- W empik go
Weź wdech i policz do dziesięciu - ebook
Weź wdech i policz do dziesięciu - ebook
Czasem musisz płynąć pod prąd, żeby być w pełni sobą.
Siedemnastoletnia Verónica przeszła wiele operacji z powodu dysplazji biodra. Zostawiły one blizny nie tylko na jej ciele. Najlepszą formą rehabilitacji jest pływanie, więc dziewczyna spędza długie godziny na basenie. W wodzie czuje się wolna od ograniczeń i szczęśliwa. Gdy pływa, jest naprawdę sobą.
Takie chwile są jednak rzadkością, ponieważ mieszka ze swoimi konserwatywnymi rodzicami. Według nich dziewczyna powinna próbować wtopić się w tłum, spełniać marzenia innych i doceniać ich poświęcenie.
Verónica jest fanką Zatoki Syren, popularnej lokalnej atrakcji słynącej z podwodnych pokazów wykonywanych przez przebranych za syreny artystów. Kiedy więc park rozrywki ogłasza casting, postanawia wziąć w nim udział. Problem? Jej rodzice nigdy się na to nie zgodzą. Tak jak nie pozwoliliby jej być z Alexem, nowym, uroczym sąsiadem. Ale Verónica wie, że to czas, by przejąć kontrolę nad własnym ciałem i życiem.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-553-2 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
środek stosowany w celu uśpienia pacjenta przed zabiegiem operacyjnym
pozbawiona snów niekontrolowana pustka
ROZDZIAŁ 1
Tuż po podaniu narkozy lekarze każą wziąć głęboki wdech i liczyć do dziesięciu. Albo niczym podróżnicy w czasie pytają o rok oraz nazwisko urzędującego prezydenta. I rzeczywiście: człowiek całkowicie traci poczucie czasu – mnie na przykład jeszcze nigdy nie udało się doliczyć do ośmiu czy dziewięciu, zanim narkoza zaczyna działać i wszystko znika. Pstryk – i nie ma. Gdy znów rozchylam powieki i budzę się w gipsie, jestem w innym łóżku, innej sali i innym czasie. Minęło sześć godzin, a ja nawet nie poczułam pustki.
Pod wodą jest inaczej. Im szybciej płynę ja, tym wolniej zdaje się płynąć czas. Czuję w sobie każdy gram powietrza. Jest cicho, a jednocześnie głośno. Wymierza rytm mojego ciała. Co cztery uderzenia wynurzam głowę, by zaczerpnąć powietrza, i natychmiast chowam ją z powrotem. Gdy nikt nie patrzy, ćwiczę salta, obroty i resztę choreografii, naśladując ruchy, które przez te wszystkie lata zapamiętałam z filmików Zatoki Syren. Dopiero w przejrzystej wodzie słyszę jasno swoje myśli.
To jak śnić z szeroko otwartymi oczami.
Ale dziś ten sen zakłóca narastające, uporczywe pikanie w oddali. Podpływam do krawędzi basenu i wyglądam na powierzchnię.
Wbrew moim przypuszczeniom to nie ciężarówka budowlana, ale furgonetka firmy przeprowadzkowej cofająca w ślimaczym tempie. Przy krawężniku stoi chłopak mniej więcej w moim wieku. Każe gestem szoferowi podjechać bliżej. Jeszcze trochę. I jeszcze.
Nagle gwałtownie macha i furgonetka hamuje z piskiem opon.
Chyba jednak podjechała odrobinę za blisko. Próbuję się przyjrzeć profilowi chłopaka, ale stoi za daleko. Dzieli nas stary kort tenisowy otoczony wysoką siatką. Przez szachownicę jej oczek widzę tylko jego język ciała: zgarbiony i z zadartą brodą trzyma się pod boki, jakby nie chciał pokazać po sobie zmęczenia.
Znika za furgonetką, a ja wracam do basenu. Zostało mi jeszcze dwadzieścia długości i muszę się sprężać, zanim ktoś przyjdzie. W te wakacje chyba każdy rodzic z naszego bloku postanowił nauczyć swoje dzieci pływać. Tyle że nigdy nie korzystają z brodzika, który przecież po to jest. Kłębią się w głównym basenie w kamizelkach i z makaronami wypornościowymi, taplając się przy krawędziach, jakby to były podpórki na lodowisku. Co rano wstaję dwie godziny wcześniej, żeby ich uniknąć.
Ostatnie długości kończę w niespełna sześć minut i ściągam gogle na głębokim krańcu basenu. Metr przede mną z leżaka spada para zakurzonych brązowych buciorów. Skrzyżowane w kostkach stopy, do których należą, wciąż są w skarpetkach, i machają palcami.
Obrzydlistwo.
Siedzący okrakiem chłopak od tamtej furgonetki wyprostowuje się zaskoczony, jakbym ja nie była tu pierwsza. Ma na sobie dżinsy i biało-beżową koszulkę bejsbolową z zakasanymi do łokci rękawami, ale nie wiedzieć czemu podwija je jeszcze bardziej, przekrzywiając głowę. Robi mi się gorąco na sam jego widok. Tylko bez aluzji: przy tylu warstwach ubrań w taki upał nic dziwnego, że jest spocony jak mysz.
– Mogę w czymś pomóc? – pytam.
– Co? Nie. Ja nie… Nie chciałem przeszkadzać w pływaniu. Udawaj, że mnie tu nie ma.
Raczej niemożliwe, biorąc pod uwagę, że na basenie jesteśmy tylko my dwoje i ze wszystkich leżaków musiał sobie wybrać akurat ten, na którym zostawiłam rzeczy.
– Mój ręcznik. Wisi na oparciu za tobą.
– A. Przepraszam. – Odwraca się i sięga po mój turkusowo-fioletowy ręcznik plażowy, zwijając go w kulę i z roztargnieniem przekładając sobie z ręki do ręki. – Szukałem tylko zacisznego miejsca, żeby się zdrzemnąć. Nie podglądałem cię ani nic – dodaje szybko.
– Wcale tak nie pomyślałam… do teraz. – Zanurzam głowę, żeby przygładzić włosy, i gdy się z powrotem wynurzam, stoi już przy krawędzi basenu. – A poza tym nie przeszkodziłeś mi – dopowiadam.
– Ile długości zrobiłaś?
– Pięćdziesiąt. – Opieram się łokciami o krawędź i kładę brodę na ręce. Pod tym kątem słońce świeci mu prosto w plecy i jedynym, co widzę, jest jego ciemna sylwetka na tle jasnych promieni. – Przy całym tym chlupocie nie nazwałabym tego zacisznym miejscem.
– Co racja, to racja. Ale wyświadczyłaś mi przysługę. – Wbija wzrok z powrotem w furgonetkę.
Jakiś mężczyzna otwiera pakę i drzwi łomocą, jakby ktoś ciągnął kubeł śmieci po nierównym chodniku. Jest ogromna, z gatunku tych, które ludzie wynajmują do międzystanowych przeprowadzek, i bez dwóch zdań największa, jaką kiedykolwiek widziałam przy Palmview Lakes. Kiedy osiem lat temu przeprowadziłam się z rodziną z kawalerki na drugim końcu miasta do większego mieszkania tutaj, tata pożyczył pick-upa od kolegi z pracy i wystarczyło obrócić dwa razy, żeby przewieźć wszystkie nasze meble, a resztę rzeczy mama spakowała do pudeł z Publiksa.
– Mamy za dużo klamotów – mruczy pod nosem, odrywając spojrzenie od furgonetki. Przeczesuje palcami włosy od tyłu, jakby ze wstydu chciał zakryć twarz ręką.
Spuszczam wzrok i wbijam go w machające bezszelestnie pod wodą nogi.
– Skąd się przeprowadziliście?
– Wychodzisz?
Jednocześnie przerywamy milczenie, czekając na odpowiedź drugiego. Znów zapada niezręczna cisza, a my unikamy odpowiedzi niczym przepompowanej piłki do zbijaka, której nikt nie chce dotknąć.
Zaczyna mi się robić zimno, ale jeśli wyjdę z wody, zobaczy mnie w kostiumie i już wiem, co będzie. Wytrzeszczy oczy na widok moich blizn od uda po miednicę. I to nieuchronne pytanie „co ci się stało?”, zanim nawet zapyta mnie o imię.
Czasami kłamię. Opowiadam historyjkę o dziwnym wypadku zamiast nudnej prawdy, której ludzie i tak nie chcieliby usłyszeć. Ale ten chłopak wygląda na tak smutnego i zmęczonego, że nie mam serca z nim pogrywać. Chciałabym poprosić go o ręcznik, ale przyciska go sobie teraz do brzucha jak tarczę. Pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy, że wciąż go trzyma.
– Nie musisz iść się rozpakować? – Pytanie brzmi niegrzeczniej, niż zamierzałam, i chyba go zaskakuje, bo zaciska szczękę, a na skroni wyskakuje mu żyłka. Ma ostro zarysowaną, gładką twarz, a długie rzęsy trzepocą niczym motyle skrzydła, gdy zaczyna mrugać.
– Tragarze nie pozwalają mi sobie pomóc. Ponoć chodzi o względy bezpieczeństwa.
– Nieźle. – Mieszkańców naszego bloku raczej nie stać na firmę przeprowadzkową.
Parska cichym śmiechem.
– No. Zarząd po prostu…
– Tu jesteś – przerywa mu głos z silnym południowym akcentem.
Nie muszę się odwracać, by wiedzieć, że należy do Boba, naszego blokowego ochroniarza, którego nigdy nie ma tam, gdzie jest potrzebny, za to zawsze zjawia się nieproszony. Moja najlepsza przyjaciółka Leslie i ja w każde wakacje błagamy go, żeby pozwolił nam się przejechać swoim wózkiem golfowym. Zamiast tego czasami sam funduje nam wycieczki po osiedlu.
– Co takiego znów zrobiłam? – pytam. Zawsze wynajduje mi jakąś nową zasadę korzystania z basenu, którą rzekomo łamię, a która jakoś nigdy nie jest egzekwowana.
– Nie ty, Verónico. On. Mam dziś oprowadzić tego młodego człowieka.
„Młody człowiek” wreszcie wypuszcza mój biedny ręcznik ze swoich szponów i kładzie go na leżaku. Wstaje, by uścisnąć rękę Boba. Korzystając z ich nieuwagi, wyskakuję z basenu i owijam się w pasie ręcznikiem. Chwilę później Bob mnie woła:
– Verónico, poznaj Aleksa! – A więc „młody człowiek” ma imię. – Jego mama jest naszym nowym zarządcą. Może go oprowadzisz, skoro jest zajęta rozpakowywaniem? – Bob wali go w ramię z gracją pijanego wujka.
Alex unosi brwi z milczącym zażenowaniem.
– Nie trzeba. Naprawdę nie musisz – mówi.
– Nie ma za bardzo czego pokazywać…
– Więc zajmie ci to niewiele czasu – wtrąca Bob.
Zanim którekolwiek z nas ma szansę otworzyć usta, ochroniarz ucieka z powrotem do swojego wózka. Odprowadzamy go wzrokiem, dopóki nasze oczy się nie spotykają i oboje je spuszczamy.
– Ale mi teraz głupio. Po prostu zarząd najwyraźniej uparł się rozwinąć przed nami czerwony dywan.
– Nieźle – powtarzam, wracając po torbę i ciuchy. Nie ściągając ręcznika, wkładam obcięte dżinsowe szorty i żółty tank top, a ręcznik wieszam do wysuszenia na oparciu leżaka.
– Wiesz, nie musisz go słuchać – mówi.
– Pewnie, że nie. – Szczerzę się i przewracam oczami.
Nie żebym miała jakiś wybór. Możemy z Leslie do woli się z niego nabijać, ale to Bob pociąga tu za sznurki. Zarzucam torbę na ramię, przyglądając się Aleksowi i próbując oszacować ryzyko. Moi rodzice mówili poważnie, zapowiadając mi, że jeśli jeszcze raz zobaczą mnie z jakimś chłopcem, to gorzko tego pożałuję. Nieważne, że teraz to kompletnie co innego – wpadli w taką wściekłość, gdy przyłapali mnie na całowaniu się z Jeremym Bradleyem, że do tej pory im nie przeszło. I patrzą na mnie zupełnie inaczej niż kiedyś.
Sprawdzam godzinę w telefonie. Powinni być już w pracy, a poza tym robię tylko to, co mi kazano. Jestem miła dla nowego lokatora. Pozostawienie go samemu sobie byłoby przecież „niegrzecznością”. To drugie najgorsze słowo w słowniku mojej rodziny, zaraz po „rozwiązłości”. Boże broń przed niegrzeczną albo rozwiązłą córką!
Z ust wyrywa mi się westchnienie zmęczenia, które próbuję pokryć swoim najbardziej przekonującym uśmiechem.
– Chodź, pokażę ci twoje królestwo, panie VIP-ie._suelta_
wolna, swobodna, rozwiązła
usunąć ten wyraz ze słownika rodziców
ROZDZIAŁ 2
Podchodzimy do zardzewiałych drabinek i huśtawek za kortami. Potem do skrzynek pocztowych, do których mama ciągle każe mi kursować, stojących pod wysuszonym dachem jak od chatki tiki szeleszczącym przy najlżejszym wietrze. I w końcu do spłowiałego hamaka zawieszonego między dwoma drzewami w głębi drogi. Moja najlepsza przyjaciółka Leslie nazywa nasze osiedle dinozaurem – olbrzymim, rozrośniętym reliktem minionej epoki – ale gdy się tu wprowadziliśmy, rodzice powtarzali, że to raj na ziemi w porównaniu z naszą peruwiańską klitką w czteropiętrowej kamienicy bez żadnego obiektu rekreacyjnego w pobliżu, nawet basenu. Byłam za mała, by to pamiętać, ale mieszkaliśmy tuż przy ruchliwej ulicy, która od tamtej pory praktycznie zamieniła się w autostradę. To dlatego za każdym razem, gdy ktoś przejeżdża na pełnym gazie przez główną bramę, mama zawsze mówi: „Przynajmniej to nie Avenida Benavides”. Zwykle odpowiadam, że powinniśmy się przeprowadzić do bloku bliżej Leslie. Są cichsze i mają trzypokojowe mieszkania, co byłoby naturalnym następnym krokiem w naszej wędrówce migracyjnej: klitka w Limie, kawalerka po drugiej stronie miasta, dwupokojowe mieszkanie tutaj. Jak na razie rodzice nie są zbytnio przekonani.
Teraz spacerujemy z Aleksem chodnikiem, od czasu do czasu wybierając drogę na skróty przez podwórka za blokami. Jest ich łącznie osiemnaście i są opatrzone literami od A do R. Oparte z jednej strony o kanał meandryczne osiedle przypomina labirynt pełen zakrętów. Podobnie jak nasza rozmowa, w której przeskakujemy z tematu na temat.
– To skąd jesteś? – pytam, wchodząc na okalający osiedle nierówny mozaikowy murek. Widać, że Alex czuje się nieswojo, gdy tak nad nim góruję, rozkładając ręce, by nie stracić równowagi.
– Z Teksasu. Na pewno nie spadniesz? – Kładzie dłonie na motywie muszelek na krawędzi murku, jakby to była drabina, którą chce mi przytrzymać.
Wzruszam ramionami, nie zatrzymując się.
– Wcale nie jest tak wysoko.
– Sprawiasz wrażenie, jakbyś robiła to milion razy.
Zwalniam, zauważając, że patrzy mi na stopy. Od razu mniej pewnie się czuję.
– Na pewno dość dużo, żeby wiedzieć, gdzie stanąć. – Zastanawiam się, dokąd go teraz zabrać. – Lubisz sport?
– W drugiej klasie byłem w drużynie bejsbolowej. – Odwraca wzrok, a ja przyspieszam. Mój staw biodrowy strzela jak pop rocks w buzi – wyraźnie, ale na tyle cicho, by tego nie usłyszał.
– Czyli chodzisz do trzeciej? – pytam.
– Tegoroczny maturzysta.
– To tak jak ja.
Nie wyobrażam sobie przeniesienia się do innej szkoły w ostatniej klasie, tuż przed składaniem podań na studia. Rodzice nigdy nie zrobiliby czegoś takiego mi i mojej siostrze. Zawsze powtarzają, jak ciężko opuszczać ojczyznę, ale teraz tu jest nasz dom, całej naszej czwórki. I dlatego biorę udział w rekrutacji tylko do uczelni stanowych w pobliżu. Wszystkie leżą nie więcej niż trzy godziny jazdy stąd i są tańsze od tych spoza Florydy. Dobrze, że chcę studiować biologię morza, a nie pustyni czy czegoś takiego.
Zeskakuję z murku i ląduję na kępce miękkiej trawy. Zaskoczony moim nagłym ruchem Alex na ułamek sekundy wyciąga ręce, jakby chciał mnie złapać, i nasze oczy się spotykają. Technicznie rzecz biorąc, nie powinnam robić takich rzeczy – lekarze zabraniają mi przeciążać stawy, a mama chyba by mnie zabiła, gdyby zobaczyła, jak dosłownie wpadam w ramiona jakiegoś chłopca. Traktują mnie jak pudełko z kruchą zawartością, którego nikomu nie wolno nawet dotknąć. Tyle cudzych zasad, a przecież sama najlepiej znam wytrzymałość swojego ciała.
Z kolei wytrzymałość mojego ego to już zupełnie inna sprawa. Nadal liżę rany po Jeremym. Czasami mogłabym przysiąc, że wciąż czuję na skórze jego dotyk niczym resztki mydła, które nie chcą się zmyć. Co gorsza mam wrażenie, że rodzice też go widzą. Patrzą na mnie tak, jakbym była brudna, i powtarzają, że „po prostu się martwią”, co ze mnie wyrośnie.
– Wszystko w porządku? – pyta Alex. Jego troska z kolei jest nawet urocza.
– Milion razy, pamiętasz? Tędy proszę. – Ignorując lekką sztywność w biodrze, częstuję go swoją popisową rolą stewardesy wskazującej wyjście ewakuacyjne.
Gdy tylko docieramy do boiska od siatkówki, Alex zdejmuje buty i skarpetki (ten chłopak pilnie potrzebuje klapek, oficjalnego obuwia Florydy) i wbija stopy w piasek, poruszając biodrami, jakby chciał wwiercić głębiej palce.
– Piasek jest dość płytki. Od wielu lat go nie uzupełniano – mówię. – A co roku dodatkowo uszczuplają go burze tropikalne i huragany. – Mama próbowała wpłynąć na zarząd, żeby coś z tym zrobili – w Peru była kapitanką szkolnej drużyny siatkarskiej, a moja siostra Dani w te wakacje zamierza wziąć udział w eliminacjach do szkolnej – ale jej prośby są kompletnie ignorowane. – Nie da rady nawet zanurkować za piłką, spójrz. – Wbijam stopę w piasek, odsłaniając beton parę centymetrów pod spodem. – Próbowałam kiedyś podczas rodzinnego meczu i zdarłam sobie prawie całe kolano.
– Auć. Musiało boleć. – Spogląda na moje nogi i mam ochotę się kopnąć za ściąganie na nie uwagi. Już drugi raz.
Nigdy nie wiem, kiedy zaczynam widocznie kuleć, bo zawsze zaczyna się prawie niezauważalnie. Ale gdyby tak było, właśnie teraz by o to zapytał. Wstrzymuję oddech, gorączkowo szukając tematu zastępczego.
– Mogę powiedzieć mamie – mówi.
– Mamie?
– Żeby uzupełnili piasek? – Jego usta wyginają się w uśmiechu nadziei.
– A tak, Boże. Dobry pomysł!
– À propos, powinienem wracać. Sprawdzić, jak stoją sprawy.
– Jasne.
I pomyśleć, że rola przewodnika zaczynała mi się podobać. W drodze powrotnej na basen pokazuję mu ile wlezie, żeby nie czuł się stratny, na przykład tablicę informacyjną dla lokatorów i jeden z balkonów, który w Boże Narodzenie zamienia się w istną feerię światełek z efektami dźwiękowymi. W Palmview Lakes nie ma nic wyjątkowego, ale Alex sprawia wrażenie zaintrygowanego wszystkim, co mu pokazuję. Może tylko z grzeczności, ale to i tak urocze z jego strony. Bije od niego prawdziwy takt, jakby uważał się za gościa w czyimś domu. Mimo że teraz to również jego dom.
– Zajrzę tylko, czy czegoś nie potrzebuje – mówi, gdy dochodzimy do jego mieszkania.
Czekam na chodniku, gdy wchodzi i po chwili wychodzi. Chociaż minęło raptem parę minut, wygląda jakoś inaczej, niemal smutno. Pytam, czy wszystko w porządku. Kiwa głową, rzucając parę mglistych słów o swojej mamie, i milknie. Wracamy na basen po mój ręcznik.
– Mieszka tu dużo dzieciaków z twojej… z naszej szkoły? – pyta.
Zamiatam stopą dużą szarą plamę między basenem a jacuzzi.
– Kilka osób. Niektórzy przychodzą na imprezy na basenie. Widzisz? Ślady bitwy na krem do golenia z ostatniego dnia szkoły. Była epicka.
– Krem do golenia… – powtarza z kamienną twarzą. – To brzmi… niebezpiecznie.
– Aż się prosi o pozew – powtarzam słowa Leslie na widok chłopaków biegających wokół naszych leżaków.
Cały basen zasmrodzili piwskiem i kremem do golenia. Gdy się wreszcie uspokoili, małą grupką weszliśmy do jacuzzi. Ludzie zaczęli się wykruszać, aż w końcu zostałam tylko ja i Jeremy. Na odchodnym Leslie zapytała mnie wzrokiem, czy nic mi nie będzie, i kiedy nie patrzył, w odpowiedzi skinęłam przelotnie głową. Jacuzzi jest odgrodzone od reszty basenu ścianą, więc nie zauważyłam nadciągającej katastrofy w postaci moich rodziców, którzy wpadli jak burza i wyciągnęli mnie z wody.
– To dlatego godziny otwarcia są… takie? – Alex wskazuje na regulamin wiszący przy wejściu, brązową tabliczkę z białymi literami i przyklejoną u góry karteczką z nowymi godzinami otwarcia. Wcześniej zarząd przymykał oko, ale zniszczenie wieloletniej tradycji imprez na basenie to dla naszej klasy jak widać bułka z masłem. Co za dużo przyborów toaletowych, to niezdrowo.
Składam ręcznik, który zdążył wyschnąć w słońcu, i wpycham go do torby.
– Zasadniczo. Korzystanie z basenu do dwudziestej pierwszej. Idealnie na wakacje. – Nie żeby po tym, co się stało, rodzice pozwalali mi pływać do późna. – Może się czegoś napijemy?
Idziemy do automatów ustawionych wzdłuż ściany biura przed wejściem na basen. Jak można się było spodziewać, żaden nie działa, więc prowadzę Aleksa na piętro, do nowo wyposażonej siłowni.
– Musisz wiedzieć, że nic nigdy nie działa tu jak trzeba – mówię, gdy wchodzimy po schodach. Mój głos i nasze kroki odbijają się echem od betonowych ścian.
– To nic, przywykłem do dysfunkcyjności.
Zatrzymuję się. Alex stoi tylko dwa stopnie niżej i niemal zrównujemy się wzrokiem. Jego oczy są barwy starego drewnianego krzesła, które mamy w mieszkaniu, upstrzone plamkami w różnorakich odcieniach.
– Mówiłeś, że z której części Teksasu jesteś?
– Nie mówiłem. Z Houston.
– I teraz twoja mama zarządza naszym osiedlem?
– Tak. Ma hopla na punkcie integracji. Happy hours, eventy i takie tam. Nazywa to „zacieśnianiem więzów”. – Przy tym ostatnim zmienia głos, jakby ją naśladował. Ale nie brzmi na przekonanego czy zadowolonego. Przypominam sobie wszystkie składane przez moich rodziców skargi: że nie ma wystarczającej liczby miejsc parkingowych dla gości. Że nie można się spóźnić nawet dzień z uiszczeniem czynszu. Że drzwi naszej klatki nie mają podjazdu, więc poruszanie się wózkiem po każdej operacji to dla mnie twardy orzech do zgryzienia.
Dopiero się wkurzą na wieść o wprowadzaniu happy hours zamiast zajmowania się prawdziwymi potrzebami lokatorów.
– Czego się napijesz? Ja stawiam. W ramach podziękowania za oprowadzenie – mówi.
Wciskam guzik z napojem la croix i on też bierze sobie puszkę. Siadamy na schodkach, popijając. Świadoma, że szorty mi się podciągną, ukazując bliznę na lewym biodrze, siadam po jego prawej.
Nasze ciała wciąż są nagrzane od słońca. Nawet się nie dotykamy, ale w tej ciasnej przestrzeni czuć bijące od nich ciepło. Patrzę na jego ręce i dłonie, które nerwowo pociera i wciska sobie między uda, jakby było mu zimno albo jakby chciał skurczyć się w sobie. Na zewnątrz musi być ponad trzydzieści stopni. Alex jest lekko opalony, ale biorąc pod uwagę to, jak niezgrabnie położył się na tamtym leżaku, przypuszczam, że to nie od prażenia się na plaży. Mam ochotę zapytać, skąd dokładnie pochodzi, ale się powstrzymuję. Jeśli się zaprzyjaźnimy, w końcu mi powie, a poza tym sama nie lubię, gdy ktoś nagle mnie o to pyta. Nasze miasteczko nie leży nawet dwie godziny od Orlando, ale ma pięć razy mniej mieszkańców i dla niektórych fakt, że się tu urodzili i wychowali, stanowi wielki powód do dumy. Sądząc po tym, że nasi sąsiedzi w każdej rozmowie z nami muszą rzucić słowem „Peru”, wymawianym z błędem jako „Pay-ru”, jakby to była nazwa jakiegoś skocznego zwierza, któremu wisimy kasę, można by pomyśleć, że to my jesteśmy tutejszą egzotyczną atrakcją, a nie zdroje pełne syren.
Pięknych, cudownych syren.
Alex cały czas patrzy przed siebie. Przez szpary w schodach mamy idealny widok na rozładowywaną za basenem furgonetkę. Tragarze wynoszą z niej właśnie dużą skórzaną sofę modułową, pokrzykując do siebie po hiszpańsku. Nigdzie nie widzę jego rodziców, ale pewnie są w nowym mieszkaniu.
– Boże, jak ja nie cierpię przeprowadzek.
– Często się przeprowadzałeś?
Kiwa głową i upija napoju, wciąż na mnie nie patrząc.
– W Houston tak. Ale po raz pierwszy poza stan. Piętnaście godzin jazdy. A za kółkiem siedziałem głównie ja.
Dopiero teraz zauważam jego ciężkie powieki. Mrugając, przymyka je o milisekundę dłużej niż większość ludzi, zupełnie jak tata, gdy bierze dyżur za innego ochroniarza na uniwerku. Jakby szukał choć chwili odpoczynku.
– Masz czas na jeszcze jedną miniwycieczkę? – pytam.
Jego twarz jaśnieje teatralną wesołością.
– Jest więcej do obejrzenia?
– Po prostu… Zaufaj mi.
* * *
Nasze osiedle jest upstrzone sztucznymi sadzawkami i czasami myślę, że to bloki powstały wokół nich, a nie na odwrót, niczym okruszki chleba na krętej ścieżce. Każda z sadzawek – czy „jeziorek”, jak nazywa je zarząd – ma pośrodku fontannę, ale ta pod moim oknem aż dwie. Zabieram Aleksa na niewielkie wzgórze, u którego stóp leży.
– Czasami zasypiam przy otwartych oknach tylko po to, by słyszeć szum wody.
– Rozumiem dlaczego. Ładnie tu. – Ściąga T-shirt, pod którym ma biały podkoszulek ze śladami potu, i wkłada go sobie pod głowę w charakterze poduszki, rozciągając się na trawie.
Zerkam na zegarek w telefonie. Minęło południe. Rodzice wrócą dopiero za parę godzin, ale strach, że znów zostanę przyłapana w towarzystwie chłopca, jest zbyt silny. Kładę swój ręcznik z dala od niego i zamiast się położyć, podpieram się na łokciach.
Błękitne niebo okrywa kocem nasze ciała. Oddech Aleksa staje się głębszy i chłopak powoli zasypia, ale już po kilku minutach znów się budzi.
– Wybacz. Dopiero co się poznaliśmy, a ja już przy tobie odpłynąłem.
Wzruszam ramionami.
– Woda tak działa na człowieka. A tu jest dużo spokojniej niż na basenie. – Lekki wietrzyk zrywa się i dmucha na nas mgiełką z fontanny.
– Ale przyjemnie. Myślałem, że w Houston jest wilgoć, ale wy chyba żyjecie na bagnach.
– Można tak powiedzieć. Parę miesięcy temu w tym jeziorku zamieszkał nawet mały aligator.
– Że co? – Rozgląda się, przestraszony.
– No. Mniej więcej metrowy. – Demonstruję rękami jego długość. – Słodziak.
– Słodziak? One mogą zabić.
– Rzadko – odpowiadam, uśmiechając się do jego nieznajomości życia w środkowej Florydzie. – Raz pomachałyśmy mu z siostrą z auta rodziców i uniósł łapkę, jakby odmachiwał.
– Wszyscy jesteście tu dziwni.
Chichoczę i rzucam w niego garścią trawy. Pierwszy raz ktoś nazwał mnie dziwną, bo mieszkam na Florydzie. Miła odmiana. Nie dlatego, że urodziłam się w kraju, który w szkole kojarzy się tylko z kawałami o lamach. Ani przez to, że zamiast kupować jedzenie w stołówce, przynoszę lunch z dziwnych resztek. Ani przez dziwny chód, który zwraca powszechną uwagę i każe ludziom podejrzewać, że coś jest ze mną nie tak. Teraz, gdy niedbale usiedliśmy, wiem, że Alex widzi moją bliznę. Jego oczy zahaczają o nią jak złamany paznokieć o nową koszulkę, prując najsłabszą nitkę. Ale o nic nie pyta. Nie zerka na mnie, jakby coś było ze mną nie tak.
– W końcu przyjechała kontrola zwierząt i zabrała malucha. Szkoda, bo zdążył zostać nieoficjalną maskotką Palmview Lakes.
– Czy parę lat temu aligator nie zabił dziecka w Disney World?
– Tak, na ich terenie… To był tragiczny i odosobniony przypadek. Nie lubimy mówić o tej sprawie – dodaję. – Jest zbyt makabryczna i nietypowa.
– Przepraszam. Więcej o niej nie wspomnę. – Uśmiecha się przepraszająco i przewraca się na bok, podpierając się na łokciu.
– To… eee… macie w tym mieście niezłą obsesję na punkcie wody, co?
– Słucham?
– Aligatory, kult syren, wszechobecny motyw muszli. Szkolna maskotka.
– Boże, właśnie się zastanawiałam, czy już ją widziałeś!
– Po wjeździe do miasta? O tak. Ciężko nie zauważyć afiszu z greckim bogiem morza.
– Nie jesteś jego fanem?
Spuszcza wzrok i wzrusza ramionami, unosząc brwi. Są tak gęste i czarne, że gałki jego oczu odcinają się bielą na ich tle. Podciągam kolana pod samą brodę. On też, tyle że krzyżując przed sobą nogi. W jego wykonaniu zwinięcie się w ludzki precel wydaje się tak łatwe i naturalne.
– To teraz i twoja maskotka – mówię, trącając go ramieniem.
Kiedyś byłam nią zachwycona, ale szczerze mówiąc, trzy lata codziennych dyrektorskich mówek motywacyjnych przez radiowęzeł wzywających do „okazywania posejdońskiego ducha” bardzo szybko mnie do niej zniechęciły. Nie ma nic bardziej tragicznego od nazywania płotek z drużyny futbolowej „Mocarnymi Posejdonami”. Poza tym to zupełnie nielogiczne. Posejdon jest bogiem mórz, my zaś w środkowej Florydzie jesteśmy zewsząd otoczeni stałym lądem, a najbliższym zbiornikiem są źródła słodkowodne. Mama zawsze żartuje, że to sprzeczne z naturą: nasza rodzina wywodzi się z wybrzeży Pacyfiku i w naszych żyłach równie dobrze może płynąć jego zimna słona woda, a mimo to los rzucił nas tu, do miasteczka z dostępem jedynie do wody zdrojowej.
– To z powodu Zatoki Syren – mówię. – Można powiedzieć, że z niej słyniemy. Twoi rodzice musieli o tym wiedzieć przed przeprowadzką. – Wszystko w naszym miasteczku jest związane z motywem wody albo syren i generalnie ludzie albo się tym szczycą, albo dają drapaka po dyplomie. Ja to uwielbiam. Nawet na torbie mam cytat z _Małej Syrenki_: „Chciałabym być tam, gdzie ludzie są”. Dostałam ją na urodziny od Leslie: idealna mieszanka mojej obsesji na punkcie Arielki i jej ekscentrycznej złośliwości.
– Mama – mówi Alex. – Jesteśmy tylko ja i mama. – Jego uśmiech przeistacza się w grymas, jakby nadwyrężył naciągnięty mięsień.
– Och. – Nie dopytuję pewnie z tego samego powodu, z którego on nie zapytał o moją bliznę. Po co posypywać solą rany? Zamiast tego przełykam ciszę, chcąc rozładować atmosferę. – Cóż, Zatoka Syren jest tu od lat czterdziestych. To taki show. Grupa kobiet przebiera się za syreny i tańczy w źródełkach, a widownia ogląda je przez szybę w podziemnej grocie. – Już mam mu opowiedzieć o pierwszym przedstawieniu, na jakim byłam, ale ziewa.
– To brzmi jak kolejna sztuczna atrakcja parku rozrywki rodem z Florydy.
Słowo „Flo-ry-da” wymawia tak samo jak moi rodzice, jakby każda sylaba żyła własnym życiem, nie przechodząc w kolejną. Mam ochotę powiedzieć mu, że się myli, że syreny i fantazje istnieją naprawdę – przynajmniej dla mnie.
Ale zaufanie przychodzi mi z wielkim trudem. Zamiast tego mówię:
– Wierz mi, to nie jest taka tandeta, jak mogłoby się zdawać.
– Skoro tak mówisz. W końcu to ty jesteś tu przewodniczką. I jak na razie podobają mi się wszystkie atrakcje „wycieczki z Verónicą”.
Policzki oblewają mi się rumieńcem. Mówi o oprowadzaniu czy… o mnie?
Spogląda na swoje dłonie.
– Tak sobie myślałem… czy następnym razem, gdy będę potrzebował przewodnika, mógłbym do ciebie napisać?
Mówię „jasne” i wymieniamy się numerami. Staram się nie robić z tego wielkiego halo. Po prostu jestem miła dla nowego sąsiada, jak kazał mi Bob.
– To często tu przychodzisz? – pyta, wskazując brwiami jeziorko.
– Niezbyt. – Wzruszam ramionami. – Tylko gdy mam dość ostatniego kochasia i potrzebuję głodnego aligatora do pozbycia się zwłok.
– Zaraz, czyli jestem twoim… interesujące. – Oczywiście nie kończy.
Nie mogę uwierzyć w to, co przed chwilą powiedziałam. A on pociągnął temat! Tak bardzo starałam się zachować nonszalancję, że słowa same wyskoczyły mi z ust jak szklane kulki i rozbiegły się po ziemi. Klasyk pseudoflirtu. Gorączkowo próbuję wymyślić jakąś ripostę, ale Alex nagle uśmiecha się i wypuszcza powietrze.
– Wiesz, mówię tylko, że nie miałbym nic przeciwko temu.
Zapada taka cisza, że da się słyszeć trzepot rybiego ogona na tafli wody.
– Muszę już lecieć – mówię, wstając tak szybo, że aż kręci mi się w głowie.
I odchodzę skrępowana, czując na sobie jego wzrok.SYRENA
nimfa morska o postaci pół kobiety, pół ryby
wewnętrzny głos, którego nie sposób zignorować
ROZDZIAŁ 3
Miałam siedem lat i cały lewy bok w gipsie, gdy po raz pierwszy zobaczyłam syreny. Ich ogony były zakończone płetwami delikatnymi jak algi i przy każdym ich obrocie miałam wrażenie, że czuję na skórze mrowienie milionów mikrobąbelków. Patrzyłam na nie z zapartym tchem – nie mogąc wyjść z zachwytu i pragnąc być jak one. Jawiły mi się wtedy jako mityczne stworzenia z odległego lądu. Gdy siedziałam w wypożyczonym szpitalnym wózku w pierwszym rzędzie wydrążonego w wapiennej grocie amfiteatru, po raz pierwszy w życiu czułam się na swoim miejscu.
I nieważne, że nie mogłam się ruszać. Chirurdzy powiedzieli, że zdejmą mi gips co najmniej za sześć tygodni i czeka mnie wiele miesięcy rehabilitacji. Ponieważ nie widziałam swoich nóg, poczułam pokrewieństwo z syrenami. Gips pokrywał całą moją lewą nogę i prawą do kolan, przecinając moje ciało na ruchomą i nieruchomą połowę. Tak jak syreny byłam hybrydą złożoną z niepasujących do siebie części. Gdybym ich nie zobaczyła, nigdy nie ujrzałabym w tym piękna.
– Oddychają jak ryby? – zapytała głośno siedząca między rodzicami Dani, gdy umilkła muzyka.
Siedziałam na końcu rzędu i próbowałam nie słuchać szeptów mamy, która nachylała się do Dani, tłumacząc jej syrenie sekrety. Ja oczywiście wiedziałam, ale pospiesznie odwracałam głowę, gdy co jakieś dwadzieścia–trzydzieści sekund jedna z nich robiła obrót i niepostrzeżenie sięgała po wąż z tlenem. Chciałam jak najdłużej udawać, że to wszystko prawda.
Było ich siedem i tańczyły dziesięć metrów pod wodą, jeśli wierzyć broszurce, którą dostaliśmy przy wejściu. Słodkowodne źródła i wapienne groty były tu od tysiącleci, wyrzeźbione przez prądy, a podziemny amfiteatr, w którym siedzieliśmy, został zbudowany pod koniec lat czterdziestych. Oglądaliśmy syreny zza ośmiu szklanych paneli długości szkolnego autobusu. Zamiast kurtyny co pewien czas spod szyby wystrzeliwały bąbelki i po chwili syreny ukazywały się w nowym układzie i z nowymi rekwizytami. Tego dnia przygotowano przedstawienie dla uczczenia siedemdziesiątej rocznicy Zatoki Syren. Wszystkie kolejne piosenki i układy zabierały nas w inną dekadę, począwszy od lat pięćdziesiątych. Były więc walka piratów, scenka piknikowa, a na zwieńczenie stary dobry balet do muzyki klasycznej. Wszystko spowolniło – dźwięki, ich ruchy, mój oddech.
– _¿Por qué esa mueca?_ Wyglądasz na złą – odezwała się mama.
Rozluźniłam policzki i czoło, zapewniając ją, że wszystko gra, choć byłam tak oniemiała, że moja twarz pewnie wykrzywiła się w grymasie pomiędzy uśmiechem a szlochem. Zazdrościłam im tych swobodnych zabaw z grawitacją. Ich włosy unosiły się przy twarzach, falując w zwolnionym tempie.
Gdy przedstawienie dobiegło końca, nasza czwórka odczekała, aż wszyscy wyjdą. Zawsze to robiliśmy, bo tak było łatwiej, niż przedzierać się z wózkiem przez tłum.
– _¿Te gustó?_ – zapytała mama.
Skinęłam głową.
– Kiedy możemy przyjść znowu?
– Nie wiem – odparł tata i już słyszałam nutę krytyki w jego głosie, grożącą przygaszeniem syreniego blasku. – _A mí me parecieron un poco huachafas._
– _Déjala_ – odparła mama. – Podoba się jej i już. _¿A ti qué te importa?_
Ale tacie było to obojętne. Wszystko, co amerykańskie, zawsze nazywał tandetnym i tanim, co było nielogiczne, bo nam też nigdy się nie przelewało. Wziął głęboki oddech jak zawsze, gdy chciał coś powiedzieć i się powstrzymywał, jakby zostawiał to sobie na później.
– Są zupełnie jak la sirena de Huacachina – powiedziałam. Według peruwiańskiej legendy była to młoda inkaska księżniczka przed wiekami zamieniona w syrenę i zamieszkująca oazę Huacachina.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_