Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wenus w futrze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wenus w futrze - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 262 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

By­li­śmy w mi­łym, za­cisz­nym po­ko­ju sam na sam. Na sta­ro­świec­kim, oka­za­łym, re­ne­san­so­wym ko­min­ku pło­nął ogień. Sie­dzia­łem tuż obok, ma­jąc przed sobą ją – We­nus! I nie była to żad­na dama z pół­świat­ka, któ­ra by pod tym imie­niem pro­wa­dzi­ła kam­pa­nię z nie­na­wist­nym ro­dem mę­skim, ani na­wet ku­szą­ca Kle­opa­tra, lecz praw­dzi­wa bo­gi­ni mi­ło­ści.

Za­głę­bi­ła się w fo­tel, pa­trząc nie­ru­cho­mo w pło­mień, któ­ry od­bi­jał się ru­mień­cem na jej bla­dych li­cach. Od cza­su do cza­su po­ru­sza­ła jed­ną lub dru­gą sto­pą, by ją przy­su­nąć bli­żej ognia.

Twarz jej była skoń­czo­nym pięk­nem, mimo za­mglo­nych ja­kąś dziw­ną me­lan­cho­lią oczu. Pa­trzy­łem więc w tę twarz jak w słoń­ce, roz­ko­szu­jąc się har­mo­nią kla­sycz­nych li­nii; ża­ło­wa­łem tyl­ko, że nie było mi wol­no uj­rzeć jej szyi i ra­mion, jak­by wy­ku­tych z mar­mu­ru ręką naj­więk­sze­go z mi­strzów. Uro­cza bo­gi­ni otu­li­ła się bo­wiem cała w bo­ga­te fu­tro, ku­ląc się w nim i drżąc, jak ktoś od­czu­wa­ją­cy dresz­cze.

– Nie poj­mu­ję, ła­ska­wa pani – ode­zwa­łem się po dłu­giej chwi­li mil­cze­nia – jak moż­na… Prze­cież od dwu ty­go­dni mamy wspa­nia­łą wio­snę i wca­le nie jest zim­no. Chy­ba, że drży pani ze zde­ner­wo­wa­nia…

– Dzię­ku­ję za taką wio­snę – od­rze­kła głę­bo­kim, su­chym gło­sem, ki­cha­jąc dwu­krot­nie raz po raz. – Wprost nie mogę tu już dłu­żej wy­trzy­mać i zda­je mi się, że…

– Co pani chcia­ła po­wie­dzieć?

– Że za­czy­nam wie­rzyć w to, co wy­da­je się nie do uwie­rze­nia, i że poj­mu­ję rze­czy, ja­kie ucho­dzą za nie­po­ję­te. Zgłę­bi­łam fi­lo­zo­fię nie­miec­ką, zba­da­łam oby­cza­je ger­man – skie, na mocy któ­rych Ger­man­ki ce­lu­ją w cno­cie wier­no­ści i… wca­le już się te­raz nie dzi­wię, że wy tu na pół­no­cy nie umie­cie ko­chać, ba, na­wet nie ma­cie naj­mniej­sze­go po­ję­cia, czym jest mi­łość.

– Ła­ska­wa pani po­zwo­li – prze­rwa­łem jej – zda­je mi się, że ja by­najm­niej nie da­łem pani po­wo­du do ta­kich wnio­sków.

– No, co do pana – od­po­wie­dzia­ła ki­cha­jąc po raz trze­ci i wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi z trud­nym do opi­sa­nia wdzię­kiem – by­łam dla pana za­wsze uprzej­ma, od cza­su do cza­su na­wet pana od­wie­dzam, nie zwa­ża­jąc na prze­zię­bie­nia, do któ­rych, mimo mo­ich fu­ter, je­stem bar­dzo skłon­na. Czy pan so­bie przy­po­mi­na pierw­sze na­sze spo­tka­nie?

– Miał­że­bym o tym za­po­mnieć? Mia­ła pani wów­czas buj­ną fry­zu­rę w ko­lo­rze he­ba­nu, czar­ne jak wę­giel oczy, świe­że, pło­ną­ce pur­pu­rą usta. Po­zna­łem pa­nią jed­nak po bla­dej, mar­mu­ro­wej, a tak cud­nie pięk­nej twa­rzy… Była pani ubra­na w ak­sa­mit­ny ża­kiet ko­lo­ru fioł­ków, ob­la­mo­wa­ny gro­no­sta­jem.

– Tak, tak, był pan za­ko­cha­ny w tej to­a­le­cie. A jaki pan był po­jęt­ny wów­czas.

– Pani na­uczy­ła mnie ko­chać, od­sło­ni­ła przede mną nie­zna­ny świat mi­ło­ści, w któ­rym prze­ży­łem peł­ne dwa ty­sią­ce lat.

– A jak bez­przy­kład­nie by­łam panu wier­na…

– No, co do tego, to…

– Nie­wdzięcz­nik!

– Nie mam by­najm­niej za­mia­ru czy­nić pani wy­rzu­tów. Pani jest bo­gi­nią pięk­no­ści, ale rów­no­cze­śnie tak­że ko­bie­tą, któ­ra w mi­ło­ści jest tak samo groź­na, jak każ­da inna.

– Na­zy­wa pan groź­nym to – od­par­ła żywo – co jest ko­niecz­nym ele­men­tem zmy­sło­wo­ści, go­rą­ce­go umi­ło­wa­nia, krót­ko mó­wiąc, co jest na­tu­rą ko­bie­ty od­da­ją­cej się temu wszyst­kie­mu, co ko­cha, a ko­cha to, co jej się po­do­ba…

– Ba, ale czy może być strasz­niej­sza rzecz nad nie­wier­ność jed­nej lub dru­giej z za­ko­cha­nych w so­bie osób?

– Ech – prze­rwa­ła – my, ko­bie­ty, je­ste­śmy wier­ne tak dłu­go, jak dłu­go ko­cha­my. Wy, męż­czyź­ni, wy­ma­ga­cie jed­nak, aby ko­bie­ta była wier­ną na­wet wów­czas, gdy nie ko­cha, i aby wam się od­da­wa­ła bez wła­sne­go za­do­wo­le­nia. Któż więc jest tu­taj bar­dziej bez­względ­ny? Wy, lu­dzie pół­no­cy, bie­rze­cie mi­łość zbyt po­waż­nie i sza­fu­je­cie ar­gu­men­ta­mi tak zwa­ne­go obo­wiąz­ku tam wła­śnie, gdzie może tyl­ko być mowa o za­spo­ko­je­niu.

– Tak, pani, ale za to do­zna­je­my bło­gich uczuć cno­ty i dłu­go­trwa­łe­go związ­ku.

– A jed­nak – prze­rwa­ła mi – nie jest to ni­czym in­nym, jak tyl­ko obu­dzo­ną tę­sk­no­tą do pier­wot­ne­go sta­nu ludz­ko­ści z ery pa­ster­stwa i ko­czow­nic­twa. Ale ta mi­łość pier­wot­na, bę­dą­ca naj­wyż­szą roz­ko­szą na zie­mi, nie na­da­je się dla lu­dzi no­wo­żyt­nych, dla was, dzie­ci re­flek­sji. Jest ona dla was nie­do­stęp­na. Z chwi­lą, gdy­by­ście chcie­li stać się na­tu­ral­ni, bę­dzie­cie tyl­ko po­spo­li­ci. Na­tu­rę uwa­ża­cie bo­wiem za coś nie­god­ne­go. Z nas, sło­necz­nych bóstw Gre­cji, uczy­ni­li­ście de­mo­ny, ze mnie – dia­bli­cę. Tak, mo­że­cie mnie ska­zać na wy­gna­nie, prze­kląć, albo sie­bie sa­mych w przy­stę­pie obłę­du, jak w ba­cha­na­lie, za­bi­jać przed mym oł­ta­rzem na ofia­rę. Tak, je­że­li ktoś bę­dzie miał od­wa­gę do­tknąć mo­ich pło­mien­nych ust, niech od­by­wa po­tem piel­grzym­kę do Rzy­mu boso w wo­rze po­kut­nym i ocze­ku­je, aza­li z ze­schłe­go kija kwia­ty won­ne wy­try­sną! Prze­cież u mo­ich stóp w każ­dej chwi­li za­kwi­ta­ją róże, fioł­ki i mir­ty. Nie dla was jed­nak ich woń! Błądź­cie da­lej we mgle pół­no­cy! Nas, po­gan, zo­staw­cie w spo­ko­ju pod gru­za­mi i lawą, nie wy­grze­buj­cie nas! Bo to dla nas, nie dla was, zbu­do­wa­no Pom­pe­je i nie dla was prze­zna­czo­no pom­pe­jań­skie wil­le, ła­zien­ki i tem­pla. Wam nie­po­trzeb­ni są bo­go­wie. My w wa­szym świe­cie lo­do­wa­cie­je­my!…

Mar­mu­ro­wa pięk­ność roz­kasz­la­ła się i na­cią­gnę­ła na ra­mio­na bo­bro­we fu­tro.

– Dzię­ku­je­my za lek­cję kla­sy­cy­zmu – ode­zwa­łem się po chwi­li. – Nie może pani jed­nak za­prze­czyć, że męż­czy­zna i ko­bie­ta, za­rów­no w wa­szym po­god­nym, sło­necz­nym kra­ju, jak i w na­szej po­nu­rej ustro­ni, są dla sie­bie wro­ga­mi, że mi­łość jed­no­czy dwo­je lu­dzi w jed­ną isto­tę tyl­ko na czas bar­dzo krót­ki, że tyl­ko na mo­ment sta­ją się oni jed­ną wspól­ną my­ślą, jed­nym uczu­ciem, jed­ną wolą. Po­tem na­stę­pu­je tym więk­sza mię­dzy nimi prze­paść, no i… pani to zresz­tą wie le­piej sama… Je­że­li któ­reś nie ma za­mia­ru wprząc w jarz­mo dru­gie­go, samo po­czu­je wnet pęta na grzbie­cie…

– A mia­no­wi­cie od­czu­je za­zwy­czaj sto­pę na swo­im grzbie­cie męż­czy­zna – prze­rwa­ła mi We­nus szy­der­czo –

o czym zno­wu pan wie le­piej, niż ja…

– Tak jest, i dla­te­go wła­śnie nie pod­da­ję się żad­nym złu­dze­niom.

– To zna­czy, że pan jest obec­nie moim nie­wol­ni­kiem, któ­ry się wca­le nie łu­dzi, no a ja przy­gnio­tę pana za to bez żad­nej li­to­ści.

– Pani?

– Pan mnie jesz­cze nie zna!… Je­stem groź­na, jak mnie pan z pew­nym za­do­wo­le­niem na­zy­wa, i mam pra­wo być taka. Męż­czy­zna po­żą­da, ko­bie­ta jest po­żą­da­na, nic wię­cej, ale prze­cież to ona tu­taj roz­strzy­ga. Na­tu­ra dała jej męż­czy­znę w na­gro­dę za na­mięt­ność. Ko­bie­ta więc by­ła­by bar­dzo nie­mą­dra, gdy­by nie uczy­ni­ła so­bie z nie­go nie­wol­ni­ka, ba, na­wet za­baw­ki, aby go w koń­cu zdra­dzić i śmiać się z jego nie­do­łę­stwa.

– Za­sa­dy pani… – rzu­ci­łem, roz­bro­jo­ny zu­peł­nie.

– Opar­te są na ty­siąc­let­nich do­świad­cze­niach – pod­chwy­ci­ła iro­nicz­nie, za­głę­bia­jąc bia­łe pal­ce w fu­tro. – Im bar­dziej ko­bie­ta jest od­da­na i ule­gła, tym prę­dzej opa­nu­je ją męż­czy­zna i znisz­czy zu­peł­nie; jed­nak­że im jest groź­niej­sza i bar­dziej nie­wier­na, im go­rzej z nim się ob­cho­dzi, im bez­czel­niej nim igra, im mniej oka­zu­je mu li­to­ści, o tyle wię­cej wzbu­dzi w męż­czyź­nie lu­bież­no­ści, tym sil­niej bę­dzie przez nie­go ko­cha­na i uwiel­bia­na. Tak było za­wsze od He­le­ny i Da­li­li do Loli Mon­tez.

– Bez wąt­pie­nia – wtrą­ci­łem – nic tak męż­czy­zny nie zdo­ła po­rwać i odu­rzyć, jak po­stać pięk­nej i de­spo­tycz­nej ko­bie­ty, któ­ra w spo­sób bez­względ­ny zmie­nia ko­chan­ków jak rę­ka­wicz­ki…

– No i do tego ubie­ra się w fu­tra – do­da­ła bo­gi­ni.

– Fu­tra? – za­py­ta­łem zdzi­wio­ny.

– Zna­na mi jest po­przed­nia mi­łość pań­ska.

– Wie pani – za­uwa­ży­łem – że od cza­su na­sze­go ostat­nie­go wi­dze­nia sta­ła się pani nie lada ko­kiet­ką?

– O, aż tak! Z cze­góż to pan wnio­sku­je?

– Pani wie do­brze, że to fu­trza­ne okry­cie sta­no­wi naj­wspa­nial­szą ozdo­bę jej po­są­go­wej pięk­no­ści.

Bo­gi­ni par­sk­nę­ła śmie­chem…

– Pan śpi… niech się pan zbu­dzi! – ode­zwa­ła się po chwi­li, uj­mu­jąc mnie pod ra­mię. – Wsta­waj pan! – po­wtó­rzy­ła to­nem roz­ka­zu.

Otwar­łem oczy z wy­sił­kiem i uj­rza­łem rękę, któ­ra mną po­trzą­sa­ła. Nie była to jed­nak de­li­kat­na, jak z mar­mu­ru wy­ku­ta dłoń bo­gi­ni, lecz gru­ba, ogo­rza­ła pią­cha, jak­by łapa niedź­wie­dzia. Po­zna­łem. Bu­dził mnie mój sta­ry, wiecz­nie pod­chmie­lo­ny ko­zak, sto­jąc tuż nade mną.

– Nie­chże pan wsta­je! – po­wtó­rzył ko­zak raz jesz­cze – to zgro­za!

– Co zno­wu? Jaka zgro­za?

– Zgro­za spać w ubra­niu i do tego nad książ­ką. Pod­niósł książ­kę z pod­ło­gi, otarł ją i po­ło­żył na sto­le, do­da­jąc:

– I to spać wów­czas, gdy naj­wyż­sza pora je­chać do pana Se­we­ry­na, któ­ry za­pro­sił nas na her­ba­tę!

– Szcze­gól­ny sen – rzekł Se­we­ryn, gdy mu to wszyst­ko opo­wie­dzia­łem. Był pod sil­nym wra­że­niem. Oparł ręce na ko­la­nach i po­grą­żył się w głę­bo­kim za­my­śle­niu.

Wie­dzia­łem, że przez dłuż­szy czas nie po­ru­szy się na­wet; i tak było w isto­cie. Zna­łem go od trzech lat, ży­jąc z nim w ści­słej przy­jaź­ni, więc nie za­ska­ki­wa­ło mnie jego za­cho­wa­nie. Był to dzi­wak, któ­ry nie­mal­że za sza­leń­ca ucho­dził w ca­łej ko­ło­myj­skiej oko­li­cy. Dla mnie jed­nak był on per­so­ną bar­dzo cie­ka­wą i za­ra­zem sym­pa­tycz­ną.

Po­mi­mo mło­de­go wie­ku – li­czył bo­wiem nie­wie­le po­nad trzy­dziest­kę – był za­moż­nym wła­ści­cie­lem dóbr ziem­skich. Wy­glą­dał jed­nak bar­dzo skrom­nie, a przy tym od­zna­czał się pew­ną po­wa­gą i pe­dan­te­rią, ja­kiej pod­le­ga­ją lu­dzie star­si i zdzi­wa­cza­li. Miał swój wła­sny ory­gi­nal­ny spo­sób ży­cia, na pół fi­lo­zo­ficz­ny, na pół prak­tycz­ny – ure­gu­lo­wa­ny ści­śle we­dług ze­gar­ka, co do mi­nu­ty. Rów­no­cze­śnie sto­so­wał ści­śle w prak­ty­ce ter­mo­metr, ba­ro­metr, ae­ro­metr, hy­dro­metr oraz wszyst­kie mą­dro­ści Hi­po­kra­te­sa, Hu­fe­lan­da, Pla­to­na, Kan­ta, King­ge’a i lor­da Che­ster­fiel­da. W na­wa­le tych prak­tyk mie­wał czę­sto na­pa­dy zde­ner­wo­wa­nia tak gwał­tow­ne, że omal gło­wą muru nie prze­bi­jał, wo­bec cze­go każ­dy chęt­nie ustę­po­wał mu z dro­gi.

Kie­dy go­spo­darz mój za­milkł, w po­ko­ju za­pa­no­wa­ła ci­sza. Prze­ry­wał ją tyl­ko trzask ognia na ko­min­ku i sy­cze­nie ol­brzy­mie­go sa­mo­wa­ra. Ko­ły­sa­łem się w bu­ja­nym fo­te­lu, przy­pa­tru­jąc się urzą­dze­niu kom­na­ty tego dzi­wa­ka. Były tu szkie­le­ty zwie­rząt, wy­pcha­ne pta­ki, glo­bu­sy, od­le­wy gip­so­we, mo­de­le i inne oso­bli­we dro­bia­zgi. Na­gle spo­strze­głem wśród tych ru­pie­ci, w bla­sku ognia ko­min­ko­we­go, ob­raz, któ­ry dziś jesz­cze stoi mi przed oczy­ma i wzbu­dza we mnie nie­zwy­kłe wra­że­nie.

Był to ob­raz olej­ny wiel­kich roz­mia­rów, ma­lo­wa­ny dość barw­nie we­dług szko­ły bel­gij­skiej, przed­sta­wia­ją­cy prze­cud­nie pięk­ną nagą ko­bie­tę, okry­tą je­dy­nie fu­trem o ob­fi­tym ciem­nym wło­sie. Z twa­rzy jej pro­mie­nio­wa­ła sło­necz­na po­go­da i wy­raz ja­kie­goś roz­kosz­ne­go za­do­wo­le­nia. Wy­cią­gnę­ła się w pół­le­żą­cej po­sta­ci na oto­ma­nie, na le­wym łok­ciu się wsparł­szy, w pra­wej ręce dzier­żąc szpi­cru­tę. Lewą sto­pę opar­ła nie­dba­le na grzbie­cie męż­czy­zny, któ­ry ta­rzał się przed nią jak nie­wol­nik, ba, wię­cej może – jak pies wier­ny, cho­ciaż naj­wi­docz­niej mal­tre­to­wa­ny. Czło­wiek ten, o szla­chet­nych, choć nie­co ostrych ry­sach, wzro­kiem peł­nym roz­kosz­ne­go omdle­nia pa­trzył w twarz drę­czą­cej go ko­bie­ty z uśmie­chem, wy­ra­ża­ją­cym bo­leść i rów­no­cze­śnie ja­kieś dziw­ne za­do­wo­le­nie. Był to… Se­we­ryn. Wy­da­wał się młod­szy o ja­kieś lat dzie­sięć i nie no­sił wów­czas bro­dy.

– We­nus w fu­trze! – za­wo­ła­łem, wska­zu­jąc ob­raz. Wi­dzia­łem ją w moim śnie… To ona!

– Wi­dzia­łem ją i ja – od­parł gro­bo­wym gło­sem Se­we­ryn – z tą tyl­ko róż­ni­cą, że… na ja­wie, wła­sny­mi oczy­ma.

– Na­praw­dę?

– Och, to głu­pia hi­sto­ria.

– A więc te­raz ro­zu­miem. Wi­docz­nie wi­dzia­łem przy­pad­ko­wo u cie­bie ten ob­raz i przy­śnił mi się po­tem. Po­wiedz mi jed­nak, jaki za­ist­niał zwią­zek mię­dzy tobą a tą dziw­ną po­sta­cią. Nie­wąt­pli­wie ode­gra­ła ona w two­im ży­ciu waż­ną rolę, czyż nie tak?

Se­we­ryn, za­miast od­po­wie­dzi, wska­zał mi pen­dant, mó­wiąc:

– A te­raz spójrz tam.

Dru­gi ob­raz, sta­no­wią­cy pen­dant do tam­te­go, był do­sko­na­łą ko­pią zna­nej z ga­le­rii drez­deń­skiej We­nus przed zwier­cia­dłem Ty­cja­na.

– No? I cóż? – za­py­ta­łem.

Se­we­ryn wstał i wska­zał pal­cem fu­tro, któ­rym upięk­szył Ty­cjan swą bo­gi­nię mi­ło­ści.

– I tu rów­nież We­nus w fu­trze – rzekł uśmie­cha­jąc się smut­nie. – Są­dzę, że sta­ry We­ne­cja­nin nie uczy­nił tego z roz­my­słu. Naj­praw­do­po­dob­niej ma­lo­wał on por­tret ja­kiejś Mes­sa­li­ny i z grzecz­no­ści do­dał amor­ka, trzy­ma­ją­ce­go lu­stro, aby w nim mo­gła oglą­dać prze­cud­ne swo­je wdzię­ki w ca­łej oka­za­ło­ści.

– Dzie­ło wiel­kie­go mi­strza nie jest ni­czym in­nym, jak tyl­ko po­chleb­stwem prze­nie­sio­nym na płót­no. Póź­niej do­pie­ro ja­kiś spe­cjal­ny znaw­ca epo­ki ro­co­co ochrzcił po­stać imie­niem We­nus, a fu­tro, któ­rym mistrz okrył swój mo­del dla zwy­kłej przy­zwo­ito­ści, uzna­ne zo­sta­ło za sym­bol okru­cień­stwa to­wa­rzy­szą­ce­go ko­bie­cej pięk­no­ści. Zresz­tą mniej­sza o to – do­syć, że ob­raz dziś wy­da­je się nam bar­dzo pi­kant­ną sa­ty­rą na na­szą uczu­cio­wość. We­nus, prze­nie­sio­na na pół­noc, w lo­do­wy chrze­ści­jań­ski świat, musi się okry­wać sta­ran­nie fu­trem, aże­by unik­nąć… prze­zię­bie­nia.

Ostat­nie sło­wa wy­po­wie­dział na pół żar­to­bli­wie, śmie­jąc się dość nie­na­tu­ral­nie i za­pa­la­jąc świe­że cy­ga­ro.

W tej chwi­li otwar­ły się drzwi, w któ­rych uka­za­ła się po­staw­na i pięk­na blon­dyn­ka, o du­żych mo­drych oczach, ubra­na w czar­ną je­dwab­ną suk­nię. Wnio­sła nam zim­ne prze­ką­ski i jaj­ka na mięk­ko do her­ba­ty. Se­we­ryn wziął jed­no jaj­ko i nad­bił je ły­żecz­ką.

– Ile razy mam ci po­wta­rzać, że nie zno­szę jaj na twar­do! – krzyk­nął pod­nie­sio­nym gło­sem, tak, że ko­bie­ta za­drża­ła.

– Ależ, dro­gi Se­wer­ciu – szep­nę­ła trwoż­nie…

– Co to zna­czy… Se­wer­ciu? – od­parł tym sa­mym groź­nym to­nem, chwy­ta­jąc ha­rap z koł­ka. – Po­win­naś słu­chać! Słu­chać! Ro­zu­miesz?

Pięk­na ko­bie­ta sko­czy­ła, jak spło­szo­na sar­na i znik­nę­ła za drzwia­mi.

– Po­cze­kaj, zła­pię ja cię jesz­cze! – wo­łał za nią, gro­żąc ha­ra­pem.

– Se­we­ry­nie, daj­że po­kój! – wtrą­ci­łem się, kła­dąc mu rękę na ra­mie­niu. – Jak moż­na ob­cho­dzić się w ten spo­sób z tak pięk­ną ko­bie­tą?

– Ho, ho! Przy­patrz no ty się jej le­piej, mój ko­cha­ny – od­parł nie­co spo­koj­niej, mru­ga­jąc zna­czą­co jed­nym okiem. – Nie­chbym ja tyl­ko za­czął ją pie­ścić, wnet by mi za­rzu­ci­ła na szy­ję ar­kan; a tak… ubó­stwia mnie wręcz, po­nie­waż wy­cho­wu­ję ją z ha­ra­pem w ręku…

– Ech, idź so­bie…

– Idź so­bie ty… Ko­bie­ty na­le­ży tre­so­wać tyl­ko w ten spo­sób, nie in­a­czej!

– Zresz­tą… żyj so­bie jak pa­sza w swo­im ha­re­mie, co mnie to ob­cho­dzi, tyl­ko nie za­przą­taj mi gło­wy swy­mi teo­ria­mi.

– Dla­cze­go nie? – prze­rwał mi żywo. – Mu­sisz być albo mło­tem, albo ko­wa­dłem, po­wie­dział Go­ethe, ma­jąc może na my­śli nie co in­ne­go, jak tyl­ko sto­su­nek mię­dzy męż­czy­zną i ko­bie­tą. To samo dała ci rów­nież do zro­zu­mie­nia we śnie two­ja We­nus. Na na­mięt­no­ści męż­czy­zny opie­ra się moc ko­bie­ty, któ­rej ona nig­dy nie omiesz­ka wy­ko­rzy­stać, je­że­li tyl­ko męż­czy­zna nie ma się na bacz­no­ści. Musi on być albo jej ty­ra­nem, albo nie­wol­ni­kiem… jed­no z dwoj­ga. Wy­bór do nie­go na­le­ży. Je­śli się jej pod­da, oho! Wprzągł się w jarz­mo i nie­ba­wem po­czu­je chło­stę.

– Oso­bli­we mak­sy­my…

– Nie mak­sy­my, lecz do­świad­cze­nia – od­parł ki­wa­jąc gło­wą. – Czu­łem już baty na wła­snym grzbie­cie. Chcesz wie­dzieć jak to było?

Do­był z biur­ka rę­ko­pis i po­ło­żył na sto­le.

– Py­ta­łeś mnie przed­tem o zna­cze­nie tego ma­lo­wi­dła na ścia­nie i wi­nie­nem ci od­po­wiedź. Chcesz… czy­taj!

Usiadł na­prze­ciw ko­min­ka, od­wró­ciw­szy się ple­ca­mi ku mnie i za­milkł. Za­pa­no­wa­ła zno­wu taka ci­sza jak przed­tem, prze­ry­wa­na tyl­ko cy­ka­niem świersz­cza w sta­rym mu­rze i sy­cze­niem sa­mo­wa­ra. Za­bra­łem się do czy­ta­nia. Rę­ko­pis był za­ty­tu­ło­wa­ny Zwie­rze­nia głu­pie­go fa­na­ty­ka. Po­ni­żej znaj­do­wa­ły się, za­miast mot­ta, dwa wier­sze wy­ję­te z Fau­sta:

„Ty nad­zmy­sło­wy, swa­wol­ny za­lot­ni­ku,

Nie wi­dzisz, że cię za nos wo­dzi…

Me­fi­sto­fe­les”

Od­wró­ci­łem kar­tę i za­czą­łem czy­tać…RĘ­KO­PIS SE­WE­RY­NA

Zwie­rze­nia, za­war­te w tej książ­ce, są wy­pi­sa­ne z daw­ne­go mego dzien­ni­ka w for­mie zmie­nio­nej o tyle, że usu­ną­łem wszyst­ko, co mi się wy­da­wa­ło mniej bez­stron­nym; do­da­łem też wie­le my­śli no­wych, któ­re w bo­lą­cym ser­cu zro­dzi­ły się jako wspo­mnie­nia.

Go­gol, ten ro­syj­ski Mo­li­ére, po­wie­dział gdzieś: „Praw­dzi­wie ko­micz­ną muzą jest ta, któ­ra pod ma­ską uśmie­chu i we­so­ło­ści łzy roni”.

Wspa­nia­łe zda­nie! Sto­su­je się ono w zu­peł­no­ści do mnie w chwi­li, gdy pi­szę te sło­wa. Wy­da­je mi się, ja­ko­by po­wie­trze na­peł­nio­ne było wo­nią, któ­ra mnie odu­rza i po­wo­du­je za­wrót gło­wy. Dym z ko­min­ka kłę­bi się i przy­bie­ra po­sta­cie zło­śli­wych cho­chli­ków, wska­zu­ją­cych mnie pal­cem z chi­cho­tem i drwi­ną; py­za­te amor­ki wska­ku­ją na po­ręcz mego krze­sła, sia­da­ją mi na ko­la­nach i mu­szę się uśmie­chać nie­na­tu­ral­nie, na­wet śmiać się gło­śno – a rów­no­cze­śnie opi­sy­wać swo­je przy­go­dy, i to nie atra­men­tem, lecz krwią wła­sną, try­ska­ją­cą z roz­dar­te­go ser­ca i ran od­no­wio­nych wspo­mnie­nia­mi… Ból mną wstrzą­sa ogrom­ny i od cza­su do cza­su pad­nie na bia­łą kar­tę – łza.

Ocię­ża­le, le­ni­wie wlo­ką się dni w za­cisz­nej miej­sco­wo­ści ku­ra­cyj­nej w Kar­pa­tach. Go­ści jesz­cze nie ma. Pora zna­ko­mi­ta do pi­sa­nia sie­la­nek. Mia­łem za­miar urzą­dzić tu wła­sną wy­sta­wę ob­ra­zów, za­opa­trzyć te­atr w no­wo­ści re­per­tu­aro­we na cały se­zon, urzą­dzić sze­reg kon­cer­tów i pik­ni­ków, ale… nie zro­bi­łem jesz­cze nic, prócz na­pię­cia płó­cien, po­roz­ci­na­nia ar­ku­szy, gdyż je­stem (ach, Se­we­ry­nie, bez że­na­dy przed sa­mym sobą, okła­muj dru­gich, bo sie­bie okła­mać nie zdo­łasz nig­dy) ni­kim in­nym, jak tyl­ko dy­le­tan­tem za­rów­no w ma­lar­stwie, jak w po­ezji, mu­zy­ce i wszyst­kich in­nych sztu­kach pięk­nych, któ­re swo­im mi­strzom za­pew­nia­ją sła­wę i po­tę­gę. A przede wszyst­kim je­stem dy­le­tan­tem w ży­ciu!

Ży­łem do­tych­czas tak samo, jak ma­lo­wa­łem lub gra­łem, to zna­czy nie wy­cho­dzi­łem nig­dy poza ramy pro­jek­tów. Są lu­dzie, któ­rzy za­czy­na­ją wszyst­ko, a nie koń­czą ni­cze­go. Jed­nym z nich je­stem ja. Ale nie ma nad czym roz­wo­dzić się wie­le.

Sie­dzę przy oknie w swo­im ku­ra­cyj­nym gniazd­ku i uwa­żam je za bez­gra­nicz­nie po­etycz­ne. Tuż obok wzno­si się stro­ma góra, za­la­na pro­mie­nia­mi let­nie­go słoń­ca, z któ­rej spa­da­ją stru­gi po­to­ków i szu­mią, to­cząc się po gła­zach i zło­mach. Zbo­cza i sto­ki po­kry­te są ru­nią świer­ko­wych la­sów i kwiet­nych hal, na któ­rych roz­pierz­chły się trzo­dy weł­ni­stych owiec. W dali dźwi­ga­ją się w ja­sny błę­kit ośnie­żo­ne szczy­ty Tatr.

Dom, w któ­rym miesz­kam, znaj­du­je się w par­ku, a ra­czej w le­sie czy pusz­czy, nie wiem sam, jak to okre­ślić. Nie ma tu ni­ko­go, oprócz mnie, go­spo­dy­ni pani Tar­ta­kow­skiej ze Lwo­wa i ja­kiejś wdo­wy z Mo­skwy. Jest tu jesz­cze sta­re psi­sko, ku­le­ją­ce na jed­ną nogę i kot, któ­ry się cią­gle bawi kłęb­kiem nici. Zda­je mi się, że ten kłę­bek na­le­ży do pięk­nej wdo­wy. Jest ona istot­nie pięk­na i dość mło­da (li­czyć może nie wię­cej nad dwa­dzie­ścia czte­ry lata), i po­dob­no bar­dzo bo­ga­ta. Miesz­ka na pierw­szym pię­trze – ja na par­te­rze; okna od jej po­ko­jów są pra­wie za­wsze za­sło­nię­te sto­ra­mi, a bal­kon ople­cio­ny gę­sto dzi­kim wi­nem. Ja zaś mam na dole al­tan­kę, osło­nię­tą szczel­nie pną­cy­mi się ro­śli­na­mi i spę­dzam tam znacz­ną część dnia na pi­sa­niu i ma­lo­wa­niu. Mam stąd wi­dok na ów bal­kon, gdzie rzu­cam okiem cza­sem od nie­chce­nia i wi­dzę po­przez li­ście i splo­ty zie­le­ni – bia­łą ko­bie­cą suk­nię.

Pięk­na ko­bie­ta jed­nak ob­cho­dzi mnie nie­wie­le, gdyż za­ko­cha­łem się w in­nej i to bar­dziej nie­szczę­śli­wie niż ka­wa­ler des Grieux w Ma­non Le­scaut, po­nie­waż uko­cha­na moja… wy­ku­ta jest z ka­mie­nia.

W głę­bi par­ku znaj­du­je się mała po­lan­ka, na któ­rej pasą się dwie oswo­jo­ne sar­ny. Na środ­ku po­la­ny wzno­si się po­stać We­nus, wy­ku­ta z ka­mie­nia. Jest to praw­do­po­dob­nie ko­pia ar­cy­dzie­ła z Flo­ren­cji. Otóż ta We­nus wy­da­je mi się naj­pięk­niej­szą ze wszyst­kich ko­biet, ja­kie w ży­ciu wi­dzia­łem… Praw­dę po­wie­dziaw­szy, nie­wie­le ko­biet pięk­nych wi­dzia­łem do­tych­czas i je­stem dy­le­tan­tem nie tyl­ko w sztu­kach pięk­nych, ale i w mi­ło­ści. Tu rów­nież koń­czy się na pro­jek­tach i ide­al­nych pla­nach. Zresz­tą nie ma o czym mó­wić wie­le. Pięk­ność jest nie­do­ści­gnio­na, zwłasz­cza dla mnie, za­ko­cha­ne­go po uszy, na­mięt­nie, sza­le­nie w ka­mien­nym po­są­gu ko­bie­cym, otrzy­mu­ją­ce­go za to za­wsze spo­koj­ny uśmiech, za­klę­ty w zim­ny ka­mień.

Czę­sto w po­god­ne dni kła­dę się na kwiet­nym ko­bier­cu pod mło­dym bu­kiem i czy­tam, a na­stęp­nie od­wie­dzam swo­ją uko­cha­ną, nie­mą i zim­ną; na­wet w nocy pa­dam przed nią na ko­la­na i gło­wę o jej sto­py oparł­szy mo­dlę się do niej.

Gdy wzej­dzie księ­życ, któ­ry wła­śnie do­bie­ga peł­ni, i roz­sie­je srebr­ną po­świa­tę wśród mro­ków, roz­ście­li po­top bla­sków na uro­czej, za­cisz­nej po­la­nie – zda­je mi się, że ta za­klę­ta kró­lew­na mi­ło­ści za­czy­na oży­wać, z roz­ko­szą i lu­bo­ścią ką­piąc się w srebr­nych stru­gach księ­ży­co­wych pro­mie­ni.

Gdy pew­ne­go wie­czo­ra wra­ca­łem ale­ją od swo­jej bo­gi­ni, spo­strze­głem w po­bli­żu wy­nio­słą po­stać w bie­li, o po­są­go­wych kon­tu­rach. Dech we mnie za­marł. Zda­wa­ło mi się, że to naj­uko­chań­sza moja zstą­pi­ła z pie­de­sta­łu i po­szła mymi śla­da­mi, za mną, go­to­wa rzu­cić mi się w ra­mio­na! Sta­ną­łem, wy­czu­wa­jąc przy­spie­szo­ne bi­cie wła­sne­go ser­ca i drżąc z nie­zna­nej trwo­gi jak liść, no i…

Je­stem dy­le­tan­tem, naj­po­spo­lit­szym dy­le­tan­tem w świe­cie! Oto… nie na­my­śla­jąc się wie­le, ucie­kłem, co mi sił star­czy­ło.

Co za zbieg oko­licz­no­ści! Żyd, prze­ku­pień, zaj­mu­ją­cy się sprze­da­żą fo­to­gra­fii i wi­do­ków, ma w ręku po­do­bi­znę mego ide­ału. Jest to zdję­cie fo­to­gra­ficz­ne ob­ra­zu We­nus przed lu­strem Ty­cja­na. Po­stać wy­da­ła mi się tak pięk­na, że po­czu­łem w so­bie na­tchnie­nie… Ku­pi­łem kar­ton i opa­trzy­łem go na­pi­sem: We­nus w gro­no­sta­jach.

O We­nus! Kost­nie­jesz z zim­na, mimo, że sama wy­wo­łu­jesz w ser­cu czło­wie­ka pło­mie­nie. Osłoń się płasz­czem de­spo­ty, bo w nim ci naj­bar­dziej do twa­rzy, ty – groź­na bo­gi­ni mi­ło­ści!

I na­kre­śli­łem z pa­mię­ci ury­wek z Fau­sta:

DO AMO­RA!

„Ułu­dą jest tych skrzy­deł para.

Strza­ły – to zwy­kłe orle szpo­ny,

Wie­niec za­kry­wa zdrad­ne róż­ki.

Amor, bez żad­nej wąt­pli­wo­ści,

Jak wszyst­kie bó­stwa olim­pij­skie,

Za­kap­tu­rzo­nym jest sza­ta­nem.”

Usta­wi­łem ry­ci­nę na sto­le, o brzeg książ­ki ją oparł­szy, i po­czą­łem się jej przy­pa­try­wać.

Wspa­nia­ła po­są­go­wa pięk­ność bo­gi­ni, udra­po­wa­nej w so­bo­le, z ja­kąś iro­nicz­ną ko­kie­te­rią, z nie­wy­sło­wio­nym cza­rem, za­klę­tym w mar­mu­ro­wym ob­li­czu, za­chwy­ca mnie i rów­no­cze­śnie bu­dzi gro­zę!

Chwy­tam pió­ro i pi­szę:

„Ko­chać i być ko­cha­nym… to szczyt roz­ko­szy i szczę­ścia na zie­mi. Lecz jak­że bled­nie to szczę­ście wo­bec peł­nej udrę­czeń bło­go­ści, ja­kiej się do­zna­je, gdy ubó­stwia­na przez nas ko­bie­ta-ty­ra­ni­ca przy­gnia­ta nas sto­pą, sil­nie i bez li­to­ści. Sam­son, ów ol­brzy­mi bo­ha­ter, dał się opa­no­wać po­now­nie Da­li­li, któ­ra go przed­tem zdra­dzi­ła, więc zdra­dzi­ła go też po raz dru­gi – i Fi­li­sty­ni uję­li go i wy­kłu­li na jej roz­kaz oczy, zwró­co­ne do ostat­niej chwi­li na nią, tę pięk­ną i ubó­stwia­ną, a nie­wier­ną okrut­ni­cę”.

Śnia­da­nie spo­ży­łem w al­tan­ce i za­bra­łem się do czy­ta­nia Księ­gi Ju­dy­ty, za­zdrosz­cząc sro­gie­mu Ho­lo­fer­ne­so­wi kró­lew­skiej nie­wia­sty, któ­ra ścię­ła mu gło­wę…

„Bóg uka­rał go i od­dał w ręce ko­bie­ty”…

Zda­nie za­iste epo­ko­we…

Izra­eli­ci nie bar­dzo byli uprzej­mi dla ko­biet, tak jak i ich Bóg, któ­ry wy­da­je czło­wie­ka w ręce ko­bie­ty za karę! – po­my­śla­łem w głę­bi du­szy. Cóż jed­nak za­wi­ni­łem ja, by On miał mnie uka­rać?

Do li­cha! Ale oto zbli­ża się na­sza go­spo­dy­ni, któ­ra robi wra­że­nie, jak­by przez noc jesz­cze bar­dziej niż do­tąd się zgar­bi­ła. Na bal­ko­nie przez sieć zie­le­ni prze­bi­ja się ob­raz ja­kiejś po­sta­ci… We­nus to, czy wdo­wa?

Tym ra­zem jest to istot­nie ta ostat­nia. Pani Tar­ta­kow­ska, uczy­niw­szy przede mną pa­nień­ski dyg, pro­si mnie w jej imie­niu o książ­kę do czy­ta­nia. Bie­gnę do po­ko­ju i chwy­tam kil­ka to­mów, za­po­mniaw­szy zu­peł­nie o tym, że do jed­ne­go z nich wło­ży­łem fo­to­gra­fię We­nus. Sta­ra już we­szła do niej na bal­kon… Co so­bie po­my­śli o mnie ta uro­cza wdów­ka? W tej chwi­li wy­buch­nę­ła śmie­chem. Nie­za­wod­nie śmie­je się – ze mnie.

Peł­na tar­cza księ­ży­ca wy­ta­cza się nad szczy­ty gór i nad wierz­choł­ki jo­deł oka­la­ją­cych park. Mgła le­ciuch­na wtła­cza się w wą­wo­zy i za­głę­bie­nia, a po­nad nimi ście­li się srebr­na po­świa­ta, hen, jak okiem się­gnąć. Ci­sza… I tyl­ko stru­my­ki spa­da­ją z ło­sko­tem po ska­łach.

Nie wy­sie­dzę w po­ko­ju. Ubie­ram się. Coś mnie woła, coś cią­gnie do par­ku, na po­lan­kę, do niej, do mo­jej bo­gi­ni, ko­chan­ki za­klę­tej i cza­row­nej!

Noc jest chłod­na. Wstrzą­sa mną lek­ki dreszcz. Po­wie­trze, prze­sy­co­ne wo­nią kwia­tów i ży­wi­cy, aż za cięż­kie jest do od­dy­cha­nia.

Co za uro­czy­sty na­strój, jak dziw­na i pięk­na mu­zy­ka wo­ko­ło! Gwiaz­dy błysz­czą z rzad­ka na po­god­nym gra­na­cie noc­ne­go nie­ba. Po­la­na wy­da­je mi się gład­ka, jak­by po­kry­ta ta­flą lodu, po­nad któ­rą wzno­si się po­sąg mo­jej bo­gi­ni.

Przy­stę­pu­ję bli­żej i – oczom uwie­rzyć nie mogę. Z ra­mion po­są­gu opa­da aż do stóp cięż­kie, bo­ga­te fu­tro… Ogar­nia mnie lęk – ucie­kam…

Za­le­d­wie po­stą­pi­łem kil­ka­na­ście kro­ków, spo­strze­głem, że zmy­li­łem dro­gę, wcho­dząc w alej­kę, któ­ra pro­wa­dzi w głąb wą­wo­zu. Za­wró­ci­łem… i na­gle oczom moim przed­sta­wił się wspa­nia­ły wi­dok.

Na ka­mien­nej ław­ce sie­dzi ko­bie­ta, cała w bie­li, tyl­ko na ra­mio­na za­rzu­ci­ła… fu­tro. Zno­wu zda­je mi się, że to bó­stwo zstą­pi­ło z ka­mien­ne­go gła­zu, gdy wtem za­uwa­żam, że to isto­ta żywa, tęt­nią­ca peł­nią ży­cia. Usta jej drga­ją jak dwa ró­ża­ne list­ki, a z oczu pro­mie­nie­ją dwa zie­lo­ne płat­ki…

Ona się śmie­je…

A śmiech ten jaki dziw­ny i nie­na­tu­ral­ny. Czu­ję w pier­si brak tchu, ucie­kam szyb­ko, zry­wa­mi, by co kil­ka kro­ków przy­sta­nąć i za­czerp­nąć po­wie­trza, a ten sza­tań­ski śmiech ści­ga mnie przez ocie­nio­ne ale­je i po­lan­ki za­la­ne świa­tłem księ­ży­ca. Ucie­kam na oślep i wpa­dam w ja­kąś gę­stwi­nę. Kil­ka zim­nych kro­pel rosy spa­dło mi na twarz, jak per­ły. Nie mo­głem się ru­szyć da­lej. Sto­jąc tak, za­czą­łem mó­wić sam do sie­bie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: