Weź to serce - ebook
Weź to serce - ebook
Przypadkowi ludzie. Przypadkowe spotkania. Przypadkowe historie.
Historia dwóch małżeństw, których losy krzyżują się, gdy jeden z mężczyzn zapada na ciężką niewydolność serca i jedynym ratunkiem dla niego jest przeszczep, a drugi, wychodząc z pracy, ulega wypadkowi.
Matka, która nie może wybaczyć córce przeszłości. Lekarka, dla której choroba pacjenta staje się źródłem obsesji oraz ślepy na wszystko biznesmen, bez pamięci oddany pracy.
Emocjonalna opowieść o próbach radzenia sobie z nieuniknionym i o umiejętności godzenia się z najbardziej niewygodnymi faktami. Ktoś musi umrzeć, by ktoś mógł żyć - ta prosta konstatacja brzmi bezwzględnie, ale czasami okazuje się być jedyną drogą, by uratować ludzkie życie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67639-40-8 |
Rozmiar pliku: | 925 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziękuję Amalii i Sebastianowi – Wasze podpowiedzi związane ze światem cybernetyki były bezcenne.
Przede wszystkim jednak dziękuję Marcelowi. Nasza inspirująca rozmowa przyczyniła się do tego, że powieść ma właśnie taki kształt. Twoje sugestie dotyczące konstrukcji narracyjnej i prezentacji bohaterów okazały się nieocenione. Dziękuję, Synu.Benek
1.
To był facet z jego snu. Takim mężczyznom trudno przypisać jakiś konkretny wiek. Mógł mieć czterdzieści, ale równie dobrze sześćdziesiąt lat. Elegancki, zadbany. Prężna, szczupła sylwetka sugerowała zamiłowanie do sportu, a już na pewno wpisywała go w krąg tych aktywnych, którzy z wielkim pietyzmem, a wręcz z nabożnością, traktują swoje ciało, nie pozwalając mięśniom opaść, zgnuśnieć. Z powodzeniem mógłby być żywą reklamą preparatów obiecujących wieczną młodość. Benek znał ten typ facetów – wieczni sportowcy. I choć zawsze, ilekroć takich spotykał, nasuwało mu się skojarzenie z podstarzałym Apollem, nie bez zazdrości przyznawał, że nie można im odmówić seksapilu i wigoru.
Nie to co on. Podtatusiały, z zakolami, które zaanektowały niemal całą potylicę, z brzuszkiem piwnym i cienkimi, niewyćwiczonymi nóżkami z siecią żyłek i szramą wielką jak cumulonimbus. Kiedyś miał ambicje, marzył o studiach w akademii wojskowej. Ale nie udało się. Studia kosztowały, zwłaszcza że Benek chciał się uczyć w Dęblinie, latać odrzutowcami, przebijać chmury, sięgać słońca jak mityczny Ikar. Tyle tylko, że on byłby rozsądny i trzymał się daleko od słońca, bo nie chciał zaprzepaścić marzeń. Zresztą daleko mu było do pięknych lekkoduchów, patrzył na świat trzeźwo. Życie go nie rozpieszczało. W domu oprócz niego było jeszcze kilkoro rodzeństwa, które ciągle czegoś potrzebowało, a na wszystko pracował tylko ojciec – w pobliskich zakładach metalowych. Robił na dwie zmiany, jak trzeba było, to ciągnął non stop. Matka kilka razy podejmowała pracę. Była po ekonomiku i trafiały jej się posady a to w spółdzielni, a to w miejscowym urzędzie, ale jak tylko w miarę ogarniała się z obowiązkami, przydarzało się następne dziecko i pracodawca kręcił nosem. Bo przecież zbliża się czas podsumowań, trzeba przysiąść do preliminarzy, zabrać się za dochody, wydatki i salda, a ona, zamiast siedzieć po godzinach przy biurku, leży na porodówce. Nawet po macierzyńskim, wiadomo – a to szczepienie, a to szkarlatyna, a jak już wszystkie zmory dzieciństwa mijały, to bach! Znowu dzieciak.
Wreszcie matka porzuciła pracę zawodową i została kurą domową. Dreptała po domu wte i wewte i wydziobywała okruchy ze szpar między wypaczonymi deskami, otrzepywała z kurzu meble. W domu biedy nie było – rodzeństwo chodziło najedzone i oprane – ale też się nie przelewało. Kiedy więc Benek oświadczył, że chciałby wyjechać, bo marzy mu się latanie, a wcześniej Liceum imienia Żwirki i Wigury w Dęblinie, bo tylko ono, czego był pewien jak tego, że dwa razy dwa jest cztery, mogło mu otworzyć podwoje do wyższej edukacji, matka popatrzyła na niego ze smutkiem i rzekła:
– Piękne masz marzenia, synu, ale obawiam się, że niemożliwe do spełnienia. Sam widzisz, ledwie koniec z końcem wiążemy, a taka szkoła to skarbonka. Nie mam skąd wziąć, żeby do niej włożyć…
Benek widział, jak serce matki się kroi, jak rodzicielka ucieka od niego wzrokiem, jak ubolewa nad tym, że żadną mocą nie może sprawić, by pragnienia syna się urzeczywistniły. Nie wyzbywał się jednak nadziei. Postanowił iść do miejscowego technikum mechanicznego, potem do wojska, a stamtąd jeszcze raz spróbować sięgnąć nieba.
Widać jednak los przygotował dla niego inny scenariusz, bo któregoś dnia podczas zajęć wuefu, biegnąc pętlą prowadzącą przez szkolną górkę, nad brzegiem jeziora i po grząskich mokradłach, nie zauważył wystającego z ziemi konara, wyrżnął jak długi i wylądował w szpitalu z otwartym złamaniem nogi. Leczenie trwało długo, bo wdała się infekcja, a potem jeszcze się okazało, że noga nigdy już nie odzyska stuprocentowej sprawności, co raz na zawsze przekreśliło plany Benka. Z czasem przestał kuleć, ale to nie zmieniło faktu, że i tak nikt by go na zawodowego nie wziął.
Życie, jak to życie, toczyło się swoim torem. Benek zapomniał o młodzieńczych ideałach, nie szybował już w błękitnych przestworzach, przeciwnie – stał twardo na ziemi. Wiśkę poznał przypadkiem, nie starając się szczególnie o jej względy. Zresztą po wszystkich swoich perturbacjach zdrowotnych długo nie miał apetytu na dziewczyny. Te, które były obok niego, miały albo chłopaków, albo pstro w głowie, a inne wydawały się poza jego zasięgiem – studentki renomowanych uczelni, przyszłe doktorantki albo w najgorszym razie żony doktorów. Jeszcze inne namolnie się migdaliły, byle tylko ktoś uwolnił je od staropanieństwa. Wiśka nie należała do żadnej z tych kategorii. Była trochę jak on – nie do końca zainteresowana związkami, bez wygórowanych ambicji naukowych, nie spieszyła się do zamążpójścia ani do macierzyństwa. Napatoczył się na nią kiedyś w kinie, do którego wybrał się na Czas apokalipsy. Siedzieli obok siebie. Ona – sama i on – sam. Trochę go dziwiło, że dziewczyna, z wyglądu nawet niebrzydka i z taką jakąś delikatnością w sobie, przyszła na taki film bez towarzysza. Kątem oka zerkał, czy miejsce po jej drugiej stronie jest wolne, bo wymyślił sobie, że pewnie była z kimś umówiona, a ten ktoś nie przyszedł. Ale nie! Po prawej ręce dziewczyny siedziała jakaś parka – sklejeni ze sobą jak bliźniaki syjamskie, całowali się, mlaskając, i kokosili na siedziskach. To pewnie dlatego Wiśka siłą rzeczy przesuwała się coraz bliżej Benka. Wyczuwając skrępowanie sąsiadki, zdjął łokieć z oparcia, by jej nie deprymować, ale gdy na ekranie Willard zadał Kurtzowi pierwszy cios, a salę kinową wypełniły niepokojące psychodeliczne dźwięki The Doorsów, dziewczyna się skuliła, a jej ciało przylgnęło do fotela tak ściśle, że Benek poczuł napierające na niego ramię. Ślina co chwilę zbierała mu się w gardle, więc przełykał ją głośno i uciskał dłonią grdykę, by choć trochę zatuszować odgłosy.
Wyszli z kina w milczeniu, zresztą nie oni jedni – fala widzów wylała się przez wielkie drzwi w takiej ciszy, jakby wszystkim poucinali języki. Z głupia frant Benek zaproponował Wiśce kawę, a ona zgodziła się bez oporów.
Po kawie bezceremonialnie całowali się w parku.
A potem Benek założył rodzinę, kupił mieszkanie, urządził je na tyle, by żonie niczego nie brakowało, i żył sobie spokojnie, przeciętnie, od poniedziałku do niedzieli. I tak już ponad pięćdziesiąt lat dryfował przez życie niczym żaglówka przy flaucie.
Czas przeleciał jak z bicza trzasnął. Dzieci wyfrunęły z domu – córka do Poznania, syn do Norwegii. Wiśka spowszedniała jak chleb.
*
Mężczyzna z jego snu wyglądał na tenisistę! Tak! Jak ulał pasował Benkowi na tenisistę! Chyba nawet przypominał trochę Rogera Federera. A tego Benek widział wczoraj w telewizji podczas relacji meczu z Novakiem Djokovićem w US Open na kortach Flushing Meadows. Benek siedział rozparty w fotelu, popijał żywca z puszki i wsłuchiwał się w stonowany głos Karola Stopy. Odgłos odbijanej piłki tenisowej był miły dla ucha jak stłumione kląskanie albo otwieranie szampana. Benek wodził wzrokiem za piłką. Jego głowa poruszała się mechanicznie. Z prawej na lewą, z lewej na prawą. Była w tym oglądaniu jakaś senna monotonia, która działała na Benka kojąco.
Federer był górą w tym starciu, atakował Djokovića potężnymi serwisami i wolejami przy siatce, by ostatecznie zakończyć mecz triumfem. Imponował mu ten Szwajcar o delikatnych rysach, przypominający amanta filmowego, który na korcie zmieniał się w finezyjnego gracza, czyniącego ze sportowego starcia spektakularne przedstawienie. Benek nie przepadał za aktywnością fizyczną, ale tenis zawsze mu się podobał. Nieraz wyobrażał sobie siebie na korcie. W śmiałych wizjach sennych wygrywał turnieje wielkoszlemowe, Puchary Davisa, słyszał okrzyki zachwytu po zwycięstwie w Roland Garros, a rano budził się z silnym postanowieniem, że nauczy się grać. Ale jak to zwykle bywa, marzenia sobie, a życie sobie. Wprawdzie kupił podręcznik do nauki gry w tenisa, kupił nawet rakietę i strój, ale gdy zaczął się wczytywać w te wszystkie gemy, sety, bekhendy, drajwy i woleje, szybko mu się odechciało. Zostało mu wędkowanie. To nie wymagało ani tak wielkiego zaangażowania intelektu, ani sprawności fizycznej, a ponadto stanowiło świetną formę ucieczki przed domową monotonią. Ta bowiem, jeśli już, przerywana była najczęściej roszczeniami Wiśki, jakby żona nie mogła znieść widoku nicnierobiącego męża. Był dla niej jak zadra w palcu albo kamień w bucie, przeszkadzało jej, że Benek kima sobie w miękkim fotelu, z pilotem przyklejonym do ręki. Zaraz zaczynało się marudzenie, zrób to, zrób tamto, wynajdywanie usterek, rozregulowanych zawiasów, skrzypiących drzwi, cieknących kranów. Żeby tylko nie kimał, żeby nie siedział, żeby się ruszył.
*
Tego dnia udało mu się wyrwać z domu. Przyszła jego siostra, by nałożyć Wiśce farbę, bo odrosty miała już takie, że jej włosy wyglądały jak osikany trawnik. Benek miał niezłego fuksa – odwiedziny szwagierki sprawiały, że żona nie będzie mędziła, a po co mu te ryby, a i tak tego nikt nie je, a roboty i smrodu na całą chałupę.
Benek sprawdził spinning – prezent od syna na Gwiazdkę – i wymienił przypon, bo postanowił, że tym razem zasadzi się na szczupaka. Następnie zabrał swoją skrzynkę wędkarską z woblerami, haczykami, krętlikami, ripperami i innymi pierdołami („Szkoda kasy na takie duperele, zamiast tego można by coś do kuchni kupić” – krzywiła się Wiśka, ilekroć grzechotał tą skrzynką, sposobiąc się na wielkie wędkowanie), a potem się wymknął, zostawiając za drzwiami żonę, siostrę oraz ich babskie sprawy.
2.
Mężczyznę ze snu Benek dojrzał, gdy sączył browarka w ogródku piwnym przy rynku. Chociaż był już wrzesień, pogoda wciąż rozpieszczała słońcem i ciepłem, pić mu się chciało jak jasna cholera, bo na obiad była ogórkowa, ale tak intensywna, jakby zamiast ogórków był sam kwas zabielony gęstą śmietaną. Soli Wiśka też nie pożałowała, może wciąż chciała wierzyć, że jak się przesoli zupę, to wkrótce zakochanie wróci albo nowe przyjdzie. Wiśka bowiem raczyła wszystkich jakimiś przesądami zasłyszanymi od swojej babki, a powtarzanymi przez matkę, i zapalczywie biła się w pierś, że te się sprawdzają. Pokazywała przy tym na Benka jako niezbity dowód na wiarygodność głoszonych prawd. Mówiła, że matka nieraz ją ostrzegała, by nie chlapała przy myciu statków ani nie oblizywała tłuczka, bo będzie miała męża nie dość łysego, to jeszcze pijaka. Pijakiem Benek nie był, choć za kołnierz nie wylewał, ale włosów na głowie rzeczywiście już miał niewiele.
*
Zasadniczo Benek nie narzekał na żonę. Wiśka była zaradna, gospodarna i potrafiła się zakręcić – a to za dodatkowym groszem, a to za jakąś okazją. Czasem tylko działała mu na nerwy, gdy raczyła go niestworzonymi opowieściami ze świata, który był za progiem, a który Benek przyjmował raczej mało refleksyjnie. Dyszkantem, z trudem łapiąc oddech i krzyżując ręce na klatce piersiowej, jakby tym sposobem mogła poskromić przyspieszone bicie serca, opowiadała o tym lub owym, który zbił fortunę. I zawsze wtedy przewracała oczami, jakby się bała, że mąż wyczyta z jej oczu pytanie pełne wyrzutu „A ty co?”. A on nie miał nic do powiedzenia, bo zatrzymał się w pewnym punkcie i trwał w nim, aż zaczęło mu być najzwyczajniej wygodnie. Najbardziej drażniła go jednak, gdy wieczorem, po wyoglądaniu wszystkich seriali z miłością w tytule, robiła maślane oczy i wymyślała jakieś farmazony. A to mędziła, by zabrał ją na jakąś zagraniczną wycieczkę, a to wymyślała karnety do klubów, bo naoglądała się w tych serialach albo nasłuchała, jak dorabiała sprzątaniem u wszystkich tych nowobogackich, którzy wyrastali razem z nowoczesnymi, przeszklonymi osiedlami na obrzeżach miasta jak grzyby po deszczu.
Ni stąd, ni zowąd wpadała więc Wiśka w melancholijny nastrój i tak patrząc w nic, mówiła sobie a muzom: „Ot, człowiek wyjechał z miasta, a jak wrócił, to już kolejny dom i następna willa, i jeszcze inna dacza. A wszystkie z miejsca otoczone metalowymi płotami, nasadzonymi roślinami jak małe ogrody dendrologiczne, co jeden, to ładniejszy. A tu człowiek żyje zwyczajnie. Pędzi to szare życie, bez fajerwerków, ale i bez dramatów…”. Pogadała, pogadała, pocieszyła się, że może wiele nie mają, ale są uczciwi i co rano mogą sobie w starzejące się twarze w lustrze spojrzeć.
Poza tym w gruncie rzeczy się cieszyła, widząc, jak miasto się rozrasta, bo dzięki temu mogła dorobić do pensji. Była dokładna, sumienna i uczciwa, więc dobra opinia szła za nią i Wiśka nie mogła się opędzić od ofert. Od niedawna zajmowała się sprzątaniem u dyrektora Polmetu. Dwa, czasem trzy razy w tygodniu jeździła wysłużonym fordem za miasto, gdzie z dala od innych zabudowań dwaj dyrektorzy pobudowali luksusowe hacjendy. Krążyły plotki o owych domach, ale Wiśka nie zajmowała się ludzkim gadaniem, za to lubiła sobie wyobrażać, że jest właścicielką sprzątanych włości. Lubiła tamtą ciszę i spokój, otoczenie lasu i zapach wody ciągnący od pobliskiej zatoczki. Czuła się niczym dawna szafarka zarządzająca majątkiem, zwłaszcza że jej pracodawca był człowiekiem bardzo zajętym i rzadko go widywała. Nie mieszał się do niczego, a płacił godziwie. Facet był samotny, mrukliwy i niewymagający. Wiśce pasowała ta robota jak żadna inna, chociaż Benek nie był zadowolony. Zazdrość się w nim odzywała, kiedy pomyślał, jak Wiśka wygina się tam przed obcym chłopem, jak wchodzi na drabinę, jak połyskują jej uda. Szlag go trafiał, gdy wyobraził sobie, że pierze tamtemu gacie, skarpetki… Wiśka widziała, że ma kwaśną minę, kiedy jechała do Stengerta, i jeszcze kwaśniejszą, kiedy od niego wracała, Benek jednak za nic nie chciał słuchać tłumaczeń, że faceta prawie nigdy nie ma w domu, że jest tam sama jak palec, a roboty co niemiara. Siedział tylko z założonymi rękami i boczył się cały wieczór. Dlatego za żadne skarby się nie przyznawała, że jest zmęczona czy że boli ją krzyż, bo Benek z miejsca kazałby jej rzucić pracę. I chociaż coraz częściej darli koty o tę jej fuchę, w głębi duszy Wiśka się cieszyła, że mąż jest o nią zazdrosny. Po tylu latach, po dzieciach. A jednak!
*
Pogrążony w sennym błogostanie, pozwalał, by przyjemne ciepło rozlewało się po jego ciele. Raz przechylał kufel i brał haust piwa, obcierał wierzchem dłoni wąsy z piany, zadzierał głowę i obserwował, jak po błękitnym niebie nad miastem z wolna przetaczają się obłoki, a raz wodził wzrokiem po sąsiednich stolikach. Benek stanowił reprezentatywny przykład człowieka, któremu w życiu nie przytrafia się nic ponadprzeciętnego – ani dobrego ani złego. Prawdopodobieństwo, że ktoś wyłowiłby go z tłumu, czy w ogóle wyciął z jakiegoś krajobrazu, by koncypować na jego temat, było niewielkie.
Mężczyzna, który był jak wypisz wymaluj ten z jego snu, zapewne nie zginąłby w tłumie, wręcz przeciwnie – od razu rzucał się w oczy. Kątem oka Benek zerkał na niego i wciąż nie mógł się nadziwić, jak to może być, że ktoś mu się śni, ktoś całkiem nieznany, żaden znajomy, nawet z widzenia, a potem spotyka tego kogoś w rzeczywistości. Sen się materializuje. Żeby tak mogły się zmaterializować i inne sny Benka. Bo to mało razy śniły mu się różne babki, ponętne i uległe. Jakie on cuda z nimi wyrabiał! No wulkan seksu! Istne wcielenie Casanovy. Kobitki przelatywały mu przez łóżko, paradowały w skąpych strojach, stringach ginących między krągłymi pośladkami, stanikach, z których wylewały się obfite piersi. Potem cały dzień miał pod powiekami ich wizerunki, w trzewiach odczuwał pożądliwy niepokój. A ileż razy Benek we śnie był zupełnie innym facetem. Ech! Piękne było to śnione życie Benka. W tym realnym zaś było, jak było. Ani dobrze, ani źle. W zasadzie nie miał do świata pretensji. W końcu zawsze mogło być gorzej. Mógł mieć na przykład żonę bardziej zrzędliwą jak jego kumpel z ryb, który czasem mu się żalił, że jego stara to całkiem jak ta z bajki O rybaku i złotej rybce – co by nie zrobił, czego by nie złowił, wszystko źle, najlepiej, gdyby do sieci skrzynie ze złotem wpadały. Jeszcze gorzej by było, jakby Benek miał tak, jak jego brat Stefan ze swoją żoną. Zachorowała któregoś dnia i koniec. Ani be, ani me. Ani kliniki, ani lekarze, ani profesorowie, ani nikt nie potrafił jej pomóc. Na próżno jeżdżenie po Polsce, zmarnotrawione pieniądze, stracone złudzenia i zaprzepaszczone nadzieje. Żona Stefana tylko leży z oczami nieruchomo wpatrzonymi w sufit, trzeba ją jak dziecko oporządzać, zmieniać pampersy, karmić specjalnymi sondami, odflegmiać i robić inne rzeczy, o których Benkowi nawet się nie śniło, a przecież sny miał barwne.
*
– Czy jest tu w pobliżu jakiś porządny hotel, gdzie można się zatrzymać? – Benek usłyszał, jak mężczyzna zaczepił przechodzącego właśnie kelnera.
Chłopak, zdawał się zalatany, chociaż między Bogiem a prawdą wielkiego ruchu o tej porze tu nie było. W weekendy to jeszcze się zdarzało, że ludzie po tygodniu pracy wylegali na miasto, by posiedzieć przy piwku albo na lodach, ale już w środku tygodnia ogródek świecił pustkami.
Kelner, usłyszawszy pytanie, zawinął się na pięcie i zatrzymał przy stoliku.
– Hotel? Hmm… – Podrapał się po brodzie i zaraz go olśniło. – Widzi pan ten jasny budynek z wieżyczką? O, ten taki w kolorze budyniu? – Wskazał na róg zachodniej pierzei rynku, gdzie stał nowo wybudowany hotel pod szumnym szyldem Grand Victoria. – Nie wiem, czy już czynny, ale podobno mieli otworzyć w zeszłym tygodniu. Musi się pan kopsnąć i sprawdzić. A jak nie, za bankiem, kawałek dalej, jest drugi. Tylko tamten to pewnie drogi. Pod Niemców i Duńczyków ustawiony…
Benek się przysłuchiwał, dyskretnie zerkając na rozmawiających, lecz po ostatniej uwadze skonfundowany obrzucił kelnera pogardliwym wzrokiem. Skąd te sugestie, że za drogo, że dla Niemców w ogóle cała ta insynuacja, że to hotel nie dla niego? Przecież na pierwszy rzut oka widać, że facet z jego snu jest dziany i na pewno nie w takich apartamentach już sypiał.
Na szczęście ta nie nazbyt szczęśliwa wzmianka nie zrobiła na gościu wrażenia. Podziękował i wrócił do rozmowy z kobietą, która mu towarzyszyła.
Bo facetowi ze snu Benka towarzyszyła kobieta, której w owym śnie z pewnością nie było. Jakoś mu nie pasowała u boku tego mężczyzny. Chociaż nie można było powiedzieć, że nie miała w sobie uroku i elegancji. Miała. Wyglądała wręcz jak gwiazda filmowa. Taka Catherine Deneuve. Benek lubił francuskie kino, zresztą w ogóle lubił dobre filmy i miał sentyment do sal kinowych – wszak w jednej z nich poznał swoją żonę. I dopóki go życie nie pochłonęło, nie pogrążyło w odmętach codziennych szarych spraw, często zabierał Wiśkę do kina, a na Indochinach to już byli kilka razy, on dlatego że nie mógł się napatrzeć na Éliane Devries, a Wiśka, bo wciąż nie wiedziała, czy bardziej jest za Camillą, czy za Élianą, już nie mówiąc o tym, że w Jeana-Baptiste Le Guena wgapiała się z taką samą fascynacją jak Benek w Catherine. Francuska aktorka najbardziej podobała mu się jednak w teledysku zrobionym w sepii. Śpiewała w duecie z McLarenem. Pierwszego kwiatu już wtedy nie była, bo zaraz po pięćdziesiątce, ale Benek patrzył niczym urzeczony, jak ubrana w czarny golf, zmysłowo porusza ustami, a kolczyki kołyszą się w rytm piosenki, której słów nie rozumiał, ale na pewno musiały być o miłości. I ta kobieta przy stoliku wyglądała właśnie jak Catherine śpiewająca Paris, Paris. Miała włosy zaczesane do tyłu i lekko uniesione nad czołem. Mieniły się różnymi refleksami w kolorze miodu, ale to nie był krupiec, lecz lejący, płynny miód. Duże kolczyki i ciemne okulary, które co chwilę zakładała na włosy lub spuszczała na oczy, dodawały jej szyku. No istna gwiazda!
Mimo że i jej trudno było przypisać jakiś konkretny wiek, nie ulegało wątpliwości, że musiała być dużo młodsza od tenisisty. Zresztą Benek nie zaliczał się do koneserów kobiecej urody. W snach miał swoje kobiety i te zawsze były zjawiskowe, a na żywo – Wiśkę, o której myślał i często gęsto mówił po prostu „moja”. I ona, mimo posiadania wielu cnót niewieścich, tak umiejętnie grała mu na nerwach, że sama myśl, iż miałby się starać o inną, przyprawiała go o dreszcze. Zresztą komu by się chciało znów zabiegać o względy. Te kwiaty, kino i inne dyrdymały wyoglądane z seriali.
Może właśnie dlatego, kiedy tylko nadarzała się sposobność, Benek wolał sobie iść na ryby. Tam cisza i spokój. Niekiedy zagadał do młodego lekarza, który znalazł sobie miejsce nieopodal. Wszystko było dobrze, dopóki nie przywlekał ze sobą żony. Ładna była i też lekarka. Podobno od serca. Ale jak to kobieta, języka na wodzy utrzymać nie mogła i ryby płoszyła.
Czasem – jak tego dnia – wymykał się na piwo, ale to rzadko, bo nie lubił, jak Wiśka ciosała mu kołki na głowie o byle co. A to, że drzwiczki się nie domykają, a to, że w łazience zacieka, a on jakby nigdy nic zabiera tyłek w troki i znika.
– I co? – odezwała się kobieta nieco zaczepnym tonem. Benek wytężył wzrok. Nagle pomyślał, że ta cała Deneuve to skóra zdjęta z żony jego kompana od ryb, tego lekarza. Może to matka? Ale co mu tam! – Zamierzasz kupić ten dom? Tutaj, w tym grajdołku? – Kobieta powiodła wzrokiem wokół, pogardliwie wydymając wargi. – Zobacz, przecież to istna dziura! Cisza, jakby jakaś zaraza panowała! Żadnych sklepów, pewnie nawet nie ma przyzwoitej knajpy! Będziemy kwitnąć z dala od ludzi i cywilizacji! – Zarzuciła ostentacyjnie ramionami, dając kolejny wyraz swemu niezadowoleniu. Po chwili wygrzebała z torebki, chyba drogiej, srebrną papierośnicę, chwilę mocowała się z gumką, by nie rozkruszyć papierosa, aż wreszcie go uwolniła.
Nie zdążyła sięgnąć po zapalniczkę, bo mężczyzna ją wyprzedził.
– Mieliśmy rzucić to cholerstwo – powiedział, przypalając najpierw jej, a potem sobie.
– Przecież ty nie musisz palić! – stwierdziła, wypuszczając w powietrze chmurę dymu. – Zresztą nie to jest w tej chwili ważne. Za godzinę mamy spotkanie z właścicielem biura nieruchomości i musimy podjąć decyzję, czy kupujemy ten dom, czy nie! Nie ukrywam, że mam wiele obaw, ale w końcu to twoje pieniądze! – Nerwowo postukała papierosem o rant popielniczki, a potem zaciągała się głęboko, by zaraz wypuścić kolejny siwy obłok.
– Nasze! – poprawił ją. – Nie lubię, gdy tak mówisz! Wszystko jest nasze wspólne. – Widać było, że ta deklaracja spodobała się kobiecie, bo jej twarz złagodniała, a w kącikach ust pokazał się skromny uśmiech. – Oglądaliśmy to miejsce tyle razy. Snułaś plany, jak to będziesz się opalać na tarasie i podziwiać otulone tatarakiem jezioro, a ja będę grał w tenisa. Sama sugerowałaś miejsce na korty, mówiłaś, że trzeba się tylko dogadać z sąsiadem. Urzekły cię ciągnące się po horyzont pola rzepaku…
– Tak! Ale rzepak dawno już przekwitł, a zaraz jesień i zima… I co mi po jeziorze? A dom stoi na odludziu… – Zrobiła minę rozkapryszonego dziecka. – Ty pojedziesz do pracy, a ja będę tam kisła sama całymi dniami.
– Nie przesadzaj! Przecież planowałaś otworzyć jakiś swój biznes. Trzeba się zorientować, co tu jest, czego nie ma. W ostateczności możesz pomagać w firmie… Pomyślimy o jakimś aucie dla ciebie, zresztą o tym też już rozmawialiśmy…
Mężczyzna wycisnął długi pocałunek na dłoni kobiety, a ta odwdzięczyła mu się słodkim uśmiechem.
– Nie gniewaj się – rzekła pojednawczo – ale dla mnie to naprawdę duża zmiana. Nowy mąż, nowy dom…
– Przecież obydwoje tego chcieliśmy. Czyż nie? – upewnił się mężczyzna, nie wypuszczając jej dłoni ze swojej. – Żałujesz?
– Nie, nie, skądże! – pośpieszyła z zaprzeczeniem, po czym rzuciła okiem na zegarek. – Za godzinę spotkamy się z właścicielem u notariusza, podpiszemy umowę, a potem… – zniżyła głos – pójdziemy do tego hotelu dla Niemców, o którym wspominał chłopak, i będziemy się kochać do rana.
Para wymieniła spojrzenia, z których nietrudno było odszyfrować miłosny kod. Wyglądali na spragnionych siebie nawzajem. Zapewne daleko im było do małżeństw z wieloletnim stażem, takich jak Benek i Wiśka, które okres fascynacji i niespokojnej popędliwości dawno już mają za sobą. Teraz tylko ryby, piwko, czasami seks, chociaż bez tego ostatniego też Benek jakoś sobie radził. W końcu miał swoje sny i rano budził się z poczuciem błogiej ulgi, choć czasem wstyd mu było, że tak bez kobiety.
*
Benek już zamierzał się podnieść i udać nad jezioro, kiedy tuż obok pojawił się miejscowy właściciel biura nieruchomości. Znał go jeszcze ze szkoły. Chodzili razem do klasy, był czas, że nawet trochę się kumplowali. Potem ich drogi się rozeszły, jak to w życiu bywa. Benek skończył miejscowe technikum, a Janek wybył gdzieś na studia, a kiedy wrócił do miasta, to już jako człowiek wykształcony, ustosunkowany i znany z prowadzenia prężnie prosperującego biura nieruchomości.
Przywitał się z małżeństwem przy stoliku, Benka zaś obrzucił spojrzeniem zabarwionym lekkim uśmiechem.
– Cieszę się, że państwo się zdecydowaliście.
– Pozwoli pan, że przedstawię: moja żona, Sława Zaciszna. A to, kochanie, pan Jan Polański. To on znalazł dla nas to… – tu ton faceta ze snu Benka nabrał pewnej dwuznaczności – lokum.
Pośrednik prześliznął się wzrokiem z męża na żonę i wykonał gest, jakby chciał zapytać: „Jakiś problem?”.
Zaciszny dostrzegł chyba tę konsternację, bo zaraz pospieszył z wyjaśnieniem:
– Nie, nie, proszę się nie martwić. Przez chwilę żona zwątpiła, obawia się, że dom jest zbyt oddalony od miasta i że ugrzęźnie tam na całe dnie. Ale… – Tu spojrzał na żonę, by ostatecznie upewnić się co do jej decyzji, ale widząc przychylność na jej twarzy, dokończył: – Wątpliwości same się rozwiały, zatem możemy ruszać.
Polański wbił wzrok w Zaciszną i śląc jej czarujący uśmiech, rzekł:
– Szanowna pani, zapewniam ze wszystkich sił, że taka kobieta jak pani nie odczuje tu samotności. Miasteczko wbrew pozorom ma wiele do zaoferowania. Mamy tu klub dla ludzi biznesu, gdzie mężczyźni mogą sobie pogadać o tak zwanych ważnych sprawach, zaś kobiety zawsze znajdą jakąś rozrywkę. Wyjazdy, spotkania, herbatki, jak to w wielkim świecie bywa! – Zaśmiał się, nie odrywając wzroku od Sławy. – Do niedawna funkcjonował nawet ekskluzywny klub dla pań, ale właścicielka zamknęła go nagle, ku wielkiemu niezadowoleniu bywalczyń. Nawet moja żona była jedną z nich. Zresztą tak się składa, że owa pani mieszkała po sąsiedzku z państwa posesją. – Kolejny czarujący uśmiech. – Oczywiście jeśli się państwo zdecydujecie na jej nabycie.
Benek w duchu wyklinał Polańskiego. Nic się nie zmienił przez te lata, zawsze był z niego czaruś. Dziewczyny przelatywały mu przez łóżko taśmowo i żadnej jakoś nie przeszkadzało, że dla tego bawidamka była tylko kolejnym nieistotnym epizodem. I o ile nigdy wcześniej Benkowi to nie przeszkadzało, teraz był wściekły na biznesmena, że tak ostentacyjnie smali cholewki do żony mężczyzny z jego snu. Szkoda mu było faceta, wyglądał na poczciwego, a widać, że miłość nałożyła mu bielmo na oczy i nie widzi, że z tej jego Catherine Deneuve żadna wierna Penelopa, a kocha to ona głównie luksus i pieniądze.
– Zapraszam zatem jeszcze raz na wycieczkę nad jezioro, a potem… – tu Polański rozłożył ręce, jakby był pewien, że transakcja dojdzie do skutku – …mamy umówione spotkanie z właścicielem domu i notariuszem.
3.
Tafla na jeziorze była jak szkło. Żadnej rysy. Wiatr ucichł. Wokół bezruch i absolutna cisza. Tylko na mostku obok młody mężczyzna stał w rozkroku i w napięciu wpatrywał się w wędkę, trzymając w gotowości rękę na kołowrotku.
Niebo odbijało się w wodzie i jedynie cienka zielona kreska pozwalała dostrzec granicę między nimi. Niezmierzony bezkresny błękit. Benek nie miał pojęcia, dlaczego wszystkie myśli zaprząta mu spotkana w ogródku piwnym para. Przez chwilę wydawało mu się, że to wciąż ten sam sen. Nawet uszczypnął się w ramię, ale głupie wydało mu się to szczypanie. Przecież i Wiśka, i jego siostra były naprawdę. A w ustach wciąż czuł smak piwa.
Ciąg dalszy w wersji pełnej