Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wesele serc. Doresium - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wesele serc. Doresium - ebook

Na ziemiach niepozornej krainy Ave'nin swoją siedzibę ma legendarne już bractwo Vallum. Jego członkowie zapisali się na kartach historii jako obrońcy uciśnionych, uwalniający dzieci z rąk potworów i dający drugą szansę tym, którzy chcieliby odmienić swoje życie. Pewnego dnia do bractwa dociera list obecnego króla sąsiadującej krainy, którego poczynania od kilku lat wzbudzają obawy i strach znacznej części mieszkańców kontynentu Landast. Jako ci, którzy przysięgali służyć pomocą potrzebującym, zgadzają się wyruszyć z misją, lecz nie darzą króla zaufaniem. Przyszłe wydarzenia pokażą, że ich obawy były słuszne…

— Właściwie jest też inny powód mojego przybycia tutaj. Merculusie — mąż Lithiany podniósł nieznacznie głowę — wiem, że wszyscy obawiają się mojego ataku, ja jednak przeczuwam, że to Leon II może w końcu opuścić swoją górską fortecę. Nawet nie próbuj mi wmawiać, że o tym nie myślałeś. Ha, już po twojej minie wnoszę, że tak! Więc mam dla ciebie propozycję: uderzmy razem na Leona. Nie jest niczyim królem, tylko mającym o sobie zbyt wysokie mniemanie niebezpieczeństwem. Nie pomaga też to, że ma naprawdę niebezpiecznych ludzi na podorędziu. Żądni krwi, bez najmniejszych zahamowań, można niemal powiedzieć o nich, że są barbarzyńcami.
Król Ave'ninu sam był zszokowany, że nie uznał tej propozycji za kompletny bezsens. Lecz Innis miał rację: bał się ataku ze strony Leona II, a ostatnio lęk ten zdawał się potęgować. Państwo bez licznego, silnego wojska i bez króla przebywającego w obrębie granic stanowiło dziecinnie łatwy cel. Prawdopodobnie zdobycie górskiej fortecy byłoby trudniejsze niż podbicie Ave'ninu, co dowodziło ich „potęgi”.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8219-630-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

List

Lato, 403 rok ery Mávan

Chór głosów ucichł. Z głównej komnaty zamku, sali gryfa, wyszło dziesięciu nowych rekrutów. Trzy kobiety i siedmiu mężczyzn, wszyscy około dwudziestego, dwudziestego trzeciego roku życia, jak oszacował Bern. Wychodziło na to, że nadal nie pobito najniższego wieku, w jakim trafiano do Vallum. Bern niezaprzeczalnie wiódł w tym prym.

Mężczyzna odznaczał się wzrostem powyżej przeciętnej, jednak przez smukłą, acz wyćwiczoną sylwetkę sprawiał wrażenie nieco wyższego. Miał krótkie, kasztanowe włosy, których nie zapuszczał ze względu na komfort, co niekiedy dziwiło długowłosy lud kraju Ave’nin, nawet wojowników. Od razu dało się wyczuć, że nie pochodził z tych ziem. Przechodzący rekruci spoglądali na Berna, którego jasnobrązowe oczy niczym jastrzębie intensywnie obserwowały każdy ich ruch, wywołując strach wśród nowych osób. W rzeczywistości był bardzo sympatycznym człowiekiem, choć podczas wykonywania zadań lubił wykorzystywać swój wygląd. Poczekał, aż wszyscy wyjdą, by móc sam na sam porozmawiać z przywódczynią Vallum – Lithianą Lolleth.

Zamieszkał w murach zamku w wieku dziewięciu lat i od tamtego dnia ona była dla niego niczym matka. Jego ojciec przyprowadził go, by to właśnie legendarne bractwo zahartowało młodzieńca, który pewnego dnia miał stanąć u jego boku w boju. Tak przynajmniej zasmucone dziecko zapewniała Lithiana. Bern dosyć często rozmyślał nad przyczyną decyzji ojca, zwłaszcza podczas ciężkich nocy w kwaterze sypialnianej, którą przyszło mu dzielić z gromadą dwukrotnie starszych wojowników. Na początku założył, że jego szkolenie było częścią większego planu. Z biegiem lat przekonanie to zaczęło ustępować coraz to bardziej ciążącej tęsknocie, która w końcu przyjęła formę żalu. Wreszcie, widząc, że jego ojciec nie odwiedzał dorastającego syna, nie trudnił się wysyłaniem listów i pozdrowień, chłopiec przestał zaprzątać sobie tym głowę. To zmieniło się tego ranka, kiedy wręczono mu list ze znajomą pieczęcią.

Ilekroć wchodził do sali gryfa dostawał dreszczy na całym ciele, mimo że od jedenastu lat codziennie przychodził tutaj na poranne zgrupowania, reprymendy (mógł się „pochwalić” byciem tematem pięciu takich spotkań), awansów lub mniej radosnych wiadomości. Sala była obszerna, wysoka, z sufitu zawieszonych było kilkanaście żelaznych okręgów, na których stopiony wosk świec tworzył długie na kilkanaście stóp, spływające kaskady. Bern, odkąd sięgał pamięcią, zastanawiał się, dlaczego tak mocno się trzymają. Będąc młodzikiem, często zakładał się z innymi wojownikami bądź dziećmi o to, komu uda się odrąbać po kawałku sopla, lecz te nigdy nie dawały za wygraną. Zupełnie jakby utwardzała je magia. Ściany pomieszczenia były solidne, podłoga pokryta kamiennymi płytami z wąskim, jasnozielonym dywanem biegnącym od głównego wejścia do kominka wybudowanego w przeciwległej ścianie. Wszystko było skąpane w świetle rannego słońca, śmiało wpadającego przez ogromne okna.

Zamek Vilga był siedzibą Vallum – bractwa wojowników, którzy poprzysięgali wierność i braterstwo, a w szczególności obronę drugiego człowieka i opiekę nad innymi. Miejsce wzniesiono niemal trzysta lat przed narodzinami Berna z pomocą ówczesnego króla Kamiennych Ziem Herda ven Arterim i jego ludzi, którzy zaopatrzyli budujących w potrzebne surowce. Bractwo powołał niewiele wcześniej jego główny założyciel i pomysłodawca całego przedsięwzięcia Lenard Aedis, potomek pierwszego z rodu – Ygnatego. Podobnie jak jego przodek, Lenard zaczął w całkiem młodym wieku oferować pomoc potrzebującym.

Jego dzieci zaczęły być chowane w duchu cnót rycerskich, z czasem nacisk zaczęto kłaść na opiekuńczość. Kilka lat później mężczyzna, przechadzając się po lasach Ave’nin, natrafił na zbłąkaną dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę. Zabrał je ze sobą do zamku, lecz stwierdził, że owo rodzeństwo potrzebuje normalnego domu. I taki też im stworzono – poproszono do pomocy mieszkańców pobliskich miast, aby wybudować Długi Dom Lilii, w którym zaczęto chować zbłąkane duszyczki, niechciane dzieci i sieroty; z kolei wojownicy Lenarda poprzysięgali je chronić. Tak oto on sam wypełnił wolę swojego przodka, samemu zapoczątkowując nienaruszalną tradycję rodu.

Oddziały w głównej mierze składały się mężczyzn, choć w historii zapisało się wiele świetnych wojowniczek i pań organizacji, do których między innymi należała Lithiana. Pomimo surowego charakteru miejsca każdy odwiedzający mógł docenić jej kobiecą rękę w próbach utrzymania w zamku atmosfery domowego ogniska; przynajmniej na tyle, na ile mogła, gdyż najwięcej jej starań było nakierowanych na sierociniec.

Lithiana stała przy kominku, patrząc na trzaskające w ogniu kawałki drewna. Bern stał za nią i podziwiał jej sylwetkę, wdzięcznie zarysowaną na tle migających płomieni. Była całkiem przyzwoitego wzrostu i pomimo braku jakiegokolwiek szkolenia w wojaczce nie przedstawiała się jako osoba wątła. Musiała mieć w sobie ogromne pokłady energii i wigoru, by móc zapanować nad wojownikami; do tego dochodziła jeszcze opieka nad dziećmi w Domu Lilii.

Najwyraźniej nie spodziewała się, że po ceremonii ktoś przyjdzie do sali, ponieważ delikatnie podskoczyła, kiedy Bern zwinnie przemknął przy jej prawym boku. Chłopak stanął przed nią i wyciągnął w jej kierunku rękę z listem, którego pieczęć została już uprzednio zdjęta.

– Bern! Wystraszyłeś mnie! – Położyła dłoń na piersi, uspokajając bicie serca. – Co ja ci mówiłam o takim skradaniu?

– Dopóki nie mam ważnej, tajnej misji, powinienem powściągnąć wszelkie żądze, które by mnie ku temu skusiły – wymówił oficjalnym tonem.

Kobieta roześmiała się na dźwięk głosu młodzieńca. Zarzuciła rękę na jego ramię, wiedziała, że uwielbiał ten opiekuńczy gest.

– Właśnie tak, chociaż sądzę, że ujęłam to mniej poetycko. Chcę po prostu, byś jak każdy prawy mąż pukał albo zaznaczał swoją obecność. Nie ma nic gorszego niż osoba bez jakichkolwiek manier, dlatego jakichś was uczę. Nie pozwól, by moje trudy poszły na marne.

– Pani Lolleth czegoś się obawia? – Wyszczerzył zęby w jej kierunku.

Kobieta przewróciła oczami i poklepała go po schowanych pod skórzanym pancerzem plecach.

– Mówiłam ci, byś mi mówił po imieniu lub przynajmniej „ciociu”. Nienawidzę, jak wołacie na mnie „pani”. Czuję się wtedy, jakbym siedziała na jakimś nudnym dworze. – Wzdrygnęła się na myśl, że taki los mógłby ją spotkać.

– Przepraszam. – Bern zniżył głos, czując się zawstydzony. Lubił się z nią przekomarzać, jak z większością osób, lecz nigdy nie wiedział, gdzie była granica jej cierpliwości. Znał ją od wielu lat, jednak nie chciał nadużywać jej dobroci.

Kobieta szybko zmieniła swój ton.

– Ależ, Bern, nic się nie stało – zapewniła łagodnie. – Powiedz mi – wskazała na papier w ręku mężczyzny – z czym się do mnie tak skradasz. Czy to coś pilnego?

Podał jej zawiniątko. Fakt, że pieczęć była złamana, zaniepokoił Lithianę. Patrzyła z niedowierzaniem, choć powinna była się tego spodziewać od dłuższego czasu.

– Prosiłam cię, by listy trafiały wpierw do mnie – rzekła nieco mocniejszym, wyraźniejszym głosem. Spojrzała młodemu mężczyźnie prosto w oczy.

– Wiem, ale gdy zobaczyłem tę pieczęć, nie mogłem się powstrzymać.

Skinęła mu głową, rozumiejąc jego zachowanie. Rzuciła okiem z powrotem na przesyłkę. Brwi lekko drgnęły, lecz starała się nie pokazywać paniki. Przymknęła oczy, wzięła kilka głębokich wdechów, zacisnęła pięść, gniotąc list, i rozkazała:

– Szykuj posłańców. Trzeba będzie ściągnąć tu Merculusa, a i dalej rozesłać wieści.

– Nie przeczytasz listu? – Uniósł brwi.

– Żółta pieczęć z dwoma szarymi niedźwiedziami i wieżą oznacza kłopoty. – Skierowała głowę ku oknu, patrząc na wdzierające się promienie słońca. Dzień zapowiadał się na piękny i spokojny. – Myślisz, że to już czas? – zapytała, wzdychając.

– Na powrót mojego ojca? Tak przynajmniej napisał w liście. – Wzruszył ramionami.Akemus O’Tel ef S’Og.

Maleńki skowronek wleciał przez okno unoszony wonią twoich perfum, co by wyjaśniało, dlaczego padł od razu na podłogę.

Syvia przeczytała ów liścik pozostawiony w jej ulubionej książce _Rzecz słowa, duch pieśni_ autorstwa Lefliego i od razu poznała, kto był jego nadawcą. W Akademii Słowa i Pieśni wszyscy znali Skavina Lolletha, utalentowanego, lecz marnującego swój potencjał na żartach i grach słownych dziewiętnastolatka. Co jakiś czas umilał on sobie popołudnia, posyłając takie „dzieła” do kilkorga studentów, choć niezaprzeczalnie to Syvia była jego ulubioną czytelniczką, głównie przez wzgląd na jej reakcje. Przekomarzała się ze Skavinem dosyć często, jednak nie tego dnia.

W głównym budynku, salach, bibliotece i w domach studenckich wszyscy już słyszeli wiadomość o śmierci jednego z wykładowców – Alana Osmina. Był to najstarszy, liczący sto dwadzieścia lat nauczyciel Akademii, utytułowany pisarz, ale przede wszystkim ulubieniec studentów. Zawsze popychał on do własnych interpretacji, do podążania swoją drogą i niepopadania w konwencjonalizm, za co Skavin darzył go szczególnym szacunkiem i był doń wyjątkowo przywiązany, gdyż to właśnie on zachęcał chłopaka do zabawy słowem. Często powtarzał: „Musimy się postarać, by radość docierała do ludzi o wiele szybciej niż smutek i o wiele trudniej opuszczała ich serca”, co stało się dewizą Lolletha.

Wieczorem uczniowie i nauczyciele mieli się zebrać, by pożegnać Alana, z kolei ochotnicy mogli przemówić, by uhonorować wybitnego O’Tela tak, jak powinni, czyli sztuką. O’Tel był tytułem, którego nie dało się uzyskać poprzez naukę i ukończenie uniwersytetu. Był on, jak to deklamowały wyróżnione nim osoby, „darem zsyłanym przez delanów w zamian za dostarczanie rozrywki śmiertelnym istotom”. Nikt nie był pewien, co miało oznaczać owo określenie, dlatego też wokół O’Telów narosło wiele legend. Najciekawsze dotyczyły właśnie Alana Osmina, który podobno spisał wizje, jakie nawiedzały go w snach, i stworzył obszerną księgę pisaną w całości wierszem. Przedstawione historie przekuł w bajki znane dziś przez każde dziecko i osobę dorosłą w całym Landast, choć tematyka jego twórczości obejmowała znacznie szersze terytoria.

Zmierzając do auli, Syvia była pewna, że to Skavin najlepiej pożegna ich zmarłego mistrza. Mogła się założyć, że wszyscy wyjdą z policzkami mokrymi od łez i brzuchami bolącymi od śmiechu.

Przed drzwiami natrafiła na swojego przyjaciela wyraźnie skonsternowanego i niemogącego zdecydować, czy wejść, czy nie. Wszyscy wiedzieli, jak ważny był dla niego zmarły nauczyciel. To właśnie on najczęściej bronił żartobliwych wierszy i zabawnych fraszek studenta, samemu będąc ich ogromnym fanem.

Dostrzegła w ręce Skavina złożony kawałek papieru.

– To twoje oficjalne pożegnanie? – zapytała zaczepnym tonem, trącając go w ramię. Stanęła obok i patrzyła na niego z ukosa. – Mam nadzieję, że będzie lepsze niż to, co zostawiłeś w moim egzemplarzu Lefliego, bo inaczej O’Tel Osmin ześle na ciebie wieczną blokadę weny twórczej.

Starała się choć trochę rozśmieszyć swojego przyjaciela, jednak zamiast uśmiechu dostrzegła łzę spływającą po jego policzku. Skavin zwrócił się teraz wprost w jej kierunku i po raz pierwszy, od kiedy go poznała, zobaczyła w jego zielono-brązowych oczach przejmujący ból.

– Jego naprawdę nie ma… – wydusił przez drżące wargi.

Syvia objęła przyjaciela, ten ukrył głowę w jej ramionach. Pomimo różnicy wzrostu poczuł się bezpiecznie. Będąc w Vennie, z daleka od domu i rodziny, po raz pierwszy zetknął się ze śmiercią kogoś tak mu bliskiego. Wcześniej czytał księgi, elegie, znał słowa, które opisywały, jak ona działa, nigdy jednak nie wydawała mu się tak realna.

– Myślę, że nie dam rady…

Syvia natychmiast złapała swojego przyjaciela za barki, ustawiła go przed sobą i skierowała jego głowę ku górze, by ich wzrok się spotkał. Skavin zobaczył, że w jej piwnych oczach również wzbierają łzy.

– Skavin, nie tylko ty odczuwasz ból. Wszyscy czujemy to samo, mało kto chce tam być, bo to oznacza konieczność pożegnania się. Śmierć jest rzeczą naturalną, oswajanie się z nią nigdy nie stanie się łatwiejsze, ale nie zapominaj, że masz nas, a my mamy ciebie. Mamy siebie nawzajem i dzięki temu przez to przejdziemy.

Skavin podniósł dłoń, by otrzeć łzy, dziewczyna jednak strzepnęła ją gwałtownym ruchem.

– Nie waż się ich ukrywać! – Pogroziła mu palcem. – To mistrz Alan zawsze powtarzał, że uczucia powinno się nosić z dumą. Mogę ci przysiąc, Skavinie, że gdybyś wszedł na salę z twarzą suchą i pozbawioną wszelkich śladów po smutku, to kazaliby ci się wynosić. Wszyscy bolejemy nad stratą. Cierpimy i tęsknimy, bo go kochaliśmy.

Słowa Syvii podziałały na wewnętrzną ranę Skavina jak wywar z salusowego krzewu. Wiedział, że to będzie smutny dzień, tydzień, miesiąc, może i rok, ale w przemowie studentki było coś, co podniosło go choć trochę na duchu: nie był sam.

Otworzył pięść, w której trzymał przygotowany przez siebie wierszyk. Syvia nachyliła się, by móc go przeczytać. Pomimo ogromnego żalu i poczucia straty zaśmiała się, co w obecnych okolicznościach wydawało się niemal nie na miejscu. Być może było takim faktycznie, lecz tylko dla tych, co nie znali Alana Osmina, największego O’Tela z Akemus O’Tel ef S’Og.

Zostawiłeś nas, ty stary zgredzie!

_Co teraz po naszych esejach pisanych w biedzie?_

_Co się stanie z zaliczeniem i dalszym kształceniem,_

Skoro nasz kozioł ofiarny uciekł przed naszym żałosnym zawodzeniem?

_A nikt takiej cierpliwości do nas nie miał przez lata,_

_Żegnamy cię, Alanie, póki u bram nie pojawi się kolejna sława._

Śmiechy przeplatane szlochami wypełniły tego wieczoru Akademię, Skavin z każdym to nowym „pożegnaniem” skutecznie wywoływał kolejne wybuchy emocji.Dwa niedźwiedzie i wieża

– Myślisz, panie, że to już czas?

– Minęło jedenaście lat. Czas przynajmniej sprawdzić jego postępy we władaniu bronią.

– Cóż, podobno Vallum odznacza się rygorem, ale do doskonałej techniki to im daleko, i pewnie na tym się kończy. Nie sądzę, by Bernette w międzyczasie zbierał informacje, tak jak go o to prosiłeś. Pozwolę sobie zauważyć, że dziewięcioletni chłopiec jest jeszcze zbyt niedojrzały i zbyt mało pojmujący, by wziąć sobie twoje słowa do serca. Dodam jeszcze, że Lithiana na pewno nie zmarnowała okazji, by móc wychować go jak swojego syna.

Właśnie to Innis spodziewał się usłyszeć z ust Aldou i wiedział, że starszy doradca ma rację. Król spojrzał na poznaczoną zmarszczkami twarz, której zimne, niebieskie oczy taktownie zniżyły punkt patrzenia. Zastanowił się chwilę i doszedł do wniosku, że był to świetny pretekst, by tym bardziej udać się do Ave’ninu i porozmawiać z Lithianą o swoim synu, a przede wszystkim pomówić z nią osobiście na inny palący temat.

– Chciałbym jednak, by to Merculus był głową Vallum, a nie ona – westchnął. – Nigdy nie potrafiłem kłócić się z kobietą, tym bardziej z nią. Jest zbyt uparta, Merculusa bym przynajmniej wyzwał na pojedynek. Oczywiście trudno byłoby przewidzieć, czy by to wyzwanie przyjął. – Prychnął, myśląc o pokojowym, a może raczej tchórzliwym usposobieniu króla Ave’ninu.

– Myślę, że będziesz miał ku temu okazję, panie. Założę się, że po dostaniu wiadomości Lithiana pośle po niego.

Na twarzy króla zagościł uśmieszek. Czyścił swój nowy miecz, który w stolicy Kamiennych Ziem, Mennylonie, wykuł mu prawdziwy artysta tego fachu noszący miano Osiem Kamieni. Przydomek wziął się z faktu posiadania przezeń ośmiu twardych niczym skała palców. Rękojeść miecza ozdobiona była dwoma czarnymi głowami niedźwiedzi, głowica kształtem przypominała wieżę. Klinga potrafiła zranić przy najdelikatniejszym dotknięciu, dlatego podczas czyszczenia Innis nosił rękawice z grubej skóry. Ostrze wdzięcznie odbijało rzucane na nie światło, jednak to rękojeść była najważniejszym aspektem. Ilekroć spoglądał na broń i wodził oczami po rękojeści, czuł dumę, gdyż niewielkich rozmarów przedmiot zawierał w sobie symbole rodu ven Arterim, jednego z najstarszych na Kamiennych Ziemiach.

– Poza tym, panie – zaczął Aldou, podziwiając skupienie swojego króla i troskę, z jaką zajmował się swoją bronią – Vallum nie służy nikomu spoza Aedisu, dlatego to wyklucza twoje prośby. Co do interesującej cię kwestii… – Rozwinął trzymany w rękach niewielki pergamin. Wodził wzrokiem po literach. – Te legendy o tajemniczej magii… Jeżeli to prawda, to śmiertelny człowiek nie odbije twierdzy. Nie wiemy, ilu z nich nią włada. Myślę, że dobrze byłoby zająć parę strategicznych punktów wokół zamku, by nie pozwolić im uciec. Na wszelki wypadek. A może nawet zwrócić się o pomoc do Zermila Bétreyena; nie jest tajemnicą, że chętnie zająłby nie tylko Vilgę.

Wzrok Innisa podniósł się ku mężczyźnie. Słyszeli o niezwykłych zdolnościach wojowników z Vallum, różniły się one jednak od magii zwykłych kalistów czy czarodziei. Główną różnicą było to, że klasycznej magii można się było nauczyć i z reguły posiadała ograniczenia, z kolei ta legendarna nie objawiała się każdemu, a sposób jej nabywania stanowił nie lada zagadkę.

– W tym celu porozmawiam z Lithianą, ona powinna coś na ten temat wiedzieć. Nie sądzę, by używali jakiejkolwiek magii bez jej świadomości.

– Nie uważasz, panie, że byłaby o wiele bardziej skłonna ci pomóc, gdybyś wyjawił cel swoich czynów? – zauważył nieśmiało starszy mężczyzna. Jego król od wielu lat prowadził poszukiwania, których cel zachowywał w sekrecie i odmawiał jakichkolwiek prób wyjaśnienia swoich posunięć. Przez to doradca miał związane ręce, choć wciąż starał się pomóc, nawet jeśli przez większość czasu działał po omacku.

– Nie. – Innis urwał na chwilę. Schował miecz do zdobionej runami pochwy i odłożył go, kładąc obok kamiennego tronu. Westchnął głęboko. Czasem zastanawiał się, czy on sam nie zapomniał przyczyny swoich dotychczasowych czynów, jak i tych, które dopiero miały nadejść. Wyprostował się na tronie, pogładził poznaczony siwymi pasmami warkocz i przemówił: – Ona nie może o tym wiedzieć. – Spojrzał z powagą na doradcę. – Powtarzam to od wielu lat, ale nie mogę się z tego nikomu zwierzyć. Nawet tobie, Aldou. Po prostu muszę dotrzeć do Vilgi, do Lithiany, tyle mogę zdradzić.

– Cokolwiek rozkażesz, królu. – Skłonił się. – Mogą nas tedy czekać ciężkie rozmowy. Wszyscy wiedzą, jaka jest Lithiana i jak pilnie strzeże swoich wojowników. Wizyta może okazać się jałowym wysiłkiem. Jeśli tak, będziemy musieli znaleźć inne źródło informacji. – Aldou na chwilę się zamyślił, spojrzał ostrożnie na króla, jakby próbował go ostrzec. – Może dojść do starcia, jeśli nie będziemy ostrożni.

– Najpierw spróbujemy rozmów – rzekł Innis. Pochylił się i wsparł ręce na udach. Jego twarz była ściągnięta przez zmęczenie. Zawiesił wzrok na wejściu do sali tronowej.

Dwa naturalnej wielkości posągi niedźwiedzi witały, a raczej przerażały każdego, kto wchodził do pomieszczenia. Innis, od lat przyzwyczajony do widoku, nie czuł się nim przytłoczony. Dla niego te posągi nie zdawały się być zastygnięte w ataku, od młodzieńczych lat były czymś w rodzaju stróżów. Sala tronowa wypełniona była złotymi zdobieniami i tego samego koloru wazami, w których niegdyś kwitły różnorakie kwiaty i rośliny, sprowadzane ze Złotych Pól na specjalne życzenie żony Innisa. Teraz wazy pokrywał kurz, przygaszając niegdysiejszy blask złota, a miejsca kwiecistych wiązek zastąpiły pousychane łodygi.

– Zdaję sobie sprawę, że ród Aedis, a raczej to, co z niego pozostało, jest niezwykle wrażliwy na punkcie swoich ludzi. Nie cofną się przed niczym, by ich ochronić. Uwierz mi, Aldou, przelewanie krwi będzie ostatecznością.Córka

– Jeżeli jeszcze raz usłyszę, że zamiast płacić twardą monetą proponujesz partyjki w karty, to wydam zakaz wpuszczania cię na targowisko! – Handlarz rzucił kamieniem, który służył mu niekiedy za prowizoryczne krzesło, w stronę osiemnastoletniej Tamiry.

Ta zręcznie uniknęła zagrożenia, mając już spore doświadczenie w wystrzeganiu się nieudolnych rzutów Grima. Co tydzień przychodziła, by zdobyć towary sposobem innym niż płaceniem monetą. Wyzwanie rzuciły jej dzieci z Domu Lilii, wiedząc, że Tamira rzadko kiedy przepuszczała okazję, by trochę się zabawić i popisać. Ostatnimi miesiącami niewiele działo się w Munfray, toteż ona i jej Mitrinki musiały wynajdywać sobie inne źródła rozrywki.

Dziewczyna zeszła w szeroką uliczkę, gdzie znajdowały się jej ulubione sklepy: Magiczny Zielnik oraz Niezbędnik Ambitnego Ogrodnika. Obydwa przybytki sprzedawały różne zioła, kwiaty, owoce, składniki, a także aparatury niezbędne do ich łączenia, badania i reszty „ambitnych procesów ogrodniczych”. Pomimo uwielbienia dla sztuki władania bronią Tamira od dziecka była zafascynowana pasją swej matki – alchemią.

W jednej z ksiąg poświęconej procesom przygotowywania wywarów i mikstur pojawił się zwrot „ogrodnictwo dla ambitnych” i wiele osób chętnie go przyjęło, o czym świadczyć może chociażby nazwa wyżej wymienionego sklepu. W słynnych Pracowniach Herbella w Sondarze twórcę tego określenia najpewniej by zbesztano, o ile nie zrobiliby tego już czarodzieje z Timmerin w Boundhill.

Wchodząc do Magicznego Zielnika, Tamira musiała wstąpić w różowo-białą mgłę i uraczyć swój węch przerażająco słodkim zapachem malin w czekoladzie. Pan Kalamel, właściciel sklepu, najpewniej znów odwiedził swoją córkę, która miała niezwykły talent do pieczenia ciast, i wpadł na kolejny pomysły, jak doprowadzić swoich klientów do mdłości. Lubiła tego niskiego, starszego mężczyznę w wiecznie zaparowanych okularach. Podzielał jej niestandardowe podejście do alchemii i chęć czerpania z niej jak największej zabawy.

– Panie Kalamel – zapukała we framugę drzwi, by zaznaczyć swoją obecność – nie chcę znowu tego powtarzać, ale ktoś w końcu zwymiotuje panu na powitanie, a żadna z pana mikstur nie wywabia plam z dywanu.

Starzec zamaszyście obrócił się na swoim wysokim stołku, wylewając świecącą zawartość z buteleczki, którą dzierżył w kościstej ręce. Tamira z ulgą dostrzegła, że było to jedynie płynne światło, a nie „ognista woda” – wynalazek z zeszłego tygodnia.

Głodne wiedzy oczy Pana Kalamela rozpromieniły się znad zaparowanych okularów na widok jego ulubienicy. Szybko zeskoczył ze stołka, podszedł do komody i wyciągnął niewielką skrzynię.

– Tamiro, moja droga, cieszę się, że cię widzę! A właśnie myślałem, czy by po ciebie nie posłać. Niedawno dostałem przesyłkę ozdobioną piękną pieczęcią twojej matki i zastanawiałem się, czy byś nie zechciała jej tego doręczyć? W liście zaznaczono, że czas bardzo się liczy.

Wręczył dziewczynie szczelnie zamkniętą skrzyneczkę owiniętą materiałem i przewiązaną sznurem tak, by nawet nikły zapach nie przedostawał się na zewnątrz. Takie pakunki oznaczały, że zawartość powinna być pieczołowicie skrywana przed każdym niepożądanym osobnikiem. Takie dostawy były rzadkie. _Po co mojej matce tak pilna przesyłka?_ Chętnie zapyta osobiście, gdyż od kilku dni nie odwiedziła terenów zamku, jedynie widywała się z dziećmi, które przychodziły do miasta Munfray.

Uśmiechnęła się do starca i obiecała, że gdy tylko wróci, podejmie z nim kolejne próby odkrycia mikstury, która pokrywałaby powierzchnie przedmiotu błyszczącą, srebrną warstwą.

– Ach, będę wyczekiwał tego dnia z radością! Moja córka chce podarować swoim bliźniętom coś wyjątkowego na ich urodziny. Ma zestaw pierścieni po moim dziadku, lecz pomyślałem, że można by je pokryć połyskliwą powłoką, żeby nadać im trochę elegancji. Powiedz mi, moja droga, czy nie byłby to wyjątkowy prezent?

– Jak najbardziej – zgodziła się, wyjmując z glinianego półmiska ziołowy cukierek. – Tylko musimy uważać, a zwłaszcza pan. Kiedy ogarnia pana podniecenie, rezultaty zwykle są… nie takie, jakie miały być – wyjaśniła dyplomatycznie. Pan Kalamel był tak poczciwą istotą, że ani myślała fundować mu jakiekolwiek przykrości.

– Dlatego też cieszę się, że będę miał przytomną pomocnicę. – Skinął jej głową. – Powiadam ci, Tamiro – zaczął rozmarzonym tonem – twoja matka, przy całym moim szacunku dla królowej Ave’ninu, powinna była cię wysłać do szkoły do Sondaru. Tam byś rozkwitła! Odziedziczyłaś po niej umiejętności i aż szkoda byłoby patrzeć, jak to przepada. Obiecaj mi – schował jej dłonie w swoich – że nie zmarnujesz swojego daru. Obiecaj, że kiedyś zaciągniesz się na nauki do prawdziwych mistrzów, wiem, że ci się zgodzą. – Łypnął do niej pokrzepiająco oczkiem. – I nieś piękno alchemii wszędzie tam, dokąd zajdziesz!

Tamira zarumieniła się na słowa starszego mężczyzny. Od zawsze jej to powtarzał, lecz ona sama wciąż nie była co do tego całkowicie przekonana. Nie uważała, by została obdarzona wyjątkowymi zdolnościami w tej dziedzinie, traktowała ją po prostu jak wypełniające nudne dni zajęcie. Musiała jednak przyznać, że zapewnienia Pana Kalamela rozpalały coś w jej sercu. Być może i ona powoli zaczynała wierzyć w to, co powtarzał.

Obróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku drzwi, kiedy Pan Kalamel zawołał za nią:

– Tamiro, bądź ostrożna ze swoimi Mitrinkami! Ta przesyłka… – Wlepił wybałuszone oczy w skrzynkę. – Chyba nastaną ciężkie, niebezpieczne czasy, a droga do Vilgi może się okazać nieprzyjemna – zazwyczaj pogodny ton ustąpił obawie.

Dziewczyna ponownie wykonała obrót, by zwrócić swój wzrok w jego kierunku. Dostrzegła dosyć niespotykany u niego wyraz twarzy – mieszankę troski i strachu. Podrzuciła lekko pakunek, jedną ręką odgarnęła z czoła swoje falowane, brązowe włosy i z pełną powagą powiedziała:

– Zapowiadało się na to od dłuższego czasu. Teraz przynajmniej będzie można coś z tym zrobić.Broszka

Przy masywnym, drewnianym stole, na którym znajdowała się mapa ziemi Landast, siedział wysoki mężczyzna o łagodnych brązowych oczach. Jego żona mówiła, że czasem sprawiały one, że miał wygląd małego szczeniaczka. Odznaczał się również długimi, jasnobrązowymi włosami, w które wpleciony był ozdobny, gruby łańcuszek – insygnium koronacyjne króla Ave’ninu.

Merculus omiatał wzrokiem poszarpany materiał, studiując po raz setny te same czarne linie i symbole. Uśmiech wstępował na jego usta, gdy natrafiał na słowa „Venna” i „Ave’nin”. W końcu zamknął oczy, wyobrażając sobie, że jest nad stawem przy Łysej Górze w swoim królestwie. W jego umyśle spacerował po wydeptanych ścieżkach ze swoją żoną u boku. Razem z Lithianą patrzyli, jak Tamira i Skavin wykłócają się na temat wyższości słowa nad walką. A może chodziło o alchemię? Nie był do końca pewien, gdyż od wielu lat nie miał okazji spędzić spokojnych chwil z całą swoją rodziną.

Część powodów tłumaczyć można było koniecznością ciągłych wędrówek i wyjazdów, choć w rzeczywistości całą odpowiedzialność ponosił sam Merculus. To właśnie on unikał Laften – stolicy swojego kraju – a raczej pewnego miejsca, które zwykło się określać jako „zamek króla”. Gdy pojawiał się w jego murach, ze starannie ukrywanym obrzydzeniem przechadzał się korytarzami, witając się wymuszonym uśmiechem z doradcami, rycerzami i służbą. Był doskonały w stwarzaniu pozorów i kłamaniu, tak przynajmniej myślał. Nienawidził zamku, nienawidził tronu, na którym niegdyś zasiadał jego ojciec. Z czasem matka Merculusa powołała regenta i trzeba było jej przyznać, że wybrała świetnego kandydata. Lata temu lud przyjął tę wiadomość mieszanką zaskoczenia i niepewności, teraz z kolei poddani dziwili się raczej wówczas, gdy Merculus zaszczycał swój własny kraj. To z kolei sprawiało, że on sam jeszcze bardziej nie miał ochoty do niego wracać.

Tym razem jednak nie miał wyboru. Został wezwany przez najdroższą mu osobę, nie mógł więc tak łatwo zbyć tego wołania o pomoc. Odtrącił nieprzyjemne myśli, zamiast nich przywołał obraz swojej rodziny, której część miał zamiar spotkać w Vildze. Wiedział, że jego syn przebywał w Vennie – tam uda się w następnej kolejności.

Na stole leżała otwarta koperta, tuż obok złamana zielona pieczęć z symbolem gryfa trzymającego tarczę. Gdy posłaniec wręczył mu wiadomość, serce Merculusa rozgorzało, w brzuchu odbywała się walka między uczuciem lekkości oraz przygniecenia spowodowanego przypływem trwogi. Ten stan został jednak zażegnany, gdy z koperty nie wyciągnął kartki z tekstem, tylko srebrną broszkę w kształcie słońca. Jakikolwiek strach nim targał, zniknął w mig, a twarz rozpromienił uśmiech.

Delikatnie obracał w palcach niewielki ozdobny przedmiot. Nie potrzebował słów uwiecznionych na papierze, by wiedzieć, że Lithiana wzywa go do siebie. Kiedy byli młodzi, świeżo upieczony król Ave’ninu, chcąc zaimponować młodej damie i ją w sobie rozkochać, podarował jej tę broszkę, informując, że gdyby kiedykolwiek znalazła się w niebezpieczeństwie lub potrzebowała pomocy, musi mu ją wręczyć. Była wyraźnie zaintrygowana romantycznym gestem, zgodziła się i przyjęła podarek.

Użyła jej dotąd tylko dwa razy. Pierwszy, zaledwie kilka godzin po otrzymaniu prezentu, gdy na wystawnym bankiecie do Lithiany natarczywie przymilał się pijany mężczyzna, z którym Merculus bez problemu sobie poradził. Po tym wyczynie kobieta zaproponowała wspólny wieczór, który rozpalił w obydwojgu uczucie względem siebie. Drugi raz miał miejsce tego popołudnia, kiedy posłaniec wręczył mu przesyłkę.Posłaniec

Lucas przemykał wyludnionymi korytarzami, by trafić pod masywne wrota sali gryfa, jak to zwykle czynił w dniu rekrutacji. Uwielbiał patrzeć, jak wojownicy, odziani w niezbyt wysokiej jakości poszarpane skórzane pancerze, wzmacniane niekiedy zarysowaną stalą, przysięgali wierność cioci Lithianie, by zawsze w gotowości służyć jej, broniąc innych, a w szczególności dzieci z Domu Lilii.

Te dni wprawiały go w zadumę, ponieważ właśnie wtedy rozmyślał nad swoją przyszłością. Chłopiec już dawno postanowił, że i on pewnego dnia stanie w sali gryfa, uklęknie, przyłoży rękę do serca i przypieczętuje swój los. Od czasu do czasu spotykał się z pytaniami, dlaczego pragnął pozostać w tym miejscu zamiast wyruszyć gdzieś do innych miast i krain. Dlaczego tak postanowił? Być może dlatego, że uważał to za swego rodzaju sposób na okazanie wdzięczności. Być może chciał spłacić swój dług, być pożytecznym. Nie był do końca pewien, co takiego kłębiło się w jego sercu, ale pocieszał się tym, że w wieku dziesięciu lat nieznajomość odpowiedzi na wszystkie pytania nie zakrawała jeszcze o grzech.

Mijał płaskorzeźbę przedstawiającą plan Białych Gór, znajdujących się na północy Ave’ninu, z wyszczególnioną górska fortecą – Lwią Paszczą. Zatrzymał się na chwilę. Dzieło było kwadratem o ramionach długości ośmiu stóp. Zadbano o ukazanie każdej doliny, ciasnego przejścia, zwłaszcza wygląd fortyfikacji był wiernie odwzorowany. Budowla była otoczona przez góry, w czterech miejscach wznosiły się wieże, za sprawą czego całość przypominała ryczącego lwa. Lucas podszedł bliżej. Śledził palcami pracę rzeźbiarza, jednocześnie czując dreszcz na widok wspomnianego zamku. Od czasu objęcia go przez Leona II dwadzieścia lat temu nikt nie zdołał go odbić. Powstała legenda głosząca, że w momencie, gdy Leon II przejął tamtejszy tron, duchy górskiego miejsca otoczyły zamek barierą i nikt nie zdołał się przez nią przebić. W głowie chłopca pojawiały się fantazje, w których to staje na czele armii, która uratowałaby Ave’nin przed rosnącym widmem ataku ze strony brutalnego barbarzyńcy.

Starał się jak najczęściej podsłuchiwać wojowników, ciocię Lithianę lub kogokolwiek, kto znałby plany organizacji. Irytował go sposób traktowania jego i reszty dzieci z Domu Lilii. Byli dziećmi, to prawda, ale to nie znaczyło, że nie rozumieli, co działo się dookoła. W szczególności z trudem przychodziło mu wysłuchiwanie bezdyskusyjnych stwierdzeń o ich bezużyteczności dla sprawy.

Usłyszał kroki, które szybko przerodziły się w bieg. Dźwięk dochodził zza rogu. Nim zdążył się obrócić, był już ciągnięty za kołnierz swojej koszuli w kierunku wyjścia.

– Ej! – Zaczął wierzgać nogami, by zaburzyć równowagę nieznajomego. Ze wstydem stwierdził, że przeciwnik był silniejszy.

– Mówiłam ci, że kiedyś zabronią nam tu wchodzić, jeśli będziesz taki wścibski i dasz się przyłapać! Ciocia jest wyrozumiała, ale nie zdziwiłabym się, gdybyś wkurzył kogoś innego.

Rozpoznał głos, jego uszy zaszły rumieńcem. Była to przyjaciółka z sierocińca – Elia. Ciągnęła Lucasa ku wyjściu, posyłając mijanym wojownikom uśmiech wyrażający zakłopotanie. Czuła wewnętrzny obowiązek powstrzymywania innych dzieci przed nadużyciem cierpliwości dowódczyni Vallum, w czym często pomagał jej Bern.

– Elia, zostaw mnie! Mogę iść sam – rzucił zniecierpliwiony.

– Jest zebranie. Bonn widział, jak posłaniec daje list Bernowi. Podobno coś bardzo ważnego, dwa niedźwiedzie i wieża!

Lucas wstrzymał na chwilę oddech. Poczuł nagle dreszcz na swoim karku.

– Wojna? – zapytał z ekscytacją przewleczoną strachem.

– Nie wiadomo. Słyszy się, że w ciągu ostatnich kilku lat Innis wdziera się do krain i zostawia tam krew i śmierć. Mówi się, że czegoś szuka.

Gdy wypowiadała te słowa, Lucas wyczuł w uścisku drżenie rąk.

– Czego?

– Dowiemy się później. Bonn ma podsłuchać.

– To mnie wyciągasz stąd siłą, ale Bonnowi pozwalasz podsłuchiwać? – Uwolnił się z pęt i skrzyżował ręce na piersi.

– To nie moja decyzja. Poza tym on potrafi być niewidzialny, a ty za bardzo przypominasz Tamirę i Mitrinki. Wszyscy robicie dużo hałasu, choć ty raczej z powodu twojej niezdarności.

Chłopiec lekko się zarumienił. Córka cioci Lithiany była dla nich niczym starsza siostra, czasem zabierała ich na przygody lub uczyła wielu ciekawych i niekiedy pożytecznych rzeczy. Lucas bardzo lubił towarzystwo dziewczyny i z nieukrywaną radością oczekiwał kolejnych spotkań.

– Wcale, że nie.

– Mocny argument. – Przewróciła swoimi ciemnymi oczkami.

Po kilku chwilach dotarli do Domu Lilli. Był to piętrowy budynek, na chwilę obecną mieszczący piętnaście sierot. Pomimo najszczerszych chęci przyjęcia każdego Lithiana musiała dokonywać wyborów spomiędzy napotkanych bądź wyzwolonych dzieci. Część była tutaj, część rozsiana poza granicami Ave’ninu. Kobieta raz na jakiś czas wysyłała wojowników, by odwiedzali najróżniejsze miejsca w celu sprawdzenia stanu jej niedoszłych podopiecznych. Niekiedy z ciężkim sercem zmuszona była stwierdzić, że nie każdy obdarza te istoty miłością.

Miejsce miało również swoją przeszłość. Obecnym dzieciom rzadko się o tym mówiło, gdyż Lithiana sobie tego nie życzyła, ale udało im się dotrzeć do strzępków informacji. Może ciocia miała władzę nad tym, co mogli mówić jej wojownicy, natomiast nie mogła wpłynąć na mieszkańców miast i wsi, w których aż huczało od plotek na temat zdarzeń w zamku Vilga. Podczas wizyt, niewinnych pogaduszek, a już na pewno przy okazji niezamierzonego podsłuchiwania, Elii i innym udało się dowiedzieć, że poprzedni sierociniec spłonął razem z dziećmi w środku. Mogła zrozumieć nieszczęśliwy zbieg okoliczności, lecz nie mogła pojąć, dlaczego ciocia nigdy im o tym nie wspomniała. Wypadki się zdarzają – stwierdzały zgodnie dzieci zamieszkujące w obecnym Domu Lilii.

Lucas otworzył gwałtownie drzwi i wbiegł z twarzą wyrażającą pretensje i oburzenie. Skierował się do salonu na parterze, gdzie zastał krąg utworzony z dwunastu sylwetek, które jak jeden mąż podskoczyły z zaskoczenia. Wyraźnie zawiedzeni widokiem Lucasa rozproszyli się po pokoju, zbyt podekscytowani, by dłużej trwać w miejscu. Elia zajęła miejsce w wytartym, lecz wygodnym fotelu przy oknie. Wsparła głowę na ręce i wypatrywała przybycia Bonna, który według wszystkich miał przynieść ciekawe wieści.

~~~

Bonn przybył po około dwóch godzinach, wchodząc do domu tylnym wejściem. Wszedł szybkim krokiem do salonu i stanął pośrodku pokoju, a wszyscy zgromadzili się wokoło niego. Nikt nie śmiał się odezwać przed Bonnem.

– Nadchodzą zmiany.

Te dwa słowa wystarczyły, by rozpalić wyobraźnię dzieci. Lucas spojrzał na Elię. Była starsza od niego o dwa lata, wobec czego ufał jej osądowi w wielu kwestiach, tak samo jak jej równolatkowi Bonnowi. Dziewczyna skinęła mu głową i obydwoje podeszli do niedawno przybyłego chłopca. Reszta dzieci ani myślała się ruszyć.

– Czy to Innis? Wypowie Ave’ninowi wojnę? – zapytała Elia.

– Ciocia nic takiego nie powiedziała, ale kazała posłać po króla. To może oznaczać walkę.

– Wiedziałem! – wykrzyknął Lucas, zaskakując ponownie sieroty. – Ale co się wtedy stanie? Nasi ruszą do boju? Nie służą królowi Merculusowi, ale ciocia Lithiana na pewno mu ich przekaże.

– Nic jeszcze nie wiadomo. Bern po przekazaniu listu od razu wyszedł i musiałem szybko poszukać kryjówki. Ukryłem się w sali treningowej, siedząc za skrzyniami po drugiej stronie pomieszczenia. Musiałem przeczekać szmat czasu, nim mogłem wyjść, dlatego tak długo zajęło mi przybycie tutaj.

– Na jedno Lucas możesz liczyć. – Elia uśmiechnęła się znacząco. – Ciocia na pewno sprowadzi Tamirę do zamku, jak i resztę dziewczyn.

– A co ze Skavinem? – Chłopiec udawał, że nie usłyszał imienia dziewczyny. – Myślę, że ciocia będzie lepiej spać, jeśli jej rodzina będzie z nią.

– Albo każe mu zostać w Vennie, by był jak najdalej od zamieszania – stwierdziła Elia. – Albo wyśle jeszcze dalej, może tak samo zrobi z nami. – Posmutniała.

– A co z Bernem? Czy Innis go od nas zabierze?

Pytanie zadał ośmioletni chłopiec. Na dźwięk przejmującego zawodu w głosie wszyscy w pomieszczeniu zwrócili się ku niemu. Z powodu braku pewności co do poruszonej kwestii nikt się nie odezwał. Dziecko zacisnęło pięści i tupnęło nóżką, chcąc natychmiast uzyskać odpowiedź. Bonn westchnął.

– Nic nie wiadomo. Ciocia póki co dostała tylko list. Jeżeli chcemy wiedzieć, co się dzieje, będziemy musieli trochę pokręcić się po zamku. Ja na pewno pójdę. Elia, ty też nieźle się skradasz. Nie, Lucas, ty nie dasz rady. – Pokręcił głową, ale na widok czerwieniącej się twarzy jego przyjaciela ustąpił. – Dobra, możesz stać na czatach i ewentualnie odwracać uwagę nieproszonych gapiów. No, nie krzyw się tak, to lepsze niż bezczynność.

Lucas otworzył usta, chcąc wygłosić jakąś uwagę, ale darował sobie. Wypuścił powietrze, które, jak mu się wydawało, ważyło co najmniej tonę. Bonn miał rację, to lepsze niż nicnierobienie, a przecież muszą wiedzieć, co ma nastąpić i jak mogą pomóc.

– A więc postanowione. – Elia klasnęła w dłonie.

– Czyli najtrudniejsza część za nami? – Lucas wysilił się na dowcip.

Bonn, zupełnie jak jego ojciec, jednym spojrzeniem zdjął głupi uśmieszek z jego twarzy.

– Nie żartuje się z poważnych spraw, Lucas. Nie rozumiesz? Jeżeli to wszystko okaże się prawdą, jeżeli Ave’ninowi i Vallum grozi niebezpieczeństwo, to mogą nas stąd odesłać, jak już wspomniała Elia. Musimy się dowiedzieć, co się takiego dzieje, przygotować się na to.

– Ale co to zmieni?

– Jeżeli będziemy zdawali sobie sprawę z zagrożenia, uda nam się opracować jakiś plan i przekonać wszystkich, że damy radę pomóc. Powiedz mi – spojrzał na niego twardo – czy chcesz wracać do Kamiennych Ziem? Chciałbyś być wysłany do Boundhill do tamtejszego sierocińca?

Lucas spuścił głowę i nie wydukał z siebie żadnego słowa. Nie tylko on zresztą – wszyscy wokół Bonna posmutnieli, oczka niektórych dzieci zaszły szklaną powłoką.

– Nikt tego nie chce – powiedział Bonn łagodniej. – Gdy przybędzie król, pogadam ze swoim ojcem i postaram się go przekonać, ale nic nie daje nam pewności. Ostatnie słowo należy do cioci. Uwierzcie mi – spojrzał na Elię i Lucasa, uśmiechając się szczerze – nie chcę, by mnie stąd zabrano i wiem, że żadne z was też tego nie chce.Przechadzka

Przez kolejną godzinę Bonn, Elia i Lucas główkowali nad sposobem zdobycia informacji o zamiarach cioci Lithiany. Na klęczkach buszowali w salonie wzrokiem po zapisanych kartkach, rozmawiali żywo z innymi dziećmi, licząc, że burza mózgów okaże się pomocna. Najważniejszym punktem było sporządzenie planu wejścia do zamku. Od momentu przekroczenia magicznego progu Domu Lilii dzieci poczuły się jak w domu i od razu zaczęły gorączkowo myszkować nie tylko po okolicy, ale także i po samym zamku Vilga. Wojownicy, przynajmniej ci z dłuższym stażem, zdążyli nawyknąć do potykania się o biegające po korytarzach istoty czy otwierania drzwi z ostrożnością, by nie uderzyć podsłuchujących nicponiów. Nawet gdyby chcieli dać im jakąkolwiek reprymendę, nie potrafili się na to zdobyć, gdyż wielu wciąż pamiętało, jak sami będąc dziećmi z sierocińca, przyprawiali osoby z rodu Aedisów o ból głowy.

Trójka przestudiowała swoją prowizoryczną mapę budowli, zaznaczając miejsca, w których prawdopodobieństwo wystąpienia ludzi było mniejsze, kluczowe punkty podsłuchowe i ważne drogi ucieczki. Zadecydowano, że ruszą od razu, nie zważając na możliwy ruch na korytarzach. Nie umieli tłumić swojego podniecenia ani minuty dłużej.

Chwilę przed wyjściem ponownie powtórzyli sobie plan, sprawdzając przede wszystkim Lucasa, czy na pewno wywiąże się ze swojej roli i sam nie ruszy podsłuchiwać. Ten z kolei przez cały ten czas zapewniał swoich przyjaciół, że postara się tego nie zepsuć.

Kiedy nadszedł czas, udali się na miejsce spokojnym krokiem, nie chcąc wzbudzić podejrzeń. Od około trzech lat byli podopiecznymi Lithiany i w międzyczasie zbadali większą część zamku, a przynajmniej opracowali różne sposoby wejścia do niego, bo samo wnętrze nadal skrywało przed nimi wiele sekretów. Postanowili wykorzystać wejście w zachodniej części, gdzie w ścianie znajdowała się niewielka dziura zakryta krzakami najeżonymi kolcami. Już samo poświęcenie, jakie wiązało się z przedarciem przez mury, dodawało trójce szpiegów sił i determinacji.

Znali drogę do gabinetu Lithiany. Nie powinni napotkać tłumów wojowników, a i po drodze znajdowało się kilka rzeźb i eksponatów zbroi, za którymi można było się skryć. Lucas został na głównym korytarzu. Elia wcześniej wpadła na pewien pomysł: mianowicie wokół nadgarstka swojego, Bonna i Lucasa obwiązała cienki, długi sznurek. Młodszy chłopiec miał pociągnąć za niego, gdyby dostrzegł kłopoty.

Bonn szedł przodem, Elia kilka kroków za nim. Pomimo że nikogo nie spotkali, i tak przemieszczali się od rzeźby do rzeźby, na wszelki wypadek. W końcu dotarli pod drzwi pokoju ich opiekunki. Dziewczynka nalegała, by nasłuchiwać stąd, ale chłopiec obawiał się, że wychodząca osoba mogłaby na nich natrafić. Podszedł więc do okna po swojej lewej i wbrew protestom Elii przerzucił nogi przez otwór, chwycił wystającą półkę i modlił się do delana Randerana o dodanie odwagi. Dziewczynka podążyła za Bonnem, zwieszając swoje ciało zaraz obok niego. Chłopiec ostrożnie i powoli sprawdzał wyżłobienia i szukał wystających kamieni w ścianie, które można by chwycić.

Byli coraz bliżej, kiedy Elia mimowolnie spojrzała w dół, racząc oczy widokiem stromej przepaści, której dołem płynęła wąska rzeczka. Najwyraźniej zapomniała, że po tej stronie zamku znajdowało się zbocze. Łzy napłynęły jej do oczu, nogi zaczęły się trząść, ręce odmówiły posłuszeństwa. Bała się, że spadnie, choć z drugiej strony jej ciało zamarło niczym kamień i nie sądziła, by kiedykolwiek była w stanie poruszyć którąkolwiek kończyną.

Bonn dostrzegł stan dziewczyny. Przeklął cicho pod nosem i nieco zdenerwowany zarządził odwrót. Droga powrotna, przez wzgląd na wystraszoną towarzyszkę, trwała o wiele dłużej. Kiedy znaleźli się z powrotem wewnątrz murów, dziewczynka natychmiast opadła na posadzkę, wspierając się o ścianę. Chłopiec musiał ją przeskoczyć, by wejść do środka.

– Spokojnie, już jesteśmy w środku. Nic ci tutaj nie grozi. – Zdjął sznurki z ich nadgarstków i położył dłoń na ramieniu dziewczyny, licząc, że ten gest choć trochę ją uspokoi.

Elia wytarła ręką łzy i skinęła głową na znak, że już jej lepiej.

Kiedy Bonn pomagał dziewczynce wstać, drzwi się otworzyły, z pokoju wyszła ciocia z dwoma wojownikami. Kobieta spojrzała na dzieci. Jej wzrok wędrował między Bonnem, przerażoną miną Elii i oknem. Ułożyła to w całość. Odesłała wojowników gestem ręki, po czym zwróciła się do dzieci.

– Bonn, Elia, natychmiast do mojego gabinetu! – zarządziła ze stanowczym głosem, jednak nie było w nim nuty zdenerwowania.

Dzieci weszły ze spuszczonymi głowami, chcąc uniknąć wzroku przywódczyni Vallum i wyrazu twarzy mówiącego „zawiedliście mnie”. Przygotowani na te słowa, stanęli przed drewnianym biurkiem, oczekując reprymendy.

Lithiana zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie i spoglądała na plecy podopiecznych. Ich postawy wyrażały pełną gotowość do przyjęcia kary, jednak nie mogła się zdobyć na to, by ją nałożyć. Miała pewne przypuszczenia co do ich szalonego wyczynu. Bern uprzedził kobietę, że widział, jak Bonn go śledził. O to chodziło. Dzieci się obawiały i chciały wiedzieć, co postanowi.

Bonn i Elia podnieśli głowy. Spojrzeli na siebie pytająco i obrócili się w kierunku drzwi. Lithiana westchnęła i kolistymi ruchami palców potarła skronie.

– Chyba wiem, dlaczego tutaj przyszliście. Jesteście ciekawi. Nie winię was za to. Tamira i Skavin w waszym wieku byli o wiele gorsi i nie zawahaliby się, by od samego podnóża murów wdrapać się do tego okna i podsłuchać. Cieszę się, że to się nie udało. Nie martw się, moja droga. – Podeszła do dziewczynki i ujęła jej głowę w swoje dłonie, lekko ją unosząc, by podopieczna spojrzała jej w oczy. – Strach nie jest oznaką słabości. Jest to strażnik, który powstrzymuje nas przed popełnieniem głupstw. – Posłała jej ciepły uśmiech.

Ta odpowiedziała tym samym, a po chwili wbiła wzrok w podłogę.

– Pewnie jesteś na nas zła, ciociu – rzekła z obawą.

– Jak już powiedziałam, Tamira i Skavin byli o wiele gorsi i przygotowali mnie na wiele w życiu. – Zaśmiała się cicho. – Bonn, nie dziwię się, że tak się zmartwiłeś, gdy Bern niósł ten list. Nie będę was oszukiwać, bo to bezcelowe. W Ave’ninie prawdopodobnie zajdą zmiany. Biorąc pod uwagę ostatnie lata panowania Innisa, można wywnioskować, że nasi wojownicy będą musieli ciężej trenować.

– Czy ciocia pośle Vallum do walki? A co z królem i jego armią? – zapytał z większą śmiałością Bonn.

– Wysłałam posłańca do Merculusa. Jeżeli droga była spokojna, to niedługo powinien być w obozie mojego męża. Najpewniej złożą obóz od razu. Nie postanowię nic, póki on nie wróci.

– Ale jeżeli zajdzie taka potrzeba, to czy Vallum będzie walczyć?

Lithiana uśmiechnęła się lekko.

– To miejsce powstało wieki temu dla was, moi drodzy. Kiedyś było tutaj o wiele więcej dzieci, ale Długi Dom Lilli spłonął, a razem z nim wiele istnień, jak już zapewnie się dowiedzieliście. Tak, wiem, że wymykaliście się do miasta i o to wypytywaliście – westchnęła. – W jego miejsce wybudowaliśmy mniejszy i teraz jesteście tutaj wy. Musimy przede wszystkim skupić się na was.

Uklękła i objęła podopiecznych ramionami, mocno przyciskając ich do siebie.

– Wszyscy jesteście moimi dziećmi. Cokolwiek by się działo, ja zawsze będę tutaj z moimi wojownikami. Nie pozwolę, by więcej dzieci zginęło – wymówiła słowa uroczystym, acz opiekuńczym tonem.

Tym razem Bonn poczuł, że i jemu do oczu napływają łzy. Nie wiedział, czym każde z nich zasłużyło sobie, by trafić w swoim życiu na Lithianę Lolleth z rodu Aedisów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: