Weźmisz czarno kure... - ebook
Ebook
26,78 zł
Audiobook
29,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Weźmisz czarno kure... - ebook
Hymn bimbrownika: Wytwórnie płytowe już biją się o to nagranie. Po wczorajszej konferencji prasowej związanej z aferą podsłuchową w stodole Jakuba W., znanego bimbrownika i wiejskiego egzorcysty, nasz reporter, na dyktafon wszyty w ucho, nagrał piosenkę nuconą pod nosem przez Rafała A. Ziemkiewicza.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-295-4 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Reprywatyzacja
Uchwalona pod koniec roku reprywatyzacja pozwoliła naprawić pewne krzywdy dziejowe. Niestety, niejako przy okazji naprawiono też krzywdy, które w żadnym razie nie powinny zostać naprawione.
Zapadał wczesny zimowy zmrok, gdy przed Urzędem Gminy w Leśniowie zatrzymał się mercedes o przyciemnionych szybach. Wójt gminy popatrzył lekko zaniepokojony przez okno. Z tyłu wozu wysiadł wysoki mężczyzna w kapeluszu, odziany w długi czarny płaszcz. Szczęknęły zatrzaskiwane drzwiczki. W chwilę później ktoś zapukał do drzwi gabinetu.
– Proszę – powiedział wójt.
Drzwi otworzyły się i stanął w nich tajemniczy przybysz.
– Czym możemy służyć? – zagadnął wójt, wpatrując się w nieoczekiwanego petenta. Czarny płaszcz, rozpięty na piersi, odsłaniał śnieżnobiałą koszulę z idiotyczną babską koronką przy guzikach.
Pedał jaki albo transwestyt, pomyślał wójt.
Oczy nieznajomego jarzyły się słabym czerwonym poblaskiem, a skóra była nienaturalnie blada.
Albinos transwestyt, uzupełnił swoje obserwacje wójt.
– Jestem hrabia Michał Kokuszew – przedstawił się gość. – Na mocy ustawy reprywatyzacyjnej powinienem odzyskać pałac należący do mojej rodziny, a znajdujący się w tej gminie.
Gdy mówił, wójt zaobserwował coś dziwnego. Gość wyraźnie miał coś nie w porządku z zębami.
– Oto niezbędne dokumenty urzędowe. – Hrabia położył na blacie biurka kilka papierów. Jego dłonie były nienaturalnie wysmukłe.
Wójt przejrzał pobieżnie plik postanowień sądu i komisji reprywatyzacyjnej.
– No cóż – powiedział. – Mogę prosić o jakiś dokument tożsamości?
Hrabia wyjął z kieszeni amerykański paszport i polski dowód osobisty.
– Wszystko się zgadza – rzekł urzędnik, oddając dokumenty przybyszowi. – A zatem miło mi powitać pana w naszej gminie.
Wstał zza biurka i kordialnie ścisnął dłoń hrabiego. Ten odpowiedział uściskiem. Wójtowi aż świeczki stanęły w oczach. Siła wysmukłej dłoni była nieprawdopodobna.
– Miło wreszcie wrócić na stare śmieci – powiedział hrabia. – W jakim stanie jest pałac?
– Hmm... Z tego, co wiem, był tam młyn, potem zakład poprawczy, potem koszary ZOMO, a jak zaczęły się walić sufity, to przekazano go gminie. Była tam chlewnia, ale mury zaczęły pękać, wiatr wiał przez okna i świnie się zaziębiały... No to chlewnię skasowali. I tak stoi od dwudziestu lat – wyjaśnił wójt. – Do zamieszkania się niezbyt nadaje, ale sądzę, że za dwa albo i trzy miliony dolarów będzie można przywrócić mu świetność.
Gość uśmiechnął się dość paskudnie.
– Trzeba będzie ustalić winnych dewastacji cennego obiektu zabytkowego – powiedział.
Wójt poczuł liźnięcie chłodu na karku.
– Przyjadę w przyszłym tygodniu – dodał gość i odszedł.
Wójt popatrzył na zegarek. Dzień pracy dobiegł końca. Poskładał papiery i wyszedł, starannie zatrzaskując za sobą drzwi. Niemal dokładnie naprzeciw urzędu gminy znajdował się wioskowy pub i tamże skierował się urzędnik. Po wizycie tajemniczego gościa musiał jakoś odreagować. Najlepiej nad kufelkiem piwa.
Wszedł do sali, w której siedziało niemal pół wsi, i przez opary dymu z najpośledniejszych papierosów przedarł się do baru.
– Piwo – poprosił, kładąc monety na ladzie.
– Coś ty taki przygnębiony? – zapytał barman, nalewając do litrowego kufla pieniące się piwko.
– Chłopy, posłuchajta! – Wójt uderzył dłonią w ladę. – W ramach reprywatyzacji oddano naszej wsi hrabiego. W przyszłym tygodniu zamieszka w pałacu.
Chłopstwo popatrzyło na niego bez większego zainteresowania i powróciło do konsumpcji pryty.
– To dobrze czy źle? – zapytał barman.
– A cholera wie. Pałac mu oddali, ale ziemi nie... Znaczy pańszczyzny nie będzie. Pałac zrujnowany, więc i robota przy odbudowie się dla naszych pewnie znajdzie. Sprowadzi kumpli, żeby hulać, to będzie kupował mięso, jajka, bimberek, ukraiński spirytus, może i jaka dzioucha ze wsi dupą na kieckę zarobi... A jak się jakaś bęsia z takim dorobi, to i alimenty na dziecko płacić trzeba... Wiadomo, i drogę nową będzie musiał zbudować, bo mu się na naszych wertepach zawieszenie w limuzynie oberwie... Same zyski, by się wydawało. Z drugiej jednak strony dziwny z niego gość... W bluzce z falbankami chodzi, ręce z palcami długimi...
– Musi muzyk i pedał – stwierdził barman. – To ponoć na zachodzie teraz popularne, żeby te dwa zawody połączyć...
– Blady jakiś, jakby z pierdla wyszedł, i z zębami coś nie tak. Paradentozę chyba ma...
– Co ty, to przecież na Zachodzie leczą od ręki... Chyba... czekaj, muzyk i pedał i dziąsła się nie goją? Hifa ma znaczy się... Bo to u nich teraz popularne...
– Wódki – zażądał wójt.
Otrzymawszy szklankę, szybko zdezynfekował rękę.
– Masz szczęście, bo to się nie przenosi przez skórę – powiedział barman. – Tylko przez oczy, gębę i takie tam. – Wskazał kciukiem dolne partie ciała. – Chyba że wirus będzie suszony. Wtedy jest bardziej zaraźliwy... Ale jak, kurde, pedał, to niedobrze. Dziouchy nie zarobią, bo kumpli pewnie ma takich samych... I wodę zanieczyszczą... To już lepiej chyba byłaby pańszczyzna.
– Pańszczyzna? – ocknął się drzemiący w kącie stary Mikołaj. – Co wy gadacie o pańszczyźnie?
– Reprywatyzacja jest. Hrabia wrócił – objaśnił go wójt. – Ale pańszczyzny nie będzie, bo pól mu nie oddali, tylko pałac.
– Kurde, pamiętam pańszczyznę – mruknął starzec.
– Gdzie tam, dziadku – parsknął wójt. – Przecież to było jeszcze w XIX wieku zniesione...
– Akurat – mruknął staruszek. – Tu się pańszczyznę odrabiało do 1947... Do reformy rolnej.
A potem opadł na stół i znowu zasnął.
– Popieprzyło mu się – westchnął barman. – A może? Cholera wie, myśmy przecież zza Buga po wojnie przyjechali... Ociec mi opowiadał, że tu tylko sześć rodzin mieszkało i hrabia w pałacu, ale go wygonili jeszcze wcześniej...
– Z tych pierwobylców to już chyba tylko on żyje? – Wójt spojrzał na starego Mikołaja i zamyślił się. – Może i faktycznie mogło tak być. Wieś daleko od powiatu, w lasach, ten hrabia tak się tu zakonserwował...
– Hrabia jak się nazywa? – Mikołaj ocknął się.
– Michał Kokuszew – wyjaśnił wójt.
Stary zbladł i przeżegnał się.
– Wrócił – powiedział nieskończenie ponuro. – No, to teraz da nam popalić. Nie trza było pałacu psować...
– To nie ten – uspokoił go wójt. – Trzydziestki nawet nie ma... Syn pewnie, gdzie tam syn, wnuk...
Stary przymknął oczy.
– Blady na gębie, w koszuli z koronkami chodzi i płaszczu czarnym na czerwonej podpince?
– No, tak ubrany dziś do urzędu zaszedł. Widać to rodzinna taka tradycja.
Mikołaj popatrzył ponuro na szklankę z resztą pryty.
– Już po nas – mruknął. – Nie odpuści.
– Ano, trza lecieć. – Wójt dźwignął się ze stołka. – Żonka z kolacją czeka...
– A i dzieci ucałuj, póki je jeszcze masz – powiedział starzec.
– Ty nie pierdol, Mikołaj! Że nasi ojcowie trochę pałac zdewastowali, to nie znaczy, że teraz nas wymorduje! – huknął na niego barman. – Za dużo pryty się ożłopałeś. Wraca hrabia, będą w gminie inwestycje! A pańszczyzna nie wróci. Nie te czasy. Idź już do domu, na dziś jesteś gotów!
Mikołaj posłusznie dźwignął się zza stołu i poszedł w ciemność. Jednak nie udał się do chałupy. Ruszył na wzgórze, gdzie w zapadającym zmroku bielały popękane mury pałacu. Ominął je, nieufnie patrząc w puste, ciemne otwory okien. Za pałacem niegdyś był park, ale stare dęby wycięto na deski. Tylko solidnie wymurowana kaplica sterczała wśród drzew. Starzec wszedł do środka i zapalił stojący na podłodze znicz. Odszukał ciężką klapę w podłodze. Odwalił ją z wysiłkiem. Przyświecając sobie, zszedł do krypty. Podniósł wieko pierwszej trumny. Stary kościotrup spoczywał na zetlałej wyściółce, z dłonią zaciśniętą na solidnym osikowym kołku sterczącym spomiędzy żeber. Podobnie jego trzej sąsiedzi. Ostatnia trumna była najnowsza. W odróżnieniu od poprzednich wykonano ją z żelaza. Wokoło krawędzi biegła wyraźna linia spawu. Wyglądała na nienaruszoną, ale staruszek nie dał się zwieść. Pchnął ją ostrożnie. Trumna wydała mu się podejrzanie lekka. Posługując się laską jak lewarkiem, obrócił ją na bok. W dnie ziała dziura. Szpony rozkroiły blachę jak otwieracz konserwę. Krawędzie zdążyły zardzewieć, musiało więc minąć wiele czasu.
– Psiamać – warknął zły na siebie. – Nie upilnowałem.
– Nie tacy próbowali – rozległ się głos.
Podniósł głowę i zamarł z przerażenia. Na schodach stał hrabia Michał. Rozpięty czarny płaszcz odsłaniał biały gors i bryczesy do konnej jazdy, sam szczyt mody z roku 1882.
– Nie spodziewałeś się mnie? – zauważył przybysz. – Widzisz, jaki los bywa przewrotny?
– Jak ci się udało? – wykrztusił pytanie.
– Panu, chamie, panu! – ryknął hrabia. – Jak to jak, patałachy, wiecie o wampirach tyle, co z głupich przedwojennych powieści zeszytowych wyczytaliście. Osikowy kołek, śmiechu warte. Kamizelkę kołkoodporną miałem. A teraz słuchaj uważnie. Z dawnej ludności zostałeś tylko ty. Nie powiem, świnię mi podłożyłeś z tym lutowaniem trumny, ale skłonny jestem ci wybaczyć. A raczej pozwolić, abyś zmazał grzechy. Pójdziesz do mnie na służbę, gdy opanuję tę dziurę. A jak się dobrze postarasz, to kto wie, może za dziesięć, piętnaście lat sam awansujesz na wampira?
Mikołaj przypomniał sobie, jak kiedyś pobierali mu krew. Na widok czerwonego płynu napełniającego strzykawkę zemdlał wtedy... Cóż miał począć, był taki wrażliwy. Na myśl, że miałby pić krew, zebrało mu się na mdłości. Pospiesznie łyknął pryty, aby zatrzeć wrażenie. I naraz poczuł ciepło w żołądku i przypływ odwagi.
– Spierdalaj – powiedział do hrabiego.
– Po pierwsze, niech pan hrabia łaskawie raczy odejść – warknął przybysz. – Po drugie, co ty sobie właściwie myślisz? Wyświadczam ci łaskę, na którą nie zasługuje nikt z twojego chamskiego rodu, a ty odmawiasz? Odmawiasz pomocy swojemu hrabiemu?
– A co? – Mikołaj odkrył, że po pięćdziesięciu latach od reformy rolnej jego lęk przed arystokracją zupełnie zanikł. – Tytuły szlacheckie to jeszcze za Piłsudskiego znieśli. Teraz wszyscy są równi. A to, że ci pałac oddają, to tylko czkawka historii.
– O rany, jeszcze jeden socjalista – westchnął hrabia. – Namnożyło się tego jak wszy. Ale jak nie chcesz, to trudno.
– A właśnie że nie chcę. Skończyło się wasze panowanie. Teraz my, chłopy, tu na swojej ziemi. Pałac może i odbudujesz, i co z tego? Wrócą czerwoni po wyborach, to znowu rozpirzym!
– Za dużo truskawkowej pryty – wydedukował wampir. – Nie na darmo nazywają ją mózgotrzepem...
Gdy mówił, Mikołaj dopił flaszkę i teraz z rozmachem trzepnął nią o kant trumny, przekształcając w śmiercionośnego tulipana.
– I będziesz tu sam, i będziesz musiał od nas żarcie kupować, a my ci ceny podśrubujemy! – wydzierał się Mikołaj. Resztki lęku rozpuściły się wraz z mózgiem. – My tu teraz pany. Wyniesiesz się albo z głodu zdechniesz!
– Żarcie – westchnął hrabia. – Jak się okazuje, oni nawet tych zeszytowych horrorów nie umieli przeczytać. A przecież zbudowałem we wsi trzyklasówkę...
– Możesz mi naskoczyć! – darł się Mikołaj. – Nic już nie możesz! Jesteś gówno!
Wampir podszedł i obwąchał go.
– Fuj – mruknął. – Siarka, etanol, nikotyna... A do tego grupa AB... Co za świństwo...
Odwrócił się na pięcie i wyszedł z krypty, zamiatając płaszczem wielowiekowy kurz posadzki. Mikołaj łyknął jeszcze pryty i pokazał mu na palcach wysoce obraźliwy międzynarodowy gest.
Jakub Wędrowycz wędrował przez Wojsławice. Strasznie go korciło, żeby się czegoś napić. Nieoczekiwanie spostrzegł niewielkie zbiegowisko. Ludziska stali koło przystanku i dukając, czytali jakieś obwieszczenie. Stanął obok i już po chwili, bez konieczności wysilania mózgu, dowiedział się, co też tam napisano.
Praca!
50 budowlańców natychmiast zatrudnimy przy odbudowie pałacu w Leśniowie.
– Leśniowo – mruknął Jakub.
Ta paskudna nazwa coś mu przypominała. 1947 rok, pałac... I ten idiota Mikołaj, co chciał zostać egzorcystą, a nie potrafił nawet wypić duszkiem flaszki pryty. Wędrowycz poszedł do knajpy posłuchać plotek. Siadł w kącie i dziabnąwszy kolejkę, wsłuchał się w szum rozmów.
– ...hrabia wrócił, znaczy się... pałac mają odbudować, dlatego ogłoszenia... blady na gębie, gadają, że ma hifa...
Zrezygnował z zamiaru wypicia kolejki. Namacał w kieszeni złotą dwudziestodolarówkę i zdecydowanym krokiem ruszył pomiędzy opłotki, gdzie w jednej z chat całą noc okna świeciły błękitnym blaskiem padającym od komputerowego monitora. Nacisnął klamkę i wszedł bez pukania. Informatyk siedział właśnie i wgapiał się w monitor. Jak to zwykle on...
– Jest robota – powiedział egzorcysta.
Informatyk nie poruszył się nawet.
– A nie wierzyłem, jak słyszałem, że Internet wciąga ludzi – westchnął Wędrowycz, a potem kozikiem przeciął kabel od telefonu.
Informatyk obudził się.
– Co się stało?
– Awaria sieci. Lepper serwer w gminie wysadził – warknął egzorcysta. – Jest robota. – Rzucił na blat złotą dwudziestkę.
– Co potrzeba? – Na widok złota informatyk wrócił do rzeczywistości.
– Muszę mieć papiery mistrza murarskiego, spawacza, hydraulika, cieśli, dekarza, glazurnika – wyliczył. – I jeszcze takie tam zaświadczenie, że pracowałem przy renowacji zabytków.
– A dyplom inżyniera nie jest potrzebny?
Jakub zamyślił się.
– E, chyba nie, zresztą tam mają pewnie własnego.
– Dobra. – Informatyk postukał palcami w klawisze. – Co jeszcze?
– Takie tam turlutu...
– Curriculum Vitae – domyślił się.
– No przecież mówię.
Palce informatyka strzelały w klawisze z szybkością karabinu maszynowego. Po chwili zaterkotała laserowa drukarka i wypluła z siebie szereg papierów opatrzonych stosownymi pieczątkami.
– A więc byłeś jakimś budowlańcem przez pięćdziesiąt lat, pracowałeś przy remontach na Wawelu, przy odbudowie Zamku Królewskiego w Warszawie i wyjazdowo w Dreźnie. Tu są opinie z poprzednich miejsc pracy, zaświadczenia i tak dalej. I napisałem ci, że jesteś o czterdzieści lat młodszy, bo dziewięćdziesięcioletniego dziadygi by nie przyjęli...
Egzorcysta przejrzał papiery i uśmiechnął się. Były tak piękne, że dołożył jeszcze jedną dwudziestkę. A potem ruszył do chałupy. Przed szukaniem pracy należało ucywilizować wygląd.Titanic
W ciemnościach panujących przeszło półtora kilometra pod powierzchnią Atlantyku zalśniły reflektory sporego batyskafu.
– Zaraz powinniśmy go zobaczyć – powiedział szef ekspedycji, ziewając dyskretnie.
Faktycznie, kilka chwil później w ciemnościach wyrosła stalowa ściana, gęsto najeżona skorodowanymi nitami. Wodorosty powiewały wokół jak anielskie włosy na choince.
– Wysyłam robota – odezwał się zastępca. Mały, zdalnie poruszany próbnik, ciągnąc za sobą kabel, wpłynął do wnętrza wraku. Obserwowali na monitorze jego drogę. Reflektory robota wyłowiły z ciemności zarysy rozpadających się mebli.
– Zatrzymaj – polecił dowódca. – Co to, u diabła, jest?
– Nie mam pojęcia, strasznie obrośnięte mułem.
– Zabieramy – polecił.
Kleszcze automatu zacisnęły się na niekształtnym przedmiocie. Robot wracał do batyskafu.
– Pełne wynurzenie – polecił dowódca.
Jakub siedział w knajpie i patrzył w zadumie w kufel z piwem.
– Wszyscy słyszeliśmy historię o zatonięciu Titanica – odezwał się nieoczekiwanie telewizor.
Jakub przekręcił głowę.
– Daj trochę głośniej – polecił ajentowi.
Na ekranie przesuwały się obrazy wykonane pod wodą przez kamery batyskafu.
– Hy – mruknął Jakub.
– Ty kiedyś mówiłeś, że byłeś na Titanicu? – Semen dał mu sójkę w bok.
Egzorcysta niechętnie kiwnął głową.
– Byłem. Przed zatopieniem ta łajba wyglądała dużo lepiej...
– To może opowiesz? – zapytał Józef. Wędrowycz westchnął.
– To było tak dawno – mruknął. – Minęło tyle lat, a ja wciąż pamiętam zapach świeżego zacieru...
Liverpool 1911
Lokomotywa parowa, ciągnąc za sobą sznur wagonów, wpadła na stację. Zapiszczały hamulce, a w szyny uderzyły snopy iskier. Pociąg zatrzymał się ze zgrzytem. Lokomotywa wypluła jeszcze ostatni kłąb pary i zamarła. Trzasnęły jednocześnie wszystkie drzwiczki. Z ciepłego wnętrza pociągu wylała się rzeka podróżnych. Na peronie zderzyła się z tłumem oczekujących, po czym rozbiwszy się na strumyki, zniknęła w czeluściach dworca. Wówczas w kiblu wagonu pierwszej klasy rozległ się słaby zgrzyt. Kawał podłogi obok sedesu uniósł się do góry. Spod klapy błysnęły jasne, wodnistobłękitne oczka. Wszędzie panował spokój. Klapa uniosła się jeszcze bardziej i z otworu wygramoliły się dwa indywidua. Przestrzeń pomiędzy podwoziem wagonu a torami nigdy nie była dostosowana do przewozu podróżnych, toteż obie postaci, większa i mniejsza, usmarowane były ponad wszelkie wyobrażenie. Na ich obliczach zastygł smar wagonowych osi oraz kilogramy kurzu wzbijanego z torowisk przez pędzący pociąg. Pawło Wędrowycz nachylił się nad otworem i wydobył jeszcze bagaż: stary worek od kartofli wypchany sucharami oraz odrapaną walizkę z różnymi przydatnymi drobiazgami.
– Chyba dojechaliśmy, tato – powiedział siedmioletni Kubuś, ocierając twarz pokrytą grubą warstwą węglowego miału.
– Trzeba się trochę umyć – zauważył jego tatko. – Czystość to pierwsza oznaka intelektu.
Chłopiec rozejrzał się po toalecie. Jego bystre złodziejskie oczka wypatrzyły mosiężną klamkę i tabliczkę pokrytą jakimiś angielskimi napisami. Tabliczka trzymała się na czterech śrubkach, z jej odkręceniem nie powinno być żadnych problemów. Ocenił jej wagę na jakieś dwadzieścia deko. Jedno piwo już za to będzie. Jego zadarty, ruchliwy nosek złowił w powietrzu nutkę dziwnej woni. Podniósł z półeczki kostkę pachnącego mydła. Obwąchał ją nieufnie.
– Tatko?
– Haw?
– Co to jest?
Ojciec obejrzał nieufnie pachnącą kostkę.
– Ano chyba burżujskie mydło. Pewności nie mam.
Chłopiec włożył koniec mydła do ust i zatrzasnął energicznie szczęki, a następnie zaczął przeżuwać kęs.
– I co? – zapytał Pawło.
– Smakuje jak mydło – powiedział. – I mydli się nawet. – Charknął pianą i splunął w lustro.
– To daj trochę.
Kubuś wyciągnął z cholewy buta bagnet i przerżnął mydło na pół. Przez chwilę obaj przeżuwali papkę, a potem starannie natarli nią gęby i spłukali wodą. Przez następne dziesięć minut obaj podróżnicy przywracali sobie wygląd pierwotny. Gdy skończyli, ich twarze lśniły czystością, za to cała toaleta pokryta była rozbryzgami błota, plamami smaru i sadzy.
– Do chrzanu ta zagraniczna technika – parsknął Pawło, prostując się. – Nie pomyśleli o wygodzie podróżnych. Ciężko się tu umyć w tej łazience. Nie dość, że trzeba się zdrowo schylać, to jeszcze co chwila musi człowiek ciągnąć za sznurek, żeby woda leciała...
Wytarli twarze kawałkiem szmaty i krytycznie przejrzeli się w lustrze.
– Ujdzie – zdecydował Kubuś.
– Uszy jeszcze umyj – huknął na niego rodzic.
Chłopiec posłusznie wsadził do ucha kawałek przeżutej na końcu gałązki i przekręcił energicznie, wygarniając porcję „miodu”. Tymczasem jego tatko przygładził włosy skórką od boczku, aby lśniły i gładko przylegały.
– Dobra, nic tu po nas – zarządził. – Czas poszukać tego cholernego statku do Ameryki.
Niebawem ojciec i syn stanęli na nabrzeżu.
Postrzępione nogawki wpuścili w nowiutkie gumofilce firmy „Prowodnik” z Rygi. Kubuś miał na plecach parciany worek z sucharami przygotowanymi na drogę, a jego ojciec trzymał stalową rączkę odrapanej walizki. Płócienne, samodziałowe kurtki wywrócili na lewą stronę, dzięki czemu plamy smaru częściowo przestały być widoczne.
– Kurde – powiedział ojciec w zadumie.
Kubuś przez dłuższą chwilę wpatrywał się w wielką, nitowaną gęsto burtę okrętu.
– Tatko?
– Haw?
– To kiedy do Ameryki?
Pawło wyciągnął z cholewy kalosza wymiętą gazetę i przez chwilę szukał podkreślonego miejsca. Potem przez dziesięć minut sylabizował tekst i porównywał go z nazwą widniejącą na burcie statku.
– To coś – wskazał ręką statek – odpływa tam już pojutrze.
Kubuś kiwnął głową.
– Strasznie duża ta łajba – powiedział. – Wygląda na to, że nie utrzyma się na wodzie. Tyle blachy... Popłyniemy?
– Pewnie długo nie – mruknął ojciec. – Ale na dwa, trzy rejsy powinno starczyć. Jeśli pod spodem wsadzili dużo drewna, to będzie się trzymać na wodzie, póki nie nasiąknie. Wtedy spęcznieje, rozsadzi blachy i wszystko pójdzie na dno...
Kubuś z frasunkiem poskrobał się po głowie.
– A po co te drewniane burty tak obili blachą? – zapytał.
– A to pewnie na piratów zabezpieczenie – wyraził przypuszczenie ojciec. – W takie metalowe to kule się gorzej wbijają... A może nawet na wikingów?
– Jaki ty, tatko, jesteś mądry...
– Ano ktoś w rodzinie musi mieć łeb na karku.
Ojciec kiwnął swoją genialną głową, z kieszeni wyciągnął garść wojsławickiej machorki i kawałek szarego papieru pakowego, po czym z niebywałą wprawą skręcił sobie „cygaro”. Zaciągnął się cuchnącym, szarym dymem.
– Ale jak popłyniemy tym statkiem, skoro nie mamy biletów? – zagadnął Kubuś. – W gazecie pisali, że bilet kosztuje sześć tysięcy dolarów...
– A ty skąd znasz angielski alfabet? – zdziwił się jego ojciec.
– Nie musiałem nic znać, tam była napisana cena.
Pawło poskrobał się po głowie.
– Tradycyjnie – powiedział. – Nie ma biletów, to jedziemy na gapę. Wprawę już mamy...
– To co, pod podwoziem? – Kubuś nieufnie popatrzył na wodę.
– Gdzie tam. Jak byśmy oddychali, chyba że przez rurkę... Zresztą nadmiar wody szkodzi organizmowi. Tkanki się rozrastają...
Ruszyli w stronę statku, pilnie wypatrując trapu. Niebawem znaleźli odpowiedni. Przy trapie stała tabliczka w kilkunastu językach, informująca, że statek można za niewygórowaną opłatą zwiedzić z przewodnikiem. Była też po polsku. Rozszyfrowanie napisu zajęło im tylko piętnaście minut i tylko raz musieli zajrzeć do kieszonkowego elementarza.
– Hy – skomentował ojciec. – Zaraz wejdziemy na pokład.
– Tu pisze, że to kosztuje szylinga – przeczytał Kubuś na kartce przypiętej pod spodem.
– To fatalnie – mruknął ojciec. – Mamy tylko ruble, a te będą nam niezbędnie potrzebne w Ameryce.
Grupa zwiedzających właśnie wkraczała na statek. Wachman przy trapie zainkasował pieniądze i policzył ich. Obaj emigranci usiedli na ławeczce i zaczęli się zastanawiać. Po półgodzinie grupa wróciła. Wachman ponownie ich przeliczył i zadowolony zaznaczył to w kajecie. Na nabrzeżu zebrała się kolejna grupka, licząca coś ze dwadzieścia osób.
– Kluczyk – zażądał ojciec.
Kubuś z jedynej całej kieszeni wyjął płaski mosiężny wytrych. Tatko wraził go w zamek walizki i po chwili pokonał jego opór. Z wnętrza wydobył butelkę okręconą w szmaty i z westchnieniem przełożył ją do kieszeni. Podeszli do wachmana. Grupka zwiedzających właśnie przechodziła na pokład.
– Bo widzi pan, kapitanie – powiedział Pawło po niemiecku – my są biedni, ale chcieliby my zwiedzić łajbę...
Wachman obrzucił ich taksującym spojrzeniem, a potem mrugnął i nadstawił lewą dłoń. Pawło wcisnął mu flaszkę. Brwi wachmana uniosły się ze zdziwienia. Odkorkował, pociągnął niewielki łyk, a jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. Mrugnął i przepuścił ich.
– Dobra nasza – rzekł ojciec. – Nic na siłę, tylko młotkiem... Jesteśmy już na statku. Teraz trzeba poszukać dobrej kryjówki.
– Tatko, skąd wiedziałeś, że on lubi sobie chlapnąć?
– A po kolorze nosa poznałem.
– Ale nos miał zwyczajny, biały.
– No właśnie. Mąką z kartofli przypudrował... Tak białej skóry być nie może. No chyba że u arystokracji.
Dogonili wycieczkę. Przewodnik mówił coś po angielsku, ale co, tego nie wiedzieli. Nie oni jedni. Grupka kandydatów na emigrantów raczej słabo władała tym językiem. Za to oczy całej dwudziestki strzelały na boki w poszukiwaniu dobrych kryjówek. Przeszli przez górny pokład i zagłębili się w trzewiach statku. Mijali setki kajut przeznaczonych dla pasażerów trzeciej klasy, potem przeszli przez ogromną maszynownię.
– Może schowamy się w węglu? – zaproponował tatko.
Kubuś popatrzył krytycznie na milczące maszyny i stosy koksu.
– Brudno – zaprotestował.
– Uch, ty wybredny – warknął ojciec zezłoszczony. – Sam poszukaj czegoś nowego. Ino bystro.
Znowu wyszli na pokład. Przez reling widać było wachmana. Nadal tkwił na swoim posterunku przy trapie, choć jego pozycja wskazywała, że walka z grawitacją staje się dla niego pewnym problemem.
– Tutaj. – Chłopiec wskazał szalupę nakrytą grubym brezentem. Odciągnęli go lekko i wskoczyli do wnętrza. Oddalająca się grupa niczego nie spostrzegła. Potoczyli się po klepkach wewnątrz łodzi i upadli na coś miękkiego.
– Wnimajte barin – dobiegł ich z ciemności szept.
Pawło zapalił zapałkę. W jej świetle spostrzegli dwóch osobników o wyjątkowo czerwonych nosach. Walonki na nogach zdradzały ich narodowość. Osobnicy posunęli się, robiąc miejsce. Zaraz też wyjęli flaszki.
– Choczietie pofratiernizowatsja? – zapytał ten zezowaty.
– Dawaj ogórki – zarządził ojciec.
Kubuś zza pazuchy wyciągnął sześć ogórków, które jeszcze wczoraj rano rosły w ogródku na przedmieściach Londynu, oraz bryłę soli – lizawkę dla bydła rąbniętą pod Hamburgiem. Gospodarze nalali zaraz bimbru do czterech poobijanych blaszanych kubków.
– Zdarowia – wzniósł toast ten z brodą.
Stuknęli się i wychylili. Wódka była ostra w smaku, ale znakomita.
– Moskowska podwójnie destylowana – zgadł Kubuś.
Obaj Rosjanie uśmiechnęli się szeroko.
– Kluczyk – rozkazał ojciec. Z walizki wydobył litrową flachę bimbru z porzeczek. – Smorodina? – zaproponował Rosjanom.
Ucieszyli się wyraźnie. W dwie godziny później uczta powoli wygasła. Cztery ciała zmorzone bimbrem legły w stępce szalupy. Powietrze pod brezentem przesyciła woń gorzelni. Całe szczęście, że nikt nie przeszedł obok z papierosem w zębach.POUFNE. Wojsławice 6 IX 1985r.
Protokół zatrzymania
Imię: Jakub.
Nazwisko: Wędrowycz.
Urodzony: ok. 1900 roku. Dokładnej daty sobie nie przypomina.
Zamieszkały: Stary Majdan, gmina Wojsławice.
Wykształcenie: 3 klasy szkoły gminnej (jeszcze za cara). Obecnie, jak twierdzi, niepiśmienny (analfabetyzm wtórny).
Zawód wyuczony: Brak danych. Zatrzymany odmówił odpowiedzi.
Zawód wykonywany: Pasożyt społeczny notorycznie uchylający się od pracy. Notowany za kłusownictwo i bimbrownictwo oraz niszczenie mienia organów ścigania.
Powiązania:
Semen Korczaszko: rosyjski monarchista,
Józef Paczenko: bimbrownik,
Paweł Markowski: ksiądz.
Stosunek do ustroju państwa: Obsesyjnie negatywny.
Przyczyna aresztowania: Rozkopywanie grobu na cmentarzu parafialnym celem profanacji zwłok przy użyciu osikowego kołka. Ujęty na gorącym uczynku.
Uchwalona pod koniec roku reprywatyzacja pozwoliła naprawić pewne krzywdy dziejowe. Niestety, niejako przy okazji naprawiono też krzywdy, które w żadnym razie nie powinny zostać naprawione.
Zapadał wczesny zimowy zmrok, gdy przed Urzędem Gminy w Leśniowie zatrzymał się mercedes o przyciemnionych szybach. Wójt gminy popatrzył lekko zaniepokojony przez okno. Z tyłu wozu wysiadł wysoki mężczyzna w kapeluszu, odziany w długi czarny płaszcz. Szczęknęły zatrzaskiwane drzwiczki. W chwilę później ktoś zapukał do drzwi gabinetu.
– Proszę – powiedział wójt.
Drzwi otworzyły się i stanął w nich tajemniczy przybysz.
– Czym możemy służyć? – zagadnął wójt, wpatrując się w nieoczekiwanego petenta. Czarny płaszcz, rozpięty na piersi, odsłaniał śnieżnobiałą koszulę z idiotyczną babską koronką przy guzikach.
Pedał jaki albo transwestyt, pomyślał wójt.
Oczy nieznajomego jarzyły się słabym czerwonym poblaskiem, a skóra była nienaturalnie blada.
Albinos transwestyt, uzupełnił swoje obserwacje wójt.
– Jestem hrabia Michał Kokuszew – przedstawił się gość. – Na mocy ustawy reprywatyzacyjnej powinienem odzyskać pałac należący do mojej rodziny, a znajdujący się w tej gminie.
Gdy mówił, wójt zaobserwował coś dziwnego. Gość wyraźnie miał coś nie w porządku z zębami.
– Oto niezbędne dokumenty urzędowe. – Hrabia położył na blacie biurka kilka papierów. Jego dłonie były nienaturalnie wysmukłe.
Wójt przejrzał pobieżnie plik postanowień sądu i komisji reprywatyzacyjnej.
– No cóż – powiedział. – Mogę prosić o jakiś dokument tożsamości?
Hrabia wyjął z kieszeni amerykański paszport i polski dowód osobisty.
– Wszystko się zgadza – rzekł urzędnik, oddając dokumenty przybyszowi. – A zatem miło mi powitać pana w naszej gminie.
Wstał zza biurka i kordialnie ścisnął dłoń hrabiego. Ten odpowiedział uściskiem. Wójtowi aż świeczki stanęły w oczach. Siła wysmukłej dłoni była nieprawdopodobna.
– Miło wreszcie wrócić na stare śmieci – powiedział hrabia. – W jakim stanie jest pałac?
– Hmm... Z tego, co wiem, był tam młyn, potem zakład poprawczy, potem koszary ZOMO, a jak zaczęły się walić sufity, to przekazano go gminie. Była tam chlewnia, ale mury zaczęły pękać, wiatr wiał przez okna i świnie się zaziębiały... No to chlewnię skasowali. I tak stoi od dwudziestu lat – wyjaśnił wójt. – Do zamieszkania się niezbyt nadaje, ale sądzę, że za dwa albo i trzy miliony dolarów będzie można przywrócić mu świetność.
Gość uśmiechnął się dość paskudnie.
– Trzeba będzie ustalić winnych dewastacji cennego obiektu zabytkowego – powiedział.
Wójt poczuł liźnięcie chłodu na karku.
– Przyjadę w przyszłym tygodniu – dodał gość i odszedł.
Wójt popatrzył na zegarek. Dzień pracy dobiegł końca. Poskładał papiery i wyszedł, starannie zatrzaskując za sobą drzwi. Niemal dokładnie naprzeciw urzędu gminy znajdował się wioskowy pub i tamże skierował się urzędnik. Po wizycie tajemniczego gościa musiał jakoś odreagować. Najlepiej nad kufelkiem piwa.
Wszedł do sali, w której siedziało niemal pół wsi, i przez opary dymu z najpośledniejszych papierosów przedarł się do baru.
– Piwo – poprosił, kładąc monety na ladzie.
– Coś ty taki przygnębiony? – zapytał barman, nalewając do litrowego kufla pieniące się piwko.
– Chłopy, posłuchajta! – Wójt uderzył dłonią w ladę. – W ramach reprywatyzacji oddano naszej wsi hrabiego. W przyszłym tygodniu zamieszka w pałacu.
Chłopstwo popatrzyło na niego bez większego zainteresowania i powróciło do konsumpcji pryty.
– To dobrze czy źle? – zapytał barman.
– A cholera wie. Pałac mu oddali, ale ziemi nie... Znaczy pańszczyzny nie będzie. Pałac zrujnowany, więc i robota przy odbudowie się dla naszych pewnie znajdzie. Sprowadzi kumpli, żeby hulać, to będzie kupował mięso, jajka, bimberek, ukraiński spirytus, może i jaka dzioucha ze wsi dupą na kieckę zarobi... A jak się jakaś bęsia z takim dorobi, to i alimenty na dziecko płacić trzeba... Wiadomo, i drogę nową będzie musiał zbudować, bo mu się na naszych wertepach zawieszenie w limuzynie oberwie... Same zyski, by się wydawało. Z drugiej jednak strony dziwny z niego gość... W bluzce z falbankami chodzi, ręce z palcami długimi...
– Musi muzyk i pedał – stwierdził barman. – To ponoć na zachodzie teraz popularne, żeby te dwa zawody połączyć...
– Blady jakiś, jakby z pierdla wyszedł, i z zębami coś nie tak. Paradentozę chyba ma...
– Co ty, to przecież na Zachodzie leczą od ręki... Chyba... czekaj, muzyk i pedał i dziąsła się nie goją? Hifa ma znaczy się... Bo to u nich teraz popularne...
– Wódki – zażądał wójt.
Otrzymawszy szklankę, szybko zdezynfekował rękę.
– Masz szczęście, bo to się nie przenosi przez skórę – powiedział barman. – Tylko przez oczy, gębę i takie tam. – Wskazał kciukiem dolne partie ciała. – Chyba że wirus będzie suszony. Wtedy jest bardziej zaraźliwy... Ale jak, kurde, pedał, to niedobrze. Dziouchy nie zarobią, bo kumpli pewnie ma takich samych... I wodę zanieczyszczą... To już lepiej chyba byłaby pańszczyzna.
– Pańszczyzna? – ocknął się drzemiący w kącie stary Mikołaj. – Co wy gadacie o pańszczyźnie?
– Reprywatyzacja jest. Hrabia wrócił – objaśnił go wójt. – Ale pańszczyzny nie będzie, bo pól mu nie oddali, tylko pałac.
– Kurde, pamiętam pańszczyznę – mruknął starzec.
– Gdzie tam, dziadku – parsknął wójt. – Przecież to było jeszcze w XIX wieku zniesione...
– Akurat – mruknął staruszek. – Tu się pańszczyznę odrabiało do 1947... Do reformy rolnej.
A potem opadł na stół i znowu zasnął.
– Popieprzyło mu się – westchnął barman. – A może? Cholera wie, myśmy przecież zza Buga po wojnie przyjechali... Ociec mi opowiadał, że tu tylko sześć rodzin mieszkało i hrabia w pałacu, ale go wygonili jeszcze wcześniej...
– Z tych pierwobylców to już chyba tylko on żyje? – Wójt spojrzał na starego Mikołaja i zamyślił się. – Może i faktycznie mogło tak być. Wieś daleko od powiatu, w lasach, ten hrabia tak się tu zakonserwował...
– Hrabia jak się nazywa? – Mikołaj ocknął się.
– Michał Kokuszew – wyjaśnił wójt.
Stary zbladł i przeżegnał się.
– Wrócił – powiedział nieskończenie ponuro. – No, to teraz da nam popalić. Nie trza było pałacu psować...
– To nie ten – uspokoił go wójt. – Trzydziestki nawet nie ma... Syn pewnie, gdzie tam syn, wnuk...
Stary przymknął oczy.
– Blady na gębie, w koszuli z koronkami chodzi i płaszczu czarnym na czerwonej podpince?
– No, tak ubrany dziś do urzędu zaszedł. Widać to rodzinna taka tradycja.
Mikołaj popatrzył ponuro na szklankę z resztą pryty.
– Już po nas – mruknął. – Nie odpuści.
– Ano, trza lecieć. – Wójt dźwignął się ze stołka. – Żonka z kolacją czeka...
– A i dzieci ucałuj, póki je jeszcze masz – powiedział starzec.
– Ty nie pierdol, Mikołaj! Że nasi ojcowie trochę pałac zdewastowali, to nie znaczy, że teraz nas wymorduje! – huknął na niego barman. – Za dużo pryty się ożłopałeś. Wraca hrabia, będą w gminie inwestycje! A pańszczyzna nie wróci. Nie te czasy. Idź już do domu, na dziś jesteś gotów!
Mikołaj posłusznie dźwignął się zza stołu i poszedł w ciemność. Jednak nie udał się do chałupy. Ruszył na wzgórze, gdzie w zapadającym zmroku bielały popękane mury pałacu. Ominął je, nieufnie patrząc w puste, ciemne otwory okien. Za pałacem niegdyś był park, ale stare dęby wycięto na deski. Tylko solidnie wymurowana kaplica sterczała wśród drzew. Starzec wszedł do środka i zapalił stojący na podłodze znicz. Odszukał ciężką klapę w podłodze. Odwalił ją z wysiłkiem. Przyświecając sobie, zszedł do krypty. Podniósł wieko pierwszej trumny. Stary kościotrup spoczywał na zetlałej wyściółce, z dłonią zaciśniętą na solidnym osikowym kołku sterczącym spomiędzy żeber. Podobnie jego trzej sąsiedzi. Ostatnia trumna była najnowsza. W odróżnieniu od poprzednich wykonano ją z żelaza. Wokoło krawędzi biegła wyraźna linia spawu. Wyglądała na nienaruszoną, ale staruszek nie dał się zwieść. Pchnął ją ostrożnie. Trumna wydała mu się podejrzanie lekka. Posługując się laską jak lewarkiem, obrócił ją na bok. W dnie ziała dziura. Szpony rozkroiły blachę jak otwieracz konserwę. Krawędzie zdążyły zardzewieć, musiało więc minąć wiele czasu.
– Psiamać – warknął zły na siebie. – Nie upilnowałem.
– Nie tacy próbowali – rozległ się głos.
Podniósł głowę i zamarł z przerażenia. Na schodach stał hrabia Michał. Rozpięty czarny płaszcz odsłaniał biały gors i bryczesy do konnej jazdy, sam szczyt mody z roku 1882.
– Nie spodziewałeś się mnie? – zauważył przybysz. – Widzisz, jaki los bywa przewrotny?
– Jak ci się udało? – wykrztusił pytanie.
– Panu, chamie, panu! – ryknął hrabia. – Jak to jak, patałachy, wiecie o wampirach tyle, co z głupich przedwojennych powieści zeszytowych wyczytaliście. Osikowy kołek, śmiechu warte. Kamizelkę kołkoodporną miałem. A teraz słuchaj uważnie. Z dawnej ludności zostałeś tylko ty. Nie powiem, świnię mi podłożyłeś z tym lutowaniem trumny, ale skłonny jestem ci wybaczyć. A raczej pozwolić, abyś zmazał grzechy. Pójdziesz do mnie na służbę, gdy opanuję tę dziurę. A jak się dobrze postarasz, to kto wie, może za dziesięć, piętnaście lat sam awansujesz na wampira?
Mikołaj przypomniał sobie, jak kiedyś pobierali mu krew. Na widok czerwonego płynu napełniającego strzykawkę zemdlał wtedy... Cóż miał począć, był taki wrażliwy. Na myśl, że miałby pić krew, zebrało mu się na mdłości. Pospiesznie łyknął pryty, aby zatrzeć wrażenie. I naraz poczuł ciepło w żołądku i przypływ odwagi.
– Spierdalaj – powiedział do hrabiego.
– Po pierwsze, niech pan hrabia łaskawie raczy odejść – warknął przybysz. – Po drugie, co ty sobie właściwie myślisz? Wyświadczam ci łaskę, na którą nie zasługuje nikt z twojego chamskiego rodu, a ty odmawiasz? Odmawiasz pomocy swojemu hrabiemu?
– A co? – Mikołaj odkrył, że po pięćdziesięciu latach od reformy rolnej jego lęk przed arystokracją zupełnie zanikł. – Tytuły szlacheckie to jeszcze za Piłsudskiego znieśli. Teraz wszyscy są równi. A to, że ci pałac oddają, to tylko czkawka historii.
– O rany, jeszcze jeden socjalista – westchnął hrabia. – Namnożyło się tego jak wszy. Ale jak nie chcesz, to trudno.
– A właśnie że nie chcę. Skończyło się wasze panowanie. Teraz my, chłopy, tu na swojej ziemi. Pałac może i odbudujesz, i co z tego? Wrócą czerwoni po wyborach, to znowu rozpirzym!
– Za dużo truskawkowej pryty – wydedukował wampir. – Nie na darmo nazywają ją mózgotrzepem...
Gdy mówił, Mikołaj dopił flaszkę i teraz z rozmachem trzepnął nią o kant trumny, przekształcając w śmiercionośnego tulipana.
– I będziesz tu sam, i będziesz musiał od nas żarcie kupować, a my ci ceny podśrubujemy! – wydzierał się Mikołaj. Resztki lęku rozpuściły się wraz z mózgiem. – My tu teraz pany. Wyniesiesz się albo z głodu zdechniesz!
– Żarcie – westchnął hrabia. – Jak się okazuje, oni nawet tych zeszytowych horrorów nie umieli przeczytać. A przecież zbudowałem we wsi trzyklasówkę...
– Możesz mi naskoczyć! – darł się Mikołaj. – Nic już nie możesz! Jesteś gówno!
Wampir podszedł i obwąchał go.
– Fuj – mruknął. – Siarka, etanol, nikotyna... A do tego grupa AB... Co za świństwo...
Odwrócił się na pięcie i wyszedł z krypty, zamiatając płaszczem wielowiekowy kurz posadzki. Mikołaj łyknął jeszcze pryty i pokazał mu na palcach wysoce obraźliwy międzynarodowy gest.
Jakub Wędrowycz wędrował przez Wojsławice. Strasznie go korciło, żeby się czegoś napić. Nieoczekiwanie spostrzegł niewielkie zbiegowisko. Ludziska stali koło przystanku i dukając, czytali jakieś obwieszczenie. Stanął obok i już po chwili, bez konieczności wysilania mózgu, dowiedział się, co też tam napisano.
Praca!
50 budowlańców natychmiast zatrudnimy przy odbudowie pałacu w Leśniowie.
– Leśniowo – mruknął Jakub.
Ta paskudna nazwa coś mu przypominała. 1947 rok, pałac... I ten idiota Mikołaj, co chciał zostać egzorcystą, a nie potrafił nawet wypić duszkiem flaszki pryty. Wędrowycz poszedł do knajpy posłuchać plotek. Siadł w kącie i dziabnąwszy kolejkę, wsłuchał się w szum rozmów.
– ...hrabia wrócił, znaczy się... pałac mają odbudować, dlatego ogłoszenia... blady na gębie, gadają, że ma hifa...
Zrezygnował z zamiaru wypicia kolejki. Namacał w kieszeni złotą dwudziestodolarówkę i zdecydowanym krokiem ruszył pomiędzy opłotki, gdzie w jednej z chat całą noc okna świeciły błękitnym blaskiem padającym od komputerowego monitora. Nacisnął klamkę i wszedł bez pukania. Informatyk siedział właśnie i wgapiał się w monitor. Jak to zwykle on...
– Jest robota – powiedział egzorcysta.
Informatyk nie poruszył się nawet.
– A nie wierzyłem, jak słyszałem, że Internet wciąga ludzi – westchnął Wędrowycz, a potem kozikiem przeciął kabel od telefonu.
Informatyk obudził się.
– Co się stało?
– Awaria sieci. Lepper serwer w gminie wysadził – warknął egzorcysta. – Jest robota. – Rzucił na blat złotą dwudziestkę.
– Co potrzeba? – Na widok złota informatyk wrócił do rzeczywistości.
– Muszę mieć papiery mistrza murarskiego, spawacza, hydraulika, cieśli, dekarza, glazurnika – wyliczył. – I jeszcze takie tam zaświadczenie, że pracowałem przy renowacji zabytków.
– A dyplom inżyniera nie jest potrzebny?
Jakub zamyślił się.
– E, chyba nie, zresztą tam mają pewnie własnego.
– Dobra. – Informatyk postukał palcami w klawisze. – Co jeszcze?
– Takie tam turlutu...
– Curriculum Vitae – domyślił się.
– No przecież mówię.
Palce informatyka strzelały w klawisze z szybkością karabinu maszynowego. Po chwili zaterkotała laserowa drukarka i wypluła z siebie szereg papierów opatrzonych stosownymi pieczątkami.
– A więc byłeś jakimś budowlańcem przez pięćdziesiąt lat, pracowałeś przy remontach na Wawelu, przy odbudowie Zamku Królewskiego w Warszawie i wyjazdowo w Dreźnie. Tu są opinie z poprzednich miejsc pracy, zaświadczenia i tak dalej. I napisałem ci, że jesteś o czterdzieści lat młodszy, bo dziewięćdziesięcioletniego dziadygi by nie przyjęli...
Egzorcysta przejrzał papiery i uśmiechnął się. Były tak piękne, że dołożył jeszcze jedną dwudziestkę. A potem ruszył do chałupy. Przed szukaniem pracy należało ucywilizować wygląd.Titanic
W ciemnościach panujących przeszło półtora kilometra pod powierzchnią Atlantyku zalśniły reflektory sporego batyskafu.
– Zaraz powinniśmy go zobaczyć – powiedział szef ekspedycji, ziewając dyskretnie.
Faktycznie, kilka chwil później w ciemnościach wyrosła stalowa ściana, gęsto najeżona skorodowanymi nitami. Wodorosty powiewały wokół jak anielskie włosy na choince.
– Wysyłam robota – odezwał się zastępca. Mały, zdalnie poruszany próbnik, ciągnąc za sobą kabel, wpłynął do wnętrza wraku. Obserwowali na monitorze jego drogę. Reflektory robota wyłowiły z ciemności zarysy rozpadających się mebli.
– Zatrzymaj – polecił dowódca. – Co to, u diabła, jest?
– Nie mam pojęcia, strasznie obrośnięte mułem.
– Zabieramy – polecił.
Kleszcze automatu zacisnęły się na niekształtnym przedmiocie. Robot wracał do batyskafu.
– Pełne wynurzenie – polecił dowódca.
Jakub siedział w knajpie i patrzył w zadumie w kufel z piwem.
– Wszyscy słyszeliśmy historię o zatonięciu Titanica – odezwał się nieoczekiwanie telewizor.
Jakub przekręcił głowę.
– Daj trochę głośniej – polecił ajentowi.
Na ekranie przesuwały się obrazy wykonane pod wodą przez kamery batyskafu.
– Hy – mruknął Jakub.
– Ty kiedyś mówiłeś, że byłeś na Titanicu? – Semen dał mu sójkę w bok.
Egzorcysta niechętnie kiwnął głową.
– Byłem. Przed zatopieniem ta łajba wyglądała dużo lepiej...
– To może opowiesz? – zapytał Józef. Wędrowycz westchnął.
– To było tak dawno – mruknął. – Minęło tyle lat, a ja wciąż pamiętam zapach świeżego zacieru...
Liverpool 1911
Lokomotywa parowa, ciągnąc za sobą sznur wagonów, wpadła na stację. Zapiszczały hamulce, a w szyny uderzyły snopy iskier. Pociąg zatrzymał się ze zgrzytem. Lokomotywa wypluła jeszcze ostatni kłąb pary i zamarła. Trzasnęły jednocześnie wszystkie drzwiczki. Z ciepłego wnętrza pociągu wylała się rzeka podróżnych. Na peronie zderzyła się z tłumem oczekujących, po czym rozbiwszy się na strumyki, zniknęła w czeluściach dworca. Wówczas w kiblu wagonu pierwszej klasy rozległ się słaby zgrzyt. Kawał podłogi obok sedesu uniósł się do góry. Spod klapy błysnęły jasne, wodnistobłękitne oczka. Wszędzie panował spokój. Klapa uniosła się jeszcze bardziej i z otworu wygramoliły się dwa indywidua. Przestrzeń pomiędzy podwoziem wagonu a torami nigdy nie była dostosowana do przewozu podróżnych, toteż obie postaci, większa i mniejsza, usmarowane były ponad wszelkie wyobrażenie. Na ich obliczach zastygł smar wagonowych osi oraz kilogramy kurzu wzbijanego z torowisk przez pędzący pociąg. Pawło Wędrowycz nachylił się nad otworem i wydobył jeszcze bagaż: stary worek od kartofli wypchany sucharami oraz odrapaną walizkę z różnymi przydatnymi drobiazgami.
– Chyba dojechaliśmy, tato – powiedział siedmioletni Kubuś, ocierając twarz pokrytą grubą warstwą węglowego miału.
– Trzeba się trochę umyć – zauważył jego tatko. – Czystość to pierwsza oznaka intelektu.
Chłopiec rozejrzał się po toalecie. Jego bystre złodziejskie oczka wypatrzyły mosiężną klamkę i tabliczkę pokrytą jakimiś angielskimi napisami. Tabliczka trzymała się na czterech śrubkach, z jej odkręceniem nie powinno być żadnych problemów. Ocenił jej wagę na jakieś dwadzieścia deko. Jedno piwo już za to będzie. Jego zadarty, ruchliwy nosek złowił w powietrzu nutkę dziwnej woni. Podniósł z półeczki kostkę pachnącego mydła. Obwąchał ją nieufnie.
– Tatko?
– Haw?
– Co to jest?
Ojciec obejrzał nieufnie pachnącą kostkę.
– Ano chyba burżujskie mydło. Pewności nie mam.
Chłopiec włożył koniec mydła do ust i zatrzasnął energicznie szczęki, a następnie zaczął przeżuwać kęs.
– I co? – zapytał Pawło.
– Smakuje jak mydło – powiedział. – I mydli się nawet. – Charknął pianą i splunął w lustro.
– To daj trochę.
Kubuś wyciągnął z cholewy buta bagnet i przerżnął mydło na pół. Przez chwilę obaj przeżuwali papkę, a potem starannie natarli nią gęby i spłukali wodą. Przez następne dziesięć minut obaj podróżnicy przywracali sobie wygląd pierwotny. Gdy skończyli, ich twarze lśniły czystością, za to cała toaleta pokryta była rozbryzgami błota, plamami smaru i sadzy.
– Do chrzanu ta zagraniczna technika – parsknął Pawło, prostując się. – Nie pomyśleli o wygodzie podróżnych. Ciężko się tu umyć w tej łazience. Nie dość, że trzeba się zdrowo schylać, to jeszcze co chwila musi człowiek ciągnąć za sznurek, żeby woda leciała...
Wytarli twarze kawałkiem szmaty i krytycznie przejrzeli się w lustrze.
– Ujdzie – zdecydował Kubuś.
– Uszy jeszcze umyj – huknął na niego rodzic.
Chłopiec posłusznie wsadził do ucha kawałek przeżutej na końcu gałązki i przekręcił energicznie, wygarniając porcję „miodu”. Tymczasem jego tatko przygładził włosy skórką od boczku, aby lśniły i gładko przylegały.
– Dobra, nic tu po nas – zarządził. – Czas poszukać tego cholernego statku do Ameryki.
Niebawem ojciec i syn stanęli na nabrzeżu.
Postrzępione nogawki wpuścili w nowiutkie gumofilce firmy „Prowodnik” z Rygi. Kubuś miał na plecach parciany worek z sucharami przygotowanymi na drogę, a jego ojciec trzymał stalową rączkę odrapanej walizki. Płócienne, samodziałowe kurtki wywrócili na lewą stronę, dzięki czemu plamy smaru częściowo przestały być widoczne.
– Kurde – powiedział ojciec w zadumie.
Kubuś przez dłuższą chwilę wpatrywał się w wielką, nitowaną gęsto burtę okrętu.
– Tatko?
– Haw?
– To kiedy do Ameryki?
Pawło wyciągnął z cholewy kalosza wymiętą gazetę i przez chwilę szukał podkreślonego miejsca. Potem przez dziesięć minut sylabizował tekst i porównywał go z nazwą widniejącą na burcie statku.
– To coś – wskazał ręką statek – odpływa tam już pojutrze.
Kubuś kiwnął głową.
– Strasznie duża ta łajba – powiedział. – Wygląda na to, że nie utrzyma się na wodzie. Tyle blachy... Popłyniemy?
– Pewnie długo nie – mruknął ojciec. – Ale na dwa, trzy rejsy powinno starczyć. Jeśli pod spodem wsadzili dużo drewna, to będzie się trzymać na wodzie, póki nie nasiąknie. Wtedy spęcznieje, rozsadzi blachy i wszystko pójdzie na dno...
Kubuś z frasunkiem poskrobał się po głowie.
– A po co te drewniane burty tak obili blachą? – zapytał.
– A to pewnie na piratów zabezpieczenie – wyraził przypuszczenie ojciec. – W takie metalowe to kule się gorzej wbijają... A może nawet na wikingów?
– Jaki ty, tatko, jesteś mądry...
– Ano ktoś w rodzinie musi mieć łeb na karku.
Ojciec kiwnął swoją genialną głową, z kieszeni wyciągnął garść wojsławickiej machorki i kawałek szarego papieru pakowego, po czym z niebywałą wprawą skręcił sobie „cygaro”. Zaciągnął się cuchnącym, szarym dymem.
– Ale jak popłyniemy tym statkiem, skoro nie mamy biletów? – zagadnął Kubuś. – W gazecie pisali, że bilet kosztuje sześć tysięcy dolarów...
– A ty skąd znasz angielski alfabet? – zdziwił się jego ojciec.
– Nie musiałem nic znać, tam była napisana cena.
Pawło poskrobał się po głowie.
– Tradycyjnie – powiedział. – Nie ma biletów, to jedziemy na gapę. Wprawę już mamy...
– To co, pod podwoziem? – Kubuś nieufnie popatrzył na wodę.
– Gdzie tam. Jak byśmy oddychali, chyba że przez rurkę... Zresztą nadmiar wody szkodzi organizmowi. Tkanki się rozrastają...
Ruszyli w stronę statku, pilnie wypatrując trapu. Niebawem znaleźli odpowiedni. Przy trapie stała tabliczka w kilkunastu językach, informująca, że statek można za niewygórowaną opłatą zwiedzić z przewodnikiem. Była też po polsku. Rozszyfrowanie napisu zajęło im tylko piętnaście minut i tylko raz musieli zajrzeć do kieszonkowego elementarza.
– Hy – skomentował ojciec. – Zaraz wejdziemy na pokład.
– Tu pisze, że to kosztuje szylinga – przeczytał Kubuś na kartce przypiętej pod spodem.
– To fatalnie – mruknął ojciec. – Mamy tylko ruble, a te będą nam niezbędnie potrzebne w Ameryce.
Grupa zwiedzających właśnie wkraczała na statek. Wachman przy trapie zainkasował pieniądze i policzył ich. Obaj emigranci usiedli na ławeczce i zaczęli się zastanawiać. Po półgodzinie grupa wróciła. Wachman ponownie ich przeliczył i zadowolony zaznaczył to w kajecie. Na nabrzeżu zebrała się kolejna grupka, licząca coś ze dwadzieścia osób.
– Kluczyk – zażądał ojciec.
Kubuś z jedynej całej kieszeni wyjął płaski mosiężny wytrych. Tatko wraził go w zamek walizki i po chwili pokonał jego opór. Z wnętrza wydobył butelkę okręconą w szmaty i z westchnieniem przełożył ją do kieszeni. Podeszli do wachmana. Grupka zwiedzających właśnie przechodziła na pokład.
– Bo widzi pan, kapitanie – powiedział Pawło po niemiecku – my są biedni, ale chcieliby my zwiedzić łajbę...
Wachman obrzucił ich taksującym spojrzeniem, a potem mrugnął i nadstawił lewą dłoń. Pawło wcisnął mu flaszkę. Brwi wachmana uniosły się ze zdziwienia. Odkorkował, pociągnął niewielki łyk, a jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. Mrugnął i przepuścił ich.
– Dobra nasza – rzekł ojciec. – Nic na siłę, tylko młotkiem... Jesteśmy już na statku. Teraz trzeba poszukać dobrej kryjówki.
– Tatko, skąd wiedziałeś, że on lubi sobie chlapnąć?
– A po kolorze nosa poznałem.
– Ale nos miał zwyczajny, biały.
– No właśnie. Mąką z kartofli przypudrował... Tak białej skóry być nie może. No chyba że u arystokracji.
Dogonili wycieczkę. Przewodnik mówił coś po angielsku, ale co, tego nie wiedzieli. Nie oni jedni. Grupka kandydatów na emigrantów raczej słabo władała tym językiem. Za to oczy całej dwudziestki strzelały na boki w poszukiwaniu dobrych kryjówek. Przeszli przez górny pokład i zagłębili się w trzewiach statku. Mijali setki kajut przeznaczonych dla pasażerów trzeciej klasy, potem przeszli przez ogromną maszynownię.
– Może schowamy się w węglu? – zaproponował tatko.
Kubuś popatrzył krytycznie na milczące maszyny i stosy koksu.
– Brudno – zaprotestował.
– Uch, ty wybredny – warknął ojciec zezłoszczony. – Sam poszukaj czegoś nowego. Ino bystro.
Znowu wyszli na pokład. Przez reling widać było wachmana. Nadal tkwił na swoim posterunku przy trapie, choć jego pozycja wskazywała, że walka z grawitacją staje się dla niego pewnym problemem.
– Tutaj. – Chłopiec wskazał szalupę nakrytą grubym brezentem. Odciągnęli go lekko i wskoczyli do wnętrza. Oddalająca się grupa niczego nie spostrzegła. Potoczyli się po klepkach wewnątrz łodzi i upadli na coś miękkiego.
– Wnimajte barin – dobiegł ich z ciemności szept.
Pawło zapalił zapałkę. W jej świetle spostrzegli dwóch osobników o wyjątkowo czerwonych nosach. Walonki na nogach zdradzały ich narodowość. Osobnicy posunęli się, robiąc miejsce. Zaraz też wyjęli flaszki.
– Choczietie pofratiernizowatsja? – zapytał ten zezowaty.
– Dawaj ogórki – zarządził ojciec.
Kubuś zza pazuchy wyciągnął sześć ogórków, które jeszcze wczoraj rano rosły w ogródku na przedmieściach Londynu, oraz bryłę soli – lizawkę dla bydła rąbniętą pod Hamburgiem. Gospodarze nalali zaraz bimbru do czterech poobijanych blaszanych kubków.
– Zdarowia – wzniósł toast ten z brodą.
Stuknęli się i wychylili. Wódka była ostra w smaku, ale znakomita.
– Moskowska podwójnie destylowana – zgadł Kubuś.
Obaj Rosjanie uśmiechnęli się szeroko.
– Kluczyk – rozkazał ojciec. Z walizki wydobył litrową flachę bimbru z porzeczek. – Smorodina? – zaproponował Rosjanom.
Ucieszyli się wyraźnie. W dwie godziny później uczta powoli wygasła. Cztery ciała zmorzone bimbrem legły w stępce szalupy. Powietrze pod brezentem przesyciła woń gorzelni. Całe szczęście, że nikt nie przeszedł obok z papierosem w zębach.POUFNE. Wojsławice 6 IX 1985r.
Protokół zatrzymania
Imię: Jakub.
Nazwisko: Wędrowycz.
Urodzony: ok. 1900 roku. Dokładnej daty sobie nie przypomina.
Zamieszkały: Stary Majdan, gmina Wojsławice.
Wykształcenie: 3 klasy szkoły gminnej (jeszcze za cara). Obecnie, jak twierdzi, niepiśmienny (analfabetyzm wtórny).
Zawód wyuczony: Brak danych. Zatrzymany odmówił odpowiedzi.
Zawód wykonywany: Pasożyt społeczny notorycznie uchylający się od pracy. Notowany za kłusownictwo i bimbrownictwo oraz niszczenie mienia organów ścigania.
Powiązania:
Semen Korczaszko: rosyjski monarchista,
Józef Paczenko: bimbrownik,
Paweł Markowski: ksiądz.
Stosunek do ustroju państwa: Obsesyjnie negatywny.
Przyczyna aresztowania: Rozkopywanie grobu na cmentarzu parafialnym celem profanacji zwłok przy użyciu osikowego kołka. Ujęty na gorącym uczynku.
więcej..