Wesołe pożegnanie - ebook
Wesołe pożegnanie - ebook
W upalne sierpniowe dni roku 1991 grupa rosyjskich emigrantów spotyka się w nowojorskim mieszkaniu umierającego artysty, Alika, by przy nim czuwać i bawić go rozmową. Charyzmatyczny malarz, beztroski lekkoduch, był postacią uwielbianą przez wszystkich, zwłaszcza kobiety, które do końca zabiegają o jego względy. Wspomnienia o dokonującym żywota przyjacielu przerywane są sprzeczkami i mnożącymi się w głowach bohaterów wątpliwościami. Kogo Alik kochał najbardziej? Czy należy go ochrzcić przed śmiercią, co jest pragnieniem Niny, największej słabości malarza, topiącej smutki w licznych drinkach? Czy może powinien stać się „prawdziwym Żydem”, o co z kolei zabiega rabin, obok popa doproszony na pożegnanie niewierzącego bon vivanta?
Kulminacyjnym momentem książki jest pucz Janajewa, który bohaterowie oglądają w czasie rzeczywistym, dzięki transmisji CNN. Rosja, jaką znali i w jakiej czuli się dobrze, sypie się na ich oczach. A może jej nigdy nie było? I dlatego właśnie przylgnęli do teatralnej i wyobrażonej Rosji Alika?
Ludmiła Ulicka w tej skondensowanej powieści porusza ważkie dla siebie tematy – znajdziemy tu spór dwóch wielkich religii, namysł nad losem emigranta skuszonego wizją amerykańskiego snu, wreszcie całe skomplikowanie myśli i uczuć związanych ze śmiercią, utratą, miłością i wygnaniem. A wszystko autorka oddaje w charakterystyczny dla siebie, pozbawiony patosu sposób.
"Wesołe pożegnanie" to jedna z najlepszych powieści najważniejszej rosyjskiej pisarki, wielokrotnie wzmiankowanej jako kandydatka do literackiej Nagrody Nobla. Ponadto zawarta w niej próba rekonstrukcji rosyjskiej tożsamości wydaje się dziś bardzo aktualna.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68180-26-8 |
Rozmiar pliku: | 671 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Upał był niesamowity, wilgotność sto procent. Wydawało się, że całe to ogromne miasto, ze swoimi gigantycznymi budynkami, wspaniałymi parkami, z różnobarwnymi ludźmi i psami, sięgnęło granicy przejścia fazowego i jeszcze chwila, a półciekli ludzie popłyną gęstym jak bulion powietrzem.
Prysznic był ciągle zajęty, kąpali się jedno po drugim. Ubrań już od dawna nie wkładali, jedynie Walentina zawsze miała na sobie stanik, bo gdyby pozwoliła ogromnym piersiom kołysać się na wolności przy takim skwarze, zaraz zrobiłyby się jej pod nimi odparzenia. W normalną pogodę biustonoszy nigdy nie nosiła. Wszyscy byli mokrzy. Woda nie odparowywała z ciał, ręczniki nie schły, a włosy można było wysuszyć tylko suszarką.
Żaluzje pozostawały na wpół otwarte, światło wpadało pasiastymi smugami. Klimatyzacja nie działała już od kilku lat.
W pokoju było pięć kobiet. Walentina w czerwonym staniku. Ninka w długich włosach i ze złotym krzyżykiem – ostatnio tak wychudła, że Alik powiedział jej:
– Ninka-chudzinka. Sadełka za grosz, wąziutka jak kosz. Na węże.
Kosz ten zresztą stał tutaj, w rogu. Alik odbył kiedyś młodzieńczą podróż do Indii w poszukiwaniu starożytnej mądrości, ale niczego ze sobą nie przywiózł – poza tym koszem.
Była też sąsiadka Gioika, głupkowata Włoszka, która przylgnęła do mieszkania, znajdując sobie w ten sposób wyjątkowo dziwne miejsce do nauki rosyjskiego. Cały czas się na kogoś obrażała, ale że nikt nie zauważał jej wymyślnych dąsów, za każdym razem czuła się zmuszona wielkodusznie wszystkim wybaczać.
Irina Pearson, niegdyś cyrkowa akrobatka, a obecnie droga prawniczka, połyskiwała estetycznie wygolonym wzgórkiem i całkowicie nowym biustem, który wyszedł spod pewnych rąk amerykańskich chirurgów i ani trochę nie ustępował poprzedniemu. W rogu przykucnęła jej córka Julka, na którą wołali Tiszert („Julka-koszulka”) – piętnastoletnia, raczej pulchna, w okularach i jako jedyna ze wszystkich ubrana. Miała na sobie bermudy z grubego materiału i, jakżeby inaczej, koszulkę na ramiączkach. Na koszulce widniała żarówka i luminescencyjny napis w nie wiadomo jakim języku: „ПRZEJEБANE!”. To Alik jej zrobił w zeszłym roku na urodziny, kiedy jeszcze jako tako poruszał rękami…
Sam Alik leżał na szerokim tapczanie – taki malutki i taki młody, jakby był swoim własnym synem. Chociaż dzieci z Ninką akurat nie mieli. I, jasna sprawa, mieć już nie będą. Bo Alik umierał. Jakiś paraliż powoli zjadał mu ostatki mięśni. Jego ręce i nogi leżały z pokorą i nieożywieniem – nawet na dotyk były nie tyle żywe czy martwe, ile podejrzanie pomiędzy, jak zastygający gips. Najwięcej życia miały w sobie jego wspaniałe rude, gęste włosy zaczesane do przodu, no i rozłożyste wąsy, które zrobiły się nieco za duże dla jego wychudzonej twarzy.
Mijał już drugi tydzień, jak był w domu. Lekarzom powiedział, że nie chce umierać w szpitalu. Miał też swoje inne powody, o których nie wiedzieli i wiedzieć nie powinni. Chociaż w sumie ci lekarze w ekspresowym jak budka z fast foodami szpitalu, którzy nie mieli czasu spojrzeć chorym w twarz, a zaglądali tylko w usta, tyłek czy tam, gdzie co kogo bolało, nawet go polubili.
Mieszkanie od rana do wieczora stało otworem, więc tłumnie zbierali się w nim ludzie, a i na noc zawsze ktoś zostawał. Do przyjmowania gości lokal nadawał się idealnie, za to do normalnego życia wcale: loft był zaadaptowanym magazynem, w którym wzdłuż krótszej ściany wydzielono kawałek przestrzeni i wciśnięto w nią mikroskopijną kuchnię, kanciapkę z prysznicem oraz wąziutką sypialnię ze skrawkiem okna. Resztę stanowiła ogromna, oświetlona dwoma kondygnacjami okien pracownia.
W kącie, na dywanie nocowali późni goście i przypadkowi ludzie. Czasem nawet z pięciu. Drzwi jako takich w mieszkaniu nie było, wchodziło się wprost z windy towarowej, która niegdyś wwoziła pudła z tytoniem – w niematerialny sposób obecnym tu do dziś. Alik wprowadził się tutaj już dawno, prawie dwadzieścia lat temu. Nie czytając nawet, podpisał jakąś umowę, jak się potem okazało, szalenie korzystną. Do dzisiaj płacił za wynajem śmieszne pieniądze. To znaczy, nie on sam płacił, żadnych pieniędzy dawno już nie miał – nawet śmiesznych.
Zazgrzytała winda. Wyszedł z niej Fima Gruber, na wejściu zrzucając z siebie prostą niebieską koszulę. Nagie kobiety nie zwracały na niego uwagi, a i on nie spojrzał w ich stronę. Miał ze sobą wiekowy, przywieziony z Charkowa lekarski sakwojaż po dziadku. Fima był medykiem w trzecim pokoleniu, wszechstronnie wykształconym i oryginalnym, ale nie wiodło się mu najlepiej: nie zdał jeszcze tutejszych egzaminów, więc pracował tymczasowo, piąty już rok, jako ktoś w rodzaju wykwalifikowanego diagnosty laboratoryjnego w drogiej klinice. Zaglądał do pracowni codziennie, jakby z nadzieją, że przy odrobinie szczęścia uda mu się jakkolwiek Alikowi pomóc. Pochylił się nad nim i zapytał:
– Jak się masz, staruszku?
– A, to ty… Rozkład przywiozłeś?
– Jaki rozkład? – zdziwił się Fima.
– Kursowania promów… – Alik uśmiechnął się słabo.
„Koniec już blisko – pomyślał Fima. – Zaczyna tracić świadomość”.
Wyszedł do kuchni i słychać było, jak grzechocze tackami z kostkami lodu.
„Idioci, co za idioci z nich wszystkich. Jak ja ich nienawidzę” – pomyślała Tiszert.
Niedawno przerabiali w szkole grecką mitologię, więc jako jedyna domyśliła się, że Alikowi nie chodziło o South Ferry. Z gniewną i wyniosłą miną podeszła do okna, odgięła skrawek żaluzji i popatrzyła na dół. Tam zawsze coś się działo.
Alik okazał się pierwszym dorosłym, którego zaszczyciła rozmową. Podobnie jak wiele amerykańskich dzieci od najmłodszych lat ciągano ją po psychologach, nie bez powodu: rozmawiała tylko z dziećmi, strasznie niechętnie robiąc wyjątek dla matki, a pozostali dorośli po prostu dla niej nie istnieli. Nauczyciele przyjmowali jej prace w pisemnej formie – były staranne i lakoniczne. Stawiali jej najwyższe stopnie i wzruszali ramionami. Psycholodzy i psychoterapeuci konstruowali złożone i nad wyraz fantazyjne hipotezy o naturze jej dziwnego zachowania. Niestandardowe dzieciaki lubili, na tym zarabiali.
Z Alikiem poznali się podczas wernisażu, na który Irina zaciągnęła swoją nieporadną córkę. Dopiero co przeprowadziły się wtedy do Nowego Jorku z Kalifornii i Tiszert, która w jednym momencie straciła wszystkich znajomych, zgodziła się z nią pójść. Jej matka znała Alika jeszcze z czasów moskiewskiej, cyrkowej młodości, ale w Ameryce nie widzieli się od lat. Tak długo, że Irina całkiem przestała się zastanawiać, co właściwie mu powie, gdy się zobaczą. Tego dnia, kiedy spotkali się na wernisażu, chwycił lewą ręką guzik od jej marynarki, z utuczonym jak kura orłem, ostrym ruchem oderwał go, podrzucił i złapał z powrotem. Otworzył dłoń i zerknął na błyszczącego ptaka:
– Muszę ci jedną rzecz powiedzieć.
Prawa ręka zwisała mu wzdłuż boku jak martwa. Drugą przygarnął do siebie jej głowę z gęstą przędzą starannie uczesanych jasnych włosów, zebranych czarną jedwabną kokardą z naturalnymi perłami na końcach i szepnął do ucha:
– Irka, niedługo umrę.
„No cóż, umrzesz, to umrzesz. Dla mnie już dawno umarłeś…” – mogłoby się wydawać, ale poczuła pod splotem słonecznym dotknięcie wąskiego metalowego ostrza, jego powolny ruch do wewnątrz i ostry ból wzdłuż całej linii cięcia, aż do kręgosłupa. Obok stała Tiszert i wpatrywała się w nich uważnie.
– Chodźmy do mnie – zaproponował Alik.
– Jestem z córką. Nie wiem, czy będzie chciała – odpowiedziała i popatrzyła na nią.
Dziewczynka już dawno nigdzie z nią nie chodziła. Ledwie udało się ją namówić, żeby poszły razem na tę wystawę.
– Masz ochotę wstąpić do pracowni znajomego artysty? – zapytała, będąc pewna, że odmówi.
– Tego rudego? Chcę.
I poszli. Obrazy, chociaż wyraźnie nowe, bardzo przypominały te dawne.
Kilka dni później znowu do niego zajrzały. Niemalże przypadkiem – były w okolicy. Wtedy Irina dostała telefon, musi pojawić się na jakimś ważnym spotkaniu biznesowym. Zostawiła więc Tiszert w pracowni na dwie–trzy godziny, a kiedy wróciła, zastała niewiarygodną scenę: krzyczeli na siebie, jak dwa rozgniewane ptaki. Alik wymachiwał lewą ręką, prawa była już wtedy nieco podkurczona i prawie nią nie poruszał. Przysiadał, podskakiwał lekko i grzmiał:
– A nie przyszło ci kiedykolwiek do głowy, że cała rzecz w asymetrii? W niej właśnie cała rzecz! Symetria to śmierć! Całkowity zastój! Zwarcie…!
– Czego na mnie wrzeszczysz?! – odkrzykiwała z mocniejszym niż zazwyczaj akcentem, czerwieniejąc wszystkimi swoimi piegami. – A co, jeżeli mi się tak podoba? Zwyczajnie podoba! Dlaczego wy zawsze, absolutnie zawsze musicie mieć rację?!
Alik opuścił rękę.
– No cóż… – powiedział.
Irka o mało co nie zemdlała, stojąc przed windą. Alik, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, w jednej chwili rozbił zagadkową formę autyzmu, z którą jej dziewczynka zmagała się od piątego roku życia. Zapłonął w niej stary, gniewny ogień, ale natychmiast zgasł: może zamiast ciągać córkę po psychiatrach, lepiej dać jej możliwość relacji z drugim człowiekiem, której tak bardzo jej brakowało…2
Znów zazgrzytała winda. W rozsuwających się drzwiach Ninka zobaczyła kolejnego gościa; naciągając na siebie czarne kimono, poleciała go przywitać.
Drobna, ale wyjątkowo pulchna babka, ściskając ostrożnie między kolanami wypchaną bazarową torbę, z sapnięciem usadowiła się w niskim fotelu. Cała była czerwona, aż z niej parowało, a policzki wydawały się jarzyć malinowym żarem samowaru.
– Maria Ignatjewna! Trzeci dzień już pani czekam!
Babka przesunęła się na sam skraj fotela, rozsuwając poczerwieniałe nogi. Na stopach miała skarpetki w rodzaju balerinek, które nieczęsto można spotkać na tym kontynencie.
– Ale ja, Ninuś, o was nie zapomniałam. Cały czas nad Alikiem czuwam. Wczoraj już szósta wieczór ręce do modlitwy składałam… – Uniosła do twarzy Ninki nalane, zakończone dystroficznymi, zielonkawymi paznokietkami palce. – Wierz mi, tak się tym wszystkim przejmuję, że aż mnie samej ciśnienie skoczyło, ledwo nogi podnoszę… A do tego jeszcze ten przeklęty upał… Masz, przyniosłam ci ostatnie…
Wyciągnęła z materiałowej torby trzy ciemne, pękate flaszki z gęstą cieczą.
– Trzymaj. Do nacierania nową zrobiłam, i do inhalacji. A ta jest na nogi. Szmatkę nasącz i na stopy mu połóż, a z wierzchu jeszcze torbkę plastikową, taką grubą, i zamotaj. Ze dwie godzinki niech tak poleży. A jak mu tam skórki coś zejdzie, to nie szkodzi. Rozwiniesz, przemyj od razu.
Ninka z nabożeństwem patrzyła na tę dziwaczną kobietę i przyniesione przez nią specyfiki. Wzięła butelki. Jedną mniejszą przyłożyła do policzka – była chłodna. Zaniosła je do sypialni. Spuściła żaluzje i postawiła flaszki na wąskim parapecie. Stały już tam ich całe rzędy.
Maria Ignatjewna poszła nastawić czajnik. Była jedyną osobą, która w taki upał mogła pić herbatę. I nie po amerykańsku, mrożoną, tylko po rosyjsku: gorącą, z cukrem i konfiturą.
Ninka obkładała nogi Alika kompresami. Jej długie, falujące przy każdym ruchu włosy wyglądały, jakby zeszła z nich pozłota, odsłaniając głębokie srebro. Kiedy skończyła, opatuliła go lekkim prześcieradłem w pseudoszkocką, nieprzynależną żadnemu klanowi kratę. Maria Ignatjewna rozmawiała w tym czasie z Fimą. Zapytał, czy są jakieś rezultaty. Popatrzyła na niego z pogardliwą pobłażliwością i powiedziała:
– Jefimie Isakyczu! Fimoczka! Jakie znowu rezultaty?! Tu pewno trzy ćwierci do śmierci… Chociaż wiesz, powiem ci tak: wszystko w rękach Boga. A bo to raz takie rzeczy widziałam? Bywa, że człowiek jedną nogą już na tamtym świecie, ale nie, nie puszcza go. Taka w ziołach siła! Skałę skruszą. Na koniuszkach ziele najmocniejsze… Temu też kwiatki właśnie biorę, i korzonki też biorę… A jeszcze kiedy indziej było tak, że już całkiem ku ziemi się chyli, po chwili patrzysz: wstaje. W Boga trzeba wierzyć, Fima. Bez Boga i ziółko nie urośnie!
– To z pewnością – zgodził się uprzejmie Fima i potarł lewy, podziobany śladami młodzieńczej, hormonalnej walki policzek.
O istnieniu fototaksji dodatniej roślin, na temat której z natchnionym mistycyzmem głosiła grubaska z miękką jak u szmacianej lalki twarzą, wiedział z lekcji biologii w piątej klasie, ale ponieważ był, mimo wszystko, specjalistą, wiedział również, że ta cholerna choroba Alika nigdzie się nie podzieje: ostatni działający mięsień, przepona, przestaje już pracować i w najbliższych dniach nastąpi śmierć przez uduszenie. Dylemat, przed którym najczęściej stawali tutejsi lekarze – kiedy odłączyć respirator – Alik rozwiązał zawczasu: przed samym końcem wypisał się ze szpitala, odmawiając w ten sposób żałosnego dosztukowania życia pod aparaturą.
Fimę przygnębiała myśl o tym, że najpewniej to właśnie jemu przyjdzie w którymś momencie podać Alikowi leki na sen, które uwolnią go od męki duszenia się, a swoim działaniem ubocznym, jakim jest hamowanie czynności ośrodka oddechowego, zapewne zabiją… Ale innego wyjścia nie było – położyć Alika w szpitalu po wezwaniu karetki, jak to robili dwukrotnie, teraz by się pewnie już nie udało, a i ponowne wynajdywanie lewych dokumentów było skomplikowane i niebezpieczne…
– Powodzenia pani życzę – powiedział uprzejmie Fima, chwycił swój sławetny sakwojaż i nie żegnając się, wyszedł.
„Obraził się, czy jak?” – pomyślała Maria Ignatjewna.
Z tutejszego życia rozumiała niewiele. Przyjechała rok temu z Białorusi, na prośbę chorującej krewnej, ale kiedy w końcu udało jej się załatwić wszystkie dokumenty i dotrzeć tutaj, leczyć nie było już kogo. Przemierzyła ocean, wraz ze swoją cudotwórczą siłą i przemyconym zielem, na darmo. To znaczy, może niezupełnie na darmo, bo i tu znaleźli się amatorzy jej sztuki. Zajęła się więc nielicencjonowaną i nielegalną działalnością, nie obawiając się żadnych związanych z tym nieprzyjemności. Wytłumaczyć jej, że są różne pozwolenia i podatki, nikt nie był w stanie. Dziwiła się jedynie w odpowiedzi: „Co to u was za porządki? Ja tutaj leczę, z tamtego świata, można powiedzieć, ludzi wracam, to czego mam się bać…”. Ninka wypatrzyła ją w malutkiej cerkwi na Manhattanie i od razu doszła do wniosku, że to Bóg zesłał jej znachorkę dla Alika. W ostatnich latach, jeszcze przed jego chorobą, Ninka przeszła na prawosławie, zadając tym samym wielki cios wcześniejszemu obskurantyzmowi: karty do tarota, będące dotychczas jej ulubioną rozrywką, uznała za grzech i podarowała Gioice.
Maria Ignatjewna przywołała Ninkę kiwnięciem palca. Ta wskoczyła jeszcze szybko do kuchni, nalała do szklanki soku pomarańczowego, wódki i wrzuciła garść okrągłych kostek lodu. Od dawna już piła na miejscową manierę: słabo, słodko i bezustannie. Zamieszała patyczkiem, łyknęła. Maria Ignatjewna też zamieszała – łyżeczką w filiżance z herbatą – i odłożyła ją z brzęknięciem na stół.
– Słuchaj no teraz, co ci powiem – zaczęła surowo. – Ochrzcić go trzeba, koniec kropka. Inaczej nic mu nie pomoże.
– Ale jak on nie chce, ile razy mam to pani powtarzać! – uniosła się Ninka.
– Starczy tego krzyczenia – odburknęła, ściągając niemal nieistniejące brwi. – Wyjeżdżam niedługo. Papiery mi się te, no, wiesz które, pokończyły. – Na myśli miała dawno nieważną już wizę, ale ani jednego obcego słowa zapamiętać nie była w stanie. – Pokończyły się papiery. Wyjeżdżam. Nawet bilet już mam odbity. Jak Alika nie ochrzcisz, to go porzucę. A jak ochrzcisz, Ninuś, to będę się za niego wstawiać, popracuję nad nim, chociażby i z daleka… Inaczej nie będę miała jak… – I w teatralnym geście rozłożyła króciutkie rączki.
– Nic nie poradzę. On nie chce. Śmieje się ze mnie. Niech mnie twój Bóg, mówi, bezpartyjnym przyjmie – odpowiedziała Nina i spuściła słabą, malutką główkę.
Maria Ignatjewna aż wybałuszyła oczy.
– Ale, Ninuś, jak tak można?! Wy tu jak jacyś dzicy żyjecie. I na co by mieli być Bogu partyjni?
Ninka machnęła ręką i dopiła lurowaty napitek. Maria Ignatjewna nalała sobie jeszcze herbaty.
– Ech, biedna jesteś, dziecinko. Ale wiesz, w domu Boga jest mieszkań wiele. Przeróżnych ludzi widziałam dobrych: i Żydów, i innych tam. Dla każdego jest miejsce przygotowane. Konstantin mój na przykład, co mi go dawno zabili, chrzczony był i czeka na mnie, gdzie wszystkim przyjdzie. Co prawda pożylim ze sobą wszystkiego ze dwa lata, wdową zostałam, jak miałam dwadzieścia jeden, a że święta nie jestem, to zdarzyło się potem zgrzeszyć, kłamać nie będę, ale drugiego męża nie miałam. Więc czeka na mnie. Rozumiesz teraz, o czym mówię? O co się martwię? Cobyście tam osobno nie byli. Ochrzcij go jakkolwiek, choćby i w malignie… – pouczała Maria Ignatjewna.
– Ale jak to w malignie? – powtórzyła za nią zdziwiona Nina.
– Chodźmy gdzieś, dalej od ludzi – wyszeptała z powagą Maria Ignatjewna i chociaż wszyscy wspomnieni ludzie skupili się wokół Alikowego łóżka, a w maluczkiej kuchni nikogo nie było, wypchnęła Ninkę do składzika. Usadziła ją na plastikowym koszu na brudy, a sama siadła na różowej klapie sedesu. Tu właśnie, w najmniej odpowiednim z miejsc, Ninka otrzymała wszystkie niezbędne nauki…
Chwilę potem przyszła Faina – krzepka i mocna jak dziadek do orzechów, z ciosaną jak w drewnie twarzą i płową słomą na głowie. Była jednym ze świeżych bywalców, ale szybko się zadomowiła.
– Aparat kupiłam – oznajmiła już na progu pokoju Alika i zamachała nowiutkim pudełkiem nad jego nieruchomą głową. – Polaroid! Z filmem odwrotnym! Dalej, robimy sobie zdjęcie!
Miała w tym kraju jeszcze mnóstwo nowych rzeczy do spróbowania, więc chciała jak najszybciej wszystkiego ponakupować, posmakować, ocenić i wyrobić sobie na każdy temat zdanie.
Walentina powachlowała Alika prześcieradłem, ale jemu jedynemu nie było gorąco. Rzuciła je obok, przecisnęła się za jego plecy i usiadła, opierając się o wezgłowie łóżka. Podciągnęła Alika wyżej i przycisnęła jego ciemnorudą głowę do samiutkiego splotu słonecznego – tam, gdzie według słów jej świętej pamięci babci mieszkała „duszka”. I nagle z oczu trysnęły jej łzy żalu nad Alikiem, nad jego biedną głową, która tak bezsilnie wsparła się jej pod pierś. Jak u dziecka, które jeszcze nie umie utrzymać główki. Nigdy podczas trwania ich długiego romansu nie doświadczyła tak przenikliwego, żywego uczucia: chciała trzymać go w rękach, na rękach, najlepiej w ogóle schować go w najgłębszym zakamarku swojego ciała, ukryć przed tą cholerną śmiercią, która już tak widocznie dotknęła jego rąk i nóg.
– Gąski, gąski do domu! Idziecie dziewczyny czy nie?! – zawołała z uśmiechem na ustach, ocierając dłonią pot z czoła i łzy z policzków.
Przesunęła się, zwieszając na ramionach Alika swoje okazałe piersi w czerwonym staniku. Z boku, zginając mu nogę w kolanie i przytrzymując ją ramieniem, usiadła Gioika, a z drugiej strony, dla fotograficznej symetrii, Tiszert.
Faina długo obracała w rękach aparat, nie mogąc znaleźć wizjera, a kiedy już przez niego spojrzała, parsknęła:
– Kurde, Alik, klejnoty na pierwszym planie. Przykryjcie go czymś.
Tak naprawdę na pierwszym planie leżały rurki od cewnika.
– Jeszcze czego, takie piękno przykrywać – zaoponowała Walentina, a Alik zrobił niezadowoloną minę i powiedział:
– Mało pożytku z tego piękna.
– Fainuś, poczekaj – poprosiła Walentina.
Podsunęła Alikowi pod plecy dwie duże rosyjskie poduszki z generalskiego posagu Niny, przeczołgała się po materacu i odkleiła od intymnego miejsca różowy plaster, którym przytwierdzone było całe oporządzenie.
– Niech sobie trochę odetchnie, na wolności pobiega…
Alik uwielbiał wszelkiego rodzaju żarty, te niskich lotów też potrafiły go rozbawić. Walentina zrobiła wszystko szybko, doświadczoną ręką. Są takie kobiety – urodzone pielęgniarki – których dłonie na wszystkim z wyprzedzeniem się znają, niczego nie trzeba ich uczyć.
Tiszert nie wytrzymała i wyszła z pokoju. Mimo że jeszcze w zeszłym roku spróbowała wszystkiego najpierw z Jeffreyem Leszczynskim, a potem z Tomem Kane’em, i doszła do wniosku, że żaden seks nie jest jej do niczego potrzebny, to z jakiegoś powodu grzebanie przy cewniku ją ruszyło. Jak ona go wzięła do ręki… Co one tak wszystkie się do niego kleją…
Prysznic był akurat wolny. Ściągając szorty, namacała przez tkaninę schowane w kieszeni prostokątne pudełeczko. Położyła spodnie tak, żeby nie wypadło. Instrukcję dobrze zapamiętała. Dzisiejszą noc spędziła przy Aliku. Nie całą, kilka godzin. Ninka odpłynęła w pracowni i tam już została, a Alik wciąż jeszcze nie spał. Poprosił ją, więc zrobiła wszystko tak, jak chciał – teraz schowane do kieszeni pudełeczko było dowodem tego, że najbliższą mu osobą jest właśnie ona.
Woda nie była zbyt chłodna, rury mocno się nagrzewały w taki upał. Ręczniki wisiały mokre. Wytarła się byle jak, włożyła ubrania na wilgotne ciało i wymknęła się z mieszkania – nie chciała robić sobie z nimi zdjęcia, dotarło to do niej.
Poszła w stronę rzeki Hudson, potem skręciła w kierunku promu. Ciągle myślała o jedynym normalnym dorosłym człowieku, który, jakby jej na złość, zabiera się z tego świata, zostawiając ją samą z tymi wszystkimi rosyjskimi, żydowskimi, amerykańskimi idiotami, których banda otacza ją od urodzenia…3
Alikowi coś działo się ze wzrokiem: widzenie gasło i wyostrzało się jednocześnie. Wszystko lekko się powiększyło i zmieniło gęstość. Twarze przyjaciółek nagle stały się jakby ciekłe, a przedmioty delikatnie popłynęły, przy czym nurt ten był raczej przyjemny i odsłonił nowe relacje między przedmiotami. Róg pokoju przecinała pojedyncza, stara narta i brudna biel ścian żwawo rozbiegała się od niej na różne strony. Jej ruch wstrzymywała kobieca postać siedząca na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i opierająca potylicę o chwiejną biel. Właśnie to miejsce, styku jej głowy i ściany, stanowiło najtrwalszy punkt całego obrazu.
Ktoś podciągnął dół żaluzji i światło padło na ciecz w butelkach, która rozbłysnęła głęboką zielenią i ciemnym złotem. Flaszki wypełnione były do różnych poziomów i w tym butelkowym ksylofonie Alik raptem rozpoznał swoją młodzieńczą fascynację. W tamtych latach namalował mnóstwo martwych natur z butelkami. Tysiące butelek. Być może nawet więcej, niż wypił… Nie, wypił mimo wszystko więcej. Uśmiechnął się i zamknął oczy.
Ale flaszki nigdzie się nie podziały: stały w chybotliwych, pobladłych rządkach po wewnętrznej stronie powiek. Rozumiał, że to ważne. Myśli pełzły powoli i rozlaźle, jak nabrzmiałe obłoki. Te butelki, butelkowe rytmy. Bo i muzyka dochodziła… Skriabinowskie światłodźwięki, w których temat się kiedyś zagłębił, okazały się całkowitą bzdurą – świetlna klawiatura była mechanistyczna i uboga. Zaczął więc wtedy studiować zasady optyki i akustyki, lecz i ta droga do niczego go nie doprowadziła. Jego martwe natury nie były złe, ale też ich brak niczego by nie zmienił. A i o Morandim nie miał wówczas bladego pojęcia.
Później wszystkie te obrazy dokądś wywiało, ani jeden się nie uchował. No może gdzieś jeszcze w Petersburgu, u jakichś ówczesnych znajomych coś by się znalazło, albo u Kazancewów w Moskwie… Boże, jak oni wtedy pili. I butelki zbierali. Te zwykłe zwracali, żeby dostać kaucję, a zagraniczne lub starsze, z kolorowego szkła, zatrzymywali.
Te, które stały wtedy na wieńczącym dach pasie blachy, były właśnie z ciemnego szkła, po czeskim piwie. Nie mogli sobie potem przypomnieć, kto je tam postawił. W kuchni u Kazancewów znajdowały się niskie drzwiczki do lukarny, a w lukarnie okno, przez które dało się wyjść na dach. Przez nie właśnie wyfrunęła Irka. Niby nie było w tym nic wyjątkowego – bez przerwy biegali, tańczyli czy opalali się na tamtym dachu. Zsunęła się po stromym spadzie na tyłku, a kiedy się podniosła, na białych dżinsach wyraźnie odznaczały się dwie ciemne plamy, na całe pośladki. Stała na samej krawędzi dachu – stąpająca lekko, cudowna dziewczyna. Bóg zesłał im siebie dla pierwszej miłości, więc wszystko robili porządnie, bez drogi na skróty, póki się w niebie nie rozdzwoniło.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._