Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Wenecja. Od Marco Polo do Casanovy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wenecja. Od Marco Polo do Casanovy - ebook

„Wenecja. Od Marco Polo do Casanovy”

Co łączy pierwszy teleskop Galileusza, szkło z wyspy Murano, podróże Marco Polo i uwodzicielskiego Casanovę?

Wenecja.

Przechadzaj się ramię w ramię z wybitnymi umysłami, które stanowiły o potędze miasta zbudowanego na wyspach.

Przenieś się do miasta, które tętni życiem i wspaniałą architekturą.

Poznaj biografie najbardziej znaczących i fascynujących postaci, jakie kiedykolwiek żyły.

Dzięki tej książce odkryjesz Wenecję na nowo.

 

Najbardziej romantyczne z włoskich miast i jego intrygujące losy – od gwałtownej ekspansji do powolnego upadku. Bohaterami książki są ludzie ucieleśniający ducha Wenecji: geniusze, odkrywcy, wizjonerzy, mężowie stanu, artyści, kobiety nietłamszące swoich marzeń, postacie wprowadzające intelektualne wrzenie, a nawet próżniacy i spekulanci, często skazani na zapomnienie. Serenissima z jednej strony lękała się kultu jednostki, z drugiej natomiast bez wyrzutów sumienia manipulowała swoimi obywatelami, a nawet poświęcała ich dla starannie obliczonych korzyści. Znakomita lektura dla wszystkich miłośniczek i miłośników Italii.

Anna Otwinowska, autorka bloga „Pod słońcem Italii”

 

Paul Strathern –szkocko-irlandzki pisarz i naukowiec. Studiował w Trinity College w Dublinie, po czym przez dwa lata służył w marynarce handlowej. Pisze powieści, a także książki z zakresu filozofii, historii, literatury, medycyny i ekonomii – cieszą się one dużą popularnością i zostały przetłumaczone na ponad dwadzieścia języków. Jest autorem dwóch serii książek wprowadzających w zagadnienia naukowe: „Philosophers in 90 Minutes” oraz „The Big Idea. Scientists Who Changed the World”. W 1972 roku otrzymał Somerset Maugham Award za powieść historyczną „A Season in Abyssinia”, był również nominowany do Aventis Prize za książkę o historii chemii „Mendeleyev's Dream”.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8135-520-9
Rozmiar pliku: 4,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Jak mówi ceniony historyk John Julius Norwich: „Jednym z największych problemów, z którymi musi się zmierzyć każdy historyk Wenecji, jest instynktowna groza, granicząca niekiedy z fobią, przeszywającą Republikę na najlżejszą nawet sugestię jakiegokolwiek kultu jednostki”. Jak pisze dalej, „trudno znaleźć zainteresowanie jakimikolwiek sprawami czysto ludzkimi w dekretach i dyskusjach bezimiennej Rady Dziesięciu”. Moim zamiarem nie jest pisanie kolejnej historii Wenecji, ale raczej pokazanie, iż mimo przywiązania do tej strategii miasto nie tylko wydało – lub przyciągnęło – całe mnóstwo barwnych postaci, ale również, że te postaci (od Marco Polo po Casanovę) często ucieleśniały ducha Wenecji, przybierającego nieraz bardzo indywidualny charakter. Będę tych wszystkich ludzi opisywać na tle wydarzeń, które w miarę upływu stuleci najpierw ukształtowały, a później zniszczyły to najpotężniejsze ze śródziemnomorskich miast. Wenecja samą siebie postrzegała jako La Serenissima („najspokojniejszą z republik”), ale ta autoidentyfikacja była równie chybiona jak próba wyparcia wszelkiej indywidualności. Wenecja nie była wcale tak spokojna ani tak oderwana od zwyczajnych spraw, a niekiedy jej postępowanie było mroczne i niezrozumiałe, wynikało z dumy i chciwości, było czasem skuteczne, a czasem dowodziło niekompetencji, świadczyło o przebiegłości i mściwości, ale bywało nieraz chwalebne. Pod koniec istnienia republika była z pewnością zżerana przez autodestrukcyjną paranoję, znakomicie symbolizowaną przez Radę Dziesięciu, ciało odpowiedzialne za bezpieczeństwo, szpiegów i policję polityczną.

Wenecjanie, jak Brytyjczycy, byli narodem żeglarskich wyspiarzy, którzy zdołali opanować imperium zupełnie nieproporcjonalne do rozmiarów swej ojczyzny. Ich wpływy momentami sięgały granic znanego świata. Jednak podobnie jak Ameryka imperium weneckie koncentrowało się bardziej na dominacji handlowej niż na bezpośrednim zajmowaniu terytoriów. I jak oba wspomniane imperia Wenecja nie bała się izolacjonizmu: nieraz odwracała się plecami od ziem tuż po drugiej stronie wody, ignorując wielkie światy kontynentalne – Europę, Amerykę, Azję.

Wenecją rządził doża, wybierany na stanowisko dożywotnio. Początkowo doża dysponował olbrzymią władzą, ale stopniowo była ona zmniejszana, aż po kilku stuleciach stał się niemal wyłącznie figurantem, a jego władza podobna była do tej, którą dziś sprawuje monarcha brytyjski. Choć nominalnie Wenecja była republiką demokratyczną, to faktycznie stanowiła oligarchię, rządzoną przez klasę zamożnych „szlacheckich” rodów. Tylko członkowie tych rodzin mogli zasiadać w przypominającej parlament Wielkiej Radzie. Tylko oni mogli głosować, a prawa tego zazdrośnie strzeżono i przekazywano je z pokolenia na pokolenie. Tylko ich można było wybierać na wyższe urzędy, tylko oni ­mogli zostać członkami wielu nakładających się na siebie rad, zapewniających kontrolę i balans w codziennym rządzeniu. Tylko oni mogli dostać się do najwyższej Rady Dziesięciu albo zostać dożą.

Możemy się wiele nauczyć, obserwując paradę postaci, których życie odzwierciedla wzrost potęgi i powolny zmierzch Wenecji. Była ona miastem-państwem niepodobnym do innych, bo nie otaczały jej rozległe terytoria wiejskie. W konsekwencji musiała polegać na przedsiębiorczości i handlu, a także na wyjątkowych i pomysłowych jednostkach. W mieście rozwinęło się kilka aspektów rewolucji przemysłowej na kilkaset lat przed tym, jak w wieku XVIII w Wielkiej Brytanii doszło do właściwej rewolucji przemysłowej. W wielkich stoczniach Arsenału rozwinięto metody produkcji przypominające taśmę przemysłową, a wytwórstwo szkła na wyspie Murano miało cechy urbanizacji przemysłowej. Aby ułatwić sobie import i eksport, Wenecjanie wymyślili system bankowy, a także technikalia handlu zamorskiego (listy przewozowe i tym podobne). Rozwinęli też sztukę manipulacji finansowych. W tym samym czasie w Wenecji za sprawą niezwykłej koncentracji talentów i wyobraźni miały miejsce pionierskie w Italii przedsięwzięcia drukarskie, tu również rozkwitło wielu największych artystów, muzyków i naukowców całej Europy. Wenecja hodowała geniuszy i darmozjadów, inspirowała tragedie i triumfy, a w międzyczasie nieustannie przeglądała się w lustrze swojej zamkniętej laguny. Było to jednak również miasto, którego ambicje w punkcie zenitu kazały jego mieszkańcom wyruszyć na krańce znanego świata.Rozdział 1
Il Milione

W roku 1295 Marco Polo w towarzystwie ojca i wuja wracał do Wenecji, po tym jak wędrował „od Morza Polarnego po Jawę, od Zanzibaru po Japonię”. Wedle człowieka, któremu pewnego dnia Polo podyktuje swoją historię:

od czasu gdy nasz Pan Bóg stworzył własnymi rękami Adama, praojca naszego, aż do dnia dzisiejszego nie było chrześcijanina ani Saracena, ani pohańca, ani Tatara, ani Hindusa, ani żadnego człeka jakiejkolwiek nacji, który by tyle zwiedził różnych części świata i tyle poznał wielkich dziwów, co ów Imć Marko zwiedził i poznał¹ *.

Nie ma powodu, by w to wątpić. Marco wyjechał z Wenecji, gdy miał lat siedemnaście, i na podróżach strawił dwadzieścia cztery lata. Gdy wrócił do Wenecji, był człowiekiem nie do poznania. Ponad dwa stulecia później uczony Giovanni Battista Ramusio, czerpiąc z opowieści przekazywanych z pokolenia na pokolenie przez weneckie rody, które żyły blisko z rodziną Polów, opisywał wygląd podróżników po powrocie: „Wyglądali jak Tatarzy, a nawet mówili z dziwacznym akcentem, niemal całkiem zapomniawszy weneckiej mowy”. W roku 1295 Wenecja liczyła już ponad osiemset lat, a Rada Dziesięciu w miarę upływu czasu zdołała narzucić bardzo szczegółowe prawa wyznaczające właściwy strój dla obywateli poszczególnych stanów. Nakazano noszenie ubrań skromnych, zadekretowane krótkie włosy jako obowiązujące, zabroniono elementów ekstrawaganckich czy przesadnie kolorowych, wyłączywszy specjalne okazje. Wenecja była jednak również ruchliwym portem, więc jej mieszkańcy przyzwyczajeni byli do widoku gości o egzotycznym wyglądzie – od chłopów z interioru w tradycyjnych wiejskich ubraniach i o ciemnych twarzach, ledwie wystających spod słomkowych kapeluszy z szerokim rondem, po arabskich kupców w turbanach i dżalabijach. Widywano Słowian i Albańczyków w tradycyjnych szerokich spodniach, a także miejscowych Żydów w długich ciemnych płaszczach gabardynowych. A jednak długie włosy i długie brody wracających Polów, ich skóra zniszczona przez żywioły, mocno opalona i pomarszczona od długiej ekspozycji na tropikalne słońce i wiatry pustynne, a do tego mocno zniszczone katany, przypominające raczej dywany niż ubranie cywilizowanych Wenecjan – wszystko to musiało robić wrażenie. Na pewno się za nimi oglądano, gdy wysiadali na nabrzeżu, szli przez stary drewniany most Rialto, a potem przez wąskie uliczki dzielnicy Castello aż do Ca’ Polo, rodowej siedziby, gdzie przy bramie nawet ich nie poznano.

Rodzina Polów była mniej znacznym rodem pośród rządzącej klasy patrycjuszowskiej. Zmienne powodzenie kupieckie skłoniło ją w końcu do przedsięwzięcia śmiałych i ambitnych planów podróży w kierunku nieznanego Orientu. (W Wenecji, inaczej niż w królestwach i księstwach reszty Europy, klasy wyższe mocno angażowały się w handel – taki był etos tej kupieckiej republiki). Koniec wieku XIII stanowił początek epoki weneckiej ekspansji. Napędzani rywalizacją z Genuą weneccy kupcy zajmowali się wyszukiwaniem nowych rynków, wędrując morzem i lądem. Rodzina Polów to ucieleśnienie owego ducha przygody.

Gdy Polowie wrócili do Wenecji, po mieście szybko zaczęły krążyć plotki, że stali się nędzarzami, że po dwudziestu czterech latach handlowania wrócili zaledwie z jednym tatarskim niewolnikiem, dźwigającym pojedynczy kufer, w którym mieścił się cały ich ocalony dobytek. W rezultacie nazwisko Polo, od dawna szanowane za żyłkę do interesów, znacząco utraciło reputację. A bez dobrej reputacji przedsięwzięcia jakiegokolwiek przedstawiciela rodu nie mogły przyciągnąć zbyt wielu – jeśli w ogóle jakichkolwiek – sponsorów i inwestorów. Gdyby takie pogłoski rozniosły się po Wenecji, rodzina skazana byłaby na ruinę.

Aby odzyskać dobre imię, wkrótce po powrocie Polowie postanowili wydać ucztę, zapraszając całą rodzinę i wszystkich wpływowych ludzi, jakich tylko znali. Gdy gości już usadzono, Marco Polo wraz ze swym ojcem Niccolem i wujem Maffeem ukazali się w powłóczystych szatach z najwspanialszego jedwabiu. Następnie zdjęli ubrania i zaczęli drzeć je na strzępy, rozdając kolorowe kawałki służącym, a po chwili wyszli i powrócili w jeszcze kunsztowniejszych szatach, tym razem wykonanych z czerwonego aksamitu. W czasie posiłku Polowie raz jeszcze wstali i znów podarli swoje drogie szaty na kawałki, rozdając strzępy służącym. Następnie zniknęli i powrócili w jeszcze droższych ubraniach. Na koniec posiłku i te szaty podarto i rozdano. Wówczas wszyscy już rozumieli: rodzina Polów z pewnością nie jest biedna, jeśli może sobie pozwolić na tak ekstrawaganckie gesty. A jednak Marco, Niccolò i Maffeo szykowali jeszcze bardziej sensacyjną demonstrację, która miała stanowić prawdziwy finał ich występu. Powrócili odziani w znoszone mongolskie stroje, które mieli na sobie w chwili powrotu do Wenecji. Ramusio pisze, że wyjęli noże i zaczęli nimi ciąć ukryte podszewki grubych ubrań, a wówczas „wypadła z nich prawdziwa kaskada drogich kamieni. Te rubiny, szafiry, granaty, diamenty i szmaragdy były ukryte w ich strojach w tak przemyślny sposób, iż nikt nie mógł się domyślić, że się tam znajdują”. Cała ta historia ma posmak orientalnej baśni, jakby pochodziła prosto z opowieści Szeherezady, ale biograf Marco Polo, Laurence Bergreen, uważa, że Ramusio w tym miejscu „prawdopodobnie upiększa, ale raczej nie zmyśla”. Tak czy inaczej, wydaje się, że tamten występ – lub jakiś do niego podobny – przywrócił reputację rodziny Polów jako odnoszących sukcesy kupców.

Dziś wiemy jednak, że trzech Polów faktycznie rozgrywało tu swego rodzaju orientalną szaradę. Ukrywali bowiem pewien ważny sekret. Może i wrócili do domu z górą drogocennych kamieni, ale zostali również ograbieni ze znacznie większej fortuny, jaką zgromadzili przez dwadzieścia cztery lata handlu. W czasie ich podróży przez imperium Mongołów oni sami i ich towary znajdowali się pod ochroną mongolskiego władcy, Kubilaj-chana, który zatrudnił ich na służbę i przyznał im pajdzę (rodzaj listu żelaznego). Była to złota tabliczka długa na stopę i szeroka na trzy cale, na której napisano: „Z mocy Niebios, niech błogosławione będzie imię Wielkiego Chana. Ktokolwiek nie okaże nosicielom tej tabliczki względów należnych potędze Chana, ten zostanie zabity”. Zagwarantowało im to całkowite bezpieczeństwo i powszechną gościnę w czasie wszystkich ich podróży.

Pod koniec drogi powrotnej do domu dotarli jednak do cesarstwa Trapezuntu, odległego bizantyńskiego przyczółka na południowo-wschodnim brzegu Morza Czarnego. Tutaj po raz pierwszy znaleźli się poza terenem _pax mongolica_, już za zachodnią granicą jurysdykcji chana. Trapezunt był nominalnie chrześcijańskim sojusznikiem Wenecji, ale jego odległe położenie, jakieś osiemset kilometrów na wschód od Konstantynopola, sprawiało, że państwo to w dużej mierze rządziło się własnymi prawami. Gdy Polowie się tam zjawili, zamiast otrzymać serdeczne powitanie od swych europejskich przyjaciół, musieli bezsilnie patrzeć, jak ich skrzynie pełne złota są konfiskowane przez skorumpowane miejscowe władze. Utracona przez nich suma stanowiła zapewne sporą fortunę, być może nawet wystarczającą, aby uczynić z Polów jedną z najbogatszych rodzin w Wenecji, gdyby tylko udało im się ją przewieźć bezpiecznie do domu. Nie trzeba chyba dodawać, że Marco pominął to przykre zdarzenie w swoich wspomnieniach z podróży. Ani jego ojciec, ani wuj nigdy nie wspominali o tej wielkiej stracie. Dopiero po śmierci Maffea w jego testamencie znaleziono wzmiankę o tym incydencie. Wuj usprawiedliwiał w ten sposób skromność pozostawianego po sobie spadku, a także kilka obciążających rodzinę długów.

Ta właśnie strata fortuny prawdopodobnie była również przyczyną powrotu Polów w ich przedziwnych strojach do rodzinnej Wenecji. Z pewnością mogli kupić jakieś bardziej odpowiednie stroje weneckie, gdy przejeżdżali przez Konstantynopol, w którym mieszkała spora wenecka społeczność handlowa. A jednak w chwili dotarcia na miejsce Polowie nie dysponowali żadną gotówką, a z pewnością nie chcieli też sprzedawać klejnotów ani ryzykować, że wyda się tajemnica ich mongolskich strojów.

Pomijając ten epizod, Marco Polo wkrótce zaczął wszystkich zainteresowanych częstować opowieściami o swoich wschodnich podróżach. Barwnie opisywał egzotyczne Chiny i samego Kubilaj-chana. Jak zauważał Ramusio:

Wielokrotnie powtarzał te opowieści, zawsze podkreślając wspaniałość Kubilaj-chana. Twierdził, że jego dochód wynosi między dziesięć a piętnaście milionów w złocie. Opowiadając o niezwykłych krajach, które odwiedził, zawsze wyliczał jakieś miliony. W rezultacie szybko zyskał przydomek Messer Marco Milione. Nawet w dokumentach wymieniano go pod tym imieniem, a jego siedziba zyskała nazwę Corte Milione.

Po dzień dzisiejszy utrzymuje się ta nazwa, kojarzona z zachowanymi łukami Ca’ Polo, które nadal można dojrzeć w fasadzie Teatro Malibran w samym centrum weneckiej dzielnicy Castello.

Genua zaczęła już wówczas stanowić zagrożenie dla wenec­kiego handlu, szczególnie we wschodniej części Morza Śródziemnego, w Lewancie i na Morzu Czarnym. W czasie swojej podróży powrotnej z Orientu sam Polo z zaskoczeniem zobaczył, mijając brzegi Morza Kaspijskiego, że „kupcy genueńscy zaczęli wypuszczać statki na to morze i po nim żeglować”. Genua miała już założone kolonie, jak również partnerów handlowych, wzdłuż całego wybrzeża Morza Czarnego. Teraz okazało się, że wykracza poza granice europejskie. (Możliwe, że wpływy genueńskie w Trapezuncie były po części przyczyną zajęcia majątku Polów). W roku 1296, zaledwie kilka lat po tym, jak Polowie przejechali przez Konstantynopol, Genueńczycy przeprowadzili atak na tamtejszą kolonię wenecką. Zajęli całe jej wyposażenie, a kupców wymordowali. Wkrótce genueńska kolonia w Konstantynopolu zaczęła przynosić olbrzymie zyski – trzy razy większe niż dochód spływający do stolicy z całego cesarstwa bizantyńskiego.

Złupienie weneckiej kolonii w Konstantynopolu doprowadziło do otwartej wojny. Po serii coraz poważniejszych potyczek między statkami obu rywali w sierpniu 1298 roku do Wenecji dotarła wieść, że flota genueńska w sile osiemdziesięciu ośmiu statków pod wodzą admirała Lamby Dorii stacjonuje u wejścia na Adriatyk, stanowiąc bezpośrednie zagrożenie dla weneckich szlaków handlowych. Doria chciał wyciągnąć flotę wenecką i zmusić ją do bitwy, ale z jakiegoś powodu Wenecjanie nie chcieli dać się sprowokować. Doria, biorąc pod uwagę swoją reputację największego stratega morskiego jego czasów, podejrzewał, że Wenecjanie po prostu się go boją. Pragnąc sprowokować ich jeszcze wyraźniej, zdecydował się wpłynąć na sam Adriatyk. Ten ruch wreszcie zmusił Wenecjan do działania.

W upale ostatnich dni sierpnia flota dziewięćdziesięciu sześciu weneckich galer – jedną z nich dowodził czterdziestoczteroletni Marco Polo – wypłynęła z Wenecji pod wodzą admirała Andrei Dandola. Zebrawszy się za laguną, pożeglowała i powiosłowała, mijając wyspy wybrzeża dalmatyńskiego. Niecierpliwie wyczekując pojawienia się wroga, flota genueńska stacjonowała pięćset kilometrów na południe, skryta za wenecką wyspą Curzolą (obecnie Korčula). Nagle zjawił się gwałtowny sztorm, zatapiając sześć jej statków. Doria nakazał wówczas siłom genueńskim wysiąść na brzeg. Na miejscowe osady spłynęła fala gwałtów i rabunków, mająca na celu sprowokowanie sił wenec­kich. Gdy Genueńczycy czekali, wicher ustał, a na szklanej powierzchni morza pojawiła się dryfująca mgiełka. Wczesnym rankiem 6 września ostre czarne dzioby weneckich galer wyłoniły się z mgły, jakby gotowe na bitwę. Wówczas jednak z niejasnego powodu na nowo skryły się we mgle.

Doria podejrzewał, że Wenecjanie mimo przewagi liczebnej nadal obawiali się konfrontacji z potężną genueńską flotą. Było jednak inaczej. Dandolo został poinformowany o położeniu genueńskiej floty przez łodzie umykające z Curzoli. Pożeglował teraz na drugą stronę wyspy. Wysadził na brzegu kontyngent żołnierzy, którzy zaczęli potajemnie przedzierać się przez surowe skaliste góry wyspy na jej drugi brzeg. Niedzielnym rankiem 8 września, prowadząc skoordynowany atak, weneccy żołnierze runęli na genueński obóz, podczas gdy wenecka flota okrążyła wyspę dzięki sprzyjającym wiatrom i zaatakowała genueńskie galery. Dzięki elementowi zaskoczenia Wenecjanie zyskali przewagę. Rozbili i podpalili kilka genueńskich okrętów. Na lądzie zaś grad weneckich strzał zasypał genueński obóz, a później nastąpiło właściwe natarcie. Na morzu Dandolo zdołał przechwycić dziesięć galer przeciwnika, ale w czasie tego manewru kilka jego własnych okrętów osiadło na mieliźnie. Doria natychmiast to wykorzystał. Gdy bitwa morska trwała, zręcznie pokierował statki genueńskie tak, że wreszcie udało mu się okrążyć flotę wenecką. Gdy Doria zmuszał weneckie statki, by się coraz bardziej ścieśniały, uniemożliwiając im jakiekolwiek manewry, Genueńczycy zaczęli wystrzeliwać płonące strzały w stronę przeciwnika. Ogień ogarnął statki Wenecjan, ale nie przerywali oni walki. Po niemal dziewięciu godzinach nieustannych zmagań flota genueńska ostatecznie pokonała flotę wenecką, przejmując lub niszcząc osiemdziesiąt cztery z pierwotnych dziewięćdziesięciu sześciu galer. Wzięto do niewoli co najmniej osiem tysięcy ludzi. Był to poważny cios dla weneckiego potencjału militarnego. Cała populacja miasta liczyła wówczas niecałe sto tysięcy, a wzięci do niewoli stanowili niemal jedną trzecią zdolnych do noszenia broni mężczyzn w mieście.

Wobec perspektywy poniżenia i niewoli u Genueńczyków upokorzony Dandolo wziął swój los we własne ręce. Podobno kazał się przywiązać do masztu swego okrętu flagowego i tak długo tłukł głową o drewno, aż wreszcie roztrzaskał sobie czaszkę. Wydaje się jednak, że jego porażka nie była aż tak katastrofalna, jak sobie wyobrażał. Flota Dondola zdołała zadać wyraźne straty galerom Dorii. Genueński admirał zdecydował się nie ryzykować i nie popłynął zaatakować samej Wenecji.

Pośród wziętych do niewoli Wenecjan znajdował się również Marco Polo. Od powrotu do Wenecji cały czas zajmował się handlem. Osiągnął takie sukcesy, że niebawem był w stanie opłacić budowę i wyposażenie galery, którą sam dowodził w czasie kampanii. Wraz z tysiącami innych więźniów został przewieziony do Genui w triumfalnym rejsie na pokładzie jednej z przejętych galer. Niecały miesiąc po bitwie został uwięziony w ponurym Palazzo di San Giorgio. Jakby mało było upokorzeń, więzienie to wzniesiono z kamieni zabranych ponad trzydzieści lat wcześniej ze złupionej weneckiej placówki w Konstantynopolu. Polo i innym Wenecjanom groziło wieloletnie uwięzienie.

Zgodnie z ówczesnym obyczajem więźniom pozwolono swobodnie przemieszczać się po zamku, a „szlachcicom”, takim jak Marco Polo, przyznano rozległe cele, które mogli wyposażyć w meble, dywany, łóżka, ozdoby i inne rzeczy przesyłane z domu. Podczas gdy wielu prostych marynarzy głodowało, „szlachcicom” pozwolono kupować dodatkowe racje żywnościowe, umożliwiające im przetrwanie. Mijały miesiące, a Marco Polo odzyskał wigor, zabawiając współwięźniów opowieściami o swych niesamowitych podróżach na Wschodzie. Wieść o wyczynach Il Milione poniosła się przez Genuę. Jak twierdzi Ramusio: „odwiedzali go najszlachetniejsi panowie miasta, przynosząc mu podarki, mające przynieść ulgę w niewoli”.

Polo przykuł też uwagę innego więźnia, który siedział w San Giorgio już od czternastu lat. Był to pisarz znany jako Rustichello da Pisa. W swoim czasie też był niezłym opowiadaczem, autorem wielu historii o dworskiej miłości i rycerskich cnotach, specjalizującym się w romansach arturiańskich. Te ostatnie przyniosły mu taką sławę, że jakieś dwadzieścia pięć lat wcześniej na swój dwór zaprosił go przyszły król Anglii Edward I, szukający kogoś, kto zabawi go w czasie krucjaty do Ziemi Świętej. Niektórzy spekulują, że Rustichello mógł spotkać Polo, a w każdym razie usłyszeć o nim, już w tamtym czasie, bo Polowie akurat wówczas przemierzali Palestynę. Tak czy inaczej, Polo i Rustichello stworzyli idealny tandem: kompulsywny gawędziarz i autor legend mieli razem stworzyć dzieło, które stało się jedną z najbardziej znanych książek w Europie. Może i nie jest to arcydzieło literackie, ale jego treść z nawiązką wynagradza niedostatki stylistyczne. To tutaj pojawił się pierwszy opis egzotycznej cywilizacji, która wcześniej była całkiem nieznana całej reszcie świata. Nie jesteśmy sami we wszechświecie – tak wygląda inny świat. Nic dziwnego, że tytuł, jaki początkowo nadano dziełu Polo, brzmiał po prostu _Il Mondo_.

Nie jest przesadą powiedzieć, że w pewnym sensie Polo podróżował również w przyszłość. O ile większa część Europy tkwiła wówczas w realiach średniowiecza, to w Chinach wynaleziono już proch, papier, pieniądze i druk, a także zaczęto wykorzystywać węgiel jako opał. Wedle niektórych źródeł Polo przywiózł do Wenecji w swej jedynej walizce egzemplarze innego chińskiego wynalazku – szkieł powiększających – których podobno używał jako swego rodzaju okularów, gdy z wiekiem pogarszał mu się wzrok. Takich szkieł można było użyć do stworzenia mikroskopu albo teleskopu, ale nigdzie się o tym nie wspomina. Trzeba było kolejnych trzystu lat, aby te przyrządy „wynaleziono” w Europie. Oprócz tego typu wynalazków Chiny mogły pochwalić się również takimi futurystycznymi cudami jak Kinsaj – „miasto nieba” – które w opisie Polo przypomina nieco utopijną wersję Wenecji. Polo na własne oczy ujrzał:

najsławniejsze i najpiękniejsze miasto na świecie. Ulice jego bowiem i kanały są bardzo szerokie i przestronne. Od południa pod miastem leży jezioro liczące trzydzieści mil obwodu. Nad nim wznoszą się piękne domy szlachty i panów tak wspaniale zbudowane, że nie mogłyby być lepiej rozplanowane i ozdobione. Poza tym znajdują się tam także liczne opactwa i klasztory bałwochwalców, których liczba jest ogromna. Na jeziorze znajduje się wiele łodzi lub barek i większych, i mniejszych, dla przejażdżki i przyjemności. Mieszkańcy tego miasta, rękodzielnicy i kupcy, ukończywszy swoją pracę, nie myślą o niczym, jak tylko o tym, jak pozostałe godziny dnia spędzić na zabawie – ten z żoną, ów z kochanką².

Polo opisuje te kobiety w sposób bardzo barwny:

Żyją bardzo wspaniale, wyperfumowane, w domach ozdobnych, otoczone liczną służbą. Te białogłowy są doświadczone i biegłe w sztukach wabienia i pieszczot, mowa ich żywa i przystosowana do każdego stanu i rodzaju osób, więc obcy, którzy raz tego zakoszto­wali, są jak oczarowani i tak opętani ich miłosnymi sztuczkami, że już nigdy nie mogą ich zapomnieć. Jeśli się zdarzy, że wracają do domu, opowiadają, że byli w Kinsaj, mieście nieba, i tęsknią do dni, kiedy znów tam powrócą³.

Wygląda na to, że Marco Polo, wówczas dwudziestoparolatek, doświadczył na własnej skórze wszystkich tych dobrodziejstw. Opisuje też rozmaite rozkosze kulinarne. Chiny nie tylko mogły się pochwalić własną, całkiem oryginalną kuchnią, ale również składnikami zupełnie nieznanymi w Europie, jak ryż czy makaron ryżowy. W Kinsaju:

gdy się widzi takie olbrzymie ilości ryb tłustych i smacznych, zdaje się niemożliwością, aby zostały wszystkie sprzedane, a jednak w niedługim czasie wszystko zostaje rozchwytane, tak wielka jest liczba mieszkańców przyzwyczajonych do wykwintnego życia, którzy jedzą i ryby, i mięso podczas tego samego posiłku⁴.

Nic dziwnego, że niewielu dawało wiarę opowieściom Il Milione. Co ciekawe, Kinsaj Polo zidentyfikowano jako współczesne Hangzhou. Wydaje się też, że pomijając kilka miejsc lekko podkoloryzowanych (brzeg jeziora miał dziesięć, a nie trzydzieści mil), jego opis jest prawdziwy. Jego opis potwierdzony jest przez tekst współczesnego mu perskiego historyka Wassafa, a także przez słowa wędrownego franciszkanina Odoryka z Pordenone**, który przejeżdżał przez Kinsaj jakieś czterdzieści lat później i twierdził, że jest to „największe miasto na świecie, jak również najszlachetniejsze”.

Nie sposób zaprzeczyć, że spisana przez Rustichella wersja podróży Marco Polo zawiera od czasu do czasu jakąś przesadę, a nawet jawne kłamstwo. Ostatecznie z zawodu był on autorem romansów rycerskich, nie widział więc nic złego w tym, aby czasem wstawić w tekst kawałki żywcem wzięte ze swych dawnych dzieł. Na przykład scena, w której Polo opisuje swoje drugie spotkanie z Kubilaj-chanem, stanowi lustrzane odbicie wcześniejszej opowieści Rustichella o przyjeździe legendarnego Tristana na dwór króla Artura w zamku Camelot. Innym powodem podważania wiarygodności opowieści Marco Polo jest to, że kompletnie pomija on rzeczy tak wyraziste jak picie herbaty, jedzenie pałeczkami, druk czy Wielki Mur***. Możliwe, że Polo wspominał o tych sprawach, ale Rustichello uznał je za zbyt niewiarygodne, by mogły znaleźć się w gotowym dziele. Mimo „wkładu” Rustichella większość opisów Marco Polo zyskała potwierdzenie w relacjach późniejszych autorów. Trzeba było jednak na takie potwierdzenie sporo poczekać – niektóre odległe rejony Azji Południowo-Wschodniej czy Birmy nie miały oglądać twarzy żadnego Europejczyka przez kolejnych ponad sześćset lat (aż do drugiej wojny światowej). A co do cudów pominiętych, sam Polo miał w tej sprawie gotowe wyjaśnienie. Na łożu śmierci, w roku 1324, miał powiedzieć: „Nie opowiedziałem nawet połowy tego, co widziałem”.

Pojawienie się Odoryka z Pordenone w Kinsaju na początku XIV wieku potwierdza, że Polowie nie byli jedynymi Wenecjanami wypuszczającymi się poza granicę znanego wówczas świata. Ledwie pół wieku po śmierci Marco Polo bracia Nicolò i Antonio Zeno, członkowie znanego rodu, z którego wywodzili się liczni dożowie i admirałowie, mieli opłynąć Wyspy Brytyjskie i dotrzeć aż do skutej lodem wyspy zwanej Engronland. Sugerowano, że może chodzić o Grenlandię, ale opis klasztoru ogrzewanego wrzącą wodą wypływającą z ziemi sugeruje raczej Islandię. Bracia Zeno mieli później wyruszyć do krainy zwanej Estotiland, gdzie spotkali rdzennych Amerykanów, Innuitów w kajakach, mieszkających w igloo, a także nordyckie osady na Labradorze, które miały wymrzeć pod koniec XIV wieku. (I wszystko to ponad sto lat przed wyprawą pochodzącego z Genui Krzysztofa Kolumba)****.

W tym samym stuleciu wenecki geograf Marino Sanuto (zwany Starszym dla odróżnienia od dobrze znanego pamiętnikarza żyjącego dwieście lat później) podróżował przez Lewant, a także na północ aż do Bałtyku. Po powrocie do Wenecji zaczął tworzyć złożony z pięciu arkuszy atlas znanego świata, wykorzystując wcześniej istniejące mapy, jak również własne odkrycia. Atlas obejmował terytorium od Flandrii po Morze Azowskie, od Skandynawii po Afrykę. Chociaż mówi się, że Sanuto wykorzystał też informacje z dzieła Marco Polo, to jego atlas nie mówi wiele o Chinach czy Indiach. Najciekawsze dokonania kartograficzne dotyczą Palestyny i Egiptu. Jak w wypadku wielu innych map tak i tu można dostrzec ukryty cel. Sanuto propagował ideę szeroko zakrojonej krucjaty, która podbiłaby deltę Nilu i cały Egipt, a potem ruszyła w stronę Palestyny. Później miałaby nastąpić blokada handlowa całego terytorium muzułmańskiego od Syrii przez Afrykę Północną aż po Granadę w Hiszpanii. Efektem miała być ruina świata arabskiego, a po niej desant chrześcijańskiej floty przez Zatokę Perską, wpłynięcie na Ocean Indyjski i przejęcie szklaków handlu przyprawami. Tego typu ogólnoświatowe ambicje były symptomatyczne dla Wenecji na początku XIV wieku. Gdyby tylko Wenecjanom udało się pokonać Genuę, z którą cały czas walczyli, świat stanąłby przed nimi otworem*****.

Śmiałe plany Sanuta miały na celu pokonanie zarówno Genueńczyków, jak i Arabów, okazało się jednak, że to Genueńczycy są bardziej śmiali. Nie tylko upokarzająco pokonali Wenecjan pod Curzolą w roku 1298, ale okazali się również odważniejsi w planowaniu dalekich wypraw handlowych. Już w roku 1277 pierwsze statki handlowe z Genui dotarły na Morze Północne do Sluys, portu Brugii. Statki weneckie miały się tam pojawić dopiero w roku 1314. A kiedy Wenecjanie jedynie czytali o legendarnej wyprawie Świętego Brendana Żeglarza, bracia Ugolino i Vandino Vivaldi z Genui wypłynęli w roku 1291 za Cieśninę Gibraltarską i pożeglowali na Atlantyk, szukając morskiej drogi do Indii. Chociaż nigdy już o nich nie słyszano, to sugeruje się, że mogli dobić do brzegu Wysp Kanaryjskich, a później ruszyć dalej na zachód zachęcani przez dwóch księży, którzy na wyprawę zabrali ze sobą dzieła swego kolegi franciszkanina, Rogera Bacona. Inna legenda głosi, że bracia Vivaldi okrążyli Afrykę i zostali wzięci do niewoli przez legendarnego chrześcijańskiego króla Księdza Jana.

Do roku 1306 Genueńczycy dotarli do Polski, a w roku 1374 Genueńczyk Luchino Tarigo wpłynął z Morza Czarnego na rzekę Don, po czym przeniósł swój statek jakieś pięćdziesiąt kilometrów lądem do rzeki Wołgi, którą popłynął aż do Morza Kaspijskiego. Były to pierwsze genueńskie statki na tych wodach******. Przedsiębiorczy Genueńczycy, których Polo obserwował na tym morzu niemal stulecie wcześniej, nie przenosili tam swoich statków lądem, ale po prostu wynajmowali statki miejscowe, które następnie pływały pod genueńską banderą. Niestety po dotarciu na Morze Kaspijskie Tarigo porzucił wszelkie ambicje handlowe i zajął się piractwem, które pozwoliło mu zgromadzić fortunę kosztem bezbronnych jednostek pływających na tym śródlądowym morzu.

Tak jak z handlem, tak i z walutą handlową: tu również Genueńczycy wyprzedzili Wenecjan. Aby ułatwić handel i zmarginalizować swych najważniejszych rywali, Genueńczycy postanowili wprowadzić własną rozpoznawalną i solidną walutę. W roku 1252 wypuścili złotą monetę zwaną genoin*******. Minęło ponad dwadzieścia lat, zanim Wenecjanie zrozumieli znaczenie posiadania własnej, rozpoznawalnej na całym świecie waluty. W roku 1284 zaczęli bić własne złote dukaty. Te małe lśniące monety wypuszczała stara La Zecca (mennica), dlatego też miejscowi zwali je zecchini (od tego słowa pochodzą nasze „cekiny”). W tym samym roku inny ważny handlowy rywal Wenecji – Florencja – wypuścił własnego złotego florena. W świecie handlu jest jednak tak, że często to nie pionierzy najwięcej korzystają na odkryciach i innowacjach. Chociaż to Genueńczycy byli śmielsi w swych przedsięwzięciach handlowych, to Florentyńczycy i Wenecjanie okazali się lepszymi bankierami. Florentyńczycy rozwinęli sieć banków od Genewy po Brugię. Wenecja również dysponowała siecią bankową, sięgającą na północ aż do Brugii. Republika miała nawet regularne usługi pocztowe lądowe między dwoma miastami, pokrywające odległość tysiąca stu kilometrów. Posłańcy jeździli konno między placówkami, przez co przesyłka docierała na miejsce w ciągu siedmiu dni. O ile jednak Florencja miała sieć banków w Europie, o tyle Wenecjanie mieli agencje bankowe również w Lewancie – co zapewniało im dostęp do rynków Azji. To właśnie sieć małych wspieranych przez państwo banków na wschodzie Morza Śródziemnego, a także efektywna biurokracja pozwoliły ostatecznie Wenecji prześcignąć rywali.

W przeciwieństwie do innych miast i krajów Europy położona na wyspach Wenecja praktycznie nie miała własnego rolnictwa ani przemysłu z wyjątkiem stoczni i manufaktur szkła na Murano. O ile bankierskie miasta Florencja i Siena prowadziły kwitnący handel wełną, i nawet Genua miała rolnicze zaplecze, powiązane z Mediolanem i Europą Północną, to Wenecja polegała głównie na imporcie i eksporcie morskim. A coraz większa część tego handlu zaczęła dotyczyć kruszców.

W tych czasach najbardziej ceniony kruszec stanowiło złoto, ale ze względów praktycznych potrzebna była również mniej warta waluta srebrna. Cesarstwo bizantyńskie, a także północnoeuropejskie Święte Cesarstwo Rzymskie opierały się na monecie srebrnej. Kursy wymiany między złotem a srebrem znacznie odbiegały od siebie w różnych miejscach Europy i Lewantu. Na początku XIII wieku Wenecja zaczęła importować duże ilości srebra z kopalni na Węgrzech, w Niemczech i w Czechach. Wkrótce około dwudziestu pięciu procent europejskiego wydobycia srebra trafiało do Wenecji. Następnie eksportowano je do wschodniej części basenu Morza Śródziemnego. To w tej materii wenecka administracja wykazała się zmysłem handlowym.

Dwa razy do roku pod silną ochroną weneckiej floty wojennej jakieś dwa tuziny statków handlowych załadowanych srebrem płynęły do Egiptu i Lewantu. Srebra brakowało w całej Azji, a jego wartość wobec złota była relatywnie duża, co przynosiło ogromne zyski weneckim handlarzom kruszcami. Co więcej, w pierwszych dekadach XIII wieku znacznie wzrosło azjatyckie zapotrzebowanie na srebro. Marco Polo w czasie swych podróży do Chin zaobserwował stosowanie banknotów, robionych „z taką powagą i namaszczeniem, jakby to było złoto lub srebro czyste”⁵. Ta innowacja do Europy jeszcze nie dotarła, a nawet i w Chinach nie w pełni rozumiano konsekwencje jej wprowadzenia. Przede wszystkim waluta papierowa miała pokrycie w srebrze (jak również w drogocennych kamieniach i w złocie). Kiedy jednak zapotrzebowanie cesarza na banknoty wzrastało, kazał (wedle Polo) wytworzyć je „w tak wielkiej ilości, że mógłby za nie wykupić wszystkie skarbce świata”⁶. W rezultacie nastąpiła nieunikniona inflacja i spadek wartości pieniądza papierowego. A chociaż jednak cesarz wymagał, by kupcy wykorzystywali ten rodzaj waluty, wielu z nich zaczęło traktować pewniejszą i bardziej wiarygodną walutę srebrną jako formę lokaty kapitału. Chociaż Chiny dysponowały rozległym terytorium, to miały mały dostęp do srebra. Wkrótce zaczęło ono napływać wzdłuż szlaków jedwabiu i przypraw z Lewantu. Dostawy z Wenecji się zwiększyły, a flota wenecka wracała z tańszym złotem z Indii i z kopalni w Sudanie, Ghanie, Mali, a nawet w legendarnym Wielkim Zimbabwe.

Rozsądnie ograniczając wypuszczanie tego znacznego importu złota, Wenecja była w stanie narzucić wysoki kurs złotego weneckiego dukata. W latach trzydziestych XIV wieku stało się jasne, że taka polityka służy również florenckiemu florenowi. W rezultacie to floren i florenckie banki zaczęły zyskiwać przewagę w Italii i w całej Europie. W reakcji na tę sytuację Wenecja zaczęła w roku 1335 potajemnie zmieniać swą politykę, wypuszczając znaczne ilości złota, równocześnie zatrzymując znaczne zapasy srebra, przez co kurs złota wobec brakującego srebra znacząco spadł w całej Europie. Ta polityka osiągnęła swój szczyt w roku 1345, kiedy florenckie i sieneńskie banki stały się zakładnikami znacznych pożyczek i inwestycji w złocie, którego cena zaczęła gwałtownie spadać. Mimo to banki Florencji miały nadal dostęp do znacznych zasobów i mogły przetrwać tę niepogodę. W tym samym czasie okazało się jednak, że angielski król Edward III został bankrutem przez swój upór w prowadzeniu wojny stuletniej przeciw Francji. Postanowił więc nie spłacać długów wobec Florencji. Przyczyniło się to do upadku dwóch największych banków florencko-sieneńskich w roku 1345, zarządzanych przez rodziny Bardich i Peruzzich. Rok później upadł trzeci największy florencki bank, należący do rodziny Acciaiuolich. Reperkusje tych upadków, a także powszechny spadek zbiorów w roku 1346 i 1347 wstrząsnęły europejską gospodarką. Bankom na całym kontynencie zaczęło brakować funduszy. Bez inwestycji lądowy handel europejski podupadł – morski wenecki zaś cały czas kwitł.

Wenecja dzięki bogactwu płynącemu z rosnącej wartości rezerw srebra mogła teraz pozwolić sobie na kupowanie ogromnych ilości zboża ze wschodu Morza Śródziemnego, a także kontynuować finansowanie innych przedsięwzięć handlowych. Rosnące imperium weneckie na wschodzie, które obejmowało już wówczas greckie wyspy takie jak Eubea i Kreta, a także preferencyjne prawa handlowe na Cyprze pozwalały sprowadzać towary niezbędne, takie jak zboże, po znacznie zaniżonych cenach, handel kruszcami zaś nadal rozkwitał. Co więcej, weneckie manipulacje walutowe znacznie podkopały potęgę Genui, którą dotknął również kryzys handlu transalpejskiego. Od szczytu genueńskiej potęgi po bitwie pod Curzolą w roku 1298 handel miasta zmniejszył się o ponad pięćdziesiąt procent. W tym samym czasie handel wenecki urósł o niemal czterdzieści procent.

Nie sposób w tej weneckiej polityce finansowych manipulacji nie dostrzec indywidualnej ręki jakiegoś wybitnego pioniera ekonomii. Wszystko to opierało się na czymś więcej niż teorii: wymagało stałego i potajemnego kontrolowania najmniejszych wahań kursów walut i równoczesnego utrzymywania równowagi. Potrzebne było również zaufanie wobec samego systemu finansowego, zagrożonego przez ryzykowne operacje. A jednak tożsamość tego geniusza finansowego pozostaje na zawsze ukryta w gąszczu anonimowych miejskich rajców i wspierającej ich machiny urzędników.

Ponieważ Wenecją rządziło kilka rad, a doża był jedynie figurantem, wytworzyła się tam biurokracja, z którą nikt nie mógł rywalizować. Służba cywilna Wenecji była tak efektywna, drobiazgowa i wszechogarniająca, że każda dziedzina życia – od populacji przez dostawy handlowe po ceny kwiatów – była szczegółowo księgowana. Nie bez powodu szwajcarski badacz renesansu Jacob Burckhardt powiedział, że Wenecja „mogłaby się słusznie uważać za kolebkę nowoczesnej statystyki”⁷.

Z pomocą tych zręcznych operacji finansowych wywołano zmianę samych fundamentów całej gospodarki. Jeden błędny krok i cały ogólnoeuropejski system pieniężny – powiązany z wiarą w wartość cennych metali – mógł się zawalić. W przeciwieństwie do „milionów” Polo, które wyśmiano jako zmyślone, tutaj pojawiły się prawdziwe miliony, wyczarowane z niczego. W rezultacie La Serenissima zaczęła dominować********. Przygoda, śmiałość i odrobina szczęścia – takie wartości charakteryzowały ten wczesny okres weneckiej historii. Takie cechy mieli też ówcześni liderzy, zarówno odkrywcy, jak i finansiści. A jednak sukces Wenecji można było zbudować jedynie na solidnej podstawie, jaką były stabilne i godne zaufania miejskie instytucje, które na co dzień zwalczały wszelką indywidualność. To twórcze napięcie między indywidualnościami a instytucjami napędzało ówczesną Wenecję.

* Przypisy źródłowe znajdują się na końcu książki (przyp. red.).

** Pordenone to małe miasteczko na północ od Wenecji.

*** Ostatnio wysunięto teorię, że Wielki Mur nie był wówczas jeszcze zbudowany. Prawdą jest, że jego ostateczna wersja, jaką dzisiaj znamy, została ukończona w czasach dynastii Ming, która panowała od połowy XIV wieku po połowę wieku XVII. Jednakże wcześniejsze podobne konstrukcje, których fragmenty włączono w obecny mur, pochodzą nawet z czasów dynastii Qin, panującej już w III wieku przed naszą erą. Ponieważ niektóre z tych dawnych murów miały nawet tysiąc pięćset kilometrów długości, z pewnością stanowiłyby spektakularny widok, który Polo z pewnością by zapamiętał albo chociaż o nim słyszał.

**** Wielu uczonych obecnie podważa historię braci Zeno. Nie można jednak zaprzeczyć, że już w roku 1291 pojawił się wenecki przekład zapisu legendarnej podróży mnicha Świętego Brendana Żeglarza z VI wieku. Miał on popłynąć na zachód od Irlandii i dotrzeć do „Wyspy Nadziei i Świętych”. Niemal na pewno to tylko legenda. Wiadomo jednak, że Kolumb czytał o Świętym Brendanie z wielkim zainteresowaniem. Posiadał również opatrzony licznymi komentarzami egzemplarz książki Marco Polo. Przed wypłynięciem na wyprawę miał powiedzieć, że wyrusza szukać „wyspy Świętego Brendana”.

***** Pomijając te intencje, mapy Sanuto były w dużej mierze realistyczne. Zawierały również rewolucyjną innowację. Jego szczegółowe mapy Palestyny są pierwszym przykładem użycia sieci linii prostopadłych, przypominających południki i równoleżniki. Miały one pokazywać odległości i przestrzenie z większą niż dotąd dokładnością. Sugerowano nawet, że gdyby tę samą technikę zastosował do mapowania Chin, mógłby przekonać Kolumba, iż jego lądowanie w roku 1492 nie mogło mieć miejsca w Chinach, jak to Kolumb podejrzewał. Nie jest to jednak zbyt prawdopodobne, jako że Kolumb zignorował choćby starożytne greckie obliczenia obwodu Ziemi i dał się przekonać pismom trzynastowiecznego angielskiego franciszkanina i pioniera nauki, Rogera Bacona, iż odległość z Hiszpanii do Chin jest znacznie mniejsza, niż wcześniej przypuszczano.

****** Chociaż i w tej kwestii – tak jak w sprawie Kolumba w Ameryce – Genueńczyków o jakieś pięćset lat wyprzedzili wikingowie, których odległe ekspedycje wówczas rozpływały się już w mgle mitu i zapomnienia.

******* Była to pierwsza złota moneta bita w Europie od czasów rzymskich, co stanowi dowód na to, do jakiego prymitywnego stanu spadł handel międzynarodowy od czasów starożytnych.

******** Tak jak i dziś, niekoniecznie wówczas istniało bezpośrednie połącznie między wartością bezużytecznych cennych metali a wartością dóbr, które można było za nie kupić. Ekonomiści definiują taki związek warunkowy jako powierniczy – czyli zależny wyłącznie od zaufania. Coraz większe wahania wartości waluty i cennych metali, wywoływane przez weneckie manipulacje, dotyczące zarówno kursów wzajemnych walut, jak i wartości wobec towarów, mogły łatwo w rękach niedoświadczonych doprowadzić do takiej inflacji, że zaufanie wobec wartości złota i srebra po prostu by zniknęło. To zaś wywołałoby zwrot od cennych metali i walut w stronę bardziej pewnych i bezpośrednio wartościowych nieruchomości i towarów. Te towary mogły się jednak okazać nieporęczne, a tym samym w efekcie zniszczyć handel międzynarodowy. Ale to właśnie ich nieporęczność, a tym samym solidność, rodziła zaufanie. Utrata wiary wobec waluty w takiej czy innej formie w kolejnych stuleciach miała od czasu do czasu wywoływać katastrofalne efekty. I dziś niekiedy ręce znacznie bardziej doświadczone niż te należące do anonimowego weneckiego geniusza finansowego mniej lub bardziej świadomie podkopują fundamenty systemu gospodarczego.Rozdział 2
Ocaleni i przegrani

Wenecjanie nie długo mogli cieszyć się owocami swoich finansowych zwycięstw. Było tak, jakby spadł na nich gniew samego Boga, jakby to on chciał wywrzeć na nich robiącą wrażenie pomstę. Wszyscy świadkowie wydarzeń kolejnych lat pisali o nich w terminologii biblijnej. Najpierw przyszły wstrząsy. Jakiś rok po upadku banków w całej Europie w połowie XIV wieku Wenecja doświadczyła poważnego trzęsienia ziemi, od którego dzwony bazyliki Świętego Marka rozdzwoniły się kakofonicznie, a kawałki murów spadały z wież kościołów wprost do kanałów. Rok później miało miejsce kolejne trzęsienie ziemi. Stan wód był wówczas tak niski, że po Canal Grande ledwie dawało się pływać, a mieszkańcy Wenecji z przerażeniem patrzyli, jak połacie błota zdają się podpełzać coraz bliżej i bliżej ich bezbronnego, pozbawionego murów miasta.

W tym samym czasie na dalekim północnym brzegu Morza Czarnego mongolska armia Złotej Ordy zaczęła oblegać genueńską placówkę handlową Kaffę (dzisiejsza Teodozja) na wybrzeżu krymskim. Wielu wojowników Złotej Ordy cierpiało już na tajemniczą i podstępną chorobę, która wedle informacji zebranych od kupców przez arabskiego pisarza Ibn al-Wardiego nadciągała z „Krainy Ciemności” (obecnie uważa się, że to gdzieś w Azji Centralnej). Współczesny mu włoski kronikarz Gabriele de Mussis, składając w jedno kilka sprawozdań naocznych świadków, pisał, że w roku 1347:

Tatarzy wyczerpani zarazą, padając jak muchy, widząc, że niebawem pomrą, postanowili umieszczać ciała zmarłych na swych machinach oblężniczych i katapultować je do środka Kaffy.

Niektórzy historycy uważają to za pierwsze odnotowane użycie broni biologicznej. Choroba niebawem zaczęła tak się panoszyć w Kaffie, iż jej mieszkańcy

nie byli w stanie skryć się ani obronić przed tym niebezpieczeństwem, choć wynosili, ilu zdołali, zmarłych i ciskali ich do morza. Wkrótce jednak zainfekowane było całe powietrze, a woda zatruta. Zaraza zaatakowała z taką siłą, że wyżył ledwie jeden na tysiąc.

Ci, którzy mieli na tyle szczęścia, by uciec, pożeglowali do domu. Zanim jednak przepłynęli Morze Czarne i dotarli do Konstantynopola, u nich również zaczęły pojawiać się symptomy choroby. Opisywał je sam cesarz bizantyński Jan VI Kantakuzen:

Plwociny zaczerniły się od krwi, od chorych bił odrażający smród. Gardło i język, opuchnięte od gorączki, były czarne i przekrwione. Nie pomagało, jeśli chorzy dużo pili. Bezsenności i słabości nie dało się żadnym sposobem pokonać. Na ramionach i przedramionach pojawiły się ropnie, niekiedy również na szczęce górnej i w innych miejscach ciała. U jednych były duże, a u innych małe. Pojawiły się czarne pęcherze. U niektórych ludzi ciemne plamy pokrywały całe ciało.

Nic dziwnego, że tę pandemię później określono mianem czarnej śmierci. Kantakuzen rozpoznaje ją jako tożsamą z ateńską zarazą, opisaną przez Tukidydesa w roku 300 przed naszą erą. Większość historyków medycyny zgadza się dziś, że ta średniowieczna epidemia była wyjątkowo żywotnym i skrajnie zaraźliwym wariantem dżumy dymieniczej (nazwanej tak od pojawiających się na ciele dymienic). Kantakuzen mógł jedynie opisywać objawy i ich rozwój: „niektórzy umierali pierwszego dnia, w ciągu zaledwie kilku godzin. Ci, którzy przetrwali, dwa lub trzy dni doświadczali skrajnie silnej gorączki”. Ci, którzy przeżyli, „byli już wolni od zarazy i bezpieczni. Choroba nie atakowała ich po raz drugi”. Mimo szczegółowego zainteresowania ze strony cesarza żaden lekarz nie potrafił znaleźć lekarstwa: „Znikąd nie było pomocy”. Dziś wiemy, że pandemia niemal na pewno wywoływana była przez bakterię przekazywaną podczas ugryzienia pchły (_Xenopsylla cheopis_) przenoszonej przez szczury śniade (_Rattus rattus_). Kiedy weneccy kupcy w panice uciekali z Konstantynopola, na ich statkach znalazło się kilka takich szczurów. W drodze powrotnej w kolejnych miesiącach roku 1347 statki zatrzymywały się w kilku weneckich placówkach handlowych, rozsiewając zarazę na Eubei, Krecie, Korfu i na wyspach Adriatyku, a później w Trieście.

Pierwszy przypadek śmierci z powodu dżumy odnotowano w Wenecji 25 stycznia 1348 roku. Cuchnące kanały zapewniały idealne środowisko do rozmnażania się szczurów, które szybko rozprzestrzeniły się po całym mieście. Kiedy nadszedł wiosenny upał i smród, po kanałach zaczęły pływać specjalne barki nawołujące, by wydano _corpi morti_ (ciała zmarłych). Zwłoki transportowano i palono na odległych wysepkach w lagunie. Wkrótce trupów było już tak wiele, że po prostu wyrzucano je na brzeg, gdzie gniły. Szacowano, że w szczycie lata umierało nawet sześciuset ludzi dziennie. Ulice zasłane były zaropiałymi ciałami, w kanałach pływały napuchnięte zwłoki. Smród był niemal nie do zniesienia. Działalność handlowa, a nawet i słynna miejska biurokracja niemal zamarły. Wypuszczono więźniów, aby zastąpić nimi ubytki siły roboczej, ale ci, którzy mogli, po prostu zbiegli na ląd. Po pewnym czasie zjawisko to dotknęło również lekarzy, którzy doświadczali nieproporcjonalnych strat, bezskutecznie próbując walczyć z chorobą.

W ciągu kilku miesięcy epidemia przekroczyła Alpy i latem 1348 roku dotarła aż do Anglii. Anonimowy mnich z Austrii pisał: „W tym roku zaraza spadła z taką siłą, że sięgała od morza do morza, sprawiając, że miasta, miasteczka i inne miejsca niemal całkiem zostały pozbawione mieszkańców”. W tym samym czasie gromady rozszalałych ocalonych, napędzane żałobą i przerażeniem, zaczęły szukać kozłów ofiarnych. W całej Europie celem ataków stali się Żydzi. Weneccy Żydzi nie byli tu wyjątkiem. Mieszkali na wyspie Spinalunga (zwanej dziś od swych dawnych mieszkańców Giudecca), przez co stali się łatwym celem.

Gdy do Italii dotarły ze Szwajcarii wieści, iż dwóch Żydów pod wpływem tortur przyznało się do zatrucia miejscowych studni śmiertelnym proszkiem, zrobionym z „serc chrześcijan, pająków, żab, jaszczurek, ciała ludzkiego i hostii”, nastroje jeszcze bardziej się podgrzały. W roku 1348 papież Klemens VI był zmuszony wydać dwie bulle nakazujące klerowi ochronę Żydów i potępienie tych, którzy obwiniali Żydów o spowodowanie czarnej śmierci jako „zwiedzionych przez kłamstwa Szatana”.

W Wenecji ludzie żyli w ogromnej ciasnocie, populacja miasta była najgęstszą i najbardziej zurbanizowaną w całej Europie. W rezultacie żadna z klas społecznych nie miała ujść pandemii. W październiku 1348 roku całkowicie zniknęło aż pięćdziesiąt rodzin szlacheckich. Ich liczące stulecia nazwiska przepadły w niepamięci. Pośród biedoty straty były kilkakrotnie wyższe. Aby zaradzić tym spadkom ludności, wielu wygnańców zachęcano do powrotu, a nawet darowano spłatę znacznej części wierzytelności dłużnikom, którzy uciekli lub zostali uwięzieni. Wcześniej Wenecja strzegła zazdrośnie przywileju obywatelstwa – rzadko kiedy Wenecjaninem mógł zostać ktoś inny niż ludzie urodzeni w mieście. Ale w ciągu dziewięciu miesięcy od wybuchu zarazy władze zaczęły wyszukiwać obywateli, obiecując, że każdy, kto w ciągu roku osiedli się w Wenecji, otrzyma obywatelstwo. Do głosu doszedł kluczowy aspekt charakteru samej republiki – wiara raczej w pragmatyzm niż w ideały, nawet jeśli wcześniej przez długi czas się tym ideałom hołdowało.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: