- W empik go
Whiskey dla naiwnych - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Whiskey dla naiwnych - ebook
Johnny Dow to drobny złodziejaszek, który ma niebywały talent do pakowania się w kłopoty. Jego desperackie próby unikania przemocy skończyły się tym, że kilka ostatnich lat spędził na ucieczce. Zawsze kiedy myślał, że gorzej nie będzie, działo się coś, co znacząco zmieniało ten pogląd. Nie inaczej było, kiedy pewnego dnia wpadł na ponurego rewolwerowca i niechcący został uwikłany w historię, która zmieniła nie tylko ich wspólne losy, ale także podejście do życia i samych siebie.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8245-043-9 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Charly Chance
— Kiedyś skończę z jakimś palem w dupie! — darłem się wniebogłosy, biegnąc co sił na swoich pająkowatych kulasach. Niewiele mnie dzieliło od wąskiego kanionu, dosłownie jeden solidny, zajęczy sus i mógłbym odetchnąć z ulgą, a potem przyozdobić kolorowym rzygiem zalegające na dnie wąwozu skały. Maratończyk ze mnie żaden, siłaczem też raczej nie byłem, żeby nie rzec, że większy podmuch wiatru był dla mnie wyzwaniem, a całokształt mojej kondycji fizycznej prezentował się tak mizernie, jak dziurawe gacie zawieszone na samotnym kiju. Generalnie pośród muskularnych kowbojów, rzeszy wściekłych oprychów, a nawet dziadków pracujących na roli, wyglądałem jak marna imitacja i wyrób człekopodobny. W zasadzie od głodującej kozy różnił mnie tylko brak rogów i ponadprzeciętny intelekt, a dotarło to do mnie boleśnie dokładnie w tym momencie, w którym doznałem wrażenia, że ktoś pierze moje płuca na tarze, a w chwilę potem wykręca je z resztek życiodajnych płynów.
Tętent cwałujących za mną koni roznosił się dudnieniem po kanionie, skutecznie zagłuszając łomot mojego pompowanego adrenaliną serca. Rozległy się strzały, świsnęło lasso, a ja w tym morderczym biegu poczułem, że zaraz udławię się własną treścią żołądkową, znów o krok od śmierci! Ostatkiem sił, jak przestraszony królik, dałem nura między skały i usłyszałem jak moje żebra jęknęły żałośnie, uderzając z siłą rozjuszonego bizona w twarde podłoże.
— Kurwa mać… — zakląłem soczyście pod nosem, jednak z pewną dozą ulgi, że wyrwałem się z lepkich macek śmierci i obyło się bez zastępów szatana, witających mnie w siódmym kręgu piekielnym. Chórów anielskich się nie spodziewałem, jako że daleki byłem od pobożnego życia w zgodzie z matką naturą, a nie owijając w bawełnę i mówiąc prościej, to kantowałem w pokera i kradłem co popadnie, co w rączki wpadnie, wystawiając tym samym na szwank moją — i tak już wysoce nadwątloną — reputację. Cóż… takie nastały czasy, że kiedy banda zapijaczonych, nieogolonych mord wpadała z wycieczką na posesję, to kupa gruza zostawała z dobytku życia i próżno było szukać jakiejkolwiek sprawiedliwości, więc i ja korzystałem z niezbyt prężnie działającego systemu sądownictwa w tym cholernym kraju dzikusów — skubałem co się da i ile zdołam unieść niepostrzeżenie. Bywało jednak, że niefortunnym zrządzeniem losu zostałem gdzieś dostrzeżony, dokładnie tak jak tym razem.
Usłyszałem zawiedziony ryk bandziorów.
— No, panowie, rozejść się grzecznie do lepianek, czy gdzie tam pomieszkujecie na kocią łapę! Dzisiaj mordobicia nie będzie! — palnąłem bezczelnie. Słowa zawisły w powietrzu i rozniosły się echem po kanionie. Jeśli chodzi o dolewanie oliwy do ognia i pogarszanie swojej sytuacji to zdecydowanie trzymam palmę pierwszeństwa. Chwilę po tym, kiedy wypowiedziałem ostatnie słowo, usłyszałem powarkiwania i szmery w okolicach wejścia do wąwozu, który jak mniemałem miał mnie ocalić przed trepanacją czaszki przy użyciu mało finezyjnych narzędzi. Oczywiście nie przyszło mi do głowy, że moi napastnicy zrośnięci z kobyłami nie są i w każdej chwili mogą dobrać mi się do dupy, wchodząc do mojej kryjówki z pełnym uzbrojeniem, dokładnie w ten sam sposób, w jaki ja się do niej dostałem. Niewiele myśląc, poderwałem się do szaleńczej ucieczki, z trudem odnajdując w sobie resztki sił.
Znów biegłem przed siebie jak ostatni wariat, dysząc i sapiąc jak pordzewiała ciuchcia, wymachując niezbornie rękami, jakbym się nimi cieszył, dopóki nie oderwą ich od mojego zmaltretowanego kadłuba. Łatwo nie było — wąwóz usypany był kamieniami, porośnięty chwastami wielkości ciężarnej krowy i strach było pomyśleć ile tu żyje badziewia, które gotowe mnie utrupić tylko dla czystej satysfakcji, bo jakoś nie sądzę, że cokolwiek, co ma instynkt samozachowawczy spróbowałoby konsumpcji mojego prześmierdniętego potem cielska.
Wąwóz niebezpiecznie się zwężał. Słyszałem jak hałastra wrzeszczy gdzieś w oddali, a mnie zaczynało brakować pomysłów na wywinięcie się z tej radosnej imprezy w jednym kawałku. Za chwilę znajdę się w potrzasku i chcę czy nie, będę musiał stanąć twarzą w twarz z nabojem kalibru 45, a potem… wiadomo. Ręka, noga, mózg na skale i oko na kamieniu.
Stanąłem przed pionową ścianą i spojrzałem w górę. Szanse na wspięcie się na szczyt miałem marne, bo ściana była gładka jak niemowlęca pupcia. Zresztą, z moją koordynacją ruchową i wrodzoną niezdarnością, zjazd na ryju po skale był zbyt wysoce prawdopodobny, żebym w ogóle odważył się wprowadzać ten śmiały plan w życie. W dole dostrzegłem jednak małą szczelinę, więc nie zastanawiając się zbyt długo przywarłem do ziemi i wturlałem się do wyłomu, łudząc się, że gdzieś na końcu zobaczę światło i zdołam wypełznąć na powierzchnię, jak karaluch zastraszony wizją rozmazania się pod butem.
— Wyparował kurwesyn! — Usłyszałem, kiedy już byłem o krok od wydostania się z kamienistej pułapki. — Gdzie on, kurwa, jest?? Przecież nie wlazł na górę!
Banda jełopów, pomyślałem, tarabaniąc się powoli w kierunku światełka, które — jak miałem nadzieję — wyprowadzi mnie na zewnątrz, żebym mógł odetchnąć pełną piersią w blasku powoli chylącego się ku zachodowi słońca. Ostrożnie odgrzebałem kamienie i wylazłem ze skalistej szczerby, dusząc się ilościami świeżego powietrza i wypluwając piach, którego nażarłem się podczas czołgania. Serce dalej łomotało mi w klacie, ale odgłosy za mną ucichły. Szybko zdałem sobie sprawę, że upragniona wolność stawia przede mną kolejne wyzwania. Stałem w tunelu. Ściany wąwozu były jeszcze wyższe i gładsze, więc mogłem zapomnieć o wdrapywaniu się na górę. Kanion w tym miejscu rozwidlał się na kilkanaście — węższych i szerszych — krętych ścieżek, i tylko Bóg jeden raczył wiedzieć dokąd one mnie zaprowadzą. Entliczek, pentliczek, kurwa…
Nie kierowałem się absolutnie żadną logiką, wybierając kierunek drogi. Obozy przetrwania, nocowanie w dziczy i orientacja w terenie to były dla mnie jedynie nazwy o względnej użyteczności językowej, ale wizja spędzenia nocy ze stadem dzikich grzechotników, skorpionów i innego jadowitego ścierwa przyprawiła mnie o ból łba, w którym i tak już huczało dosyć głośno, więc po prostu ruszyłem przed siebie, uważnie stawiając kroki i rozglądając się dookoła. Byłem już bliski poddania się — po kiego wała się stresować i walczyć o wyjście z kamiennego labiryntu, skoro nawet przy bardzo optymistycznym założeniu, że uda mi się stąd wydostać przed zmrokiem — stanę gdzieś w szczerym polu z wilkami, kojotami, kuguarami, sępami i innym gównem, które z dziką rozkoszą rozrzuci moje kawałki po okolicy?
Sytuacja z każdą minutą stawała się coraz bardziej beznadziejna. Szedłem już tak długo, że nogi zaczęły mi odmawiać posłuszeństwa. Wiatr rozhulał się bezkarnie po tunelach kanionu, zrobiło się zimno, więc chyba najwyższa pora umierać, bo jak okiem sięgnąć wyjścia z tunelu nie było widać. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a więc witaj pustynny chłodzie, witajcie nocne drapieżniki i zjadacze padliny, zapowiada się wspaniała impreza! Kiedy pomyślałem o tym, że wybiła godzina śmierci i zdechnę w jakiejś pieprzonej dziurze w ziemi, zapomniany przez świat i skubany przez sępy, poczułem wspaniały zapach pieczonego mięsa. Podążyłem za aromatem. Byłem tak głodny, że jeszcze chwila, a zeżarłbym swoje własne buty, przekładając je jakimś krzakiem i posypując piachem z dna kanionu.
Ostrożnie wychyliłem się zza skał, żeby sprawdzić z czym mam do czynienia. Samotny kowboj w czarnym kapeluszu siedział przy ognisku, plecami do mnie. Próżno było szukać na tym odludziu innego towarzysza niedoli. Choć jego zamiarów nie znałem, to z całą pewnością umiał polować, a to już i tak dużo więcej niż mi było potrzeba, więc nie mając zbyt wiele do stracenia, postanowiłem działać. Przydałby mi się ktoś, kto sprawnie posługuje się bronią i odprowadzi do najbliższego miasta. Ja i broń to zestaw samobójczy, dlatego zdecydowanie częściej występowałem w roli przestraszonej, gonionej zwierzyny niż sam miałem okazję coś ubić. No chyba, że liczy się końska mucha albo komar — wtedy całkiem nieźle strzelam z ręki, ale to też tylko w obronie własnej.
Mięso nad ogniem przyjemnie skwierczało i roznosiło po kanionie nieziemski aromat, więc obudziły się we mnie jakieś dziwne pierwotne instynkty. Zacząłem się cicho skradać, bo jakoś przez myśl mi nie przeszło, żeby po prostu wparować bezczelnie, dygnąć zamaszyście i zwyczajnie się przedstawić jak na cywilizowanego człowieka o dobrych zamiarach i czystym sercu przystało.
Błyskawicznie się okazało, że poskąpiono mi również tropicielskich talentów, bo wypieprzyłem koncertowego orła pozbawionego wszelkiego wdzięku i gracji, kończąc trajektorię lotu w butach kowboja i lądując z błyszczącą lufą rewolweru przy potylicy. Bałem się drgnąć, bo wiedziałem, że jak kowbojowi puszczą nerwy to mój mózg na stałe wpisze się w tutejszy krajobraz i spłynie po kamieniach, które miałem wątpliwą przyjemność ucałować. A, że ludzie z tych regionów nie wykazywali się nadzwyczajną cierpliwością, o ufności do nieznajomych czytali w starych podaniach i legendach jeszcze jako słodka, niczego nieświadoma gówniarzeria — prawdopodobieństwo, że skończę z rozłupaną czaszką wzrosło do niebezpiecznego poziomu pewności.
— Coś ty, kurwa, za jeden? — Chrapliwy mruk kowboja dotarł do moich uszu. Bałem się ruszyć, a co dopiero odpowiedzieć inteligentnie, że ja tu pokojowo, choć chleba i soli nie przynoszę, bo mnie banda kretynów próbowała wyekspediować na tamten świat.
— Spokojnie, kolego, nie mam nawet broni — jęknąłem wreszcie, czując jak srebrna kowbojska ostroga wbija mi się w kręgosłup. Kowboj stał nade mną i dla pewności, że nie wywinę żadnego głupiego numeru postanowił przydusić mnie swoim ciężkim buciorem do ziemi. Usłyszałem szczęk kurka nad swoim spoconym łbem, oczyma wyobraźni zobaczyłem jak nabój ląduje w komorze i czeka na sygnał do wywinięcia mojego ryja na lewą stronę.
— Co tu robisz?
— Zgubiłem się! — Ciężar buta zelżał. Poczułem jak żelastwo oddala się od mojego łba.
— Wstawaj — lodowatym tonem rozkazał kowboj, więc nie pozostało mi nic innego jak spróbować podnieść swoje parszywe dupsko i zebrać się w sobie na — niekoniecznie miłe — wieczorne pogawędki z nieznajomymi. W pysku mi zaschło, jakby ktoś nasypał mi do niego żwiru, kawał mięcha w klacie łomotał w rytm country, ręce się trzęsły, a kropla potu wielkości grochu rozpoczęła nieśmiałą podróż po moim czole. Skuliłem się jak bita żona pomiędzy kamieniami, na które sam się radośnie wypieprzyłem chwilę temu. Kowboj bacznie mnie obserwował. Dalej w pogotowiu trzymał wypolerowany kolt, na wypadek gdybym spróbował jakiś dziwnych pogańskich sztuczek, czy coś. Nie spróbowałem.
— Ktoś cię przysłał? — zapytał po chwili uważnego wpatrywania się we mnie.
— Widzę, że na bystrego nie trafiłem! — warknąłem i w sekundę później mocno tego pożałowałem, bo znów znalazłem się na muszce. Niepewnie podniosłem dłonie, że niby pokojowo czy coś, byleby tylko schował swoją pukawkę i nie posłał mnie na chmurkę do aniołków. — Spójrz na mnie! Nie mam nawet broni! Ten „ktoś” musiałby być niespełna rozumu, żeby spośród tak wymyślnej bandziorni wybrać akurat mnie na… nie wiem, kurwa, zabójcę? Spodziewasz się, że ktoś chce cię sprzątnąć, kowboju? — Byłem niemal pewien, że po takim dramatycznym show mój rozmówca głęboko się zamyśli, puknie w czoło i zaświergocze radośnie, że no racja, przecież jak to tak! A tymczasem odpowiedziało mi długie milczenie, które wreszcie postanowił przerwać swoim dudniącym barytonem.
— Jeśli życie mnie czegoś nauczyło, to tego, że można się spodziewać, kurwa, wszystkiego. — Schował broń z gracją, po czym dodał: — Nie rozczarujesz się, jeśli spodziewasz się najgorszego.
— Uu, powiało pesymizmem! — Gwizdnąłem pod nosem. — Ktoś tu miał ciężki dzień. To kim jesteś? Rewolwerowcem? Banitą? Poszukiwanym zbiegiem? — zapytałem, ale odpowiedziała mi tylko cisza. Kowboj powrócił na swoje miejsce, nie spuszczając mnie z oka nawet na ułamek sekundy.
— Spieprzaj stąd, jeśli ci życie miłe.
Nie spieprzyłem, bo nie miałem siły. Byłem tak wykończony i tak zmęczony, że nawet nie wiem kiedy spłynął na mnie sen, choć właściwie nie do końca byłem pewien czy za chwilę nie otworzą się podwoje, bramy piekielne nie zgrzytną i nie przyjmą mnie w progu z zaproszeniem na odświeżającą kąpiel w kociołku smoły.
Obudziłem się z potwornym bólem gnatów. Pustynia w ustach, szum i jazgot we łbie, zalepione, wysuszone na wiór ślepia piekły mnie, jakbym zamiast nich pod powiekami miał dwa rozżarzone węgle. Musiałem spać za blisko ogniska. Czułem się jakbym przesadził z whiskey na ostrej libacji, chociaż właściwie nie pamiętam kiedy ostatnio miałem jakikolwiek płyn w ustach. Leżałem na wznak na pokruszonych kamieniach, badyle bliżej nieokreślonego pochodzenia uwierały mnie w dupę, a nade mną krążyło stado sępów.
Kowboj, którego mgliście pamiętałem z wczorajszego wieczora, spał oparty o stare, wysłużone siodło. Twarz ukrył pod swoim czarnym kapeluszem, ręce miał założone na piersiach. Byłem na granicy odwodnienia, więc niewiele myśląc postanowiłem podpełznąć cichcem pod prowizoryczne leże mojego towarzysza, w poszukiwaniu jakiegokolwiek płynu. Nim wyciągnąłem rękę po bukłak, ba! Nim nawet zdążyłem pomyśleć o tym, że ją wyciągnę, lufa rewolweru — którą miałem przyjemność poznać wczoraj z bliska — błysnęła w słońcu.
— Pierdolony Lucky Luke! Cień idź, kurwa, tresuj, a nie mnie terroryzujesz! — pisnąłem falsetem, podrywając się do pozycji klęczącej i przy okazji podnosząc otwarte dłonie w poddańczym geście.
Kowboj zaszczycił mnie pełnym pogardy spojrzeniem.
— Wody… — syknąłem przez zęby, więc nieznajomy niechętnie schował kolt, odwrócił się za siebie i wygrzebał z juków bukłak z wodą. Dalej wpatrując się we mnie podejrzliwe, rzucił mi go pod nos, więc dorwałem się do życiodajnego płynu z taką zachłannością, że niewiele brakowało, a zachłysnąłbym się i udławił jak skończony palant. Otarłem obślinioną mordę strzępem rękawa, który jakimś cudem nie został oberwany podczas mojej dramatycznej ucieczki. Musiałem wyglądać jak atrakcja objazdowego cyrku, bo kowboj nie spuszczał ze mnie wzroku.
— No co się gapisz, kretyna nie widziałeś?
Znów bez odpowiedzi.
— Jakieś słowo, coś? To chyba nie boli? Sztuka konwersacji to tajemna magia w rejonie, z którego pochodzisz?
Kowboj nic nie zrobił sobie z mojego przedagonalnego miotania się; odgarnął niesforne włosy w tył, naciągnął kapelusz na łeb i najwyraźniej próbował powrócić do błogiego snu, który mu przerwałem. Nie umknęło mojej uwadze, że cholernie przystojne z niego było bydlę i mógłbym się w ciemno założyć, że miał na swoim koncie kilka złamanych serc. Ja ze swoją mordą i zapadniętą klatą mogłem najwyżej straszyć kojoty gdzieś na Rogatym Ranczu, a ten tu… no panie, nawet jeśli omijał rzekę od tygodnia i zapomniał co to brzytwa, to dziki błysk w jego stalowych, zimnych oczach i tak z całą pewnością kruszył serca.
— A ty na co się gapisz? — zapytał wreszcie ze spokojem. Mimo przysłoniętych kapeluszem oczu, trafił bezbłędnie, że klęczę teraz jak ofiara losu i przyglądam mu się badawczo z rozdziawioną mało inteligentnie paszczą.
— No… na mnie pora. Miło było pana poznać, panie twarda ostroga — odparłem po chwili krępującej ciszy. Podniosłem się — nie bez trudu — kolana mi jęknęły, ale trzeba w końcu się zebrać w sobie, pora znaleźć wyjście z tej pieprzonej diabelskiej gardzieli i dotelepać się do jakiegoś miasta, coby za ostatniego dolara schlać się jak świnia i zasnąć gdzieś na werandzie.
— Postaraj się nie skończyć, dyndając na jakimś drzewie.
— Dzięki za troskę — żachnąłem się jeszcze na pożegnanie i ruszyłem przed siebie.
Daleko nie uszedłem, bo zza krzaka wyłonił się wielki kasztanowy łeb i parsknął na mnie prześmiewczo. Omal nie dostałem zawału, pisnąłem jak panienka, zamigotał świat tysiącem barw i… więcej grzechów nie pamiętam!
Chlust zimnej wody wylany na mój łeb sprawił, że obudziłem się niemal natychmiast, kaszląc i dławiąc się jak opętany. Ze swojej żabiej perspektywy zobaczyłem jak stał nade mną w lekkim rozkroku — któż by inny — mój wybawiciel i oprawca zarazem. Rozcięty z tyłu płaszcz tańczył mu na wietrze, ustami maltretował jakieś nieszczęsne źdźbło trawy i patrzył na mnie, uśmiechając się z politowaniem. Właściwie nie mam żadnej pewności, że to był uśmiech… Bardziej krzywy grymas przecinający jego ostre rysy twarzy.
— Dobrze ci poszło — podsumował mnie kowboj.
O Boże… Groza sytuacji dotarła boleśnie do najczarniejszych zakamarków mojego jestestwa, bo oto właśnie przestraszył mnie jakiś, w mordę jebany, kuc! Rzadko się zdarza, że nie wiem co mam odparować, ale tym razem zatkało mnie, a moja facjata przybrała kolor świeżo wypieczonej cegły. Zanim zeskrobałem się z podłoża, zanim chociaż spróbowałem pogodzić się z tym, że zrobiłem z siebie ofiarę losu i życiową niedojdę, zobaczyłem jak kowboj ze stoickim spokojem siodła swojego wierzchowca i przygotowuje się do podróży. No przecież chyba nie myśli, że mnie tu zostawi, co? Może tak zacznijmy wszystko od nowa…
— Jestem Johnny Dow — powiedziałem smutno. Kowboj nie zareagował, więc kontynuowałem swoją żałosną historię. — Na bank wpierdolą mnie tu węże, a nawet jeśli uda mi się wydostać z kanionu, to bracia Cole zrobią mi z dupy jesień średniowiecza, jeśli mnie tu zostawisz.
— Nie jestem niańką dla niedojebów.
— Jasne — westchnąłem przeciągle, bo cóż mogłem zrobić. Za chwilę moja ostatnia nadzieja na przeżycie odjedzie na rudym, wrednym mule, zostanę sam, samiuteńki i najpewniej skończę jako kolacja dla okolicznych padlinożerców. — Dokąd jedziesz? — zapytałem drżącym głosem. — Giermka nie szukasz? — Na Sancho Pansę nadawałem się jak kupa gówna na posłanie, ale warto było podjąć trud, może akurat nonszalancki, w mordę misia, kowboj posłuży mi za ochroniarza, dopóki nie zawleczemy się do jakiejś podupadającej mieściny.
— Czemu bracia Cole mieliby zadawać sobie tyle trudu, żeby ganiać takiego obesrańca jak ty? — zapytał po chwili.
— A to bardzo długa historia, mógłbym opowiedzieć po drodze…
— Aż tak zainteresowany nie jestem. Poza tym nie masz konia, a jak już mówiłem…
— Jasne. Nie jesteś niańką dla niedojebów — przerwałem mu w pół zdania. Odważne posunięcie. I dość bezczelne, bo tajemniczy nieznajomy postanowił zgromić mnie spojrzeniem.
— Nie masz konia. Będziesz opóźniał marsz.
— Koń… sprawa do załatwienia, pożyczy się od jakiegoś uwalonego w sztok jegomościa i ahoj przygodo! — Kowboj głośno westchnął i przysiągłbym, że dostrzegłem jak opadają mu ręce.
— Tylko do najbliższego miasta.
Wlekłem się już drugą godzinę za swoim towarzyszem. Dostałem nawet płat suszonego mięsa, żeby zająć czymś jadaczkę. Co prawda smakował jakby spał na nim spocony wałach, ale było mi naprawdę wszystko jedno, bo żołądek powoli przestawał wygrywać marsze żałobne.
Jak się okazało wyjście z kanionu było całkiem niedaleko, więc wyjechaliśmy na przestwór suchego oceanu, że tak kurewsko romantycznie to ujmę. Słońce chciało mi wypalić dziurę w czaszce i tak bezlitośnie smażyło, że horyzont zaczął falować. Nawet odrobiny wiatru, suchość, trzeszczące szczątki roślin, samotny krzak w oddali i ja z klejącymi się do ud jajami — wlekący się jak smród za wojskami konfederatów — za swoim towarzyszem. Usta spiekły mi się na dwie skwarki, jak czegoś na łeb nie założę to udar gwarantowany; gratis zawroty głowy. Zdjąłem więc swoją poszarpaną koszulę i zrobiłem z niej prowizoryczny turban, obnażając tym samym swoją zapadniętą, zapoconą klatę. No! Kolorowa wycieczka w składzie: posępny kowboj na rudym kucu i upośledzony Saracen witają w sercu Utah! Z całych sił powstrzymywałem się od bredzenia, ale przecież, kurwa, jak okiem sięgnąć żadnej cywilizacji, może byśmy chociaż słowo zamienili, co?
— To dokąd zmierzamy, kowboju? — spróbowałem wysilić się na uprzejmy ton.
— Przed siebie.
Oglądając muskularne plecy, odzianego w czerń od stóp do głów, tajemniczego kowboja, wprost nie mogłem odegnać dręczącego uczucia ciekawości, zakrawającej o wścibskość. Co to za jeden, do cholery? Żony nie ma, bachorów, rancza, krów nie wypasa? Owiec może chociaż? Łowca nagród? Nie pocieszyła mnie ta myśl, jako że miasta, które miałem okazję oglądnąć w swoim niezbyt długim życiu, zwykle po moim wyjeździe dekorowały stacje i urzędy pocztowe portretem mojego ryja. Dawali za mnie całe 10 dolarów. Jakbym tylko tyle był wart, do cholery!
— A przed siebie to na co wyjedziemy?
Kowboj obrócił się leniwie w siodle i spojrzał na mój wymacerowany ryj. Nawet nie zdziwiło go to, że maszeruję za nim, świecąc wątłą klatą.
— Co za różnica — sarknął wreszcie. — Zobaczymy chałupy na horyzoncie, to zajedziemy.
— Coś ty taki drażliwy jak panienka z bogatego domu!
— Stul dziób, bo nafaszeruję cię ołowiem!
— Kurwa! — Machnąłem grabiami w geście zrezygnowania. — Nawet nie wiem coś ty za jeden!
— Charly Chance — odparł chłodno kowboj, łapiąc za kapelusz w geście powitalnym. — A teraz skoro zaspokoiłem twoją ciekawość, możesz przymknąć twarz i iść dalej zanim zlecą się kojoty i wpierdolą nas żywcem?
Powiało arktycznym chłodem, więc cóż miałem zrobić. Lazłem dalej. Słońce smażyło mnie na małą skwarkę, próżno szukać było w krajobrazie fascynujących zjawisk — nic tylko pioch i kamienie, trochę karłowatych chaszczy i tarzające się suche badyle.
Nagle Charly ściągnął wodze swojego konia i zatrzymał się. Ja, korzystając z chwili, padłem na kolana. Kurwa, odpocząć, chociaż sekundę.
— Chodź, ofermo — zawołał mnie kowboj, więc ostatkiem sił doczołgałem się do niego. Kucu zatańczył nerwowo, jakbym miał co najmniej odgryźć mu jego nakrapiane dupsko. Chance wyciągnął do mnie rękę.
— Wskakuj, cywilizacja na horyzoncie. — Poczułem silny uścisk jego dłoni i po chwili siedziałem za nim na grzbiecie jego wierzchowca. Ponieważ Charly popędził konia do galopu zmuszony byłem przywrzeć do niego całym ciałem, bo przecież nie chciałem zostawić odlewu swojego przerażonego ryja gdzieś na środku piekielnej prerii. Nie żyłem z końmi w wielkiej przyjaźni, znakomitym jeźdźcem nie byłem, więc zdałem się całkowicie na siłę swoich chuderlawych ramion.
Dziwne wrażenia owładnęły mną całym, dotąd obce i dzikie myśli rozszalały się po moim umyśle. Poczułem się jak ratowana księżniczka i jakoś tak niemoralnie błogo mi się zrobiło, że zamknąłem oczy i wtuliłem się w swojego wybawiciela i oprawcę zarazem.Billy Waters
To ledwie pół dnia bezcelowej tułaczki po tym smutnym świecie, a ja już mam serdecznie dość srania po krzakach i uchylania się od kul. Poza tym nie mieściło mi się w głowie, że można wytrzymać tyle czasu bez jakiejkolwiek konwersacji. Cisza. Ani pół słowa nie padło, odkąd Chance zatrzymał mojego konia i puścił kilka kąśliwych uwag o moich jeździeckich umiejętnościach. A ja nadal nie wiedziałem gdzie i przede wszystkim po co jedziemy, setka pytań cisnęła się na moje wysuszone od upału usta. To tak teraz będziemy żyć? Spacerować od miasta do miasta, zostawiając po sobie niezbyt miłe wrażenia i wkurwionych mieszkańców? Nie żebym nagle zatęsknił za nadgryzioną zębem czasu chałupką w odległym Wyoming, którą zostawił mi w spadku mój stary, odchodząc z tego świata w niezbyt romantycznym stylu jako zarzygany menel, który kochał whiskey bardziej niż mnie i moją matkę, ale miło byłoby chociaż wiedzieć czego się spodziewać! Nie wspomnę już o tym, że kłębiące się pytania na temat tego dlaczego w ogóle jeszcze żyję i jestem zmuszany do wycieczek turystyczno-krajoznawczych z takim twardzielem jak Chance, rozłupywały mi czaszkę od środka.
— Kim ty właściwie jesteś, Charly? — zapytałem kowboja, leniwie podążając za nim, w tylko jemu znanym kierunku.
— Płatnym mordercą. — Spokojna odpowiedź Chance’a wyrwała mnie z zamyślenia. Mój mały świat postanowił niebezpiecznie zwolnić tempo tylko po to, żeby wywinąć trzy niezbyt zgrabne piruety, po czym rozpaść się na miliony kolorowych kawałków. Że bandzior to widać od razu, ale że…
— Co?! —
Kowboj odwrócił się niespiesznie w siodle i spojrzał na mój, upiększony dziwnym grymasem, ryj.
— Ogłuchłeś?
Straciłem ochotę na wszelką konwersację, chociaż jeszcze chwilę temu myślałem, że to absolutnie niemożliwe w zaistniałej sytuacji. W milczeniu jechaliśmy dalej, dopóki słońce nie schyliło się ku zachodowi.
Teren zrobił się bardziej górzysty i wjechaliśmy w wąski kanion. Mała, wpół wysuszona rzeczka przecinała dno wąwozu, więc zatrzymaliśmy się przy jej brzegu, żeby rozbić obóz. Rozsiodłaliśmy konie i zorganizowaliśmy chrust na ognisko. Znaleźć wodę na takim suchym pustkowiu… nie no nie mieściło mi się we łbie! Pewno dawno zdechłbym z pragnienia, krążył jak mucha nad gównem, a ni chuja, nie znalazłbym żadnego płynu poza swoim własnym moczem!
— Przydałoby się coś zjeść — powiedział spokojnie Charly.
Od wymiany dwóch zdań podczas jazdy komunikowaliśmy się niewerbalnie, a mój strach do tego kowboja rósł z minuty na minutę. Nie wiedziałem czego mam się spodziewać, nie potrafiłem przewidzieć jego reakcji, a mimo wszystko kiedy patrzyłem na niego dopadał mnie jakiś dygot, jakieś nieznane mi, dziwne uczucie, jakby mój żołądek próbował wyprowadzki przez gardło.
— Umiesz polować? — zapytał.
— Jeśli sztyletowanie wzrokiem jest pomocne, to coś tam umiem — bąknąłem.
— Co tak zamilkłeś? Nagle postanowiłeś mnie rozpieszczać słodkim milczeniem?
I co niby miałem odpowiedzieć? Że jestem przerażony? Że jak na niego patrzę to coś dziwnego dzieje się z moimi bebechami, że życia nie ogarniam i oddałbym wszystko, żeby cofnąć czas i nie wiedzieć czym się para w wolnych chwilach? Wzruszyłem tylko ramionami.
— Chodź, sprawimy sobie kolację — powiedział i rzucił mi karabin. Ledwo go złapałem omal nie wypieprzając sobie kłów metalową lufą.
Godzinę później stałem trzymając na muszce królika. Ręce mi się pociły, broń była ciężka, a ja mierzyłem już długo, wpatrując się w strzygącego uszami gryzonia, więc mięśnie rąk powoli odmawiały mi posłuszeństwa i mdlały, lufa delikatnie się chwiała. Chance stał za mną i obserwował moje zmagania z bronią. Nagle bezszelestnie zbliżył się do mnie i położył dłoń na moim ramieniu. Jego twarz znalazła się niebezpiecznie blisko mojej, czułem jego oddech na karku, świat mi umknął spod stóp, żołądek wywinął koziołka, gęsia skórka ozdobiła moje chuderlawe ręce. Charly delikatnie podparł dłonią lufę karabinu i szepnął:
— Teraz.
Pociągnąłem za spust, huk ogłuszył mnie i całą zwierzynę w promieniu dwustu mil, zaśmierdziało prochem. Odrzut był tak silny, że Charly musiał mnie złapać, żebym nie wypieprzył się na plecy. Oczy zaszły mi łzami, pociemniało, a kiedy odzyskałem ostrość wzroku zobaczyłem jak moja niedoszła ofiara spierdala radośnie w podskokach w kierunku najbliższych krzaków.
— Nic się nie martw, następny jest nasz — powiedział spokojnie Charly, a ja poczułem wszechogarniające przygnębienie.
Długo jeszcze spacerowaliśmy nim udało nam się wytropić kolejnego zwierza. I ta sama scena, jak jakaś jebana retrospekcja. Zacząłem już nawet podejrzewać, że Charly czerpie chorą satysfakcję z tego, że terroryzuje mnie swoim oddechem i sprawia mu radość, kiedy stoi tak nade mną i uczy strzelać. Na butelkach byłoby łatwiej, bo nie biegają w kółko jak popierdolone!
Udało się dopiero za czwartym podejściem. Futrzak padł, a ja w wielkiej euforii rzuciłem broń na glebę i z radości uwiesiłem się na szyi kowboja. Popatrzył na mnie dziwnie, zapadła niezręczna cisza i zanim sobie zdałem sprawę z tego co odpierdalam, usłyszałem tylko przepełnione ulgą, chrapliwe:
— Nareszcie!
— A może by tak trochę więcej entuzjazmu?! — żachnąłem się, odskakując od niego jak poparzony i próbując zatrzeć wrażenie, że mój egzaltowany gest był nie na miejscu.
Królik skwierczał nad ogniskiem. Zapach mięsa sprawił, że wszystkie kiszki wywinęły mi się na lewą stronę. Po kilku godzinach tropienia i kręcenia się po niezbyt urokliwej okolicy poczułem się tak zmęczony, że ledwo doczekałem posiłku, usilnie broniąc się przed czułymi objęciami Morfeusza.
— Przydałaby mi się broń — powiedziałem, wpatrując się w, jak zwykle, posępną twarz kowboja, który zajęty był polerowaniem swojego rewolweru. Słońce już zaszło, więc miałem okazję podziwiać go w blasku ogniska. Tańczące skry rzucały dramatyczne cienie na skały wąwozu, w którym rozbiliśmy prowizoryczny obóz.
— Żebyś sobie nią krzywdę zrobił?
Mina mi nieco zrzedła, ale postanowiłem się nie poddawać.
— Przecież mnie nauczysz — wyszczerzyłem kły w ironicznym uśmiechu, ale odpowiedziało mi jedynie ostentacyjne milczenie.
Przebudziłem się nad ranem mokry jak mysz. Tradycyjnie zły kamień wybrałem za poduszkę, bo tak mi słońce dawało popalić od bladego świtu, że omal nie ususzyło mnie na wiór. Suchość w pysku czuję, suchość… Obróciłem się na lewy bok i zobaczyłem stertę łachów. Czyżby Chance wyparował na tym upale i zamienił się w kupkę popiołu? Usłyszałem plusk wody i kątem oka dostrzegłem, że mój towarzysz kąpie się w rzece. Stał do pasa w wodzie. Posiekane i naznaczone bliznami plecy prężyły się, kiedy pochylał się nad taflą wody, mokre włosy opadały mu na ramiona, a ja omal nie jęknąłem z wrażenia. Na chwilę zniknął pod wodą. Rozdziawiłem japę, coś mnie ścisnęło za gardło, jakbym obawiał się, że już nigdy więcej go nie zobaczę, jednak po chwili wynurzył się, łapiąc głośny haust powietrza, odrzucając mokre włosy z twarzy. Stał teraz przodem do mnie, więc zmrużyłem oczy. Postanowiłem udawać, że śpię i wcale, a wcale mnie, ten widok nie podnieca! Chance wyszedł niespiesznie na brzeg, nagusieńki jak święty turecki… Oddech mi przyśpieszył, coraz trudniej było mi zapanować nad własnym ciałem. Kiedy zbierał swoje ubrania z ziemi, które leżały tuż obok mnie, poczułem jak mokra kropla spada na moje czoło. Chryste Jezusie na niebiesie, tętno tak mi skoczyło, że jeszcze chwila moment, a pikawa mi nie wytrzyma i tupnie nóżką na znak buntu! Zacisnąłem mocniej powieki, oddech mi się urywał, zaraz zacznę się dławić! A może udam napad jakiegoś kaszlu, to się nie zorientuje, że bezczelny zbereźnik i dewiant ze mnie?
— Wstawaj, obesrańcu. — Romantyczny Charly w natarciu. Dopiero co nie udławiłem się własną śliną na widok tego przystojnego, muskularnego skurwiela, a on teraz każe mi się ogarnąć! Nie umiem na komendę, nie jestem psem szeryfa!
Teatralnie, niby nieprzytomnie podniosłem powieki i spojrzałem na kowboja. Zapinał guziki od koszuli, włosy dalej miał mokre i wyglądał jak milion dolarów. Dosłownie poczułem jak czerwone plamy pojawiają się masowo na mojej zasuszonej twarzy. Ze zdumieniem zaobserwowałem, że w szarych oczach mojego towarzysza, zwykle posępnego i szorstkiego w obejściu, zamieszkały jakieś rozbawione kurwiki. Domyślił się, że podglądam? A może… może zrobił to celowo?
I niedługo później ja sam skorzystałem z dobrodziejstwa natury i wziąłem kąpiel. Kitrałem się po krzakach jak przestraszone cielę, byleby tylko ukryć dręczące mnie poczucie wstydu. Nie chciałbym przecież, żeby oglądał mnie nagiego… Znaczy chyba chciałbym, ale raczej nie w tych okolicznościach… Kurwa, co się ze mną dzieje?!
Obecność Chance’a — chociaż to przecież, kurwa, morderca — sprawiała, że czułem się lepiej. I zupełnie nie wiedziałem dlaczego.
— To dokąd jedziemy, Charly? Pochwal się, niech chociaż wiem co mnie czeka i kto tym razem będzie do mnie strzelał — zapytałem, kiedy dosiedliśmy swoich wierzchowców.
— Jedziemy do Fort Cove. — Wyczułem podłą ironię w jego głosie. Słowo „fort” nie kojarzyło mi się z sielanką, niestety, z żadnym spokojem i relaksem dla zmysłów również. Wręcz przeciwnie; wróżyło krwawą jatkę i następujące po sobie dramaty, więc wielki gul stanął mi w gardle i gotów byłem go wyrzygać.
— Ulżyło ci? Lepiej? — zapytał Chance po chwili.
— Po co tam jedziemy?
— Książkę piszesz, czy jak? — Irytacja w głosie kowboja świadczyła o tym, że za chwilę mogę nie doczekać końca podróży.
— Nie, ale fajnie byłoby wiedzieć za co zginę.
— Za 500 dolców.
Domyśliłem się w lot, że są dwie opcje i albo Chance zamierza odebrać należną mu zapłatę, albo co gorsza — zamierza zarobić na wspomnianą wyżej zapłatę. Obie możliwości w połączeniu z dramatycznym słowem „fort” nie mogły skończyć się przyjemnie, zważywszy na fakt smutnych czasów z jakimi przyszło nam się zmagać. Większość amerykańskich fortów okupowali wyjęci spod prawa bandyci, którym łatwiej było bronić swojego łupieżczego dobytku za wielkimi murami, niż siedzieć w jakimś kanionie i niechcący stać się ofiarą okolicznej fauny. Chociaż w zasadzie nie miałem zielonego pojęcia czym ów Fort Cove jest, podążałem za swoim przystojnym, muskularnym towarzyszem; niech mi ziemia lekką będzie.
Kilka godzin później stanęliśmy pod imponującą bramą fortu. Zdawało się, że nie ma tu żywego ducha, ale jednak strach mną zawładnął, trząsłem się jak galareta, zęby zaczęły dzwonić, serce łomotać. Próbowałem się pocieszać w myślach, że przecież jest tu ze mną Charly — co mi może grozić? A jednak, z moimi skłonnościami do prowokowania chujowych sytuacji, nie byłem wcale taki pewien, że nie skończę z dziurą we łbie.
Chance gwizdnął przeciągle. Sekundę później zobaczyłem — na oko — jakieś trzydzieści luf przeróżnego kształtu, skierowanych w naszą stronę.
— Billy, skurwielu, wyłaź! — krzyknął Charly.
Siódme poty mnie oblały, człowieku, nie wkurwiaj ich, ja cię proszę, bo zrobią z nas mielonkę! Swoją drogą — jeśli on faktycznie ma tu na kogoś zlecenie to zaczynam rozumieć dlaczego nie opływa w luksusy! Szansa na powodzenie — raczej na pewno pewne, że jak tu ktoś zginie, to będziemy to my! Tfu, kurwa, język mi stanął kołkiem!
— Czego chcesz? — zapytał niezbyt uprzejmie spocony jegomość, patrzący na nas podejrzliwie z fortowego muru.
— Przyjechałem napić się herbatki z Billym, otwieraj brudasie!
— Stul pysk, kowboju, bo nafaszeruję cię ołowiem!
Sytuacja zaczęła się robić bardzo napięta, zaraz zemdleję, albo serce wywali mi dziurę w klacie!
— A twoja śliczna panienka dołączy do zabawy? — ryknął zapocony gbur. Nieśmiałe, złośliwe uśmieszki wymalowały się na twarzach uroczych panów. A! To o mnie mowa! Spąsowiałem. Poczułem się jak uliczna dziwka!
Chwilę potem rozległ się huk, zajebało prochem, a dowcipny jegomość przewinął się przez mur i spadł bezwładnie, jak ustrzelona kaczka, wprost pod kopyta naszych koni. Mój rozchwiany emocjonalnie kucu tradycyjnie począł odstawiać rodeo, nerwowo podskakiwać i podrzucać łbem.
— Usiądź w tym pierdolonym siodle jak facet! — ryknął na mnie Charly.
— Coś ty taki rozdrażniony, człowieku?! Co za różnica, trzydziestu chłopa ma nas na muszce, tydzień nas stąd będą skrobać!
Nie wiem czy to nagły skok adrenaliny, czy wściekłe spojrzenie kowboja na mnie tak zadziałało, ale z całej siły wcisnąłem swoją wątłą dupę w siodło, docisnąłem bydlę do ziemi i zdaje się, że to go usadziło. Znaj siłę pana, mule!
— Morda, łajzy! Toż to sam Charly Chance nas odwiedził, otwierać bramę, leniwe fiuty!
I do widzenia się z państwem! Krwawej jatki nie będzie! Przysiągłbym, że usłyszałem jak kamień, który właśnie spadł mi z serca, z hukiem jebnął na piaszczystą drogę.
Zsiedliśmy z koni i weszliśmy do serca fortu.
— Chance, skurwielu, już myślałem, że się nie doczekam!
— Waters.
Rzucili się sobie w objęcia. Wnioskuję, że musieli się lubić i jestem świadkiem jakiegoś spotkania po latach, ale jakby nadal nie czułem się tu zbyt pewnie. Stałem jak piczka, dookoła szemrane typki niewiadomego pochodzenia, delikatnie podkurwieni i zdaje się, że lekko zawiedzeni, że nie udało się zrobić rozróby.
— Wybaczam ci, że odstrzeliłeś mojego człowieka — powiedział Billy, wyswobadzając się z uścisku. — I tak nikt go tu nie lubił! — dodał po chwili.
W słońcu błysnęły złote zęby.
— Obraził mojego… towarzysza.
— Oż w dupę, Charly! Samotny wilk zapragnął towarzystwa? — Waters popatrzył na niego ze zdumieniem, jakby wyczekiwał odpowiedzi, a potem omiótł mnie spojrzeniem. Poczułem się jak sprzedawana kobyła.
— Johnny — przedstawiłem się i skinąłem głową.
— Charly… coś się zmieniło w twoim życiu?
— Tylko jeden wrzód na dupie więcej — odparł spokojnie kowboj. Billy się roześmiał, a ja wbiłem wzrok w podłoże i zastanawiałem się, którędy do domu, bo jakoś nie czułem się najlepiej w towarzystwie takiej galerii osobowości.
Billy Waters okazał się całkiem poczciwym typem spod ciemnej gwiazdy, aczkolwiek muszę przyznać i podkreślić, że pojęcie o ludziach i ich intencjach mam raczej nikłe, dopóki nie zasiądą ze mną do partyjki pokera. Nie zmieniało to jednak faktu, że budził we mnie grozę i nie chciałbym za żadne skarby świata mu się narazić. Miał rozbiegany wzrok psychopaty i za każdym razem, kiedy na jego dropiatym ryju malowało się coś na kształt uśmiechu, prawe oko zezowało do zewnątrz. Jego twarz zdobiła malownicza blizna — zaczynała się nad uchem, a kończyła przy samym nosie. Zawinięty, gęsty, czarny wąs poruszał się z każdym wypluwanym przez Billy’ego słowem. No, krótko mówiąc: rasowy bandzior. Poczęstował nas ciepłą szamą, whisky lała się litrami, a ja siedziałem cicho, słuchając rubasznych opowieści. Głupio się łudziłem, że dowiem się czegokolwiek nowego o swoim towarzyszu, ale w zasadzie nie mówili nic, czego bym nie wiedział, albo sam się nie domyślił.
— Jesteś partnerem w interesach?
Pytanie skierowane do mnie padło tak nagle, że omal nie udławiłem się chlebem, którym właśnie zapychałem sobie otwór gębowy. Charly, ratuj, co ja mam mu powiedzieć? Ja nawet nie wiem kim ty, kurwa, dla mnie jesteś!
— Można tak powiedzieć — odpowiedział Chance ze spokojem. Pięknie kłamał, nawet mu brewka nie drgnęła, za to ja spaliłem cegłę, na szyi wylazły mi czerwone plamy. Jasne, kurwa, pomagam ci mordować, gwałcić i palić wioski, a nocami patrzę na ciebie i walę konia!
— Co on taki milczący?
— Nie wiem, normalnie mu się jadaczka nie zamyka.
Halo, dzień dobry, mówicie o mnie, a ja tu jestem i wszystko słyszę!
— Ale nie będę musiał płacić podwójnie? — Waters wyszczerzył złote zęby w krzywym uśmiechu.
— Jasne, że nie.
— Przepraszam, co? — próbowałem dociekać, upewnić się, że się przesłyszałem, ale powiało lodem znad Alaski, się znaczy stalowy wzrok Chance’a wywiercał mi dziurę w mózgu.
— To już ustaliliśmy, Johnny — wycedził przez zęby. Nie jestem pewien czy to jego ton mi to uczynił, czy dźwięk mojego imienia, które wypowiedział po raz pierwszy, ale znów coś zaświrowało mi w bebechach.
— Świetnie, więc przejdźmy do interesów! — ryknął Billy, nie wyczuwając, że atmosfera przy stole zrobiła się — mówiąc eufemistycznie — gęsta. — Daję 500 jebanych zielonych za łeb tego skurwiela, Banksa — dodał po chwili, uderzając dłonią w stół.
— Załatwione — odparł ze stoickim spokojem Chance.
— I to już? Nie zamierzasz się targować? — wyrwało mi się. Chyba whisky rozplątywała mi mój — prawie połknięty — język. Waters popatrzył na mnie zdumiony. — Gównianą pińcetkę to drukują razem z podrzędnymi koniokradami w zapadłych dziurach, przyjacielu!
— Nie taka była umowa! — Billy powoli podniósł dupsko z krzesła i oparł się dłońmi o blat stołu.
— Spokojnie, Waters, siadaj. — Chance próbował ratować sytuację, ale już chyba nie było dla mnie nadziei, mój instynkt samozachowawczy spierdolił w krzaki, brnąłem dalej.
— Właściwie nie rozumiem dlaczego tak ci zależy, żebyśmy ci przywlekli jakieś zwłoki, skoro ucapić gościa może byle jaki łowca nagród, i po problemie!
— Jakby mógł, to zrobiłby to już dawno! — wkurw Watersa przeszedł w fazę plucia śliną na wszystkie strony. — 1000 dolców… Daję 1000, ale za żywego!
Charly znieruchomiał. Ja w zasadzie też, ale uśmiechnąłem się przebiegle.
— Zgoda, przyjacielu! Napijmy się! — krzyknąłem i klasnąłem w dłonie.
— Co ty, kurwa, odpierdalasz? Na radosną improwizację ci się zebrało? — Chance trzymał mnie za fraki i ryczał jak raniony bizon. Zaraz nie wytrzyma, obtłucze mi mordę, która i tak już była kolorowa od sińców po spotkaniu ze starszyzną w Black Rock i albo stracę przytomność, albo wykrwawię się w naszym wspólnym pokoju, który zaoferował nam, napruty jak bąk, Waters. — Czy ty masz chociaż blade pojęcie z kim się targujesz, idioto?! — I stało się, pierwszy cios przemeblował mi nos, oczy zaszły mgłą, fiknę tu jak nic, koniec żywota, żegnaj okrutny świecie!
— Nie dziękuj, nie dziękuj… — odparłem, nieco bełkocząc. Krew polała mi się z nosa, poczułem na ustach tak dobrze mi znany słonawy posmak. Chance zwolnił uścisk i cofnął się o dwa kroki. Spłynąłem po ścianie i splunąłem juchą.
— Odbiło ci?! Za długo na słońcu?!
Wzruszyłem ramionami. Z forsą to ja za pan brat, targować się umiem, liczę błyskawicznie — właściwie to chyba jedyna rzecz, w której jestem całkiem niezły.
— Myślałem, że się na coś przydam…
— Kretynie… można Watersowi zajebać człowieka, można wbić nóż w łapę, ale na targowaniu się z nim jeszcze nikt nie wyszedł dobrze!
— Jest nas dwójka tak? Razy dwa, no wiesz…
Chance klapnął na łóżko, jakby opuściła go resztka sił.
— W takim razie sam tu przywleczesz żywego Banksa, cwaniaku, bo jestem płatnym mordercą, a nie, kurwa, łowcą nagród!
Uśmiechnąłem się niemrawo — o tym zupełnie nie pomyślałem. Szumiąca w głowie whiskey, obolała facjata, i kolejna pokrwawiona koszula: taki szybki bilans wieczora, plus gratis nowe zmartwienie, bo, kurwa, faktycznie… z żywym to może być trochę trudniej.
— W takim razie… Może… wróćmy do 500 za trupa?
Chance nie wytrzymał, wystartował do mnie, złapał za fraki i żelaznym uściskiem przygwoździł do ściany. Znowu. Czułem jego oddech na twarzy, dzieliły nas cale, a ja zamiast zemdleć ze strachu, zacząłem się zastanawiać co by się stało, gdybym odważył się go teraz pocałować! Mózgu idź spać, kurwa, nie myśl tyle, bo się zmęczysz!
— Właściwie czemu ja cię jeszcze nie zabiłem?
Tym razem ja milczałem. Przecież nie mam, kurwa, bladego pojęcia czemu! Chance wreszcie mnie puścił, odwrócił się zamaszyście i znów usiadł na łóżku. Jego oczy zdradzały, że walczy sam ze sobą i próbuje się powstrzymać od tego, żeby nie skręcić mi karku. Nie ma się co dziwić, władowałem go na minę, we właściwym dla siebie, ćwierć inteligentnym stylu.
— Kiedyś skończę z jakimś palem w dupie! — darłem się wniebogłosy, biegnąc co sił na swoich pająkowatych kulasach. Niewiele mnie dzieliło od wąskiego kanionu, dosłownie jeden solidny, zajęczy sus i mógłbym odetchnąć z ulgą, a potem przyozdobić kolorowym rzygiem zalegające na dnie wąwozu skały. Maratończyk ze mnie żaden, siłaczem też raczej nie byłem, żeby nie rzec, że większy podmuch wiatru był dla mnie wyzwaniem, a całokształt mojej kondycji fizycznej prezentował się tak mizernie, jak dziurawe gacie zawieszone na samotnym kiju. Generalnie pośród muskularnych kowbojów, rzeszy wściekłych oprychów, a nawet dziadków pracujących na roli, wyglądałem jak marna imitacja i wyrób człekopodobny. W zasadzie od głodującej kozy różnił mnie tylko brak rogów i ponadprzeciętny intelekt, a dotarło to do mnie boleśnie dokładnie w tym momencie, w którym doznałem wrażenia, że ktoś pierze moje płuca na tarze, a w chwilę potem wykręca je z resztek życiodajnych płynów.
Tętent cwałujących za mną koni roznosił się dudnieniem po kanionie, skutecznie zagłuszając łomot mojego pompowanego adrenaliną serca. Rozległy się strzały, świsnęło lasso, a ja w tym morderczym biegu poczułem, że zaraz udławię się własną treścią żołądkową, znów o krok od śmierci! Ostatkiem sił, jak przestraszony królik, dałem nura między skały i usłyszałem jak moje żebra jęknęły żałośnie, uderzając z siłą rozjuszonego bizona w twarde podłoże.
— Kurwa mać… — zakląłem soczyście pod nosem, jednak z pewną dozą ulgi, że wyrwałem się z lepkich macek śmierci i obyło się bez zastępów szatana, witających mnie w siódmym kręgu piekielnym. Chórów anielskich się nie spodziewałem, jako że daleki byłem od pobożnego życia w zgodzie z matką naturą, a nie owijając w bawełnę i mówiąc prościej, to kantowałem w pokera i kradłem co popadnie, co w rączki wpadnie, wystawiając tym samym na szwank moją — i tak już wysoce nadwątloną — reputację. Cóż… takie nastały czasy, że kiedy banda zapijaczonych, nieogolonych mord wpadała z wycieczką na posesję, to kupa gruza zostawała z dobytku życia i próżno było szukać jakiejkolwiek sprawiedliwości, więc i ja korzystałem z niezbyt prężnie działającego systemu sądownictwa w tym cholernym kraju dzikusów — skubałem co się da i ile zdołam unieść niepostrzeżenie. Bywało jednak, że niefortunnym zrządzeniem losu zostałem gdzieś dostrzeżony, dokładnie tak jak tym razem.
Usłyszałem zawiedziony ryk bandziorów.
— No, panowie, rozejść się grzecznie do lepianek, czy gdzie tam pomieszkujecie na kocią łapę! Dzisiaj mordobicia nie będzie! — palnąłem bezczelnie. Słowa zawisły w powietrzu i rozniosły się echem po kanionie. Jeśli chodzi o dolewanie oliwy do ognia i pogarszanie swojej sytuacji to zdecydowanie trzymam palmę pierwszeństwa. Chwilę po tym, kiedy wypowiedziałem ostatnie słowo, usłyszałem powarkiwania i szmery w okolicach wejścia do wąwozu, który jak mniemałem miał mnie ocalić przed trepanacją czaszki przy użyciu mało finezyjnych narzędzi. Oczywiście nie przyszło mi do głowy, że moi napastnicy zrośnięci z kobyłami nie są i w każdej chwili mogą dobrać mi się do dupy, wchodząc do mojej kryjówki z pełnym uzbrojeniem, dokładnie w ten sam sposób, w jaki ja się do niej dostałem. Niewiele myśląc, poderwałem się do szaleńczej ucieczki, z trudem odnajdując w sobie resztki sił.
Znów biegłem przed siebie jak ostatni wariat, dysząc i sapiąc jak pordzewiała ciuchcia, wymachując niezbornie rękami, jakbym się nimi cieszył, dopóki nie oderwą ich od mojego zmaltretowanego kadłuba. Łatwo nie było — wąwóz usypany był kamieniami, porośnięty chwastami wielkości ciężarnej krowy i strach było pomyśleć ile tu żyje badziewia, które gotowe mnie utrupić tylko dla czystej satysfakcji, bo jakoś nie sądzę, że cokolwiek, co ma instynkt samozachowawczy spróbowałoby konsumpcji mojego prześmierdniętego potem cielska.
Wąwóz niebezpiecznie się zwężał. Słyszałem jak hałastra wrzeszczy gdzieś w oddali, a mnie zaczynało brakować pomysłów na wywinięcie się z tej radosnej imprezy w jednym kawałku. Za chwilę znajdę się w potrzasku i chcę czy nie, będę musiał stanąć twarzą w twarz z nabojem kalibru 45, a potem… wiadomo. Ręka, noga, mózg na skale i oko na kamieniu.
Stanąłem przed pionową ścianą i spojrzałem w górę. Szanse na wspięcie się na szczyt miałem marne, bo ściana była gładka jak niemowlęca pupcia. Zresztą, z moją koordynacją ruchową i wrodzoną niezdarnością, zjazd na ryju po skale był zbyt wysoce prawdopodobny, żebym w ogóle odważył się wprowadzać ten śmiały plan w życie. W dole dostrzegłem jednak małą szczelinę, więc nie zastanawiając się zbyt długo przywarłem do ziemi i wturlałem się do wyłomu, łudząc się, że gdzieś na końcu zobaczę światło i zdołam wypełznąć na powierzchnię, jak karaluch zastraszony wizją rozmazania się pod butem.
— Wyparował kurwesyn! — Usłyszałem, kiedy już byłem o krok od wydostania się z kamienistej pułapki. — Gdzie on, kurwa, jest?? Przecież nie wlazł na górę!
Banda jełopów, pomyślałem, tarabaniąc się powoli w kierunku światełka, które — jak miałem nadzieję — wyprowadzi mnie na zewnątrz, żebym mógł odetchnąć pełną piersią w blasku powoli chylącego się ku zachodowi słońca. Ostrożnie odgrzebałem kamienie i wylazłem ze skalistej szczerby, dusząc się ilościami świeżego powietrza i wypluwając piach, którego nażarłem się podczas czołgania. Serce dalej łomotało mi w klacie, ale odgłosy za mną ucichły. Szybko zdałem sobie sprawę, że upragniona wolność stawia przede mną kolejne wyzwania. Stałem w tunelu. Ściany wąwozu były jeszcze wyższe i gładsze, więc mogłem zapomnieć o wdrapywaniu się na górę. Kanion w tym miejscu rozwidlał się na kilkanaście — węższych i szerszych — krętych ścieżek, i tylko Bóg jeden raczył wiedzieć dokąd one mnie zaprowadzą. Entliczek, pentliczek, kurwa…
Nie kierowałem się absolutnie żadną logiką, wybierając kierunek drogi. Obozy przetrwania, nocowanie w dziczy i orientacja w terenie to były dla mnie jedynie nazwy o względnej użyteczności językowej, ale wizja spędzenia nocy ze stadem dzikich grzechotników, skorpionów i innego jadowitego ścierwa przyprawiła mnie o ból łba, w którym i tak już huczało dosyć głośno, więc po prostu ruszyłem przed siebie, uważnie stawiając kroki i rozglądając się dookoła. Byłem już bliski poddania się — po kiego wała się stresować i walczyć o wyjście z kamiennego labiryntu, skoro nawet przy bardzo optymistycznym założeniu, że uda mi się stąd wydostać przed zmrokiem — stanę gdzieś w szczerym polu z wilkami, kojotami, kuguarami, sępami i innym gównem, które z dziką rozkoszą rozrzuci moje kawałki po okolicy?
Sytuacja z każdą minutą stawała się coraz bardziej beznadziejna. Szedłem już tak długo, że nogi zaczęły mi odmawiać posłuszeństwa. Wiatr rozhulał się bezkarnie po tunelach kanionu, zrobiło się zimno, więc chyba najwyższa pora umierać, bo jak okiem sięgnąć wyjścia z tunelu nie było widać. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a więc witaj pustynny chłodzie, witajcie nocne drapieżniki i zjadacze padliny, zapowiada się wspaniała impreza! Kiedy pomyślałem o tym, że wybiła godzina śmierci i zdechnę w jakiejś pieprzonej dziurze w ziemi, zapomniany przez świat i skubany przez sępy, poczułem wspaniały zapach pieczonego mięsa. Podążyłem za aromatem. Byłem tak głodny, że jeszcze chwila, a zeżarłbym swoje własne buty, przekładając je jakimś krzakiem i posypując piachem z dna kanionu.
Ostrożnie wychyliłem się zza skał, żeby sprawdzić z czym mam do czynienia. Samotny kowboj w czarnym kapeluszu siedział przy ognisku, plecami do mnie. Próżno było szukać na tym odludziu innego towarzysza niedoli. Choć jego zamiarów nie znałem, to z całą pewnością umiał polować, a to już i tak dużo więcej niż mi było potrzeba, więc nie mając zbyt wiele do stracenia, postanowiłem działać. Przydałby mi się ktoś, kto sprawnie posługuje się bronią i odprowadzi do najbliższego miasta. Ja i broń to zestaw samobójczy, dlatego zdecydowanie częściej występowałem w roli przestraszonej, gonionej zwierzyny niż sam miałem okazję coś ubić. No chyba, że liczy się końska mucha albo komar — wtedy całkiem nieźle strzelam z ręki, ale to też tylko w obronie własnej.
Mięso nad ogniem przyjemnie skwierczało i roznosiło po kanionie nieziemski aromat, więc obudziły się we mnie jakieś dziwne pierwotne instynkty. Zacząłem się cicho skradać, bo jakoś przez myśl mi nie przeszło, żeby po prostu wparować bezczelnie, dygnąć zamaszyście i zwyczajnie się przedstawić jak na cywilizowanego człowieka o dobrych zamiarach i czystym sercu przystało.
Błyskawicznie się okazało, że poskąpiono mi również tropicielskich talentów, bo wypieprzyłem koncertowego orła pozbawionego wszelkiego wdzięku i gracji, kończąc trajektorię lotu w butach kowboja i lądując z błyszczącą lufą rewolweru przy potylicy. Bałem się drgnąć, bo wiedziałem, że jak kowbojowi puszczą nerwy to mój mózg na stałe wpisze się w tutejszy krajobraz i spłynie po kamieniach, które miałem wątpliwą przyjemność ucałować. A, że ludzie z tych regionów nie wykazywali się nadzwyczajną cierpliwością, o ufności do nieznajomych czytali w starych podaniach i legendach jeszcze jako słodka, niczego nieświadoma gówniarzeria — prawdopodobieństwo, że skończę z rozłupaną czaszką wzrosło do niebezpiecznego poziomu pewności.
— Coś ty, kurwa, za jeden? — Chrapliwy mruk kowboja dotarł do moich uszu. Bałem się ruszyć, a co dopiero odpowiedzieć inteligentnie, że ja tu pokojowo, choć chleba i soli nie przynoszę, bo mnie banda kretynów próbowała wyekspediować na tamten świat.
— Spokojnie, kolego, nie mam nawet broni — jęknąłem wreszcie, czując jak srebrna kowbojska ostroga wbija mi się w kręgosłup. Kowboj stał nade mną i dla pewności, że nie wywinę żadnego głupiego numeru postanowił przydusić mnie swoim ciężkim buciorem do ziemi. Usłyszałem szczęk kurka nad swoim spoconym łbem, oczyma wyobraźni zobaczyłem jak nabój ląduje w komorze i czeka na sygnał do wywinięcia mojego ryja na lewą stronę.
— Co tu robisz?
— Zgubiłem się! — Ciężar buta zelżał. Poczułem jak żelastwo oddala się od mojego łba.
— Wstawaj — lodowatym tonem rozkazał kowboj, więc nie pozostało mi nic innego jak spróbować podnieść swoje parszywe dupsko i zebrać się w sobie na — niekoniecznie miłe — wieczorne pogawędki z nieznajomymi. W pysku mi zaschło, jakby ktoś nasypał mi do niego żwiru, kawał mięcha w klacie łomotał w rytm country, ręce się trzęsły, a kropla potu wielkości grochu rozpoczęła nieśmiałą podróż po moim czole. Skuliłem się jak bita żona pomiędzy kamieniami, na które sam się radośnie wypieprzyłem chwilę temu. Kowboj bacznie mnie obserwował. Dalej w pogotowiu trzymał wypolerowany kolt, na wypadek gdybym spróbował jakiś dziwnych pogańskich sztuczek, czy coś. Nie spróbowałem.
— Ktoś cię przysłał? — zapytał po chwili uważnego wpatrywania się we mnie.
— Widzę, że na bystrego nie trafiłem! — warknąłem i w sekundę później mocno tego pożałowałem, bo znów znalazłem się na muszce. Niepewnie podniosłem dłonie, że niby pokojowo czy coś, byleby tylko schował swoją pukawkę i nie posłał mnie na chmurkę do aniołków. — Spójrz na mnie! Nie mam nawet broni! Ten „ktoś” musiałby być niespełna rozumu, żeby spośród tak wymyślnej bandziorni wybrać akurat mnie na… nie wiem, kurwa, zabójcę? Spodziewasz się, że ktoś chce cię sprzątnąć, kowboju? — Byłem niemal pewien, że po takim dramatycznym show mój rozmówca głęboko się zamyśli, puknie w czoło i zaświergocze radośnie, że no racja, przecież jak to tak! A tymczasem odpowiedziało mi długie milczenie, które wreszcie postanowił przerwać swoim dudniącym barytonem.
— Jeśli życie mnie czegoś nauczyło, to tego, że można się spodziewać, kurwa, wszystkiego. — Schował broń z gracją, po czym dodał: — Nie rozczarujesz się, jeśli spodziewasz się najgorszego.
— Uu, powiało pesymizmem! — Gwizdnąłem pod nosem. — Ktoś tu miał ciężki dzień. To kim jesteś? Rewolwerowcem? Banitą? Poszukiwanym zbiegiem? — zapytałem, ale odpowiedziała mi tylko cisza. Kowboj powrócił na swoje miejsce, nie spuszczając mnie z oka nawet na ułamek sekundy.
— Spieprzaj stąd, jeśli ci życie miłe.
Nie spieprzyłem, bo nie miałem siły. Byłem tak wykończony i tak zmęczony, że nawet nie wiem kiedy spłynął na mnie sen, choć właściwie nie do końca byłem pewien czy za chwilę nie otworzą się podwoje, bramy piekielne nie zgrzytną i nie przyjmą mnie w progu z zaproszeniem na odświeżającą kąpiel w kociołku smoły.
Obudziłem się z potwornym bólem gnatów. Pustynia w ustach, szum i jazgot we łbie, zalepione, wysuszone na wiór ślepia piekły mnie, jakbym zamiast nich pod powiekami miał dwa rozżarzone węgle. Musiałem spać za blisko ogniska. Czułem się jakbym przesadził z whiskey na ostrej libacji, chociaż właściwie nie pamiętam kiedy ostatnio miałem jakikolwiek płyn w ustach. Leżałem na wznak na pokruszonych kamieniach, badyle bliżej nieokreślonego pochodzenia uwierały mnie w dupę, a nade mną krążyło stado sępów.
Kowboj, którego mgliście pamiętałem z wczorajszego wieczora, spał oparty o stare, wysłużone siodło. Twarz ukrył pod swoim czarnym kapeluszem, ręce miał założone na piersiach. Byłem na granicy odwodnienia, więc niewiele myśląc postanowiłem podpełznąć cichcem pod prowizoryczne leże mojego towarzysza, w poszukiwaniu jakiegokolwiek płynu. Nim wyciągnąłem rękę po bukłak, ba! Nim nawet zdążyłem pomyśleć o tym, że ją wyciągnę, lufa rewolweru — którą miałem przyjemność poznać wczoraj z bliska — błysnęła w słońcu.
— Pierdolony Lucky Luke! Cień idź, kurwa, tresuj, a nie mnie terroryzujesz! — pisnąłem falsetem, podrywając się do pozycji klęczącej i przy okazji podnosząc otwarte dłonie w poddańczym geście.
Kowboj zaszczycił mnie pełnym pogardy spojrzeniem.
— Wody… — syknąłem przez zęby, więc nieznajomy niechętnie schował kolt, odwrócił się za siebie i wygrzebał z juków bukłak z wodą. Dalej wpatrując się we mnie podejrzliwe, rzucił mi go pod nos, więc dorwałem się do życiodajnego płynu z taką zachłannością, że niewiele brakowało, a zachłysnąłbym się i udławił jak skończony palant. Otarłem obślinioną mordę strzępem rękawa, który jakimś cudem nie został oberwany podczas mojej dramatycznej ucieczki. Musiałem wyglądać jak atrakcja objazdowego cyrku, bo kowboj nie spuszczał ze mnie wzroku.
— No co się gapisz, kretyna nie widziałeś?
Znów bez odpowiedzi.
— Jakieś słowo, coś? To chyba nie boli? Sztuka konwersacji to tajemna magia w rejonie, z którego pochodzisz?
Kowboj nic nie zrobił sobie z mojego przedagonalnego miotania się; odgarnął niesforne włosy w tył, naciągnął kapelusz na łeb i najwyraźniej próbował powrócić do błogiego snu, który mu przerwałem. Nie umknęło mojej uwadze, że cholernie przystojne z niego było bydlę i mógłbym się w ciemno założyć, że miał na swoim koncie kilka złamanych serc. Ja ze swoją mordą i zapadniętą klatą mogłem najwyżej straszyć kojoty gdzieś na Rogatym Ranczu, a ten tu… no panie, nawet jeśli omijał rzekę od tygodnia i zapomniał co to brzytwa, to dziki błysk w jego stalowych, zimnych oczach i tak z całą pewnością kruszył serca.
— A ty na co się gapisz? — zapytał wreszcie ze spokojem. Mimo przysłoniętych kapeluszem oczu, trafił bezbłędnie, że klęczę teraz jak ofiara losu i przyglądam mu się badawczo z rozdziawioną mało inteligentnie paszczą.
— No… na mnie pora. Miło było pana poznać, panie twarda ostroga — odparłem po chwili krępującej ciszy. Podniosłem się — nie bez trudu — kolana mi jęknęły, ale trzeba w końcu się zebrać w sobie, pora znaleźć wyjście z tej pieprzonej diabelskiej gardzieli i dotelepać się do jakiegoś miasta, coby za ostatniego dolara schlać się jak świnia i zasnąć gdzieś na werandzie.
— Postaraj się nie skończyć, dyndając na jakimś drzewie.
— Dzięki za troskę — żachnąłem się jeszcze na pożegnanie i ruszyłem przed siebie.
Daleko nie uszedłem, bo zza krzaka wyłonił się wielki kasztanowy łeb i parsknął na mnie prześmiewczo. Omal nie dostałem zawału, pisnąłem jak panienka, zamigotał świat tysiącem barw i… więcej grzechów nie pamiętam!
Chlust zimnej wody wylany na mój łeb sprawił, że obudziłem się niemal natychmiast, kaszląc i dławiąc się jak opętany. Ze swojej żabiej perspektywy zobaczyłem jak stał nade mną w lekkim rozkroku — któż by inny — mój wybawiciel i oprawca zarazem. Rozcięty z tyłu płaszcz tańczył mu na wietrze, ustami maltretował jakieś nieszczęsne źdźbło trawy i patrzył na mnie, uśmiechając się z politowaniem. Właściwie nie mam żadnej pewności, że to był uśmiech… Bardziej krzywy grymas przecinający jego ostre rysy twarzy.
— Dobrze ci poszło — podsumował mnie kowboj.
O Boże… Groza sytuacji dotarła boleśnie do najczarniejszych zakamarków mojego jestestwa, bo oto właśnie przestraszył mnie jakiś, w mordę jebany, kuc! Rzadko się zdarza, że nie wiem co mam odparować, ale tym razem zatkało mnie, a moja facjata przybrała kolor świeżo wypieczonej cegły. Zanim zeskrobałem się z podłoża, zanim chociaż spróbowałem pogodzić się z tym, że zrobiłem z siebie ofiarę losu i życiową niedojdę, zobaczyłem jak kowboj ze stoickim spokojem siodła swojego wierzchowca i przygotowuje się do podróży. No przecież chyba nie myśli, że mnie tu zostawi, co? Może tak zacznijmy wszystko od nowa…
— Jestem Johnny Dow — powiedziałem smutno. Kowboj nie zareagował, więc kontynuowałem swoją żałosną historię. — Na bank wpierdolą mnie tu węże, a nawet jeśli uda mi się wydostać z kanionu, to bracia Cole zrobią mi z dupy jesień średniowiecza, jeśli mnie tu zostawisz.
— Nie jestem niańką dla niedojebów.
— Jasne — westchnąłem przeciągle, bo cóż mogłem zrobić. Za chwilę moja ostatnia nadzieja na przeżycie odjedzie na rudym, wrednym mule, zostanę sam, samiuteńki i najpewniej skończę jako kolacja dla okolicznych padlinożerców. — Dokąd jedziesz? — zapytałem drżącym głosem. — Giermka nie szukasz? — Na Sancho Pansę nadawałem się jak kupa gówna na posłanie, ale warto było podjąć trud, może akurat nonszalancki, w mordę misia, kowboj posłuży mi za ochroniarza, dopóki nie zawleczemy się do jakiejś podupadającej mieściny.
— Czemu bracia Cole mieliby zadawać sobie tyle trudu, żeby ganiać takiego obesrańca jak ty? — zapytał po chwili.
— A to bardzo długa historia, mógłbym opowiedzieć po drodze…
— Aż tak zainteresowany nie jestem. Poza tym nie masz konia, a jak już mówiłem…
— Jasne. Nie jesteś niańką dla niedojebów — przerwałem mu w pół zdania. Odważne posunięcie. I dość bezczelne, bo tajemniczy nieznajomy postanowił zgromić mnie spojrzeniem.
— Nie masz konia. Będziesz opóźniał marsz.
— Koń… sprawa do załatwienia, pożyczy się od jakiegoś uwalonego w sztok jegomościa i ahoj przygodo! — Kowboj głośno westchnął i przysiągłbym, że dostrzegłem jak opadają mu ręce.
— Tylko do najbliższego miasta.
Wlekłem się już drugą godzinę za swoim towarzyszem. Dostałem nawet płat suszonego mięsa, żeby zająć czymś jadaczkę. Co prawda smakował jakby spał na nim spocony wałach, ale było mi naprawdę wszystko jedno, bo żołądek powoli przestawał wygrywać marsze żałobne.
Jak się okazało wyjście z kanionu było całkiem niedaleko, więc wyjechaliśmy na przestwór suchego oceanu, że tak kurewsko romantycznie to ujmę. Słońce chciało mi wypalić dziurę w czaszce i tak bezlitośnie smażyło, że horyzont zaczął falować. Nawet odrobiny wiatru, suchość, trzeszczące szczątki roślin, samotny krzak w oddali i ja z klejącymi się do ud jajami — wlekący się jak smród za wojskami konfederatów — za swoim towarzyszem. Usta spiekły mi się na dwie skwarki, jak czegoś na łeb nie założę to udar gwarantowany; gratis zawroty głowy. Zdjąłem więc swoją poszarpaną koszulę i zrobiłem z niej prowizoryczny turban, obnażając tym samym swoją zapadniętą, zapoconą klatę. No! Kolorowa wycieczka w składzie: posępny kowboj na rudym kucu i upośledzony Saracen witają w sercu Utah! Z całych sił powstrzymywałem się od bredzenia, ale przecież, kurwa, jak okiem sięgnąć żadnej cywilizacji, może byśmy chociaż słowo zamienili, co?
— To dokąd zmierzamy, kowboju? — spróbowałem wysilić się na uprzejmy ton.
— Przed siebie.
Oglądając muskularne plecy, odzianego w czerń od stóp do głów, tajemniczego kowboja, wprost nie mogłem odegnać dręczącego uczucia ciekawości, zakrawającej o wścibskość. Co to za jeden, do cholery? Żony nie ma, bachorów, rancza, krów nie wypasa? Owiec może chociaż? Łowca nagród? Nie pocieszyła mnie ta myśl, jako że miasta, które miałem okazję oglądnąć w swoim niezbyt długim życiu, zwykle po moim wyjeździe dekorowały stacje i urzędy pocztowe portretem mojego ryja. Dawali za mnie całe 10 dolarów. Jakbym tylko tyle był wart, do cholery!
— A przed siebie to na co wyjedziemy?
Kowboj obrócił się leniwie w siodle i spojrzał na mój wymacerowany ryj. Nawet nie zdziwiło go to, że maszeruję za nim, świecąc wątłą klatą.
— Co za różnica — sarknął wreszcie. — Zobaczymy chałupy na horyzoncie, to zajedziemy.
— Coś ty taki drażliwy jak panienka z bogatego domu!
— Stul dziób, bo nafaszeruję cię ołowiem!
— Kurwa! — Machnąłem grabiami w geście zrezygnowania. — Nawet nie wiem coś ty za jeden!
— Charly Chance — odparł chłodno kowboj, łapiąc za kapelusz w geście powitalnym. — A teraz skoro zaspokoiłem twoją ciekawość, możesz przymknąć twarz i iść dalej zanim zlecą się kojoty i wpierdolą nas żywcem?
Powiało arktycznym chłodem, więc cóż miałem zrobić. Lazłem dalej. Słońce smażyło mnie na małą skwarkę, próżno szukać było w krajobrazie fascynujących zjawisk — nic tylko pioch i kamienie, trochę karłowatych chaszczy i tarzające się suche badyle.
Nagle Charly ściągnął wodze swojego konia i zatrzymał się. Ja, korzystając z chwili, padłem na kolana. Kurwa, odpocząć, chociaż sekundę.
— Chodź, ofermo — zawołał mnie kowboj, więc ostatkiem sił doczołgałem się do niego. Kucu zatańczył nerwowo, jakbym miał co najmniej odgryźć mu jego nakrapiane dupsko. Chance wyciągnął do mnie rękę.
— Wskakuj, cywilizacja na horyzoncie. — Poczułem silny uścisk jego dłoni i po chwili siedziałem za nim na grzbiecie jego wierzchowca. Ponieważ Charly popędził konia do galopu zmuszony byłem przywrzeć do niego całym ciałem, bo przecież nie chciałem zostawić odlewu swojego przerażonego ryja gdzieś na środku piekielnej prerii. Nie żyłem z końmi w wielkiej przyjaźni, znakomitym jeźdźcem nie byłem, więc zdałem się całkowicie na siłę swoich chuderlawych ramion.
Dziwne wrażenia owładnęły mną całym, dotąd obce i dzikie myśli rozszalały się po moim umyśle. Poczułem się jak ratowana księżniczka i jakoś tak niemoralnie błogo mi się zrobiło, że zamknąłem oczy i wtuliłem się w swojego wybawiciela i oprawcę zarazem.Billy Waters
To ledwie pół dnia bezcelowej tułaczki po tym smutnym świecie, a ja już mam serdecznie dość srania po krzakach i uchylania się od kul. Poza tym nie mieściło mi się w głowie, że można wytrzymać tyle czasu bez jakiejkolwiek konwersacji. Cisza. Ani pół słowa nie padło, odkąd Chance zatrzymał mojego konia i puścił kilka kąśliwych uwag o moich jeździeckich umiejętnościach. A ja nadal nie wiedziałem gdzie i przede wszystkim po co jedziemy, setka pytań cisnęła się na moje wysuszone od upału usta. To tak teraz będziemy żyć? Spacerować od miasta do miasta, zostawiając po sobie niezbyt miłe wrażenia i wkurwionych mieszkańców? Nie żebym nagle zatęsknił za nadgryzioną zębem czasu chałupką w odległym Wyoming, którą zostawił mi w spadku mój stary, odchodząc z tego świata w niezbyt romantycznym stylu jako zarzygany menel, który kochał whiskey bardziej niż mnie i moją matkę, ale miło byłoby chociaż wiedzieć czego się spodziewać! Nie wspomnę już o tym, że kłębiące się pytania na temat tego dlaczego w ogóle jeszcze żyję i jestem zmuszany do wycieczek turystyczno-krajoznawczych z takim twardzielem jak Chance, rozłupywały mi czaszkę od środka.
— Kim ty właściwie jesteś, Charly? — zapytałem kowboja, leniwie podążając za nim, w tylko jemu znanym kierunku.
— Płatnym mordercą. — Spokojna odpowiedź Chance’a wyrwała mnie z zamyślenia. Mój mały świat postanowił niebezpiecznie zwolnić tempo tylko po to, żeby wywinąć trzy niezbyt zgrabne piruety, po czym rozpaść się na miliony kolorowych kawałków. Że bandzior to widać od razu, ale że…
— Co?! —
Kowboj odwrócił się niespiesznie w siodle i spojrzał na mój, upiększony dziwnym grymasem, ryj.
— Ogłuchłeś?
Straciłem ochotę na wszelką konwersację, chociaż jeszcze chwilę temu myślałem, że to absolutnie niemożliwe w zaistniałej sytuacji. W milczeniu jechaliśmy dalej, dopóki słońce nie schyliło się ku zachodowi.
Teren zrobił się bardziej górzysty i wjechaliśmy w wąski kanion. Mała, wpół wysuszona rzeczka przecinała dno wąwozu, więc zatrzymaliśmy się przy jej brzegu, żeby rozbić obóz. Rozsiodłaliśmy konie i zorganizowaliśmy chrust na ognisko. Znaleźć wodę na takim suchym pustkowiu… nie no nie mieściło mi się we łbie! Pewno dawno zdechłbym z pragnienia, krążył jak mucha nad gównem, a ni chuja, nie znalazłbym żadnego płynu poza swoim własnym moczem!
— Przydałoby się coś zjeść — powiedział spokojnie Charly.
Od wymiany dwóch zdań podczas jazdy komunikowaliśmy się niewerbalnie, a mój strach do tego kowboja rósł z minuty na minutę. Nie wiedziałem czego mam się spodziewać, nie potrafiłem przewidzieć jego reakcji, a mimo wszystko kiedy patrzyłem na niego dopadał mnie jakiś dygot, jakieś nieznane mi, dziwne uczucie, jakby mój żołądek próbował wyprowadzki przez gardło.
— Umiesz polować? — zapytał.
— Jeśli sztyletowanie wzrokiem jest pomocne, to coś tam umiem — bąknąłem.
— Co tak zamilkłeś? Nagle postanowiłeś mnie rozpieszczać słodkim milczeniem?
I co niby miałem odpowiedzieć? Że jestem przerażony? Że jak na niego patrzę to coś dziwnego dzieje się z moimi bebechami, że życia nie ogarniam i oddałbym wszystko, żeby cofnąć czas i nie wiedzieć czym się para w wolnych chwilach? Wzruszyłem tylko ramionami.
— Chodź, sprawimy sobie kolację — powiedział i rzucił mi karabin. Ledwo go złapałem omal nie wypieprzając sobie kłów metalową lufą.
Godzinę później stałem trzymając na muszce królika. Ręce mi się pociły, broń była ciężka, a ja mierzyłem już długo, wpatrując się w strzygącego uszami gryzonia, więc mięśnie rąk powoli odmawiały mi posłuszeństwa i mdlały, lufa delikatnie się chwiała. Chance stał za mną i obserwował moje zmagania z bronią. Nagle bezszelestnie zbliżył się do mnie i położył dłoń na moim ramieniu. Jego twarz znalazła się niebezpiecznie blisko mojej, czułem jego oddech na karku, świat mi umknął spod stóp, żołądek wywinął koziołka, gęsia skórka ozdobiła moje chuderlawe ręce. Charly delikatnie podparł dłonią lufę karabinu i szepnął:
— Teraz.
Pociągnąłem za spust, huk ogłuszył mnie i całą zwierzynę w promieniu dwustu mil, zaśmierdziało prochem. Odrzut był tak silny, że Charly musiał mnie złapać, żebym nie wypieprzył się na plecy. Oczy zaszły mi łzami, pociemniało, a kiedy odzyskałem ostrość wzroku zobaczyłem jak moja niedoszła ofiara spierdala radośnie w podskokach w kierunku najbliższych krzaków.
— Nic się nie martw, następny jest nasz — powiedział spokojnie Charly, a ja poczułem wszechogarniające przygnębienie.
Długo jeszcze spacerowaliśmy nim udało nam się wytropić kolejnego zwierza. I ta sama scena, jak jakaś jebana retrospekcja. Zacząłem już nawet podejrzewać, że Charly czerpie chorą satysfakcję z tego, że terroryzuje mnie swoim oddechem i sprawia mu radość, kiedy stoi tak nade mną i uczy strzelać. Na butelkach byłoby łatwiej, bo nie biegają w kółko jak popierdolone!
Udało się dopiero za czwartym podejściem. Futrzak padł, a ja w wielkiej euforii rzuciłem broń na glebę i z radości uwiesiłem się na szyi kowboja. Popatrzył na mnie dziwnie, zapadła niezręczna cisza i zanim sobie zdałem sprawę z tego co odpierdalam, usłyszałem tylko przepełnione ulgą, chrapliwe:
— Nareszcie!
— A może by tak trochę więcej entuzjazmu?! — żachnąłem się, odskakując od niego jak poparzony i próbując zatrzeć wrażenie, że mój egzaltowany gest był nie na miejscu.
Królik skwierczał nad ogniskiem. Zapach mięsa sprawił, że wszystkie kiszki wywinęły mi się na lewą stronę. Po kilku godzinach tropienia i kręcenia się po niezbyt urokliwej okolicy poczułem się tak zmęczony, że ledwo doczekałem posiłku, usilnie broniąc się przed czułymi objęciami Morfeusza.
— Przydałaby mi się broń — powiedziałem, wpatrując się w, jak zwykle, posępną twarz kowboja, który zajęty był polerowaniem swojego rewolweru. Słońce już zaszło, więc miałem okazję podziwiać go w blasku ogniska. Tańczące skry rzucały dramatyczne cienie na skały wąwozu, w którym rozbiliśmy prowizoryczny obóz.
— Żebyś sobie nią krzywdę zrobił?
Mina mi nieco zrzedła, ale postanowiłem się nie poddawać.
— Przecież mnie nauczysz — wyszczerzyłem kły w ironicznym uśmiechu, ale odpowiedziało mi jedynie ostentacyjne milczenie.
Przebudziłem się nad ranem mokry jak mysz. Tradycyjnie zły kamień wybrałem za poduszkę, bo tak mi słońce dawało popalić od bladego świtu, że omal nie ususzyło mnie na wiór. Suchość w pysku czuję, suchość… Obróciłem się na lewy bok i zobaczyłem stertę łachów. Czyżby Chance wyparował na tym upale i zamienił się w kupkę popiołu? Usłyszałem plusk wody i kątem oka dostrzegłem, że mój towarzysz kąpie się w rzece. Stał do pasa w wodzie. Posiekane i naznaczone bliznami plecy prężyły się, kiedy pochylał się nad taflą wody, mokre włosy opadały mu na ramiona, a ja omal nie jęknąłem z wrażenia. Na chwilę zniknął pod wodą. Rozdziawiłem japę, coś mnie ścisnęło za gardło, jakbym obawiał się, że już nigdy więcej go nie zobaczę, jednak po chwili wynurzył się, łapiąc głośny haust powietrza, odrzucając mokre włosy z twarzy. Stał teraz przodem do mnie, więc zmrużyłem oczy. Postanowiłem udawać, że śpię i wcale, a wcale mnie, ten widok nie podnieca! Chance wyszedł niespiesznie na brzeg, nagusieńki jak święty turecki… Oddech mi przyśpieszył, coraz trudniej było mi zapanować nad własnym ciałem. Kiedy zbierał swoje ubrania z ziemi, które leżały tuż obok mnie, poczułem jak mokra kropla spada na moje czoło. Chryste Jezusie na niebiesie, tętno tak mi skoczyło, że jeszcze chwila moment, a pikawa mi nie wytrzyma i tupnie nóżką na znak buntu! Zacisnąłem mocniej powieki, oddech mi się urywał, zaraz zacznę się dławić! A może udam napad jakiegoś kaszlu, to się nie zorientuje, że bezczelny zbereźnik i dewiant ze mnie?
— Wstawaj, obesrańcu. — Romantyczny Charly w natarciu. Dopiero co nie udławiłem się własną śliną na widok tego przystojnego, muskularnego skurwiela, a on teraz każe mi się ogarnąć! Nie umiem na komendę, nie jestem psem szeryfa!
Teatralnie, niby nieprzytomnie podniosłem powieki i spojrzałem na kowboja. Zapinał guziki od koszuli, włosy dalej miał mokre i wyglądał jak milion dolarów. Dosłownie poczułem jak czerwone plamy pojawiają się masowo na mojej zasuszonej twarzy. Ze zdumieniem zaobserwowałem, że w szarych oczach mojego towarzysza, zwykle posępnego i szorstkiego w obejściu, zamieszkały jakieś rozbawione kurwiki. Domyślił się, że podglądam? A może… może zrobił to celowo?
I niedługo później ja sam skorzystałem z dobrodziejstwa natury i wziąłem kąpiel. Kitrałem się po krzakach jak przestraszone cielę, byleby tylko ukryć dręczące mnie poczucie wstydu. Nie chciałbym przecież, żeby oglądał mnie nagiego… Znaczy chyba chciałbym, ale raczej nie w tych okolicznościach… Kurwa, co się ze mną dzieje?!
Obecność Chance’a — chociaż to przecież, kurwa, morderca — sprawiała, że czułem się lepiej. I zupełnie nie wiedziałem dlaczego.
— To dokąd jedziemy, Charly? Pochwal się, niech chociaż wiem co mnie czeka i kto tym razem będzie do mnie strzelał — zapytałem, kiedy dosiedliśmy swoich wierzchowców.
— Jedziemy do Fort Cove. — Wyczułem podłą ironię w jego głosie. Słowo „fort” nie kojarzyło mi się z sielanką, niestety, z żadnym spokojem i relaksem dla zmysłów również. Wręcz przeciwnie; wróżyło krwawą jatkę i następujące po sobie dramaty, więc wielki gul stanął mi w gardle i gotów byłem go wyrzygać.
— Ulżyło ci? Lepiej? — zapytał Chance po chwili.
— Po co tam jedziemy?
— Książkę piszesz, czy jak? — Irytacja w głosie kowboja świadczyła o tym, że za chwilę mogę nie doczekać końca podróży.
— Nie, ale fajnie byłoby wiedzieć za co zginę.
— Za 500 dolców.
Domyśliłem się w lot, że są dwie opcje i albo Chance zamierza odebrać należną mu zapłatę, albo co gorsza — zamierza zarobić na wspomnianą wyżej zapłatę. Obie możliwości w połączeniu z dramatycznym słowem „fort” nie mogły skończyć się przyjemnie, zważywszy na fakt smutnych czasów z jakimi przyszło nam się zmagać. Większość amerykańskich fortów okupowali wyjęci spod prawa bandyci, którym łatwiej było bronić swojego łupieżczego dobytku za wielkimi murami, niż siedzieć w jakimś kanionie i niechcący stać się ofiarą okolicznej fauny. Chociaż w zasadzie nie miałem zielonego pojęcia czym ów Fort Cove jest, podążałem za swoim przystojnym, muskularnym towarzyszem; niech mi ziemia lekką będzie.
Kilka godzin później stanęliśmy pod imponującą bramą fortu. Zdawało się, że nie ma tu żywego ducha, ale jednak strach mną zawładnął, trząsłem się jak galareta, zęby zaczęły dzwonić, serce łomotać. Próbowałem się pocieszać w myślach, że przecież jest tu ze mną Charly — co mi może grozić? A jednak, z moimi skłonnościami do prowokowania chujowych sytuacji, nie byłem wcale taki pewien, że nie skończę z dziurą we łbie.
Chance gwizdnął przeciągle. Sekundę później zobaczyłem — na oko — jakieś trzydzieści luf przeróżnego kształtu, skierowanych w naszą stronę.
— Billy, skurwielu, wyłaź! — krzyknął Charly.
Siódme poty mnie oblały, człowieku, nie wkurwiaj ich, ja cię proszę, bo zrobią z nas mielonkę! Swoją drogą — jeśli on faktycznie ma tu na kogoś zlecenie to zaczynam rozumieć dlaczego nie opływa w luksusy! Szansa na powodzenie — raczej na pewno pewne, że jak tu ktoś zginie, to będziemy to my! Tfu, kurwa, język mi stanął kołkiem!
— Czego chcesz? — zapytał niezbyt uprzejmie spocony jegomość, patrzący na nas podejrzliwie z fortowego muru.
— Przyjechałem napić się herbatki z Billym, otwieraj brudasie!
— Stul pysk, kowboju, bo nafaszeruję cię ołowiem!
Sytuacja zaczęła się robić bardzo napięta, zaraz zemdleję, albo serce wywali mi dziurę w klacie!
— A twoja śliczna panienka dołączy do zabawy? — ryknął zapocony gbur. Nieśmiałe, złośliwe uśmieszki wymalowały się na twarzach uroczych panów. A! To o mnie mowa! Spąsowiałem. Poczułem się jak uliczna dziwka!
Chwilę potem rozległ się huk, zajebało prochem, a dowcipny jegomość przewinął się przez mur i spadł bezwładnie, jak ustrzelona kaczka, wprost pod kopyta naszych koni. Mój rozchwiany emocjonalnie kucu tradycyjnie począł odstawiać rodeo, nerwowo podskakiwać i podrzucać łbem.
— Usiądź w tym pierdolonym siodle jak facet! — ryknął na mnie Charly.
— Coś ty taki rozdrażniony, człowieku?! Co za różnica, trzydziestu chłopa ma nas na muszce, tydzień nas stąd będą skrobać!
Nie wiem czy to nagły skok adrenaliny, czy wściekłe spojrzenie kowboja na mnie tak zadziałało, ale z całej siły wcisnąłem swoją wątłą dupę w siodło, docisnąłem bydlę do ziemi i zdaje się, że to go usadziło. Znaj siłę pana, mule!
— Morda, łajzy! Toż to sam Charly Chance nas odwiedził, otwierać bramę, leniwe fiuty!
I do widzenia się z państwem! Krwawej jatki nie będzie! Przysiągłbym, że usłyszałem jak kamień, który właśnie spadł mi z serca, z hukiem jebnął na piaszczystą drogę.
Zsiedliśmy z koni i weszliśmy do serca fortu.
— Chance, skurwielu, już myślałem, że się nie doczekam!
— Waters.
Rzucili się sobie w objęcia. Wnioskuję, że musieli się lubić i jestem świadkiem jakiegoś spotkania po latach, ale jakby nadal nie czułem się tu zbyt pewnie. Stałem jak piczka, dookoła szemrane typki niewiadomego pochodzenia, delikatnie podkurwieni i zdaje się, że lekko zawiedzeni, że nie udało się zrobić rozróby.
— Wybaczam ci, że odstrzeliłeś mojego człowieka — powiedział Billy, wyswobadzając się z uścisku. — I tak nikt go tu nie lubił! — dodał po chwili.
W słońcu błysnęły złote zęby.
— Obraził mojego… towarzysza.
— Oż w dupę, Charly! Samotny wilk zapragnął towarzystwa? — Waters popatrzył na niego ze zdumieniem, jakby wyczekiwał odpowiedzi, a potem omiótł mnie spojrzeniem. Poczułem się jak sprzedawana kobyła.
— Johnny — przedstawiłem się i skinąłem głową.
— Charly… coś się zmieniło w twoim życiu?
— Tylko jeden wrzód na dupie więcej — odparł spokojnie kowboj. Billy się roześmiał, a ja wbiłem wzrok w podłoże i zastanawiałem się, którędy do domu, bo jakoś nie czułem się najlepiej w towarzystwie takiej galerii osobowości.
Billy Waters okazał się całkiem poczciwym typem spod ciemnej gwiazdy, aczkolwiek muszę przyznać i podkreślić, że pojęcie o ludziach i ich intencjach mam raczej nikłe, dopóki nie zasiądą ze mną do partyjki pokera. Nie zmieniało to jednak faktu, że budził we mnie grozę i nie chciałbym za żadne skarby świata mu się narazić. Miał rozbiegany wzrok psychopaty i za każdym razem, kiedy na jego dropiatym ryju malowało się coś na kształt uśmiechu, prawe oko zezowało do zewnątrz. Jego twarz zdobiła malownicza blizna — zaczynała się nad uchem, a kończyła przy samym nosie. Zawinięty, gęsty, czarny wąs poruszał się z każdym wypluwanym przez Billy’ego słowem. No, krótko mówiąc: rasowy bandzior. Poczęstował nas ciepłą szamą, whisky lała się litrami, a ja siedziałem cicho, słuchając rubasznych opowieści. Głupio się łudziłem, że dowiem się czegokolwiek nowego o swoim towarzyszu, ale w zasadzie nie mówili nic, czego bym nie wiedział, albo sam się nie domyślił.
— Jesteś partnerem w interesach?
Pytanie skierowane do mnie padło tak nagle, że omal nie udławiłem się chlebem, którym właśnie zapychałem sobie otwór gębowy. Charly, ratuj, co ja mam mu powiedzieć? Ja nawet nie wiem kim ty, kurwa, dla mnie jesteś!
— Można tak powiedzieć — odpowiedział Chance ze spokojem. Pięknie kłamał, nawet mu brewka nie drgnęła, za to ja spaliłem cegłę, na szyi wylazły mi czerwone plamy. Jasne, kurwa, pomagam ci mordować, gwałcić i palić wioski, a nocami patrzę na ciebie i walę konia!
— Co on taki milczący?
— Nie wiem, normalnie mu się jadaczka nie zamyka.
Halo, dzień dobry, mówicie o mnie, a ja tu jestem i wszystko słyszę!
— Ale nie będę musiał płacić podwójnie? — Waters wyszczerzył złote zęby w krzywym uśmiechu.
— Jasne, że nie.
— Przepraszam, co? — próbowałem dociekać, upewnić się, że się przesłyszałem, ale powiało lodem znad Alaski, się znaczy stalowy wzrok Chance’a wywiercał mi dziurę w mózgu.
— To już ustaliliśmy, Johnny — wycedził przez zęby. Nie jestem pewien czy to jego ton mi to uczynił, czy dźwięk mojego imienia, które wypowiedział po raz pierwszy, ale znów coś zaświrowało mi w bebechach.
— Świetnie, więc przejdźmy do interesów! — ryknął Billy, nie wyczuwając, że atmosfera przy stole zrobiła się — mówiąc eufemistycznie — gęsta. — Daję 500 jebanych zielonych za łeb tego skurwiela, Banksa — dodał po chwili, uderzając dłonią w stół.
— Załatwione — odparł ze stoickim spokojem Chance.
— I to już? Nie zamierzasz się targować? — wyrwało mi się. Chyba whisky rozplątywała mi mój — prawie połknięty — język. Waters popatrzył na mnie zdumiony. — Gównianą pińcetkę to drukują razem z podrzędnymi koniokradami w zapadłych dziurach, przyjacielu!
— Nie taka była umowa! — Billy powoli podniósł dupsko z krzesła i oparł się dłońmi o blat stołu.
— Spokojnie, Waters, siadaj. — Chance próbował ratować sytuację, ale już chyba nie było dla mnie nadziei, mój instynkt samozachowawczy spierdolił w krzaki, brnąłem dalej.
— Właściwie nie rozumiem dlaczego tak ci zależy, żebyśmy ci przywlekli jakieś zwłoki, skoro ucapić gościa może byle jaki łowca nagród, i po problemie!
— Jakby mógł, to zrobiłby to już dawno! — wkurw Watersa przeszedł w fazę plucia śliną na wszystkie strony. — 1000 dolców… Daję 1000, ale za żywego!
Charly znieruchomiał. Ja w zasadzie też, ale uśmiechnąłem się przebiegle.
— Zgoda, przyjacielu! Napijmy się! — krzyknąłem i klasnąłem w dłonie.
— Co ty, kurwa, odpierdalasz? Na radosną improwizację ci się zebrało? — Chance trzymał mnie za fraki i ryczał jak raniony bizon. Zaraz nie wytrzyma, obtłucze mi mordę, która i tak już była kolorowa od sińców po spotkaniu ze starszyzną w Black Rock i albo stracę przytomność, albo wykrwawię się w naszym wspólnym pokoju, który zaoferował nam, napruty jak bąk, Waters. — Czy ty masz chociaż blade pojęcie z kim się targujesz, idioto?! — I stało się, pierwszy cios przemeblował mi nos, oczy zaszły mgłą, fiknę tu jak nic, koniec żywota, żegnaj okrutny świecie!
— Nie dziękuj, nie dziękuj… — odparłem, nieco bełkocząc. Krew polała mi się z nosa, poczułem na ustach tak dobrze mi znany słonawy posmak. Chance zwolnił uścisk i cofnął się o dwa kroki. Spłynąłem po ścianie i splunąłem juchą.
— Odbiło ci?! Za długo na słońcu?!
Wzruszyłem ramionami. Z forsą to ja za pan brat, targować się umiem, liczę błyskawicznie — właściwie to chyba jedyna rzecz, w której jestem całkiem niezły.
— Myślałem, że się na coś przydam…
— Kretynie… można Watersowi zajebać człowieka, można wbić nóż w łapę, ale na targowaniu się z nim jeszcze nikt nie wyszedł dobrze!
— Jest nas dwójka tak? Razy dwa, no wiesz…
Chance klapnął na łóżko, jakby opuściła go resztka sił.
— W takim razie sam tu przywleczesz żywego Banksa, cwaniaku, bo jestem płatnym mordercą, a nie, kurwa, łowcą nagród!
Uśmiechnąłem się niemrawo — o tym zupełnie nie pomyślałem. Szumiąca w głowie whiskey, obolała facjata, i kolejna pokrwawiona koszula: taki szybki bilans wieczora, plus gratis nowe zmartwienie, bo, kurwa, faktycznie… z żywym to może być trochę trudniej.
— W takim razie… Może… wróćmy do 500 za trupa?
Chance nie wytrzymał, wystartował do mnie, złapał za fraki i żelaznym uściskiem przygwoździł do ściany. Znowu. Czułem jego oddech na twarzy, dzieliły nas cale, a ja zamiast zemdleć ze strachu, zacząłem się zastanawiać co by się stało, gdybym odważył się go teraz pocałować! Mózgu idź spać, kurwa, nie myśl tyle, bo się zmęczysz!
— Właściwie czemu ja cię jeszcze nie zabiłem?
Tym razem ja milczałem. Przecież nie mam, kurwa, bladego pojęcia czemu! Chance wreszcie mnie puścił, odwrócił się zamaszyście i znów usiadł na łóżku. Jego oczy zdradzały, że walczy sam ze sobą i próbuje się powstrzymać od tego, żeby nie skręcić mi karku. Nie ma się co dziwić, władowałem go na minę, we właściwym dla siebie, ćwierć inteligentnym stylu.
więcej..