawą. Po zapa­chu skon­sta­to­wała, że pijała gor­sze. Bóg jeden wie, że pijała lep­sze, ale gor­sze też.

– Gdy­bym popro­siła Shelly, która nas odwo­ziła do domu, żeby pod­je­chała pod samo wej­ście do budynku, ona spo­strze­głaby go pierw­sza. To okropne, ale wola­ła­bym, żeby tak się stało. On zwy­czaj­nie tam sobie leżał. Przez uła­mek sekundy myśla­łam, że to jakiś ponury żart, tylko że potem zoba­czy­łam… Chyba zaczę­łam krzy­czeć. Nie jestem pewna, ale chyba zaczę­łam biec… Za nic nie mogłam prze­cią­gnąć kartą przez ska­ner ani wpro­wa­dzić popraw­nie kodu otwie­ra­ją­cego drzwi, tak bar­dzo trzę­sły mi się ręce, w końcu się jed­nak udało, od razu wje­cha­łam na górę i pobie­głam do Clipa.

– Myśla­łem, że wyda­rzył się jakiś wypa­dek. Nie była w sta­nie mi nic wytłu­ma­czyć. Potem uzna­łem, że no cóż, tro­chę wypiła, coś tam sobie ubz­du­rała, tyle że wciąż była strasz­nie roz­trzę­siona. – Mówiąc to, chło­pak obej­mo­wał plecy Tishy ochron­nym gestem, pal­cami głasz­cząc ramię, prze­cią­ga­jąc dło­nią ryt­micz­nie w górę i w dół. – Wło­ży­łem coś na sie­bie i wysze­dłem przed budy­nek. Zoba­czy­łem wtedy, że nie ściem­niała. Zadzwo­ni­łem na dzie­więć jeden jeden i zaraz przy­je­chała poli­cja.

– Roz­po­zna­li­ście denata?

– Nie. – Vance popa­trzył na Fein­stein, która pokrę­ciła prze­cząco głową.

– Przy­znam szcze­rze, że nie za bar­dzo się przy­glą­da­łam – wyja­śniła. – Pamię­tam, że leżał dokład­nie pod latar­nią, ale nawet nie spoj­rza­łam na jego twarz. Skórę na całym ciele miał… bo ja wiem… jakby czymś poprzy­pa­laną. Widzia­łam pod­pis, cały ten liścik, i zauwa­ży­łam, że dokład­nie pod nim on… – Głos się jej zała­mał i zamil­kła.

– Ja też to zauwa­ży­łem – ode­zwał się Vance. – Ktoś go wyka­stro­wał.

– Mogę spy­tać, jak długo miesz­ka­cie w tym apar­ta­men­towcu?

– Dwa i pół mie­siąca. – Dziew­czyna uśmiech­nęła się blado, ujmu­jąc dłoń narze­czo­nego. – Chcie­li­śmy mieć wła­sne gniazdko jesz­cze przed ślu­bem. Nasze pierw­sze wspólne miej­sce na ziemi.ROZDZIAŁ 3

3

– Zawsze mi to powta­rza­łeś – mruk­nął Po.

– Jak cię widzą, tak cię piszą. Miał w sobie coś… coś z gra­cza, z raso­wego gra­cza – zaczął Schupp, zwra­ca­jąc się do Eve. – Widzia­łem go tylko kilka razy, ale miał w sobie to coś. Powiedz im, Lance.

– No cóż. To tylko prze­czu­cia i głów­nie moje obser­wa­cje. Jest jed­nak pewien wyją­tek: dobrze wiem, że ude­rzał do dwóch dziew­czyn z per­so­nelu naszej firmy, zaj­mu­ją­cych niż­sze sta­no­wi­ska. Jedna z nich poskar­żyła się kie­row­niczce działu kadr i bum! prze­stała u nas pra­co­wać. Cho­dziły słu­chy, że słono jej za to zapła­cił. A co do Sylvii… Do niej zawsze się odno­sił z należ­nym respek­tem, ale… Widzi­cie, ona jest tro­chę star­sza i zapewne sko­pa­łaby mu tyłek, gdyby się do niej przy­sta­wiał. Tak czy owak, prze­mó­wiła mu do rozumu, postra­szyła, że oso­bi­ście spo­rzą­dzi skargę. Nie­źle się wów­czas ścięli… a działo się to mniej wię­cej rok temu. Cho­dził potem nabu­zo­wany, co dało się zauwa­żyć, ale prze­stał polo­wać na fir­mo­wym poletku, jeśli łapie­cie, o czym mówię.

– Jasne, łapiemy. Dla­czego Sylvia nie wnio­sła skargi?

– Sądzę, że głów­nie ze względu na jego żonę i dzieci. Zro­bi­łaby to, gdyby nie prze­stał, lecz…

– Nie jest pan nie­lo­jalny, panie Po – Peabody włą­czyła się do roz­mowy. – Do śmierci pań­skiego zwierzch­nika naj­praw­do­po­dob­niej dopro­wa­dziły jego zacho­wa­nia i zwy­czaje. Rodzina powinna się dowie­dzieć, kto był sprawcą, a to, co nam pan powie, pomoże w jego odna­le­zie­niu.

– Ni­gdy go nie lubi­łem – wypa­lił nagle Po. – Uwiel­bia­łem jed­nak swoją pracę i Sylvię, i wszyst­kich moich współ­pra­cow­ni­ków. Poza tym nie­czę­sto bywał na miej­scu. Trak­to­wał mnie dobrze. Złego słowa nie mogę na niego powie­dzieć.

– Byłeś jego asy­sten­tem, mój drogi. Lep­szego nie mógł sobie wyma­rzyć.

– Tro­chę prze­sa­dzasz. – Męż­czy­zna się uśmiech­nął. – Jestem dobry w tym, co robię, i lubię swoją pracę. On, to zna­czy pan McEn­roy, nie spraw­dził się w roli dobrego męża. Uwiel­biał dziew­czynki i było to jasne jak słońce. Sądzę, że w pewien spo­sób kochał też swoją żonę. Miał jed­nak w sobie to coś, o czym już wspo­mniał Wes. Poza tym, no cóż… Zda­rzyło się wiele takich poran­ków, zwłasz­cza kiedy jego żona i córki wyjeż­dżały z mia­sta, że wcho­dził do biura z miną „wła­śnie kolejną prze­le­cia­łem”. Wcale się z tym nie krył.

– Czy kie­dy­kol­wiek pró­bo­wano się na nim ode­grać?

– W sen­sie, żeby go napaść i pobić? Nie. Chyba że ktoś go szan­ta­żo­wał, wysy­ła­jąc coś na jego pry­watny numer tele­fonu czy mejl. Do wszyst­kiego poza tym mam dostęp. Szcze­rze? Nie sądzę, żeby kie­dy­kol­wiek czuł się zastra­szany. Zawsze wyglą­dał na… na zado­wo­lo­nego z sie­bie, w pełni usa­tys­fak­cjo­no­wa­nego. Jedyny raz, kiedy go widzia­łem nabu­zo­wa­nego, to wtedy z Sylvią. Mógł­bym przy­siąc, że ona ni­gdy nikogo nie skrzyw­dziła. Roz­pra­wiła się z nim w pełni pro­fe­sjo­nal­nie, a pod­dał się tylko dla­tego, jak sądzę, że wie­dział, że była gotowa to zro­bić.

– Zna pan może jakieś kluby, do któ­rych cha­dzał po pracy?

– Może i tak. – Popra­wił się na sie­dze­niu, naj­wy­raź­niej czu­jąc się nie­kom­for­towo. – Orga­ni­zo­wa­nie mu czasu po pracy rów­nież należy… nale­żało do moich obo­wiąz­ków. Wtedy, kiedy był w Nowym Jorku i kiedy gdzieś wyjeż­dżał. Nie­które lokale dają małe upo­minki lub pro­po­nują udo­god­nie­nia, szcze­gól­nie jeśli wymaga się pry­wat­no­ści czy zama­wia lożę dla VIP-a. Prze­cho­wy­wał pamiąt­kowe łupy z kilku miejsc w szu­fla­dzie swo­jego biurka.

– Pro­si­łam o kon­kretne nazwy, jeśli pan pamięta.

– Lola’s Lair, Seekers, This Place, Fer­nando’s. Z tego, co pamię­tam, zazwy­czaj cha­dzał do tych. Mogło być ich wię­cej, ale nie widzia­łem suwe­ni­rów z innych klu­bów.

– Bar­dzo nam to pomoże w śledz­twie.

– Nie wiem, co powi­nie­nem teraz zro­bić? – Męż­czy­zna roz­ło­żył ręce, a potem zła­pał się za łok­cie. – Czy powi­nie­nem iść do pracy?

– Zabie­ramy wszyst­kie kom­pu­tery i inne urzą­dze­nia pana McEn­roya do ana­lizy.

– Wydaje mi się, że trzyma … trzy­mał tele­fon, drugi, pry­watny, w zamknię­tej na klucz lewej gór­nej szu­fla­dzie biurka. Nie mam do niej dostępu, ale widzia­łem, jak kilka razy roz­ma­wiał w swoim gabi­ne­cie z innego tele­fonu. Ach! Miał tam też kilka ubrań na zmianę. Cza­sem mnie pro­sił, żebym mu zaniósł noszone poprzed­niego dnia do pralni, wie­dzia­łem więc, że prze­bie­rał się w pracy.

– Wie pan może, czy przy­pro­wa­dzał dziew­czyny wie­czo­rami do swo­jego gabi­netu?

– Nie sądzę. Mamy tam ochronę, firmę, która zaj­muje się sprzą­ta­niem. Zda­rzało się, że dawał mi do roz­li­cze­nia fak­tury za pokój w hotelu. Wpły­wały od czasu do czasu, kiedy pani McEn­roy prze­by­wała aku­rat w Nowym Jorku. Wie­dzia­łem, co wypra­wiał – przy­znał Po, wpa­tru­jąc się w kubek z her­batą. – Był jed­nakże moim sze­fem.

– Panie Po, a może pod­wie­ziemy pana do pracy? Wła­ści­wie jest to nasz kolejny przy­sta­nek.

Męż­czy­zna spoj­rzał na Eve, potem na swego part­nera i spy­tał:

– Czy na pewno powi­nie­nem to zro­bić? Powi­nie­nem tam jechać?

– Prawdę mówiąc, panie Po – rze­kła Peabody – mógłby nam pan pomóc, opro­wa­dza­jąc nas po biu­rze.

Na twa­rzy prze­słu­chi­wa­nego odma­lo­wała się ulga, jak gdyby dzięki wyty­cze­niu mu kie­runku dal­szych dzia­łań mógł ze spo­ko­jem przy­stą­pić do wyko­na­nia zada­nia.

– Okej, niech więc i tak będzie – zgo­dził się.

– Jadę z wami! – Schupp wytrzy­mał spoj­rze­nie Eve bez mru­gnię­cia okiem. – Nie tylko znam ludzi, z któ­rymi pra­cuje Lance, ale też z wie­loma z nich się zaprzy­jaź­ni­łem. Mogę być pomocny.

Eve doszła do wnio­sku, że jest on rów­nie solidny i opa­no­wany, jak jego spoj­rze­nie, i ski­nęła przy­zwa­la­jąco głową.

– W porządku. Jest pan gotów jechać teraz zaraz? – zwró­ciła się do Po.

– Mhm, jasne. Tak sądzę. – Męż­czy­zna pod­szedł do drzwi, pod­niósł leżącą tam skó­rzaną torbę na ramię i prze­ło­żył pasek przez głowę. – Dzięki, Wes.

– Nie ma sprawy.

Kiedy wszy­scy zna­leźli się na dole, już w aucie, Schupp wes­tchnął ciężko.

– Może w obec­nej sytu­acji nie powi­nie­nem tego mówić, ale aż mi skóra cierp­nie na karku na samą myśl o jeź­dzie z Dal­las i Peabody.

– W dodatku w poli­cyj­nym radio­wo­zie. – Na ustach Po igrał blady uśmiech. – Nawet jeśli jest mi tro­chę nie­do­brze… nie żeby od razu miało mnie skrę­cić, ale…

– W porządku. – Peabody odwró­ciła się lekko do tyłu i posłała mu wspie­ra­jący uśmiech. – Jesteś w szoku, więc to zupeł­nie nor­malne. Ale skoro jedziesz radio­wo­zem, powi­nie­neś jakoś to prze­trzy­mać.

Gdy tylko poli­cjantka skoń­czyła mówić, Eve ruszyła z miej­sca i wbiła się w sznur wolno jadą­cych aut, po czym wyprze­dziła cia­snym łukiem wlo­kący się maxi­bus miej­ski i prze­le­ciała na żół­tym świe­tle w ostat­nim ułamku sekundy, nim zapa­liło się czer­wone.

Twa­rze kilku pie­szych, któ­rzy już mieli wejść na pasy, wykrzy­wiały gry­masy wście­kło­ści.

– Ja cię!… – chciał zakląć Schupp pod nosem i zła­pał Po za rękę.

Eve wci­snęła się na żyletkę pomię­dzy dwie tak­sówki eks­pre­sowe, prze­le­ciała tuż obok roweru, zapewne obrzu­cona pro­po­zy­cją doko­na­nia żywota w męczar­niach, aż wresz­cie wto­czyła się na par­king pod­ziemny wieży ze szkła i stali, gdzie mie­ściła się kwa­tera główna Roarke’a.

Tablice reje­stra­cyjne jej samo­chodu zostały zeska­no­wane przez czyt­nik sys­temu ochrony, szla­ban się otwo­rzył i mono­ton­nym gło­sem poin­for­mo­wał, na któ­rym pozio­mie znaj­duje się miej­sce zare­zer­wo­wane dla poli­cji.

Zapar­ko­wała na wyzna­czo­nym postoju kilka minut po tym, jak ruszyła spod domu Po i Schuppa.

– Ale jazda! – wyrwało się Po; zachi­cho­tał i dodał: – To lep­sze niż film.

– Witaj w naszym świe­cie – powie­działa do niego Peabody.

– Nasza firma mie­ści się na dwu­dzie­stym dru­gim pię­trze. Mam kartę dostępu, dzięki któ­rej możemy się tam dostać bez zatrzy­my­wa­nia.

Ja też mam – pomy­ślała Eve, ale ski­nęła głową przy­zwa­la­jąco.

– To się dobrze składa. Musimy prze­szu­kać gabi­net pana McEn­roya i poroz­ma­wiać z panią Brant. Potrzebne mi są nazwi­ska obu kobiet, o któ­rych pan wspo­mniał. Tych, które były mole­sto­wane przez pań­skiego szefa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: