- promocja
Weź nie czaruj - ebook
Weź nie czaruj - ebook
W świecie pełnym magii, czarownic i niezwykłych stworzeń Tilda czuje się jak wyrzutek. Mimo że urodziła się w jednej z najpotężniejszych czarodziejskich rodzin, sama nie posiada zdolności magicznych. Kiedy więc niechcący przeklina całą swoją rodzinę, jedyną osobą, która może jej pomóc, jest Gil Connolly – niezwykle potężny czarownik, seksowny palant i największy wróg Tildy.
Aby ocalić rodzinę Tildy i przechytrzyć złe, nikczemne siły dążące do dominacji nad światem, para musi porzucić uprzedzenia i zacząć współpracować…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-864-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tym krajem rządzi wiele magicznych klanów, ale wpływy jednego z nich sięgają czasów, gdy państwo składało się jedynie z trzynastu kolonii. Mowa o Sherwoodach z Wirginii. Sherwoodowie jak każda rodzina mają swoją czarną owcę. Jest nią Matilda Grace Sherwood, która mimo pochodzenia z jednego z najbardziej magicznych rodów w całym Czarogrodzie nie umiała wyczarować nawet królika ze swojej ulubionej czapki z daszkiem.
ześć . To ja. Może jednak nie mówcie do mnie Matilda. Jestem Tilda albo Tillie, choć tego ostatniego zdrobnienia używa tylko moja najstarsza siostra, Effie. Co oczywiście uchodzi jej na sucho wyłącznie dlatego, że potrafi mnie zmienić w butelkę breezera i zrobić z tego live na InstaCzarze, i niestety bywają takie dni, że jest dostatecznie poirytowana, żeby to właśnie uczynić. Wy jednak lepiej trzymajcie się Tildy.
Witajcie w piekarnio-kawiarni u Salema, w samym centrum Wrightsville, gdzie wiedziona naiwnością albo czystą głupotą (jak kto woli) czekam na faceta, z którym się umówiłam. Nie, nie, tam nie patrzcie. Nie jestem tą olśniewającą blondynką, która właśnie zamawia przy ladzie podwójne sojowe latte bez kofeiny, za to z bezcukrowym syropem orzechowym, oraz podgrzanego muffina z okiem traszki. _Nope, sorry_. Nie jestem również siedzącą przy oknie ślicznotką o porcelanowej twarzy i kasztanowych włosach, które opadają jej na plecy kaskadami w sposób wskazujący, że przez jej drzewo genealogiczne przewinęła się co najmniej jedna syrena. Nie, kochani. Ja jestem ta niska, ta w okularach i z czerwonymi włosami, które niemal świecą w ciemności. Ta, która siedzi blada jak ściana przy stoliku w rogu pod smoczym drzewem.
Uch. Nie cierpię tych drzew. Dlaczego? Powiem tylko, że niemal wciskam się w maleńki stolik, żeby być jak najdalej od potwornej rośliny, ponieważ naprawdę wystarczy, że jej lepki krwistoczerwony sok raz skapnie ci na włosy, aby dać lekcję na całe życie. Zdarzyła wam się kiedyś guma do żucia we włosach? To jest gorsze. Wyobraźcie sobie, że ta guma cuchnie i żyje własnym życiem. Tak że ten… zdecydowanie nie jest to sytuacja pożądana, delikatnie mówiąc. Co gorsza, wszystko wskazuje na to, że smocze drzewa pałają do mnie żarliwą miłością. Kiedy jestem w pobliżu, wydłużają i wykręcają gałęzie, usiłując mnie dotknąć. Powiedziałabym, że na mnie lecą, ale to byłoby zbyt dziwaczne, nawet jak na mój pokręcony życiorys.
Być może ma to jakiś związek z tym, że jestem heretyczką. Tak nazywamy rzadką rasę czarownic, które nie posiadają absolutnie żadnych mocy.
Zero. Nul. Nada.
Szczęściara ze mnie, prawda? Nie tylko posiadam magiczną moc równą tej, którą dysponuje puf, ale również przyciągam cuchnące drzewa. I okej, to nie byłoby takie złe, gdyby akurat rzeczywiście kręciły mnie drzewa, ale mnie nie kręcą. (Zaraz, a jest w ogóle taki fetysz? Jeśli tak, to proszę, nie mówcie mi o tym. Mój mózg i bez tej informacji jest dostatecznie dziwną planetą).
Powód, dla którego tu tkwię i wystawiam się na potencjalne rozczarowanie, jest następujący: otóż kilka miesięcy temu minął rok od mojej ostatniej randki i postanowiłam coś z tym zrobić. Nie dlatego, że uważam swoje życie za bezcelowe, gdy nie ma w nim faceta, ale po prostu czasem mam ochotę potrzymać kogoś za rękę, powygłupiać się z kimś i porobić inne niesamowite (oraz, wiadomo, orgastyczne) rzeczy, które się wiążą z byciem zakochaną i posiadaniem kogoś, kto to zakochanie odwzajemnia.
Czy to źle? Jeśli tak, to nawet lepiej, bo świetnie pasuje do reszty mojej osoby. Wielu mieszkańców Czarogrodu uważa mnie za pozbawione magii dziwadło, z którym nie warto gadać, a co dopiero się umawiać.
I tak wracamy do powodu, dla którego siedzę tego ranka w piekarni ubrana w swój najlepszy imprezowy top oraz zwyczajne (choć zabójczo seksowne) dżinsy z gumką ukrytą w pasie, bo nie warto marnować życia na spodnie, które uciskają brzuch pełen muffinów z okiem traszki. Mam randkę.
Najlepiej byłoby siedzieć tam, gdzie „syrena”, czyli przy oknie, żeby móc oceniać potencjał w przechodniach, ale instrukcje swatki były jasne.
„Czekaj na wysokiego, przystojnego bruneta pod smoczym drzewem”.
No i masz. Naprawdę wolałabym się trzymać z dala od tego monstrum (uwierzcie mi, jego smrodliwy zapach jest tak agresywny, że głęboki, uspokajający oddech nie wchodzi w grę). Ale cóż, desperatki nie mogą wybrzydzać. A desperatką stałam się po tym, jak ostatnie trzy randki, na które umówiła mnie Griselda, były… no… Powiedzmy po prostu, że nie wypadły najlepiej.
Znacie to, że każdy ma w życiu swojego osobistego arcyłotra? Otóż ja mojego spotkałam na randce w ciemno nie raz, nie dwa, ale trzy razy. Więc tak, spokojnie można powiedzieć, że poza posiadaniem magicznych mocy podobnych do tych w wyschniętym pniaku, jestem również randkowo upośledzona. To dlatego zdecydowałam się na swatkę. Całym sercem wierzyłam, że Griselda, jako trzystuletnie medium, będzie umiała wybrać lepiej. Takie osoby mają nadzwyczajne szczęście w miłości. Coś z tego szczęścia musi przecież skapnąć na mnie.
Prawda?
Okej, zatem mój najnowszy przyszły chłopak jest już kilka minut spóźniony. To się zdarza. Życie w Czarogrodzie bywa nieprzewidywalne. Nigdy nie wiesz, kiedy jakiś troll zajdzie ci drogę w przejściu podziemnym i zażąda rozwiązania trzech zagadek albo odtańczenia _Macareny_ trzy razy z rzędu. Do tego są gnomy-budowlańce, które uwielbiają pomagać, czy tego chcesz, czy nie. W zeszłym tygodniu wstawiły pani Stuckley okno wykuszowe, gdy ucinała sobie drzemkę. W ogóle o to nie prosiła ani tym bardziej nie wynajmowała do tego gnomów. Mimo to nie chciały opuścić jej domu, dopóki im nie zapłaciła cukierkami M&M’s, ale nie czerwonymi.
Uwierzcie mi. Świat to dżungla.
Czekając na tajemniczego nieznajomego, zaglądam na InstaCzara. Jestem ciekawa, czy moje starania, aby wprowadzić ród Sherwoodów w nowoczesny świat mediów społecznościowych i nieco zbliżyć najpotężniejszą (okej, również najbardziej wysnobowaną) rodzinę w Czarogrodzie właśnie do społeczeństwa, przynoszą efekty.
Social media manager nie jest stanowiskiem, na którym większość ludzi spodziewałaby się zobaczyć kogoś z moim nazwiskiem. Sherwoodowie są dla czarownictwa tym, kim Tom Brady dla futbolu – kimś niesamowicie dobrym od niesamowicie długiego czasu. Dlatego też nigdy nie brakowało zawistników, którzy nas oskarżali o stosowanie nieczystych zagrań w celu osiągnięcia władzy politycznej, i choć nie zaliczyliśmy wpadki na miarę afery z niedopompowanymi piłkami, to i tak musimy toczyć nieustanną walkę w obronie naszego wizerunku publicznego. I tu moje kompletnie niemagiczne zdolności okazują się całkiem przydatne.
Tym sposobem, gdy reszta mojej rodziny dokonuje wielkich rzeczy na polu magii, dbając, aby wszystko w mieście odbywało się zgodnie z zasadami życia społecznego, ja prowadzę profil naszego rodu na InstaCzarze, pod czujnym okiem moich rodziców. A jest to oko naprawdę baczne, ultrakontrolujące i wszystkowidzące, bo oni na każdym kroku oczekują, że coś sknocę. I dobra, przyznaję, zdarzył mi się fakap – albo dwadzieścia fakapów. No halo, kto wrzuca zdjęcie swojej matki w trakcie rzucania uroku z histerycznie wykrzywioną twarzą, nadętymi policzkami i zezem. Ale choć zdjęcie nie było najkorzystniejsze, to jak dotąd tamten post ma najwięcej reakcji i udostępnień od początku istnienia profilu. Zresztą przecież o to w tym wszystkim chodzi – chcemy pokazać, że członkowie najpotężniejszej rodziny w Czarogrodzie mają do siebie dystans i są niesamowicie fajni. I tylko mnie trzymać poza kadrem.
Nie chodzi o to, że rodzina mnie nie kocha, po prostu ktoś taki jak ja niezbyt pasuje do ich wizerunku superpotężnych czarownic i czarowników, do którego moja rodzina chce przekonać resztę społeczeństwa. Jako heretyczka nie jestem w tym kontekście uważana za wyjątek potwierdzający regułę, lecz za skazę na rodowodzie, dowód, że w środku coś butwieje.
I właśnie z takimi ocenami muszę się mierzyć za każdym razem, gdy wchodzę na nasz profil i moderuję komentarze pod postami. Dziś również czeka na mnie zwyczajowa porcja sarkazmu.
„Wiedźma obdarzona prawdziwą mocą umiałaby odczarować swoje dziecko, by przestało być heretyczką”.
„Sherwoodowie powinni się wstydzić, że wydali na świat tę poczwarę Matildę. Zamykanie heretyków w odosobnieniu sprawdzało się w moim pokoleniu i w tym też na pewno by się sprawdziło”.
„Mutanci i oszuści: historia rodziny Sherwoodów”.
Może i nie mam magicznych mocy, ale potrafię wcisnąć „usuń” i „blokuj” szybciej, niż powiecie „abrakadabra”. Choć nikt już tak nie mówi (a szkoda, bo to fajne słowo). Nie miałam wyjścia, musiałam wypracować w sobie odruch mówienia ludziom: „Spadaj, frajerze”, bo korzystanie z niego stanowi pięćdziesiąt procent mojej pracy. Wszyscy są wielce odważni, kiedy chroni ich anonimowość sieci.
Dawniej każdy z tych nasączonych jadem komentarzy rozdzierał mi serce. I chciałabym móc powiedzieć, że teraz spływają po mnie jak woda po kaczce, ale to byłoby kłamstwo. Prawda leży gdzieś pośrodku. Bo ja wiem, że jestem niewypałem, ale wszyscy uwielbiają mi to wytykać, jakbym jednak nie miała o tym pojęcia. I sorry, że muszę im psuć zabawę, ale jestem świadoma swoich niedociągnięć od urodzenia. Bo trochę nie da się ich nie zauważyć.
Przemieszczam się mocą swoich nóg, a nie pstryknięciem palców, iskrą czy wybuchem magii jak wszyscy. Nie umiem rzucać uroków, prawidłowo interpretować tarota ani przeskakiwać z chmurki na chmurkę ponad horyzontem. Tak, jestem mutantką, niedoróbką, heretyczką. Jestem samotną dewiantką w całym Wrightsville, w całym drzewie genealogicznym Sherwoodów i (o ile mi wiadomo) w całym stanie Wirginia.
Ale gdy za dużo o tym myślę, pocą mi się dłonie i gorączkowo rozglądam się za najbliższym wyjściem, żeby nie zrobić czegoś jeszcze bardziej niesherwoodowego niż bycie heretyczką – mianowicie publicznie się rozpłakać.
Dlatego teraz wypuszczam z wydechem całą negatywną energię i przypominam sobie, co w moim życiu jest dobre. Myślę o spotkaniach grupy wsparcia dla magicznych odszczepieńców, o wieczorach filmowych z siostrą, o smaku ciepłych muffinów z oczami traszki. Mówię poważnie, jeśli nie podają ich w waszej lokalnej kawiarni, to koniecznie musicie o nie poprosić.
Jak zwykle po wypuszczeniu powietrza z płuc odepchnęłam od siebie również całą nienawiść. I już jestem gotowa ignorować czasem wścibskie, a czasami zwyczajnie okrutne spojrzenia ludzi na ulicy, kurczowo trzymając się nadziei, że dla mnie też jest na tym świecie miejsce, nawet jeśli jest to maleńki punkcik na skraju akceptowalności.
Ten sam okruszek nadziei wyjaśnia, dlaczego siedzę tu, u Salema, w nienaturalnej pozie, żeby uniknąć soku smoczego drzewa, i liczę, że być może ta randka okaże się przełomem. Zupełnie jakby wszechświat nasłuchiwał moich myśli, właśnie brzęczy dzwonek w drzwiach i wprawia w drżenie powietrze wokół mnie.
To może być on!
Wbijam wzrok w telefon, zamykam InstaCzara i biorę głęboki, kojący, błagalny (aby to było to) wdech.
I za późno dociera do mnie, że popełniam straszliwy błąd.
Moje płuca wypełnia potworny smród smoczego drzewa. Zapach zgniłych odpadów kuchennych i skisłego mleka jest tak intensywny, że czuję go na języku. Zbiera mi się na wymioty. Odkrztuszam. Doszczętnie opróżniam płuca z tlenu i teraz się duszę. Oczy mi łzawią i widzę jedynie to, że zamazana sylwetka, która zbliża się do mnie szybkim krokiem, ma szerokie ramiona i jest naprawdę wysoka.
Chwyta mnie za ramię. Witaj, Panie Silny, Zdecydowany Uścisku. Ten ktoś podnosi mnie z krzesła i odciąga od morderczej rośliny. Kiedy uderza płaską dłonią po moich plecach, nie mam już wątpliwości, że te dłonie pasują rozmiarem do reszty ciała. Wszystko trwa minutę, ale przykuwa uwagę absolutnie wszystkich gości w kawiarni (a spora część z nich obserwuje zajście na ekranach swoich telefonów – jupi, mama będzie zachwycona!), zanim z pomocą tajemniczego nieznajomego udaje mi się w końcu odzyskać oddech i wzrok.
– Bardzo ci dziękuję – mówię i jednocześnie odwracam się do niego. – Wiem, że głęboki oddech w pobliżu…
Słowa „smoczego drzewa” zamierają mi na ustach, gdy moim oczom ukazuje się – nie uwierzycie – mój osobisty arcyłotr.
– Wiesz, a jednak to zrobiłaś – komentuje Gil Connolly tym swoim dudniącym, oceniającym głosem, który niestety w żaden sposób nie odwraca uwagi niżej podpisanej słuchaczki od jego niezaprzeczalnej (i wybitnie irytującej) urody seksownego profesora archeologii z nieodłącznym półuśmieszkiem. – Proszę, powiedz, że nie czekasz na mnie. Znowu.
Kiedy ktoś przypadkiem umawia cię na randkę w ciemno z twoim największym antagonistą, jest to dziwne.
Gdy robi to po raz drugi – pewnie wypadek przy pracy.
Za trzecim razem – to już kliniczny pech.
Ale czwarty raz w ciągu miesiąca? Jest tylko jedno wytłumaczenie.
Ktoś rzucił na mnie klątwę.ROZDZIAŁ 2
porządku. Moje metody badawcze są dość nieortodoksyjne – ale skuteczne. Właśnie dlatego Rada powierzyła mi tajny projekt wywiadowczy, który zresztą i tak jest robotą głupiego.
W niespełna miesiąc miałem trzy okazje (choć niektórzy mogliby je nazwać randkami), żeby przyjrzeć się Matildzie Grace Sherwood w jej środowisku naturalnym i zbadać jej reakcje na podstępną magię niskiego natężenia. Nie mówimy tu o lewitujących filiżankach albo cielesnych transformacjach (które większość osób magicznych nazywa zamianą ciał). Chodzi o dotykowe zmyłki i rezonowanie – najbardziej podstawową formę magii rejestrowaną nawet przez noworodki. Niemożliwy do opisania dotyk niewidzialnych palców albo wrażenie, że ma się przed sobą coś, czego nie można zobaczyć, ale da się to poczuć.
Tilda za każdym razem wykazała absolutne zero reakcji. To nadzwyczajne. Ona jest nie tylko heretyczką, ale również najbardziej przyziemną, skrajnie niemagiczną istotą odnotowaną w księgach. Rozpracowywaniu jej poświęcam tyle czasu, ile jestem w stanie, nie budząc podejrzeń mojego prowadzącego co do tego, po czyjej stronie tak naprawdę jestem – Rady czy Ruchu Oporu.
Oczywiście jedyną stroną, po której się opowiadam, jest moja własna.
To niebezpieczna gra, ale jestem zdecydowany dociągnąć ją do końca.
Zamierzam walczyć na dwóch frontach, dopóki nie osiągnę swojego celu – zwolnienia moich rodziców z banicji przez Radę albo wydostania ich stamtąd przez Ruch Oporu. Chcę ich wyciągnąć z niewoli i jest mi całkowicie obojętne, czyimi rękami to się dokona.
Teraz na przykład uruchamiam swoje kontakty w Ruchu Oporu i jednocześnie pracuję dla Rady, której od jakichś stu lat udaje się utrzymywać zwykłych obywateli Czarogrodu w przekonaniu, że już dawno uległa rozwiązaniu. Tymczasem organizacja się utajniła, ale nadal jest bardzo silna i wyjątkowo zdeterminowana, aby wyeliminować wszelkie magiczne zagrożenia dla swojej pozycji. I właśnie dlatego Rada wysłała mnie na terytorium kontrolowane przez Ruch Oporu, żebym przeprowadził infiltrację tego środowiska i sprawdził, czy herezja Tildy Sherwood nie jest przykrywką dla działalności wywrotowej.
Za każdym razem jednak coś przeszkadzało mi w znalezieniu jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Dlatego jestem zmuszony spotkać się z nią po raz kolejny. Mam wrażenie, że zawsze, gdy zaczynam się zbliżać do testów poziomu trzeciego i czwartego, jakieś nadzwyczajne okoliczności gwałtownie kończą te tak zwane randki.
Pierwsze spotkanie zakończyło się, kiedy potrąciła swój kubek i oblała mnie herbatą z czarnego bzu. Tylko dzięki temu, że zdecydowała się na wersję mrożoną, nie mówię dziś znacznie cieńszym głosem.
Naszą drugą randkę przerwało stado latających małp, które zjawiły się znikąd i zwyczajnie porwały Tildę. Poleciałbym za nią, gdyby nie to, że absurdalność tej sytuacji wywołała u niej gwałtowny atak śmiechu. Absolutna, szczera radość jej chichotu chwilowo mnie obezwładniła.
A w zeszłym tygodniu, gdy już miałem przejść do poziomu trzeciego, jej matka wkroczyła do Muzeum Drastycznych Zaklęć tym swoim arystokratycznym marszem, kipiąc ze złości z powodu jakiegoś niekorzystnego zdjęcia w mediach społecznościowych. I mówiąc „kipiała”, mam na myśli to, że za Izzy Sherwood dosłownie ciągnął się dym – małe czarne i szare pyłki wirowały wokół kilku włosów uwolnionych z jej ciasno spiętego koka. Nim się zorientowałem, co robię, stanąłem między nimi, żeby ochronić Tildę przed atakiem. Ale ona zwyczajnie obeszła mnie i przewróciła oczami, najwyraźniej nic sobie nie robiąc z gniewu jednej z najpotężniejszych czarownic w Czarogrodzie.
Tym razem postanowiłem, że będzie inaczej. Tym razem sytuacja niedorzeczna i nieoczekiwana już się zdarzyła. I ona rozpocznie, a nie zakończy naszą randkę. To znaczy okazję do obserwacji.
Fioletowe okulary Tildy przekrzywiły się, kiedy klepałem ją po plecach, żeby pomóc jej odkrztusić. Powinna wyglądać idiotycznie. Tymczasem muszę przyznać, że te przekrzywione oprawki sprawiają, iż jej i tak duże niebieskie oczy wydają się jeszcze większe. To pewnie złudzenie wynikające z grubości szkieł, bo przecież ona nie ma magicznych mocy, aby stworzyć takie wrażenie, a nie ma mowy, żeby patrzenie jej w oczy było aż tak fascynujące bez jakiejś formy iluzji.
– Oczywiście, że nie czekam na ciebie. – Prostuje środkowy palec, powoli i zdecydowanie, po czym jednym płynnym ruchem poprawia sobie nim okulary i przesuwa je bliżej twarzy. Cały czas patrząc mi w oczy. – Mam randkę.
Zgadza się. Sam ją zaaranżowałem, podobnie jak wszystkie poprzednie.
– Umówioną przez Griseldę? – Udaje mi się powstrzymać uśmieszek, kiedy siadam przy jej stoliku i wysyłam delikatną falę magicznej sondy, zanim rozpocznę dzisiejszy test.
Mój plan, aby pod pretekstem randki rozwikłać wątpliwości Rady na temat Tildy Sherwood, stanowi zarazem idealną przykrywkę dla spotkań z moją osobą kontaktową w Ruchu Oporu. Bo widzicie, Griselda jest nie tylko lokalną swatką, ale również jedną z najbardziej przebiegłych tajnych agentek. O czym oczywiście kobieta siedząca przede mną nie ma bladego pojęcia.
Tilda opada na krzesło, niemal zahaczając kręconymi rudymi włosami o gałęzie draceny za jej plecami.
– Dlaczego to wciąż mi się przytrafia?
– Mówisz, jakbyś nie lubiła pić ze mną herbaty. – Pocieram czubek nosa kciukiem i podkręcam zaklęcie na tyle, że para przy stoliku obok rozgląda się zaciekawiona. Tilda natomiast nie wykazuje żadnej reakcji. – W tych naszych spotkaniach musi być coś, co sprawia, że zadajesz sobie sporo trudu, aby je powtarzać.
– Nigdy w życiu – zapewnia mnie z prychnięciem, od którego podwiewa jej grzywkę.
– A jednak wciąż się widujemy. – Posyłam jej uśmiech i zostaję nagrodzony bardzo wyraźnym rumieńcem na jej policzkach.
Doskonale. Jesteśmy na dobrej drodze do rozpoczęcia testu.
Każda osoba magiczna wie, że silne emocje wzmagają moc czarów. Sam boleśnie się o tym przekonałem. To dlatego wygnano moją rodzinę. Moc, jaką dysponujemy, jest poza kontrolą i tym samym zdaniem Rady stanowi zagrożenie, bo nadzór członkowie Rady cenią sobie najbardziej. Dla mnie na szczęście emocje nie mają żadnej wartości ani sensu poza tym, że mogą wszystko spieprzyć.
Droczenie się z Tildą zdaje się z kolei przyśpieszać dotarcie do jej emocji, a ponieważ zbliża się termin, jaki Rada wyznaczyła mi na wypełnienie mojej misji, nie mam czasu do stracenia.
– Jak ci się to udało? Zaproponowałeś Griseldzie, że przepiszesz jej biografię?
Jej policzki robią się jeszcze bardziej różowe.
– Tak, ale w zamian za uruchomienie swoich magicznych mocy swatania, a nie za umawianie mnie z tobą.
Kątem oka dostrzegam, że powietrze wokół draceny drży. Poprawiam sobie mankiety koszuli od krawca i wykorzystując ten ruch jako przykrywkę, obserwuję interakcję pomiędzy Tildą a rośliną. Wystarcza kilka sekund, żebym się zorientował, że to przeklęte drzewo ją polubiło. Pochyla się i porusza w takt ruchów Tildy. W pewnym momencie końcówka gałązki owija się wokół kosmyka jej włosów. Kiedy ona go wyplątuje, nieświadoma, co się właściwie dzieje, a potem odsuwa krzesło dalej od rośliny, ta opada, jakby przygnębiona odrzuceniem.
Dziwne. Bardzo, bardzo dziwne.
Tak się zamyśliłem nad szukaniem możliwego wyjaśnienia, że dopiero po chwili do mnie dociera, że ona zamierza sobie pójść, kończąc randkę, a w rzeczywistości obserwację – szansę na przeprowadzenie badań naukowych.
Szansę, na którą szykowałeś się przed lustrem całą godzinę, bo przecież to tylko praca.
Czasem naprawdę nienawidzę tego głosu rozsądku w swojej głowie.
Tilda otwiera torebkę i wrzuca do niej leżący na stole telefon, tęczowy notes z przyczepionym do niego wściekle różowym długopisem i inne porozrzucane na blacie drobiazgi.
– Tak czy inaczej, jesteś ostatnim facetem, z którym chciałabym zostać umówiona.
– A co ci się we mnie nie podoba? Jestem wysoki, przystojny i uchodzę za eksperta w dziedzinie magii historycznej. – To nie jest kłamstwo. Każdy agent Rady musi mieć przykrywkę solidną jak skała. – Kobiety mnie uwielbiają.
Ale nie ta.
Tilda przewraca oczami i chowa resztę swoich rzeczy do torebki.
– Zapomniałeś dodać: nadęty, narcystyczny i wkurzający.
Jej słowa nie robią na mnie żadnego wrażenia. Słyszałem pod swoim adresem znacznie gorsze epitety.
– Sól równoważy słodycz.
– A arszenik psuje smak dania. – Tilda wstaje, piorunuje mnie wzrokiem i odsuwa swoje krzesło, sygnalizując oficjalny koniec randki. – Jesteś najbardziej odrażającym facetem w całym Czarogrodzie.
By to szlag. Przyszedłem tu w konkretnym celu i nie zdołałem – znowu – przeprowadzić testu trzeciego i czwartego, które są konieczne, aby wykazać, że ona jest autentycznie pusta, ponieważ Tilda to mistrzyni w odwracaniu uwagi. I teraz sobie idzie bez pożegnania i oglądania się za siebie, a ja tu siedzę jak jakiś kretyn, niezdolny odwrócić od niej wzroku.
– Przeklęta dywersantka – mówię pod nosem.
Nagle powietrze drży niczym horyzont na pustyni i pół sekundy później dracena z prędkością światła strzela w stronę Tildy gałęziami. Nie myślę, nawet nie oddycham – pędzę przez środek lokalu, chwytam Tildę i szarpię ją na bok. To byłaby prawdziwie rycerska obrona białogłowy, gdyby nie splątały nam się stopy i gdybyśmy oboje nie polecieli do tyłu prosto na szklaną ladę, która posieka nas na plasterki, gdy w nią uderzymy.
– _Sarsum!_ – przywołuję proste zaklęcie powstrzymujące nasz upadek.
Czar działa jak bicz, który nas odrzuca w przeciwnym kierunku i obraca w kółko z mocą niebędącą moją intencją. Unosimy się nad stolikami i zdumionymi spojrzeniami czarownic i czarowników. Czuję się, jakbym znów miał naście lat i nie umiał zapanować nad magią, która we mnie buzowała po tym, jak moc mojej rodziny wymknęła się spod kontroli.
Wypełnia mnie wibrujące buczenie i w jednej chwili zmysły wyostrzają mi się wprost niewiarygodnie. I wszystkie naraz skupiają się na Tildzie, bo gdy tylko ją obejmuję, żeby nic jej się nie stało, magia będąca przekleństwem mojej rodziny uwalnia się spod ciasnego pancerza mojej kontroli.
Nagle bardzo wyraźnie czuję każdą jej reakcję na moją bliskość. To, jak z pożądania przyśpiesza jej puls, jak oblizuje pełną dolną wargę. Odurzająco słodka woń jej ciała reaguje na mój zapach. Krągłość jej piersi, wcięcie w talii, kształtna pupa – wszystko to kompletnie mnie obezwładnia.
Zaciskam zęby i próbuję to powstrzymać, z powrotem upchnąć pierwotną magię pociągu erotycznego do mentalnego schowka, który wykształcałem w sobie latami – i nie jestem w stanie. Za mocno zaiskrzyło. Naprawdę. To najpotężniejsze, co kiedykolwiek w życiu poczułem.
Nigdy z nikim nie przeżyłem czegoś takiego. Wstrzymuję oddech i przypominam sobie sztuczki pomagające odzyskać kontrolę, jakich nauczyła mnie mama. To ona pomogła mi zrozumieć, że nasza pierwotna magia nie jest przejawem fałszywego pociągu, a jedynie wydobyciem prawdy, która już w nas tkwi. Próbuję głębokich wdechów, próbuję wizualizacji i mantr medytacyjnych. Nic nie działa.
Nie chodzi tylko o to, że ta więź wydaje się równie niesamowita jak głód i energia – pragnienie i spełnienie, pożądanie i zaspokojenie zostały połączone w zaklęciu, którego nigdy nie przywoływałem, ale które i tak zostało rzucone – chodzi również o Tildę. Dla nas, Connollych, moc, która jest substancją naszych magicznych zdolności, nie przywołuje pożądania wiedzy, bogactwa, władzy czy ludzi jedynie u innych, ale także u nas samych. I teraz, w końcu uwolniona, moja magia przybiera postać realnego dotyku, który mnie dręczy i kusi, aż każda fantazja, każde życzenie, każda rozpaczliwa potrzeba Tildy nachodzą mnie jednocześnie, wypełniają mój umysł i stają się moimi.
Cholera, uwielbiam sposób myślenia tej kobiety.
Wyciąga rękę i odwzajemnia mój dotyk. Czubkami palców przesuwa po guzikach mojej koszuli, zostawiając na nich ślad w postaci palącego pragnienia. Kiedy wirujemy w powietrzu, Tilda się napręża i dociska do mnie. Jej miękkie, giętkie ciało doskonale przylega do mojego, jakby odpowiadało na pytanie, którego nigdy nie zadałem. Opierając się uzależniającym szarpnięciom mojej magii – czyli Tildy – zaciskam dłonie zdecydowany chronić ją przed tym, co wydostało się spoza mojej kontroli.
– Gil – mówi głosem ciężkim od pożądania. – Pocałuj mnie.
Ktoś lepszy ode mnie by się powstrzymał, pamiętając, że to nie dzieje się naprawdę, że to tylko magia.
Ja ulegam.
Kiedy się pochylam, aby jej dosięgnąć, wszystkie żarówki w piekarni rozpalają się jaśniej, a powietrze wokół nas elektryzuje się i bzyczy coraz głośniej i głośniej, aż goście kawiarni zasłaniają uszy dłońmi i wybiegają w popłochu. Mnie z kolei hałas, moc, iskry sypiące się z żarówek pomagają nie rozlecieć się na kawałki. Dotykam policzka Tildy i moje wargi dzieli od jej warg kilka milimetrów, kiedy przestrzeń wokół skwierczy i ożywa. Nigdy czegoś takiego nie czułem.
To coś więcej niż moc, która się uwalnia.
To więcej niż utrata kontroli.
To coś całkowicie innego.
W tym momencie dociera do mnie, dlaczego tak naprawdę Tildzie w testach wychodzi magiczna pustka. Ona nie jest heretyczką, tylko kimś znacznie potężniejszym.
I jeśli Rada się dowie, kim ona jest naprawdę, Sherwoodowie będą musieli słono za to zapłacić.ROZDZIAŁ 3
o może być bardziej upokarzające, niż zwrócić się do swojego absolutnie najbardziej znienawidzonego arcywroga z prośbą – okej, niech będzie: błaganiem, żądaniem, tekstem – „Hej, czarowniku, ale masz wielką różdżkę. Pocałuj mnie wreszcie, seksowny kociaku”.
Że on tego nie robi.
Tak jest, kochani. Oto ja, cała rozpalona i topniejąca, owinięta wokół Gila jak ośmiornica w rui (One miewają ruję? Nie wiem, nie w tym rzecz), naokoło dosłownie trzaskają iskry, a ja doznaję najpotężniejszego wyrzutu adrenaliny w całym swoim życiu. Mówię serio, frunę na gromie z jasnego nieba i chcę, żebyśmy natychmiast zrzucili ciuchy. Nagle wszystko raptownie się zatrzymuje, gdy Gil stawia mnie na podłodze i cofa się o krok.
W tej jednej sekundzie wszystko się zmienia, jakby zakręcono magiczny kran obezwładniającej namiętności. (Nie żebym w ogóle zauważyła czy poczuła jakąkolwiek magię. My, niemagiczne czarownice, rejestrujemy w takich sytuacjach jedynie niewielki ładunek elektrostatyczny). Nagle już nie jest mi gorąco, robię się zimna jak sopel. Po elektryczności, która wypełniała lokal, w powietrzu zostaje trochę dymu jak po przypalonym popcornie. I już nie sunę na fali nieskończonej rozkoszy, tylko zostaję wyrzucona na plażę upokorzenia, a w majtkach od bikini mam pełno piasku.
Gil, który jak nigdy ma potargane włosy, patrzy na mnie przerażony i odsuwa się o krok.
– Sherwood, bez jaj. Co ty knujesz?
– Szczerze? – I na tym pojedynczym słowie łamie mi się głos, bo wszechświat jeszcze nie skończył mi udowadniać, że jestem do niczego w czarach oraz fizycznym pożądaniu. – Usiłuję znaleźć faceta, który nie jest totalnym głąbem, ale wciąż trafiam na ciebie, a ty oczywiście musiałeś użyć jakiegoś durnego zaklęcia, którego heretyczka nie jest w stanie zarejestrować. Zupełnie niepotrzebnie, nie musisz się uciekać do takich wybiegów, żeby mi pokazać, jaki ze mnie przegryw. Ja już to wiem!
Łzy pieką mnie pod powiekami i zaciskam zęby, żeby powstrzymać drżenie brody. Nie poryczę się przy tym cwanym fiucie.
Nie.
I.
Już.
Co oznacza, że muszę brać dupę w troki i zmywać się stąd jak najprędzej, bo odliczanie do wybuchu płaczu już się zaczęło. Trzymając się kurczowo resztki godności, jaka mi została, pochylam się i podnoszę materiałową torbę z podłogi, gdzie ją upuściłam. Cała jest w lepkim soku ze smoczego drzewa, bo jakżeby miała nie być, ale pieprzyć to, w końcu jestem jedną z Sherwoodów. Tak więc zarzucam ją na ramię, jakbym była ponad to, i pewnym krokiem wychodzę z kawiarni, byle dalej od Gila, oby mu gile w nosie zamarzły.
Na zewnątrz ostre słońce oślepia mnie i łatwiej mi zignorować grupkę wiedźm, które gapią się i chichoczą, zasłaniając usta dłońmi. Niektóre bez krępacji filmują mnie telefonami. Nie ma szans, żebym dotarła do domu w porę, by uprzedzić mamę o nadciągającej fali publicznej szydery ani tym bardziej żebym zdążyła tę falę odwrócić, tak abyśmy nadal mogły ignorować fakt, że jestem najmniej sherwoodowska z Sherwoodów.
Cholera, pewnie już wie, co zaszło w kawiarni – czymkolwiek to było. Sucze wiedźmy robią, co mogą, ale Izzy Sherwood może więcej, a jej zasoby są tyleż legendarne, co liczne.
I właśnie dlatego zamiast skręcić w prawo i złapać tramwaj jadący do Czarstonu, okazałej posiadłości, gdzie rodzina Sherwoodów od jakichś dwustu lat ma swoją główną siedzibę, odbijam w lewo. Nim docieram do pierwszej przecznicy, okolica całkowicie zmienia swój charakter. W obrębie jednej ulicy nagle kończy się słoneczna sielanka, z drewnianymi białymi płotkami i motylami monarchami unoszącymi się w letniej bryzie, a zaczynają ogrodzenia z ciemnych kamieni porośnięte bluszczem, a z omszałych dębów, które rosną po obu stronach wąskiej brukowanej ulicy, tu i ówdzie zwisają nietoperze.
Dom Griseldy znajduje się nieco w głębi, z dala od ulicy. Prowadzi do niego dwumetrowa żelazna brama ozdobiona ślimacznicą, która wśród esów i floresów informuje, że tu mieści się „Pracownia czarów i tarota Madame G. sp. z o.o.”. Poniżej ostrzeżenie: „Żadnych reklam!”, a jeszcze ciut niżej informacja podkreślona trzykrotnie: „TYLKO umówione wizyty!!!!!!”.
Cóż, obawiam się, że za moment dojdzie do wyjątku.
Pcham ciężką bramę i ruszam popękaną cementową alejką zarośniętą z obu stron chaszczami, które zdają się szeptać i chichotać, kiedy z determinacją na twarzy zbliżam się do dwukondygnacyjnego domu, całego w kratownicach wyglądających jak czipsy.
Ale jeśli ktoś miałby ochotę odłamać sobie kawałek, to nie radzę. Zaufajcie mi. Nie, nie powiem, skąd o tym wiem. I nie patrzcie tak na mnie, miałam osiem lat i byłam łatwowierna.
Gdy tylko stawiam stopę na werandzie, kołatka w kształcie czarnego kota syczy na mnie wściekle.
– Daruj sobie – warczę w odpowiedzi i szarpię koci ogon, który uruchamia gong Griseldy.
– Idź sobie – odzywa się znajomy dziecięco słodki głosik.
– Znów to zrobiłaś! – grzmię przez grube drzwi. – Chcę zwrotu pieniędzy.
Drzwi się otwierają i muszę spojrzeć niżej, a potem jeszcze niżej, aż trafiam wzrokiem na staruszkę we własnej osobie, z dwoma sięgającymi pasa rozczochranymi warkoczami białych włosów splecionych z jaskraworóżowymi sznurówkami. Mierzy mnie wzrokiem, stojąc z dłońmi na rozłożystych biodrach, i wygina górną wargę w grymasie, który chyba jest jej najbardziej przyjazną miną. Taką, jaką zaszczyca jedynie swoją ulubioną córkę chrzestną, czyli mnie. Choć ma prawie trzysta lat na karku, wciąż jest najbardziej poważaną mędrczynią w Wirginii i wygląda, jakby w każdej chwili mogła komukolwiek obić gębę w knajpianej bójce uzbrojona wyłącznie w korkociąg i swój charakterek.
Griselda wyciera dłonie w kolorowy patchworkowy fartuch.
– Przecież cię nie skasowałam.
– Ale bez przerwy mnie ustawiasz z tym samym gościem. – Czy się nad sobą użalam? Zdecydowanie. Czy świadomość tego mnie powstrzymuje? Absolutnie nie. – Coś musi być nie tak.
– Z moją magią? – Prostuje plecy i pręży swoje całe sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, do tego cicho prycha. – Nie pozwalaj sobie, moja mała, nawet jeśli jesteś z Sherwoodów.
– Proszę cię – zmieniam ton i robię te szczenięce oczy. Dobra, usiłuję robić oczy smutnego szczeniaka, ale efekt osłabiają grube szkła w okularach. – Potrzebuję twojej pomocy. To już naprawdę ostatni raz. Po dzisiejszej katastrofie skończyłam z mężczyznami. Chcę tylko zrozumieć, dlaczego to zawsze jest akurat on.
– Karty mówią, co mówią. – Wznosi się nad podłogę i szczypie mnie w policzek. Zawsze tak robi, kiedy się widzimy. To dlatego, że niektóre kobiety są stateczne, a inne mają okrągłe dziecięce buźki. – Tylko możliwe, że ty nie chcesz tego usłyszeć.
Zbroję się w cierpliwość i podejmuję jeszcze jedną, ostatnią próbę.
– Bo ty mi nie przekazujesz wszystkiego, co one mówią.
Griselda się uśmiecha.
– Taki mam przywilej.
Żadnego zaprzeczania. Żadnego ściemniania. Żadnego zmieniania tematu. Ta kobieta coś knuje – jak zwykle – i kompletnie się nie przejmuje, że o tym wiem.
Spuszczam głowę niemal gotowa uznać swoją klęskę. Udaje mi się ją jednak podnieść ponownie po to, żeby powiedzieć w sposób możliwie najbardziej złowieszczy (tak złowieszczy, jak tylko może ktoś pozbawiony magii, władzy i w ogóle czegokolwiek):
– Griseldo.
Na to staruszka unosi srebrzystą brew i wzrusza ramieniem, które w tym samym ruchu wygina do tyłu, jakby chciała jednocześnie zdyskredytować moje rozdrażnienie i trochę się porozciągać.
Dlaczego kobiety w mojej rodzinie są tak wkurzające? Okej, w porządku. Griselda jest kuzynką czwartego albo piątego stopnia, która kiedyś została usunięta czy coś w tym stylu. Ale mimo wszystko jest moją chrzestną, a to w Czarogrodzie oznacza, że należy do rodziny. Odkąd przyszłam na świat, jej czuła, choć czasem kąśliwa obecność towarzyszy mi niemal codziennie. Zgodnie z rodzinną legendą pojawiła się na minutę przede mną, została trzy minuty, aby zbadać moją aurę, i wyszła po kolejnej minucie, posławszy mojej matce to spojrzenie. Od tamtej chwili rodzice wiedzieli, że nie będę jak inni Sherwoodowie.
Pamięć o tym połączona z wciąż świeżym wspomnieniem upokorzenia wzgardzonej prośby o pocałunek pchają mnie w głąb domu, do samego jego serca – do kuchni.
Dziewięćdziesiąt siedem procent czarownictwa odbywa się w kuchni, bo to najlepsze miejsce, aby nakarmić żołądek, serce i duszę, co jest konieczne, aby mogła dziać się magia. Moja mama zawsze powtarza, że jeśli nie umiesz uzdrowić siebie, to nie uzdrowisz świata.
W żeliwnym garze na płycie kuchennej Griseldy bulgocze zielony wywar pachnący igliwiem i buchający obficie białą parą.
– To jakieś zaklęcie żniwne? – zagajam.
– Nie, moczę skarpetki – odpowiada zupełnie niezrażona moim wtargnięciem do jej domu.
W ogóle jej nie wierzę, ale jeśli Griselda nie chce o czymś mówić, to nie ma sensu naciskać. Ta kobieta jest jak sejf. Dosłownie. Tak nazywa się poziom jej zaawansowania w czarownictwie oraz powód, dla którego tak świetnie prosperuje jako powierniczka miłosnych trosk i sekretów mieszkańców Wrightsville.
Przemierzam kamienną podłogę i siadam przy stole jadalnym pod kandelabrem ze świecami. Tak, to prawdziwe świeczki. Kiedy Griselda na serio weźmie się do gotowania zaklęcia, lepiej trzymać się blisko ścian, bo z góry kapie wosk. I znów uwierzcie mi, że jest to lekcja, której nie trzeba powtarzać.
– I co, chcesz się przekonać na własne oczy? – Griselda wchodzi za mną do jadalni, zręcznie omijając pęknięcia w podłodze.
– Sama mnie tego nauczyłaś – przypominam jej. Wszystko, co wiem z teorii magii, zawdzięczam mojej matce chrzestnej, mojej mentorce i zmorze mojego życia towarzyskiego.
– To coś więcej niż teoria – zastrzega. – To sztuka, rzemiosło, to…
– Dar magii, wiem. Jestem tego świadoma. Daj mi tylko spróbować. – Mrugam, żeby powstrzymać łzy, które dziś stają się trochę zbyt natrętne. Głupi PMS. Szkoda, że nikt nie wymyślił zaklęcia, żeby go powstrzymać. – Proszę cię.
Griselda wzdycha ciężko i mruczy coś pod nosem, ale ze stojącego na blacie kuchennym pudełka z drzewa oliwnego wyjmuje talię kart w żywych kolorach.
– Niech ci będzie, próbuj.
Nienaturalnie duże karty bzyczą, gdy tylko ich dotykam, jak sygnał z królestwa będącego poza moim zasięgiem. Zawsze tak się dzieje, kiedy mam styczność z przedmiotami magicznymi. Na przykład, gdy w witrynie Sklepu Magicznego Galdra oglądam te wszystkie różdżki, klejnoty, laski i wiem, że to coś więcej niż drewno, metal i paciorki, ale dla mnie tym właśnie pozostaną. Kiedy dociskam dłonie do szyby, zaczynają się ze mną witać delikatną wibracją wyczuwalną najpierw w opuszkach i roznoszącą się powolną falą po ciele. Ale to wszystko. To jest szczyt mojej heretyckiej percepcji magii. To jak seks bez orgazmu – przyjemnie, ale nie da się tego porównać do tsunami rozkoszy, która wygina plecy w łuk.
– Dziękuję. – Przysuwam krzesło bliżej stołu i zaczynam tasować karty.
Nie muszę się zastanawiać, pytanie, które chcę zadać, mam dokładnie wypisane w myślach, gdy rozkładam karty tak, jak mnie nauczyła Griselda. Kiedy jako pierwszą odwracam kartę Głupca, czuję ostre buzowanie, które biegnie po ramieniu w górę. Głupiec. Dziękuję ci, wszechświecie, za to przypomnienie. Oczywiście w tym wypadku to oznacza początek czegoś nowego. Z Gilem? Taa, już ci wierzę.
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_AVERY FLYNN, autorka bestsellerowych romansów według rankingów „USA Today” i „Wall Street Journal”, ma troje dość nieokiełznanych dzieci, uwielbia swojego uzależnionego od hokeja męża i rozpaczliwie marzy, aby wreszcie ktoś wynalazł kroplówkę z kawą. Mieszka na przedmieściach Waszyngtonu z rodziną, kotem Dwightem i pięcioma psami, które wszystkie mają spożywcze imiona. Jeśli akurat nie czyta romansu albo nie ogląda kompulsywnie jakiegoś reality show, to z całą pewnością knuje spisek mający na celu przejęcie władzy nad światem, by móc unicestwić crocsy.
Zajrzyjcie na jej stronę:
averyflynn.com