- W empik go
Wet. Moi wspaniali dzicy przyjaciele - ebook
Wet. Moi wspaniali dzicy przyjaciele - ebook
Po ukończeniu studiów Luke pełen zapału rozpoczął pracę jako weterynarz w niewielkim miasteczku w brytyjskim hrabstwie Dorset. Nie spodziewał się, że pierwsza operacja kociego oka nie będzie najtrudniejszym zadaniem, jakie go czeka. W swojej kilkunastoletniej praktyce spotkał się z rozwścieczoną kozą broniącą dostępu do zakochanego w niej osła, przyklejoną do palców lekarza myszą, świątynnym słoniem w Indiach oraz wyjątkowo agresywną wiewiórką. Luke Gamble opowiada nie tylko o zabawnych utarczkach ze zwierzętami i ich właścicielami, ale przede wszystkim o przeżyciach i wyzwaniach, które pomogły mu odnaleźć swoją własną drogę. Trudna walka z epidemią dziesiątkującą bydło zmusiła go do stawienia czoła wielu ludzkim dramatom, podróż na drugi koniec świata skłoniła go do założenia międzynarodowej organizacji pomagającej zwierzętom, a chęć zdobycia ślicznej dziewczyny - do przebiegnięcia jednego z najtrudniejszych maratonów. Wspomnienia Luke'a Gamble'a to rzecz trzymająca w napięciu, śmieszna, zaskakująca wzruszająca i miejscami romantyczna. I chociaż określenia te pasują bardziej do powieści przygodowej niż do autobiografii weterynarza, autoironia i wrażliwość, z którą autor opisuje zabawne przypadki i trudne wybory sprawiają, że jego opowieść to znakomita książka nie tylko dla miłośników zwierząt.
Luke Gamble to współczesny James Herriot!
BFKbooks.com
- No to co się tu stało? - zapytałem.
- Przejechała ją ciężarówka - odparła dziewczynka.
- Duża niebieska ciężarówka! - wtrącił jej brat, kiwając smutno głową.
- A wy ją podnieśliście, tak? Tę wiewiórkę?
- Zaraz do niej podbiegłem, a ona leżała i się nie ruszała. - Chłopczyk pociągnął nosem i spojrzał na mnie. - Mama dała nam pudełko i włożyłem ją do środka - powiedział ze łzami w oczach. - Czy ona wyzdrowieje?
- Nie jestem pewien - odparłem - ale zrobię, co będę mógł. Rzućmy na nią okiem.
Otworzyłem pudełko, spodziewając się, że zobaczę spłaszczonego małego, kudłatego gryzonia patrzącego na mnie nieruchomymi oczami, z zastygłym grymasem uśmiechu. [...]
Wiewiórka wystrzeliła z pudełka z prędkością światła. Uchyliła się przed moją - daremną - próbą pochwycenia jej, przeleciała przez pokój, zrzuciła dwa obrazki ze ściany, wskoczyła chłopcu na głowę i odbiła się z niej jak z trampoliny w kierunku otwartego okna.
Nie na darmo jednak Sheila jest superpielęgniarką z piętnastoletnim doświadczeniem. Może przewidziała moją głupotę, bo, dokładnie w tym momencie, kiedy popełniłem zbrodnię otwarcia pudełka, rzuciła się przez pokój i zamknęła z trzaskiem okno.
Wiewiórka odbiła się od szyby, a ja skorzystałem z okazji i złapałem ją mocno za szyję. Wiła się i drapała, próbując się uwolnić. Wrzucając wiewiórkę z powrotem do pudełka, uśmiechnąłem się do zszokowanych dzieci i wyszczerzyłem do Sheili. Ta tylko uniosła brwi.
- Wyleczył ją pan! - zawołał chłopiec.
Popatrzyłem na niego, niepewny, co odpowiedzieć.
- Tak - powiedziała Sheila, wyprowadzając dzieci z pokoju przyjęć. - Jest genialnym weterynarzem.
(fragment)
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-399-3 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W porannej poczcie przyszła wyjątkowo gruba koperta od mojego najlepszego przyjaciela, Sama. Urodził się w RPA jako najstarszy z trzech braci i przeprowadził do Kornwalii, kiedy miał dziesięć lat. Poznaliśmy się w pierwszym dniu studiów w Bristolu. Moi rodzice poczuli się w obowiązku mnie odwieźć, pokonali więc trzygodzinną trasę z naszego rodzinnego domu w South Downs, równie jak ja ciekawi moich nowych kątów. Pierwszą rzeczą, jaką zapamiętałem z uniwersytetu, był widok Sama wiszącego do góry nogami na dwóch paskach przymocowanych nad futryną drzwi w holu. Ja z kolei byłem zupełnie zielony i obładowany niepotrzebnymi przedmiotami, które naiwnie uznałem za niezbędne do przeżycia pierwszego roku z dala od domu.
Jeśli mama i tata poczuli się zaniepokojeni faktem, że będę mieszkać ze studentem, który najwyraźniej uważał się za jakiegoś nietoperza, dobrze to ukryli. Rzuciwszy Samowi przyjazne „dzień dobry” – jak gdyby to, że wisi do góry nogami, było najnormalniejszą rzeczą na świecie – zanieśli moje graty do pokoju wielkości niedużej szafy i natychmiast odjechali. Miałem różne ohydne drewniane maski, makatki i płyty CD, ale w szale pakowania się na ostatnią chwilę zapomniałem o jakimkolwiek jedzeniu, więc podejmując wspólny wysiłek zaoszczędzenia naszych ograniczonych zasobów pieniężnych na rzeczy w życiu istotne, Sam zszedł z futryny, odgrzał dwa pierogi kornwalijskie i ugotował warzywa z mrożonki, podczas gdy ja wyskoczyłem po piwo. Był to początek solidnej przyjaźni, która przetrwała pięć lat wspólnego mieszkania, zwieńczonego, w co aż nie chciało się wierzyć, przyjęciem nas obu w poczet świeżo upieczonych weterynarzy. Poczuwszy zew wolności po długich latach studiów, Sam zaczął od razu specjalizować się w leczeniu małych zwierząt, a ja wybrałem drogę weterynarii ogólnej, bo zależało mi na jak największej różnorodności w codziennej pracy.
Sam interesował się kardiologią i chciał zostać znakomitym klinicystą małych zwierząt. Dzięki niezrównanej lotności umysłu oraz talentowi do przewidywania, jakie tematy pojawią się na niekończących się egzaminach, które musieliśmy zdawać, obronił dyplom śpiewająco i dostał dobrze płatną pracę w jednym z najlepszych szpitali dla małych zwierząt w hrabstwie Kent. Kiedy ja zmagałem się z ludźmi pokroju pana Tubbiego i Martina, Sam realizował misję pięcia się po szczeblach kariery i budowania świetlanej przyszłości zawodowej.
Szarpnąłem mocno kopertę, wiedząc już, co jest w środku. Sam przysłał mi prospekty luksusowych kurortów na greckiej wyspie Samos w północno-wschodniej części Morza Egejskiego. Umiarkowanie ekskluzywna, wyspa była podobno wakacyjnym rajem – a ja próbowałem przekonać Sama, że powinien udać się tam ze mną na tygodniowy wypad. Niestety, wyjazd, o jakim ja myślałem, nieco się różnił od wycieczki, jaką planował Sam.
Kilka tygodni wcześniej pan Spotswode odciągnął mnie na bok i opowiedział mi o swoich nowych znajomych – pewnym zamożnym małżeństwie, które mieszkało na wyspie i które bardzo martwiła duża liczba bezdomnych psów wałęsających się tam po ulicach.
Para finansowała schronisko dla psów na Samos, ale brakowało tam weterynarza, a psy trzeba było wysterylizować.
– Ja już tam byłem, Luke – wyjaśnił pan Spotswode, odwracając małego chomika brzuchem do góry, żeby sprawdzić mu szwy. – Wsparliśmy ich nawet finansowo. Od ciebie jednak potrzebuję wsparcia czasowego.
Uniosłem brew.
– Chciałbym, żebyś tam pojechał, Luke. – Włożył chomika z powrotem do klatki. – Twoja misja – uśmiechnął się – jeśli się jej podejmiesz, będzie polegać na udzieleniu wsparcia medycznego i wysterylizowaniu psów.
– Na Samos, panie Spotswode?
– Na Samos, Luke. Schronisko jest gotowe pokryć koszty przelotu i możesz zabrać ze sobą drugiego weterynarza, żeby podzielić się z nim pracą. – Wytarł ręce. – Spędzenie całego tygodnia na sterylizowaniu psów nie jest szczególnie przyjemne.
Jeszcze tego samego wieczoru zadzwoniłem do Sama. Tak jak się spodziewałem, jego wizja idealnych wakacji na Samos nie do końca współgrała z wymaganiami pana Spotswode’a. Sterylizacja psów powinna nam zająć najwyżej połowę czasu, zdawał się mówić Sam – a prospekty kurortów miały mi ten fakt zasygnalizować.
– Moja żona ma błonę między palcami stóp – powiedział pan Baffer, utkwiwszy we mnie nieruchome spojrzenie wytrzeszczonych oczu.
Popatrzyłem na niego z szacunkiem. Dżentelmen ów wszedł do gabinetu z kartonowym pudełkiem w ręku. Miał proste brązowe włosy, przykrywające pryszczate czoło, i krótki, spłaszczony nos. Był niski, wyglądał zupełnie niegroźnie i nie widać było u niego nawet cienia uśmiechu. Kiedy człowiek potrafi na wejściu wygłosić taki tekst z całkowicie kamienną twarzą, zasługuje na odrobinę podziwu.
To, co znajdowało się w pudełku, w ogóle się nie ruszało. Pan Baffer trzymał karton przed sobą obiema rękami, jakby było to szklane naczynie pełne po brzegi śmiertelnie trującego płynu, który w każdej chwili może się rozlać. Poczułem się zaintrygowany – cokolwiek siedziało w środku, ani drgnęło. Mało które zwierzę zamknięte w kartonowym pudle pozostaje absolutnie nieruchome – o ile oczywiście jeszcze żyje. Błysnęła mi myśl, że może właśnie trafiłem na swojego pierwszego autentycznego wariata. Jeśli pan Baffer przyszedł do lecznicy z pustym pudełkiem, chcąc jedynie pogawędzić ze mną o swojej żonie z błoną między palcami stóp, Holly, Sheila i Rob nigdy się ode mnie nie odczepią. Nie byłem pewny, jak zareagować.
– Pewnie żona świetnie pływa – powiedziałem z krzepiącym uśmiechem, licząc na to, że pan Baffer w końcu pęknie i roześmieje się razem ze mną.
– Nie ma błony między palcami u rąk – rzekł na to z naciskiem, jakby rozczarowany moimi wygłupami. – Tylko u nóg.
Postawił pudełko na stole do badań, przeciągnął pulchną dłonią po włosach i spojrzał mi w oczy. Po twarzy nie przemknął mu nawet cień uśmiechu.
– U obu nóg? – ciągnąłem, postanawiając sobie, że nic w tej rozmowie mnie nie zdziwi, nie mogłem się jednak powstrzymać od spoglądania na pudełko.
– Tak, u obu. Tak jak Brian. Ale ciekawa rzecz: kiedy wchodzi na głęboką wodę, to mimo tych błon tonie jak kamień – odpowiedział pan Baffer z pełną powagą.
– A to dlaczego? – usłyszałem swój głos.
Pan Baffer wzruszył ramionami, bo odpowiedź była oczywista:
– Nigdy nie nauczyła się pływać.
– No tak – pokiwałem współczująco głową. – To wiele wyjaśnia.
Popatrzyliśmy na siebie z panem Bafferem, a pudełko leżało sobie spokojnie między nami na stole do badań. Zaległa cisza. Czułem, że ręce wyciągają mi się w stronę kartonu. Nadchodziła chwila prawdy. Co mam zrobić, jeśli pudełko będzie puste? Jak mogę leczyć wyimaginowane zwierzę?
– Brian nie je od tygodnia – powiedział nagle pan Baffer, patrząc ze smutkiem na stół. – Gaśnie w oczach.
Uznałem to za ogromny krok naprzód w relacji z klientem. Okazuje się, że Brian faktycznie siedzi w pudełku. Wyciągnąłem powoli rękę, delikatnie uniosłem klapy i zajrzałem do ciemnego wnętrza.
– Panie Baffer, przyniósł pan do gabinetu gigantyczną żabę...
– Afrykańską żabę byka – sprostował pan Baffer, obrzucając mnie spojrzeniem pełnym wzgardy za tak prostacki opis Briana.
– Oczywiście – powiedziałem pospiesznie, daremnie próbując sprawić wrażenie, że wiem wszystko o tak typowym zwierzątku domowym jak afrykańska żaba byk.
Ogromny płaz wypełniał całe pudełko. W życiu nie widziałem tak wielkiej żaby. Moje dotychczasowe kontakty ze zwierzętami egzotycznymi były mocno ograniczone. Kiedy w czasach studenckich mieszkałem z Samem, przechodził on fazę fascynacji wężami i jednego hodował. Na początku był to przyjazny trzydziestocentymetrowy pyton skalny, który jednak wkrótce zmienił się w znacznie mniej przyjaznego metrowego pytona skalnego, w związku z czym właścicielka mieszkania zagroziła nam eksmisją. Znalezienie węża w pokoju Sama, hodowli myszy w łazience i bardzo pijanego, nieprzytomnego nagiego szkockiego zawodnika rugby w przedpokoju to, jak się okazało, było dla niej trochę za dużo.
Ten epizod z mojego studenckiego życia oznaczał, że miałem kiedyś do czynienia z wężem, więc – jak wszyscy świeżo upieczeni absolwenci weterynarii, którzy raz znaleźli się w pobliżu egzotycznego zwierzęcia – na każdej rozmowie kwalifikacyjnej twierdziłem, że mam pewne doświadczenie z egzotyczną fauną.
Daremnie zastanawiając się, czym się żywi afrykańska żaba byk, ostrożnie dotknąłem oliwkowozielonego ciała Briana, wyjąłem go z pudełka i postawiłem na stole. Musiał ważyć dobrze ponad kilogram. Zauważyłem, że podobnie jak żona pana Baffera, miał błonę pławną tylko między palcami tylnych kończyn. Wszystko układało się w logiczną całość – no, przynajmniej trochę.
– Kiedy zadzwoniłem, powiedziano mi, że to pan jest tu specjalistą od zwierząt egzotycznych. Tak też podaje strona internetowa. To była długa wyprawa autobusem, ale Brian wiele dla mnie znaczy. – Spoglądając na swoją żabę, pan Baffer po raz pierwszy się uśmiechnął.
Myślałem, że Rob żartował, mówiąc, że recepcjonistka robi mi reklamę specjalisty od zwierząt egzotycznych. Zakładałem, że to takie kpiny po pamiętnym incydencie z wiewiórką, zaliczoną do totalnej egzotyki, ale najwyraźniej rzecz nabrała oficjalnego charakteru.
– Podobno studiował pan też w Cambridge.
To była prawda. Przedłużyłem sobie studenckie życie dzięki rocznemu stypendium z medycyny i chirurgii na Uniwersytecie Cambridge. Nie miałem serca powiedzieć panu Bafferowi, że dotyczyło ono dużych zwierząt – żab, nawet afrykańskich żab byków, raczej nie było w programie.
– Słyszałem, że ma pan takie świetne wykształcenie i jest pan specjalistą od zwierząt egzotycznych. Chyba miałem szczęście, że udało mi się tak szybko umówić na wizytę. To taka ulga móc się do pana zgłosić. Tak się o niego martwię. – Pan Baffer popatrzył na mnie, szukając jakiegoś potwierdzenia, że codziennie od rana do wieczora badam żaby.
– Czym go pan normalnie karmi? – zapytałem.
– Teraz jest już dorosły, więc je myszy.
Nigdy aż do tej chwili nie brałem pod uwagę, że może mnie ugryźć żaba. Nawet przez myśl mi to nie przeszło – od czasu do czasu obawiałem się pająków z rodziny skakunów, ogromnych ptaków, zdziczałych psów i, oczywiście, wiewiórek, ale nigdy żab. W każdej historyjce, którą czytałem w dzieciństwie, żaby występowały jako pozytywni bohaterowie, urocze stworzenia składające skrzek, z którego wylęgają się kijanki. Brian był jednak prawdziwym monstrum i całe moje dziecięce wyobrażenie o tych słodkich małych płazach pluskających się w ogrodowym stawie legło w gruzach. Brian jadł myszy – więc dlaczego nie miałby się skusić także na palce swojego weterynarza.
– Na czym dokładnie polega problem? – zapytałem.
Brian siedział nieruchomo na stole w pokoju przyjęć. Nawet nie zaskrzeczał.
– Nic nie je – zaczął pan Baffer. – To przez to oko. Zaraz, siedzi odwrócony nie w tę stronę.
Pan Baffer wydał z siebie dziwny dźwięk, jakby gruchanie połączone z cienkim piskiem. Schylił się, szepcząc Brianowi jakieś słodkie głupstewka, i z ogromną czułością go odwrócił.
Przyjrzałem się Brianowi i dostrzegłem problem – jego prawe oko, teraz zwrócone w moją stronę, było owrzodziałe i wyraźnie wdało się w nie zakażenie. Oczy i egzotyczne zwierzęta stawały się niepokojącym motywem pierwszych miesięcy mojej pracy.
– To go musi boleć – powiedziałem ze zdumieniem. Nie byłem pewien, jak żaby reagują na ból, ale wydawało się logiczne, że to dlatego Brian stracił apetyt. Zakażone oko wyglądało strasznie.
Pan Baffer patrzył na mnie wyczekująco.
– Jak to się stało?
– Chyba zawadził okiem o krawędź plastikowego pociągu – odparł pan Baffer. – Widzi pan, w domu go wypuszczam, a mam model kolejki. Brian lubi przychodzić na stację i chyba myślał, że mój nowy model ekspresu Flying Scotsman jest, no, jadalny. Skoczył i jakby źle wymierzył. Był potem bardzo roztrzęsiony.
Na chwilę odjęło mi mowę. Popatrzyłem na pana Baffera.
– Czyli kiedy Brian próbował zjeść jeden z pana modeli pociągów, w efekcie uderzył się o niego okiem?
– Ten Flying Scotsman! – Pan Baffer zaklął. – Wyrzuciłem go. Nie mogę pozwolić, żeby Brian znów się zranił, prawda? – Wyciągnął rękę i pogłaskał Briana, który wykonał mały skok do przodu. – Próbowałem wszystkiego, ale krople do oczu nie skutkują, a antybiotyki, które dostałem od lokalnego weterynarza, też nic nie dają. Brian cierpi katusze. Poszedłem jeszcze raz do naszego weterynarza, ale powiedział, że nie wie, co jeszcze może zrobić. To dwie godziny autobusem, ale stwierdził, że pan będzie mógł pomóc. Dał mi na pana namiary.
Zapisałem sobie w pamięci, żeby znaleźć tego weterynarza i zdzielić go mocno w ucho.
Brianem powinien się zająć specjalista od zwierząt egzotycznych, a nie weterynarz zaraz po studiach, który pracuje od dwóch miesięcy, a jego dotychczasowe doświadczenie z egzotyczną fauną ogranicza się do tego, że dwa razy trzymał w rękach węża w latach studenckich i został zaatakowany przez wiewiórkę.
– Panie Baffer, muszę coś panu wyjaśnić, ja nie...
– Wiem, że nie wygląda to dobrze – wtrącił pan Baffer, miętosząc czapkę w dłoniach. – Ale proszę – ciągnął – proszę, niech pan zrobi, co w pana mocy. Nie mogę patrzeć, jak marnieje.
Głos mu się łamał ze wzruszenia, kiedy spoglądał na Briana. Uświadomiłem sobie, że biedak nie ma już do kogo się zwrócić.
Delikatnie pomacałem obszar wokół oka Briana, zyskując parę cennych chwil na rozważania, co właściwie mógłbym zrobić. Kiedy przeciągnąłem mu palcami po grzbiecie, znów kicnął w przód.
– Och, lubi pana! – zapiszczał pan Baffer. – Normalnie skacze tak tylko dla mnie!
Próbowałem się uśmiechnąć, ale wyszedł z tego bolesny grymas. Za to pan Baffer rozpromienił się. Diagnoza była właściwie całkiem prosta – żaba cierpiała z powodu nieodwracalnie uszkodzonego oka i w efekcie nie jadła. Jeśli Briana pozostawi się w obecnym stanie, umrze. Nie miałem pojęcia, jak długo wielkie afrykańskie żaby byki mogą wytrzymać bez jedzenia, ale, sądząc po rozmiarach Briana, podejrzewałem, że musi jeść całkiem sporo, a według pana Baffera od jego ostatniego posiłku minęło już dziesięć dni.
Każde inne zwierzę cierpiące na przewlekły, nieustępujący ból wywołany uszkodzeniem oka, które nie reaguje na leki, kwalifikowałoby się do usunięcia tego oka. Zostałem jednak okrzyknięty żabim zbawcą, co w niemałym stopniu wynikało z mojej własnej swobodnej interpretacji tego, co oznacza doświadczenie w pracy ze zwierzętami egzotycznymi – a nie miałem zielonego pojęcia, jak przeprowadzić taką operację.
– Są specjalistyczne kliniki, w których prawdopodobnie mogliby usunąć mu oko.
Właściciel Briana patrzył na mnie zszokowany, w milczeniu.
– Panie Baffer, myślę, że to konieczne. Pomogę panu, na ile tylko zdołam, ale uważam, że powinien pan pójść z Brianem do specjalisty.
– Nie – padła zdecydowana odpowiedź. – Chcę, żeby pan to zrobił. Brian pana lubi. On potrzebuje pomocy, a pan jest weterynarzem od zwierząt egzotycznych, polecono mi pana. Ma pan te wszystkie studia!
– Ale...
Pan Baffer zerknął na zegarek.
– Muszę zdążyć na autobus. – Zamachał rękami. – Ale wrócę jutro. Niech się pan nim zaopiekuje. Wiem, że mogę na pana liczyć! – Odwrócił się jeszcze w drzwiach. – Brian jest moim najlepszym przyjacielem.
I zanim zdążyłem dać mu formularze do podpisu, pan Baffer posłał Brianowi ostatni uśmiech, odwrócił się raptownie i wyszedł z gabinetu.
Zbierając pospiesznie myśli, włożyłem Briana do pudełka i wypadłem na korytarz w pogoni za panem Bafferem, którego złowiłem kątem oka, jak wychodzi z gabinetu głównym wyjściem. Zmierzałem tam szybkim krokiem, kiedy za mną rozległ się przenikliwy krzyk.
Zamarłem. Nie zamknąłem pudełka. Odwróciwszy głowę, zobaczyłem charakterystyczną sylwetkę Briana posuwającego się skokami z gabinetu do poczekalni. Chuda kobieta o mysich włosach, przyciskając do piersi pudelka, wdrapała się szybko na jedno z krzeseł i zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej.
– Brian! – zawołałem.
– Brian? – zapytał jakiś głos.
Za kontuarem ukazała się Sheila. Pokręciła lekko głową z dezaprobatą, podniosła otwierany blat, podeszła do Briana, zgarnęła go z podłogi i zniknęła za drzwiami. Uśmiechnąłem się do kobiety w poczekalni i z rezygnacją poszedłem za Sheilą.
– Mam kolejną operację oka – oznajmiłem. – Staję się powoli etatowym okulistą zwierzęcym.
Kiedy nakreśliłem jej pokrótce sytuację, Sheila zawołała Holly. Ta zaś, jak zwykle, dostała ataku śmiechu.
– Co ty masz takie szczęście do oczu? – zapytała retorycznie.
Pojawił się pan Spotswode, żeby spojrzeć na Briana, i niebawem przez gabinet przewinęli się wszyscy weterynarze, pielęgniarki, recepcjonistki, sprzątaczki i praktykanci. W ciągu piętnastu minut Briana obejrzało około dwudziestu osób, ale ja nadal nie miałem pojęcia, jak rozwiązać problem.
Żaden podręcznik nie podawał szczegółów operacji usunięcia oka żabie, więc podszedłem do komputera i zacząłem szukać jakichś wskazówek w internecie. Kiedy nie znalazłem żadnej cudownej recepty, zadzwoniłem do Sama, żeby przedstawić mu w zarysie swoje kłopotliwe położenie i zobaczyć, czy ma jakieś genialne pomysły. Nie miał, podobnie jak miejscowe zoo i „prawdziwy” specjalista od zwierząt egzotycznych z Londynu. Byłem bliski rozpaczy, kiedy w drzwiach ukazała się głowa Sheili.
– Zadzwoniłam do znajomej, która ma kuzynkę, której chłopak pracuje w akwarium – zaczęła.
Uniosłem brwi.
– Używa specjalnego środka do znieczulania ryb w okresie tarła, kiedy je transportują na duże odległości do innych kolekcji – ciągnęła Sheila. – Można go też stosować u żab, wchłania się przez skórę.
Wręczyła mi karteczkę z zapisaną nazwą leku, a ja czym prędzej rzuciłem się do kompendium farmakologii. MS-222 (metanosulfonian trikainy) okazał się strzałem w dziesiątkę, więc po przestudiowaniu informacji na jego temat zadzwoniłem do dostawcy leków i zamówiłem partię tego środka na następny dzień. Krok pierwszy wykonany. Mogłem znieczulić Briana.
Krok drugi miał być zdecydowanie trudniejszy.