- W empik go
Wenecja. Miasto, któremu się powodzi - ebook
Wenecja. Miasto, któremu się powodzi - ebook
Przewodnik po Wenecji, który czyta się jak powieść.
Gretkowska połączyła encyklopedyczne treści z literackim stand-upem.
Miasto papieży i grzeszników, artystów i złoczyńców. Kościoły buduje się tu z pieniędzy ściąganych od prostytutek, a współcześni mafiozi wykradają zwłoki dawnej świętej. Wenecja to też miejsce ukochane przez wielkich tego świata: malarzy, muzyków, pisarzy. Miasto, które oszałamia bogactwem estetycznym i wywołuje objawy somatyczne zwane syndromem weneckim.
Jestem przewodniczką po mieście bezcennym, już nieistniejącym. Poznasz moją wersję Wenecji – muszli zostawionej na lagunie przez ludzkie potwory, święte i utalentowane dziwki, szubrawców i geniuszy, zamieszkujących to miejsce przez ponad tysiąc lat. Oglądana – to turystyczny kicz. Przyłożona do ucha – zamiast szumieć morzem, wytwarza informacyjny szum: tonie, zachwyca. Idealna na podróż poślubną.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-483-1 |
Rozmiar pliku: | 17 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SERENISSIMA REPUBBLICA DI VENEZIA
.
Canal Grande od strony Dorsoduro.
Najjaśniejsza Republika Wenecka
czyli w opiece Najjaśniejszej Pani na lagunie
Szukasz przewodnika? Zajrzyj do internetu, tam znajdziesz praktyczne porady i ceny. Ja jestem przewodniczką po mieście bezcennym, już nieistniejącym. Poznasz moją wersję Wenecji – muszli zostawionej na lagunie przez ludzkie potwory, święte i utalentowane dziwki, szubrawców i geniuszy, zamieszkujących to miejsce przez ponad tysiąc lat. Oglądana – to turystyczny kicz. Przyłożona do ucha – zamiast szumieć morzem, wytwarza informacyjny szum: tonie, zachwyca. Idealna na podróż poślubną albo śmierć w Wenecji.
Lądując tu przejazdem, możesz mieć Wenecję chwilówkę, pożyczkę widoków. Byłem, pstryknąłem, odlałem się na wieczność w świetle Serenissimy. Tak robi większość z dwudziestu paru milionów turystów rocznie nawiedzających to miasto wybudowane dla ponad 150 tysięcy mieszkańców. A zamieszkałe już tylko przez ubywające 50 tysięcy.
Dłuższy pobyt turystyczny trwa tu statystycznie nie dłużej od chorobowej trzydniówki. Trzy dni, dwie noce. Najliczniej przyjeżdżają Włosi, Amerykanie, Francuzi.
Przejście z dworca kolejowego na plac Świętego Marka zabiera pół godziny. Problem, że trudno po prostu iść, nie przystając w tłoku turystów i piękna. Miasto ze swoimi 148 kościołami, 450 pałacami tworzy strefę największego zagęszczenia zabytków na świecie. Dzień wśród tej nadprodukcji arcydzieł to jak sprint przez Luwr. Biegniesz, zaliczając kątem oka tony dzieł sztuki.
Zdziwiliby się ci, którzy pół tysiąca lat temu stwierdzili: „O Wenecji nie można nic więcej napisać, tyle o niej powiedziano”. Od tamtego czasu wydano tysiące książek o weneckich strojach, srebrach, porcelanie, pogodzie, a nawet szczegółowych opracowań o zmieniającym się na przestrzeni wieków kształcie dziurek w zamkach drzwi. Dlaczego dokładam się właśnie do tego stosu opowieści?
Prokuracje, Campanila i Bazylika Świetego Marka (oraz chmury).
Pierwszy raz
Może moje uwiedzenie Wenecją ma coś wspólnego z odczuciami Wenetów – jej pierwszych mieszkańców. Tak jak oni odkryłam to miejsce, uciekając przed barbarzyńcami.
Ile razy oglądam w weneckiej Akademii (Gallerie dell’Accademia) słynny obraz Boscha, ten z tunelem przyciągającym zmarłych światłością wiekuistą, myślę, że nie znalazł się tutaj przypadkowo. Pierwszy raz, w 1988 roku, dotarłam do Wenecji pociągiem, tunelem pod Alpami. Ale nie dlatego Boschowska wizja Doświadczenia śmierci wydaje się mi własnym doświadczeniem.
Był koniec lat 80. ubiegłego wieku. Przyjechałam z ponurego, szarego świata komuny do miasta światła, wolnego świata. Wenetowie, plemię zamieszkujące od stuleci północ Włoch, uciekli na lagunę, chroniąc się przed barbarzyńcami tratującymi Imperium Rzymskie. Starożytna cywilizacja pogrążyła się w mroku. Ja uciekłam przed nowoczesnym barbarzyństwem totalitarnego systemu. Jego gnijącymi resztkami gdzieś na granicach prowincji Imperium Zła, jak nazywano Związek Radziecki. Dostałam azyl polityczny, Wenetowie – azyl życiowy.
Przedrzeć się przez strach, ciemność do odrodzenia. Każda emigracja jest rodzajem śmierci i zmartwychwstania.
Łatwo sobie wyobrazić, co wtedy czułam – dwudziestoparoletnia absolwentka filozofii, znająca Zachód tylko z biblioteki, a włoską sztukę z szarych reprodukcji. Wysiadłam na weneckim dworcu Santa Lucia prosto w hologram objawienia: estetyki, przepychu historii. Byłam jedną z boschowskich dusz, uwolnionych od szarej beznadziei, podążających ku zbawiennej wolności.
Uciekinierzy zacierają ślady, wtapiają się w otoczenie. Bardzo, bardzo starałam się razem z moim ówczesnym mężem nie wyglądać na uchodźców z brzydoty i biedy. Łatwo nie było – zabraliśmy tylko jeden plecak. Przecież wyjeżdżaliśmy „wycieczkowo”, z nowiutkim paszportem. Długo nam go odmawiano, tak jak i większości zdesperowanych, marzących o ucieczce. Ale tych, którzy pragnęli zostać w Polsce, kuszono i namawiano do wyjazdu. Tak działają systemy totalitarne, podszyte diabłem. Zdefiniowanym przez Goethego jako podwójne przeczenie. Przekręcającym na przekór prawdę, sens i ludzkie życie.
Uciekliśmy smutnemu diabłu. Nie ma nic smutniejszego od reżimowej, niemal militarnej szarości. Z ponurej Warszawy wyjechaliśmy jesienią. W migoczącej luksusem Wenecji było jeszcze lato. Opatuleni siedzieliśmy przy moście Rialto, chłonąc słońce, wolność, zapach Zachodu. Moja szeroka suknia skrywała warstwy ubrań „na wszelki wypadek”. Mąż w prochowcu i wojskowych butach, kupionych jak za okupacji na kartki. Wydawało się nam, że reprezentujemy europejski, młodzieżowy styl new romantic podpatrzony z zagranicznych teledysków. Włoscy młodzieńcy, uprawiający przy nabrzeżu dolce far niente, otaksowali nas od podbitych zelówkami butów (żeby się nie zdarły na tułaczce) po blond głowy i strzyknęli w naszą stronę z pogardą: Faszyści.
Przypominaliśmy im okutanych szmatami niedobitków cofających się spod Stalingradu.
Co za różnica: komunizm czy faszyzm, ciągnął się za nami totalitarny zapaszek.
Nigdy nie myślałam, że będę po latach w Wenecji turystką, nie wieczną uciekinierką, i zbuduję swoje życie od nowa.
Według Fryderyka Nietzschego muzyka jest Wenecją.
Początek
Wenetowie w V wieku, uciekający przed Hunami i Attylą o biczowatej ksywce „Bicz Boży”, też nie przypuszczali, że szuwary, gdzie znaleźli schronienie, staną się ich miastem. A niezamieszkałe wyspy, wysepki (razem 118) – salonem Europy i stolicą światowej potęgi handlowej.
Wracam tutaj od końca lat 80. jak do siebie. Siebie samej budującej własną potęgę wieku dojrzałego i kilka upadków. Jednego roku zachwycam się dziką przyrodą laguny, innego lata wolę wymuskane plaże Lido. Przyznaję, miałam też odjazd imprezowo-karnawałowy, tandeta zdarza się chyba każdemu.
Kiedyś będę z zamierającą Wenecją rozpływać się we mgle skojarzeń, później niepamięci. Jest moim miastem bez murowanych fundamentów, pachnącym zgnilizną i morską bryzą na przemian. Moim alter ego wyobraźni. Miastem nonszalancko wyrafinowanym, ale po kupiecku wykalkulowanym. Odnajduję w nim siebie, różne etapy własnego życia. Jedyne miasto, oprócz rodzinnej Łodzi, gdzie nie błądzę. Oba łączy woda: łódka, gondola, wzlot i upadek. Pałace i squaty.
Wenecja nie wyprowadzi na przedmieścia, donikąd. Jest bezpiecznym placem zabaw, ogrodzonym wodą. Nigdy nie miała murów obronnych. Chroniła ją natura i ludzki spryt. Była wzniosła i sprośna.
W moim owładnięciu tym miastem nie doszukuję się wątków genetycznych. Chociaż część Wenetów w IX wieku p.n.e. powędrowała nad nasz Bałtyk i Mazury. Ciągnęło ich do wysp. Germanie Wenetami nazywali Słowian. Rzymianie uznali ten wojowniczy lud mieszkający w okolicach dzisiejszej Padwy za wyznawców bogini przypominającej Wenus. Stąd podobno ich nazwa – Wenetowie i Wenecja. Serenissima – Najjaśniejsza (tak tytułowano Republikę Wenecką) – była przydomkiem tej bogini. Nie boga, co ważne w późniejszej historii Wenecji – stolicy kobiecej wolności. Zromanizowani Wenetowie, mówiący już po łacinie, pozbyli się swego barbarzyństwa. Uciekli przed nową falą barbarzyńców na wyspę Torcello.
Zwiedzanie należałoby zacząć od niej. Zamknąć oczy i przepłynąć na Torcello taksówką wodną prosto z lotniska. Tak wyglądałaby podróż idealna. Jeden z wariantów poznawania Wenecji. Jest ich wiele, dlatego będą mogły się wydawać powtórzeniami, nawrotami akcji, zdarzeń i postaci. Inaczej nie da się oglądać weneckiego labiryntu ułożonego z mozaiki skojarzeń.
Miasto zabawy dla każdego.
Już na lotnisku Marco Polo piękno ściele się do stóp.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------