Whistleblower - ebook
Whistleblower - ebook
Młoda dziennikarka chce ujawnić prawdę, nawet jeśli może stracić wszystko, co dla niej najważniejsze.
Laurel Cates wcale nie zależy na tym, by być w centrum uwagi. Studiuje dziennikarstwo na Uniwersytecie Garland i cieszy się z każdego zgrabnie napisanego tekstu do gazetki studenckiej. Ale kiedy podczas pisania artykułu o trenerze futbolu, uczelnianym ulubieńcu, odkrywa powtarzający się schemat nadużyć i trafia na ślad zacieranych kłamstw, wie, że musi ujawnić prawdę.
Bodie St. James, zawodnik drużyny uniwersyteckiej, chłopak o złotym sercu, którego kariera wisi teraz na włosku, będzie robił wszystko, by ją przekonać, że to niemożliwe.
Trener, który jest dla niego jak ojciec, na pewno nie może być złoczyńcą, za którego uważa go Laurel.
Kiedy ona i Bodie robią wszystko, by udowodnić, że to drugie z nich się myli, ich relacja zaczyna się komplikować: między nimi rodzi się uczucie, a przeciw trenerowi pojawia się coraz więcej dowodów. Laurel będzie musiała dokonać wyboru: odpuścić i pozostać w cieniu czy zrobić to, co uważa za słuszne… nawet jeśli cena będzie wyższa, niż mogłaby przypuszczać.
„Whistleblower” przedstawia moralne dylematy, a także wybory między tym co dobre, a tym co łatwe. Historia trzyma czytelnika w napięciu aż do ostatniej strony. Umiejętnie wpleciony wątek romantyczny między główną bohaterką a kapitanem drużyny futbolowej tylko podsyca ciekawość i chęć poznania zakończenia tej niezwykłej opowieści. Bawiłam się doskonale podczas lektury i zdecydowanie mogę ją polecić fankom wartkiej akcji. – Weronika Ancerowicz
Jeśli jeszcze nie wiecie, czy sięgnąć po tę książkę, podpowiem: zdecydowanie tak! „Whistleblower” to nie tylko lekka historia o dociekliwej dziennikarce i popularnym futboliście, ale przede wszystkim opowieść z ważnym przesłaniem, o którym nigdy nie powinniśmy zapominać. W dodatku Laurel i Bodie to wspaniali bohaterowie, z którymi mogłabym się zaprzyjaźnić i myślę, że wy także ich pokochacie. Dlatego nie zwlekajcie i jak najszybciej poznajcie tę parę! – Agata Polte
Dla historii Laurel i Bodiego zarwałam noc i absolutnie było warto! „Whistleblower” to dokładnie taka książka, jakie uwielbiam: lekka, momentami zabawna, wywołująca mnóstwo emocji, a równocześnie poruszająca ważne tematy. Polecam ją zarówno zwolennikom ruchu #metoo, jak i tym, którzy chcą po prostu zrelaksować się przy dobrym uczelnianym romansie. – Ludka Skrzydlewska
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67710-36-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chciałabym móc powiedzieć, że po raz pierwszy zdarzyło mi się odkładać zlecenie do ostatecznego terminu, ale rodzice nie wychowali mnie na kłamczuchę.
Był dopiero pierwszy tydzień semestru, obie z Hanną nie skończyłyśmy się jeszcze nawet rozpakowywać w naszym nowym lokum, mieszkanku położonym poza obrębem kampusu, ale jakimś cudem udało mi się już wydać pięćdziesiąt osiem dolarów na tacos z grillowanym mięsem, a poza tym jak dotąd skutecznie unikać jakiejkolwiek nauki. Tego ranka wstałam jednak pełna nadziei. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że moja walka z prokrastynacją znów zakończy się sukcesem, a ja w ostatniej chwili zdołam przeciąć linię mety. Nie przewidziałam tylko deszczu.
Położone w Kalifornii Garland (liczba mieszkańców: trzydzieści tysięcy w trakcie roku akademickiego i jakaś połowa tego podczas wakacji) znajduje się godzinę drogi na wschód od centrum Los Angeles. Zdążyliśmy już tutaj przywyknąć do suszy, jednak kiedy dotarłam wreszcie do głównej biblioteki na kampusie, byłam przemoczona od czubka głowy po palce stóp z odpryśniętym lakierem na paznokciach. Miałam na sobie letnią sukienkę, więc wyglądałam jak idiotka. Bardzo mokra idiotka. Stałam więc tam i usiłowałam wcisnąć pendrive’a do gniazda USB w wiekowej kopiarce, podczas gdy woda ściekała ze mnie na zielonkawą wykładzinę w odcieniu kupy niemowlaka. I wtedy nagle w czeluściach mojego plecaka zaczął wibrować telefon.
Z jękiem upuściłam plecak na podłogę i przystąpiłam do akcji poszukiwawczo-ratunkowej. Tak naprawdę mogła do mnie dzwonić tylko jedna z czterech osób – Andre Shepherd, Hanna Pham albo któreś z rodziców. Tym razem była to Hanna.
– Dlaczego po podłodze w łazience walają się batoniki zbożowe? – zapytała w ramach powitania.
– Przepraszam, spód pudełka mi się otworzył. Strasznie się spieszyłam.
– Masz teraz zajęcia?
– Nie, jestem w bibliotece. Muszę wydrukować artykuł.
Był czwartkowy poranek, a redaktor naczelna wydawanej przez Uniwersytet w Garland gazety wymagała, by drukowana kopia każdego tekstu trafiała na jej biurko do dwunastej. Sama jest sobie winna, pomyślałam. Mój artykuł będzie do bani, nieważne w jakiej formie go dostarczę. Wspomniany dowód moich lichych umiejętności pisarskich zaczął właśnie wyłaniać się z drukarki z prędkością jakichś dwóch linijek na godzinę.
– Zresztą nieważne. Mam wrażenie, że trafiłam do piekła.
– Ale przynajmniej skończyłaś tekst, prawda? – przypomniała mi Hanna. – Ellison musi to docenić. Zresztą naprawdę się starałaś, to przecież najważniejsze!
Zaśmiałam się gorzko.
– No, co do tych starań to nie byłabym taka pewna.
– I po co ta fałszywa skromność?
– Wcale nie zgrywam skromnej, Han. Bardzo możliwe, że to najgorszy tekst, jaki w życiu naskrobałam.
A że w szkole średniej zostałam autorką niechlubnego fanfika o One Direction, standardy naprawdę nie były specjalnie zawyżone.
– Zresztą wiesz co? Jestem na siebie wściekła. Ten temat miał ogromny potencjał. Trzeba było zabrać się do pisania tydzień temu…
– Jasne, ale przecież spędziłaś połowę wakacji w Meksyku, więc nie przesadzaj. Wyjazd do rodziny jest ważniejszy niż jakiś durny tekścik o bandzie futbolistów.
Tyle że wyszedł mi z tego nie durny tekścik, ale raczej stek plotek ze świata celebrytów. Zaczęłam szukać tematu właściwie dopiero w ostatni weekend, kiedy przeniosłyśmy się z Hanną do nowego mieszkania, a ja musiałam wreszcie zaakceptować fakt, że nauka na tutejszej uczelni to nieuniknione zło, z którym przyjdzie mi się mierzyć przez dwa kolejne lata. A skoro już o tym mowa, to następne zajęcia zaczynały się za cztery i pół minuty. Nie tylko mój artykuł miał być tego dnia spóźniony, ja też.
– Po prostu zgarnij batoniki pod wannę, zajmę się tym po powrocie, bo zaraz mam wstęp do dowcipów o wackach – poprosiłam przyjaciółkę.
Taką nazwę Andre nadał zajęciom, na które razem chodziliśmy. Podstawy seksualności człowieka – choć zwykle kiedy studenci opowiadali rodzicom o szczegółach swojego rozkładu zajęć, nazywali ten przedmiot po prostu biola 108 – wystarczały do zaliczenia obowiązkowych zajęć z zakresu nauk przyrodniczych, choć tak naprawdę nie mówiono na nich zbyt wiele o naturze, jeśli nie liczyć szczegółów funkcjonowania układu rozrodczego człowieka. Zwykle zapisywali się na nie studenci starszych roczników i gwiazdy akademickich drużyn sportowych, korzystając z pierwszeństwa przy wyborze zajęć, ale miałam szczęście (a może po prostu dość przytomny umysł), bo udało mi się wskoczyć na miejsce kogoś, kto zrezygnował z kursu niecałe dwadzieścia cztery godziny przed pierwszym wykładem.
– Nie musisz się spieszyć – uspokoiła mnie Hanna. – I tak do trzeciej mam zajęcia z rysunku.
– Miłego oglądania penisów.
– I nawzajem.
Wsunęłam telefon do kieszeni sukienki – to była chyba jedyna zaleta tego właściwie bezużytecznego ciucha – podczas gdy na schodach rozległy się czyjeś głośne kroki. Chwilę później zza zakrętu wyłoniła się dziewczyna z burzą gęstych, ciemnych loków i ze słuchawkami na uszach. Znałam ją. Mehri Rajavi też pisywała jako początkująca dziennikarka do „Daily”. Chyba miała równie udany poranek jak ja, jeśli sądzić ze sposobu, w jaki mamrotała pod nosem przekleństwa.
– Cześć, Mehri – powiedziałam, gdy gwałtownie wcisnęła przycisk na panelu sąsiedniej kserokopiarki.
Popatrzyła na mnie pytająco spod zmrużonych powiek, a potem rzuciła:
– Cześć.
Ewidentnie mnie nie poznała, ale właściwie nie miałam jej tego za złe. Chodziłyśmy razem tylko na zajęcia ze stosunków międzynarodowych. I na kurs z literatury faktu dla średniozaawansowanych. Oraz seminarium dla początkujących z dziennikarstwa na Bliskim Wschodzie. No i jeszcze Mehri przyjaźniła się z Hanną, która raz zabrała mnie nawet na wernisaż jej prac, gdzie dobrą godzinę oglądałam akwarele ogromnych kwiatów, przypominających w niezbyt zawoalowany sposób kobiece genitalia.
– Mamy za swoje, że czekałyśmy z tymi wydrukami na ostatnią chwilę – zażartowałam, żeby jakoś rozładować tę niezręczną sytuację, kiedy osoba, którą spotkałam wiele razy, w ogóle mnie nie pamiętała. –Ellison pewnie wykopie mnie z redakcji.
Mehri posłała mi wymuszony uśmiech przez zaciśnięte usta. Uśmiech, którym ludzie zwykle przyjmują niesmaczny polityczny dowcip kogoś z rodziny, kiedy nie mają ochoty rozpętywać trzeciej wojny światowej. Uderzyłam dłonią w bok ksero z nadzieją, że gruchot wreszcie się nade mną zlituje. Kiedy trzecia strona mojego bezwartościowego czterostronicowego artykułu wreszcie wysunęła się z maszyny, mój telefon zawibrował powiadomieniem o nadejściu wiadomości.
„Żyjesz?” – napisał Andre.
„Ledwo!” – wystukałam w odpowiedzi.
Kserokopiarka wreszcie się nade mną zlitowała i wypluła ostatnią stronę tekstu. Chwyciłam ją czym prędzej, przy okazji mnąc róg kartki. W normalnej sytuacji zostałabym, żeby wydrukować ją ponownie, ale ostatecznie nie był to przecież przełomowy artykuł, który odmieni losy świata, więc ruszyłam po prostu ciężkim truchtem w stronę schodów, a sandały mlaskały mi na stopach przy każdym ruchu.
– Powodzenia, Mehri! – krzyknęłam jeszcze przez ramię. Wiedziałam już, że cała ta niezręczna sytuacja będzie mnie prześladować przed zaśnięciem.
– Och, dzięki – odpowiedziała z lekkim zakłopotaniem. – Hej, zaczekaj, czy ty…
Ale nie czekałam na ciąg dalszy. Ile sił w nogach pognałam po schodach – właściwie to przeczuwałam, że lada moment się wywrócę, bo to pasowałoby do tak cudownie rozpoczętego dnia – pocieszając się przy tym myślą, że Mehri do jutra i tak zdąży zapomnieć o naszym spotkaniu.
Nigdy nikomu nie zapadałam jakoś szczególnie w pamięć. Wolałam uważać to raczej za zasługę moich świetnych umiejętności wtapiania się w tłum niż słaby punkt.
—
Po wyjściu z biblioteki przycisnęłam kartki z tekstem do piersi i ruszyłam przed siebie biegiem w strugach deszczu. Nawierzchnia wysadzanej drzewami alei przecinającej środek kampusu była śliska i pełna kałuż, na powierzchni wody wciąż unosiło się biało-zielone konfetti z imprezy na rozpoczęcie roku akademickiego, zmieszane teraz z opadłymi liśćmi. Na kampus Garland składały się głównie budynki z czerwonej cegły, wyrastające przy brukowanych, obsadzonych starannie przystrzyżonymi krzewami róż alejkach, ale na jego odległym końcu znajdowało się trio nowszych budynków, makabrył ze stali i betonu. To właśnie do holu pierwszego z nich wpadłam zasapana. Schody w głębi zostały odgrodzone taśmą i cuchnęły świeżą farbą, skierowałam się więc do windy, nadal ślizgając się i potykając w moich mokrych sandałach, i oddychając ciężej, niż powinnam po tak niewielkim wysiłku.
Wcisnęłam guzik przywołania windy, po czym zerknęłam wreszcie na wyświetlacz komórki.
„Profesor już jest” – napisał Andre dwie minuty temu. Kolejna wiadomość, wysłana minutę później, brzmiała: „Sprawdza listę, więc lepiej rusz tyłek”.
Zaczęłam krążyć tam i z powrotem po korytarzu, zostawiając na posadzce mokre ślady, a w duchu przeklinałam fakt, że moje nazwisko – „Cates” – zaczyna się na trzecią literę alfabetu.
Winda była schowana w niewielkiej ciemnej wnęce. Ktoś widocznie starał się, żeby całość nie wyglądała jak z horroru, więc w rogu postawiono donicę z jakimś krzakiem, a na ścianie zawisła tablica korkowa. Były do niej przyczepione tylko dwie rzeczy: skrawek ogłoszenia o sprzedaży używanego futonu oraz błyszczący zielony plakat z terminami meczów uniwersyteckiej drużyny futbolowej. Plakat ozdabiały trzy twarze. Po prawej widniał wizerunek gwiazdy drużyny, Kyle’a Fogarty’ego, grającego na pozycji silnego skrzydłowego blondyna z fryzurą typu _undercut_, który uśmiechał się drwiąco do obiektywu. Po lewej umieszczono fotkę rozgrywającego, Bodiego St. Jamesa, który potrafił rzucić piłkę na pięćdziesiąt jardów z zegarmistrzowską wręcz precyzją, strząsając przy okazji z siebie wielkich jak goryle zawodników przeciwnej drużyny. Świetnie wyszedł na tym zdjęciu, wyglądał zupełnie jak opanowany, ale wciąż groźny gladiator. Chociaż podobno jego znajomi uważali, że charakterem bardziej przypomina uroczego szczeniaczka.
Nigdy nie zamieniłam z nim ani słowa, ale o ile się orientowałam, był całkiem fajnym facetem – uprzedzająco grzecznym, odnoszącym się z szacunkiem do wykładowców, a na dodatek zawsze pamiętającym o segregacji śmieci. Taki sympatyczny chłopak, który nie zadziera nosa.
Pomiędzy podobiznami Fogarty’ego i St. Jamesa znajdowało się zdjęcie głównego trenera Trumana Vaughna, prawdziwego autorytetu drużyny, trzymającego w garści warty miliony dolarów program stypendialny dla futbolistów na naszym uniwersytecie. Pokazałam mu język.
Wszyscy wiedzieli, że jakoś w latach dziewięćdziesiątych Vaughn przebywał na odwyku z powodu alkoholizmu. Jego powrót do pracy odbił się na uczelni głośnym echem. Udało mu się przekonać rektora i radę nadzorczą, że skończył z szalonym życiem i teraz jest gotów poświęcić się całkowicie trenowaniu zawodników. Okazało się jednak, że to jedno wielkie kłamstwo. W artykule, który wciąż ściskałam w dłoniach, przytaczałam relacje kilkorga świadków tego, jak Vaughn balował podczas wakacji. Nigdy dotąd nie opisywałam dla „Daily” podobnego skandalu. Gdzieś w głębi ducha miałam chyba nadzieję, że Ellison zauważy mój rozwój i doceni, jak bardzo się narażam dla świetnego tematu. Z drugiej strony zdawałam sobie sprawę, że tekst jest naprawdę słaby, pozostawało mi więc tylko trzymać kciuki, żeby nasza redaktor naczelna miała w tym tygodniu zbyt wiele roboty z przeglądaniem całego stosu artykułów i nawet nie spojrzała na moje nazwisko w nagłówku. Może wtedy po prostu wyrzuci tekst do kosza, a cała sprawa rozejdzie się po kościach.
„Tyle że w takiej sytuacji nikt więcej się nie dowie – pomyślałam z żalem – że Vaughn kłamał na temat swojego powrotu do trzeźwości”.
Winda w końcu nadjechała, obwieszczając swoje przybycie radosnym piknięciem, które wydało mi się teraz wręcz drwiące. Rzuciłam się do środka i odetchnęłam z ulgą, bo wreszcie ruszyłam tyłek, jak raczył to dosadnie ująć Andre.
– Proszę przytrzymać windę! – usłyszałam wołanie.
Każdego innego dnia tak właśnie bym zrobiła.
– Sorki, kolego – mruknęłam pod nosem.
Wcisnęłam się w kąt windy, żeby ten ktoś, kto właśnie nadbiegał korytarzem, nie widział mojej zawstydzonej miny, kiedy naciskałam guzik zamykania drzwi. Zanim jednak te się zatrzasnęły, między ich skrzydła wsunęła się ręka. Bardzo duża ręka. Miałam jedynie dość czasu, by cofnąć dłoń od panelu sterowania i wyprostować plecy, zanim drzwi otworzyły się z powrotem, ukazując twarz, na którą patrzyłam zaledwie kilka sekund wcześniej.
Ciemne, wilgotne włosy, zaróżowione policzki. I oczy ciemne niczym burzowe chmury.
„_Puta madre_” – przemknęło mi przez głowę.
– Na dół? – zapytał Bodie St. James.
Wcale nie przypominał sympatycznego golden retrievera, o którym wspominali jego znajomi. Wyglądał raczej jak jakiś pierwotny wojownik z zamierzchłych czasów, który byłby w stanie złamać mnie na pół gołymi rękami. Jasne, dopiero co usiłowałam zamknąć mu drzwi przed nosem, więc pewnie przemawiały teraz przeze mnie wyrzuty sumienia.
– Jedziesz na dół? – powtórzył, bo nadal wpatrywałam się w niego bez słowa.
Woda skapywała mu z krótkich, ciemnych włosów na barczyste ramiona okryte czarną kurtką Nike z metalicznym złocistym logo Garland Lions na prawej piersi. Uczelnia zaopatrywała zawodników w takie ciuchy na początku każdego nowego sezonu. Najwyraźniej w tym roku trafiły im się egzemplarze wodoodporne.
Skinęłam głową i mruknęłam:
– Zgadza się.
„Z bliska jest strasznie wysoki” – mój mózg był w stanie zdobyć się jedynie na taką uwagę, kiedy Bodie wszedł do windy. Potem drzwi zasunęły się z powrotem i znaleźliśmy się w tej ciasnej klatce tylko we dwoje. Miałam wielką ochotę go przeprosić, wyjaśnić, że po prostu bardzo się spieszę, jednak tylko zagryzłam wargi i gapiłam się w komórkę, bo było to po prostu znacznie mniej krępujące.
Winda ruszyła w dół, niezręczna cisza zdawała się ciągnąć w nieskończoność.
I wtedy Bodie nieoczekiwanie się odezwał.
– Ładna dzisiaj pogoda, prawda?
Chwilę trwało, zanim uświadomiłam sobie, że jestem jedyną osobą, do której mógł się zwracać, więc powinnam podnieść wzrok i jakoś zareagować. Zawsze czułam się niepewnie, gdy zdarzyło mi się znaleźć w centrum zainteresowania, więc teraz konieczność nawiązania kontaktu wzrokowego z chłopakiem sprawiła, że żołądek ścisnął mi się w znajomy sposób. Ostatnio czułam się tak chyba w trzeciej klasie podstawówki podczas szkolnego konkursu talentów.
„O rany” – przemknęło mi przez głowę. „On do mnie zagadał”.
– Tak, po prostu cudowna – odpowiedziałam, zupełnie jakbym wcale nie była zmarznięta i kompletnie przemoczona. Kącik ust Bodiego lekko drgnął.
– Już wam coś zadali? – zdziwił się.
– Właściwie to artykuł do uniwersyteckiej gazety.
– Och, dziennikarka z prawdziwego zdarzenia?
– Tylko gdy goni mnie deadline.
Może była to tylko uprzejmość z jego strony, ale się uśmiechnął. Miał wyrazistą, posępną twarz – wydatne kości policzkowe, ostry nos – za to uśmiech szczery i wręcz chłopięcy. Otworzył usta, żeby dodać coś jeszcze, ale w tym momencie winda zatrzymała się z szarpnięciem, a na wyświetlaczu nad drzwiami pojawiła się informacja: „poziom -1”.
Drzwi rozsunęły się z piknięciem, przywołując mnie do rzeczywistości.
– Trzymaj się sucho – rzuciłam głosem godnym mojej babci.
Potem obróciłam się na pręcie i ruszyłam przed siebie szybkim krokiem, starając się nie myśleć o kolejnym niepowodzeniu towarzyskim tego ranka. Tyle że za chwilę zrobiło się jeszcze gorzej. Znacznie gorzej. Bo do cichego plaskania moich sandałów dołączyły znacznie głośniejsze, choć jednocześnie spokojniejsze kroki.
Wyglądało na to, że Bodie St. James i ja zmierzamy dokładnie w tym samym kierunku.
Zbliżając się do podwójnych drzwi, za którymi znajdowała się sala wykładowa, byłam boleśnie świadoma faktu, że mokra sukienka klei mi się do nóg. Wpadnę tam spóźniona i przemoczona, więc wszyscy będą się na mnie gapić. Przystanęłam, żeby przerzucić mokre włosy przez ramię i poprawić paski plecaka. A ponieważ mój pech najwyraźniej nie zamierzał mnie tego ranka opuszczać, Bodie zatrzymał się tuż obok mnie.
– Też chodzisz na te zajęcia? – zapytał.
Z przygnębieniem skinęłam głową.
Bodie uśmiechnął się, zupełnie jakbym właśnie powiedziała żart, który tylko my dwoje byliśmy w stanie zrozumieć.
– Chodź – rzucił konspiracyjnym szeptem – wejdziemy tam razem.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, pchnął barkiem drzwi sali i wkroczył do środka z pewnością siebie kogoś naiwnego niczym dziecko albo zwyczajnie uwielbiającego znajdować się w centrum zainteresowania. Zawahałam się na moment, a potem ruszyłam w ślad za nim z głową wciśniętą w ramiona i sercem tłukącym mi się w piersi jak szalone.
Nikt jednak na mnie nie patrzył, wszyscy wpatrywali się w Bodiego.
Stojący na podium w głębi sali tuż pod dwoma ekranami projekcyjnymi wykładowca podniósł wzrok znad pliku kartek, które właśnie przeglądał.
Nick, bo tak kazał się nam do siebie zwracać już podczas pierwszych zajęć we wtorek, szczycił się swoim wyluzowaniem: facet był po trzydziestce, pod marynarką nosił T-shirty z rozmaitymi grafikami, czytał mnóstwo klasyki i sypał cytatami z niej, żeby nikomu ten fakt nie umknął. Poza tym miał modne okulary w staroświeckich oprawkach zsunięte na koniec haczykowatego nosa i włosy na tyle długie, by dało się je związać w kucyk.
Jego surowe spojrzenie natychmiast złagodniało, gdy zorientował się, że ma przed sobą gwiazdę uczelnianej drużyny.
– Strasznie przepraszam, Nick – powiedział Bodie i zabrzmiało to, jakby mówił naprawdę szczerze. – Przysięgam, że biegłem całą drogę tutaj. Sprawdzałeś już listę?
Nick znów przerzucił kilka kartek.
– Nie martw się, Bodie – powiedział z uśmiechem, odznaczając nazwisko „St. James”. – Dopiero zabierałem się do odpalania PowerPointa, więc technicznie rzecz ujmując, nic cię nie ominęło, dlatego nie wpiszę ci spóźnienia. Cieszę się, że będziesz chodził na moje wykłady. Super, że udało ci się zmienić plan zajęć.
Czułam się tak, jakbym obserwowała magika wyciągającego królika z kapelusza. Wystarczyło, że Bodie uśmiechnął się w ten swój nieśmiały sposób, jakby zawstydzony, a ludzie mało nie łamali sobie nóg, żeby wyświadczyć mu jakąś przysługę.
– Wielkie dzięki, Nick. – Rozpromienił się teraz. – Cieszę się, że mogę tu być.
Po czym nie odwracając się od podium, wyciągnął rękę za siebie i poruszył palcami, zupełnie jakby chciał kogoś przywołać. Chwilę trwało, zanim uświadomiłam sobie, że chodzi mu o mnie. Ciągle stałam dobre dwie trzecie drogi do podium, więc kiedy ruszyłam w jego stronę, kątem oka widziałam, jak ludzie odwracają się, żeby na mnie popatrzeć.
Na mój widok Nick natychmiast spochmurniał z powrotem, a do mnie dotarło, co właściwie zrobił Bodie. Teraz wykładowca nie mógł go faworyzować, przynajmniej nie na oczach pozostałych studentów. Zaznaczył Bodiemu obecność, więc w moim przypadku musiał postąpić tak samo.
– A, witam koleżankę – rzucił z wymuszonym uśmiechem. – Jak nazwisko?
– Laurel Cates – odparłam głosem piskliwym jak zawsze, kiedy wspinałam się na wyżyny uprzejmości.
Nick przerzucił kilka kartek i zaznaczył plusik przy moim nazwisku.
– Tym razem przymknę oko na spóźnienie – powiedział jeszcze.
– Dziękuję – westchnęłam najzupełniej szczerze.
Wykładowca skinął głową i zajął się z powrotem swoją prezentacją.
Okręciłam się na pięcie i aż skrzywiłam lekko wargi na widok zatłoczonej auli. Przyszło sporo ludzi. Pewnie większość z nich wpatrywała się teraz w ekrany schowanych na kolanach telefonów albo bazgrali coś bezmyślnie w zeszytach, ale mimo wszystko… Odwróciłam się do Bodiego, bo zdawałam sobie sprawę, że powinnam mu podziękować, chociaż trochę się obawiałam, że przez przypadek wyrwie mi się coś niezbyt grzecznego albo nazbyt egzaltowanego. Zanim jednak zdążyłam cokolwiek powiedzieć, on wsunął kciuk pod pasek swojego plecaka i rzucił mi porozumiewawczy uśmiech.
– Teraz chyba się cieszysz, że nie zamknęłaś mi tych drzwi przed nosem, co? – szepnął.
A potem puścił do mnie oko.
To było tak czarujące – kompletnie pozbawione goryczy czy pasywnej agresji – że niemal nie zwróciłam uwagi na jego z lekka triumfalne spojrzenie, nim się odwrócił i pomaszerował przejściem między rzędami ławek, żeby znaleźć wolne miejsce.– 2 –
Dłuższą chwilę stałam tak z pewnie bardzo niemądrą miną, zanim uświadomiłam sobie, że patrzy na mnie jakaś setka studentów.
Czym prędzej zamknęłam z powrotem usta i rozejrzałam się w poszukiwaniu Andre. Siedział w trzecim rzędzie od końca, tuż przy przejściu, a obok położył plecak, żeby zająć miejsce dla mnie. Od razu rzucał się w oczy dzięki swojej fryzurze – włosy dłuższe na górze, z dwoma paskami wygolonymi po bokach nad uszami. Chociaż pewnie nie bez znaczenia był tu też fakt, że mierzył metr dziewięćdziesiąt i miał na sobie dokładnie taką samą czarną kurtkę z logo Nike jak wszyscy pozostali zawodnicy uniwersyteckiej drużyny futbolowej.
Obserwował mnie z uniesioną brwią, kiedy ruszyłam czym prędzej w jego kierunku, a potem z westchnieniem ulgi opadłam na miejsce obok niego.
– Co tak długo? – prychnął szeptem. – Zmierzałaś tutaj wpław czy jak?
– Strasznie śmieszne – mruknęłam i zdjęłam plecak, ciągle byłam odrobinę roztrzęsiona.
Chłopak chyba zauważył moje zdenerwowanie, bo przestał dogadywać i pozwolił mi się rozpakować. Nerwowym ruchem położyłam luźne kartki z tekstem do gazety na bezużytecznie wąskim pulpicie przytwierdzonym do krzesełka, a potem odchyliłam się na jego oparcie.
– To twój artykuł? – zainteresował się Andre. – Wydawało mi się, że miałaś go oddać z samego rana.
– Zaraz po wykładzie idę do redakcji. Wydrukowanie czegokolwiek w Buchananie to jakiś koszmar.
– Musisz zajrzeć do biblioteki u architektów, dostali ostatnio nowe drukarki. Bardzo fajne. Wpuszczę cię moją kartą.
Z westchnieniem przesunęłam dłońmi po twarzy. Dlaczego taka jestem? Dlaczego zawsze zwlekam z pisaniem ważnych artykułów czy prac do ostatniego dnia przed upływem terminu?
Tymczasem na podium Nick właśnie podłączył laptopa do projektora, a trzy rzędy bliżej ekranu Bodie przepchnął się między pozostałymi słuchaczami, żeby dołączyć do grupki siedzących razem futbolistów.
– No stary – odezwał się Kyle Fogarty. – Trener naciska na profesorka, żeby pozwolił ci chodzić na te zajęcia, a ty od razu pierwszego dnia się spóźniasz? Masz jaja, człowieku.
Bodie skrzywił się niemal niezauważalnie, wystarczyłoby, żebym akurat mrugnęła, a niczego bym nie zauważyła.
– Nie zrobiłem tego specjalnie – rzucił. – Trener chciał ze mną obgadać przy śniadaniu strategię na następny weekend.
Sama nie wiem, dlaczego tak mnie zdziwiło, że to Vaughn wcisnął Bodiego na wykłady z już zamkniętą listą uczestników, ostatecznie na naszym uniwersytecie faworyzowanie zawodników drużyny futbolowej nie było żadną nowością. Podczas gdy redakcja „Daily” drukowała wyłącznie czarno-białą gazetę, bo władze nie były w stanie wyskrobać paru groszy więcej na kolorowe maszyny, futboliści mogli się rozkoszować darmowymi lodami i masażami w nowej hali sportowej. Każdej jesieni calutkie Garland świętowało sukcesy uczelnianej drużyny i zgodnie właziło w dupę jej zawodnikom.
Kumple powitali Bodiego wręcz rytualnymi uściskami dłoni i poklepywaniem po ramionach. Obserwowałam ich z chłodną fascynacją, ale kiedy nadeszła kolej Scotta Quintona, liniowego z szyją grubą jak u lwa morskiego, aż się skrzywiłam, bo sama niemal poczułam ból w ramieniu.
– Faceci to idioci – mruknęłam. – Przecież to musi boleć.
Andre oderwał wreszcie wzrok od ekranu swojego laptopa i rzucił mi miażdżące spojrzenie.
– Z Hanną depilujecie sobie nawzajem brwi.
– Fakt – przyznałam mu rację. – A ty nie powinieneś tam z nimi siedzieć? To znaczy z resztą drużyny?
– E tam – rzucił tylko, ale moim zdaniem to musiało mieć coś wspólnego z faktem, że Andre był rezerwowym, a tamci należeli do pierwszego składu drużyny. – Wolę twoje towarzystwo. Zresztą i tak muszę się ciebie poradzić. Która czcionka będzie lepsza?
Przechylił ekran laptopa tak, żebym mogła zobaczyć, czym się akurat zajmował – tym razem było to kolorowe logo, piękne i pełne geometrycznych kształtów, jak wszystkie jego projekty, z napisem „Stowarzyszenie Czarnoskórych Studentów Garland” u góry.
– Numer dwa – powiedziałam, kiedy już zaprezentował mi kilka opcji.
– Futura – mruknął w zamyśleniu. – Klasyka. Też mi się podoba.
– Nerd.
Nie miałam pojęcia, jak Andre w ogóle znajduje czas na sen. Ciągle biegał między studiem, treningami a spotkaniami stowarzyszenia czarnoskórych studentów, po czym zjawiał się niespodziewanie o dziwnych porach w mieszkaniu moim i Hanny, żeby buszować po naszej kuchni i pochłaniać ogromne ilości płatków śniadaniowych czy pistacji – w Hannie wyraźnie odzywał się instynkt najstarszej siostry i zabierał się do przygotowania mu czegoś konkretniejszego. Andre trochę sępił, chociaż to chyba z mojej strony nie fair tak o nim mówić. Po prostu potrzebował więcej kalorii w ciągu jednego dnia niż ja przez cały tydzień (i właśnie dlatego powinnam przestać chodzić z nim na tacos do Pepito’s).
Znów skoncentrowałam całą swoją uwagę na paczce kumpli kilka rzędów przede mną. Fogarty ze swoim blond czubem na głowie – bez wątpienia ufarbuje go na zielono w ten weekend, jak na każdy otwierający sezon mecz na uniwerku – nie pozwalał o sobie zapomnieć. Jego hałaśliwa energia wyraźnie napędzała pozostałych, bo przekrzykiwali jeden drugiego wśród śmiechów, aż w końcu połowa sali chichotała z ich dowcipów i głupawych tekstów.
Aż w końcu Bodie klepnął siedzącego obok niego kumpla i przycisnął palec do swoich ust z uśmiechem na tyle życzliwym, że nie sposób go było uznać za pełen wyższości. Cała grupka natychmiast się uspokoiła.
– No i jak ci się podoba St. James? – szepnął Andre.
– Och, wcale nie… – zaczęłam i aż sapnęłam z oburzeniem. – Po prostu się zamyśliłam.
Nie chodziło o to, że nagle polubiłam Bodiego, bo wcale tak nie było. Fakt, że ten konwencjonalnie atrakcyjny biały chłopak o czarującym uśmiechu i ciele olimpijskiego bóstwa potratował mnie życzliwie, nie oznaczał jeszcze, że natychmiast muszę się w nim zabujać. A jeśli Kyle Fogarty mówił prawdę i trener Vaughn rzeczywiście nakłonił Nicka do przyjęcia Bodiego poza kolejnością na jedne z najbardziej obleganych zajęć na uniwerku, było to poważne nadużycie, na które nie zamierzałam przymykać oka. Wisienka na torcie niekończącej się serii przywilejów.
Więc nie, nie podkochiwałam się w Bodiem St. Jamesie. Po prostu stanowił obiekt przyjemny dla oka.
– Myślisz, że on wie? – zapytałam Andre.
– O czym?
W odpowiedzi tylko postukałam palcem w kartki z artykułem. To do Andre jako pierwszego napisałam, jaką sensację udało mi się odkryć. Wcale nie był zdziwiony, bo ostatecznie wszyscy na uniwerku wiedzieli o problemach trenera z alkoholem, chyba bardziej zawiedziony – nie dlatego, że lubił Vaughna (który, jak ujął to sam Andre, był „strasznym kutasem”), ale dlatego, że ten sezon zapowiadał się na najlepszy w ostatniej dekadzie rozgrywek drużyny Garland.
– O piciu trenera? Pewnie tak, ale nie zamierzam go o to pytać. Nie jesteśmy na tyle blisko.
– Wydawało mi się, że z nim gadasz.
– Zdarza się. Czasami robimy wspólne treningi, raz zaprosił mnie na lunch. Ale sama rozumiesz, on jest miły dla wszystkich w drużynie.
– Jasne – mruknęłam.
Wpatrywałam się akurat w zarys szczęki Bodiego, który musiał się rano ogolić, bo skórę miał gładką i czystą, kiedy na obu ekranach pojawiły się agresywnie czerwone słowa: „Dział pierwszy: ewolucja i anatomia seksualna”. Ludzie na sali zaczęli nerwowo chichotać, niektórzy wręcz śmiali się głośno. Biedny Nick nie miał pewnie pojęcia, że na jego wykłady będą chodzić mięśniacy bardziej zainteresowani perspektywą obejrzenia filmu dla dorosłych niż dowiedzenia się czegoś na temat socjologicznych podstaw powstawania fetyszy czy romantycznego przyciągania. W każdym razie nawet okiem nie mrugnął, tylko przystąpił do prowadzenia wykładu.
Westchnęłam, starając się nie myśleć o przemoczonych, pomiętych kartkach z artykułem, leżących na pulpicie przede mną.
—
Pokaz ilustracji przedstawiających ludzkie genitalia zdawał się nie mieć końca. Kiedy Nick wyłączył wreszcie projektor i zapalił światło, a potem życzył nam miłego weekendu – chociaż nie nazbyt miłego, bo na wtorek zadał nam lekturę – zerwałam się z krzesła jako jedna z pierwszych na sali. Przycisnęłam do piersi notatnik ze schowanymi na wszelki wypadek w środku kartkami z tekstem, a potem ruszyłam między rzędami ławek do wyjścia.
– Skoczymy razem coś zjeść, kiedy już oddam artykuł? – zapytałam Andre, starając się przekrzyczeć hałas czyniony przez pakujących swoje rzeczy studentów: kakofonię rozmów i dźwięku zasuwanych zamków błyskawicznych
– A co to w ogóle za pytanie? Jasne, że muszę coś zjeść. Umówiłem się z Hanną u niej na wydziale. Możesz tam do nas zajrzeć, kiedy już załatwisz swoje sprawy.
– Błagam, nie mów, że zaczynacie czwartkową popijawę o tej godzinie – jęknęłam.
– Imprezowy Czwartek – poprawił mnie Andre. – Nigdy nie jest za wcześnie na biforek. Nie patrz tak na mnie! Zagramy sobie po prostu rundkę piwnego ping-ponga. Spokojnie, fireballa zostawimy na wieczór.
Wykrzywiłam usta i wzdrygnęłam się z obrzydzenia.
– Musicie się tak upadlać?
– Idź wreszcie oddać ten cholerny artykuł! – Andre popędził mnie machnięciem ręki.
Przed wyjściem rozejrzałam się jeszcze po raz ostatni po sali. Bodie St. James właśnie się przeciągał z palcami splecionymi na karku i odchyloną głową. Potem powiedział jeszcze do Kyle’a Fogarty’ego coś, co tamtego najwyraźniej mocno rozbawiło, aż w końcu zarzucił na ramię plecak i wyszedł spomiędzy ławek.
Nawet na mnie nie spojrzał. Nie miałam najmniejszego powodu, żeby czuć się rozczarowana. Przecież dobrze wiedziałam, że tego nie zrobi.
Deszczowe chmury rozrzedziły się nieco i przedostawały się przez nie teraz złociste promienie słońca. Wyglądało to bardzo malowniczo, ale oznaczało też, że powietrze było jednocześnie wilgotne i ciepłe. Moje gęste, ciężkie włosy nigdy nie prezentowały się najlepiej w taką pogodę. Kiedy przemierzałam kampus, miałam wrażenie, że trzaskają jak naelektryzowane.
Redakcja uczelnianej gazety mieściła się w masywnym budynku w kształcie podkowy, ulokowanym po drugiej stronie dziedzińca z ogromną fontanną pośrodku, w której najodważniejsi studenci ostatniego roku kąpali się na golasa tydzień przed absolutorium. W tej części kampusu zawsze kręciło się mnóstwo ludzi, nawet w takie dni jak dzisiaj, kiedy trawniki ciągle były mokre od deszczu, a niebo zaciągnięte chmurami. Parę osób rozlokowało się na ręcznikach kąpielowych, żeby pouczyć się w plenerze, dwóch chłopaków w koszulkach na ramiączkach i szortach przerzucało między sobą piłkę futbolową.
W redakcji na ostatnim piętrze pachniało starą kawą i rozgrzanym tuszem do drukarki, a poza tym jak zwykle było tu głośno jak w ulu. Pomieszczeń nie remontowano od dobrych pięciu lat, więc chociaż jaskrawożółte ściany i wielkie poduchy w każdym kącie (wszystkie, co do jednej, gubiły już wypełnienie z piankowych kulek) z pewnością stanowiły kiedyś ostatni krzyk mody w świecie designu, teraz wyglądały jak relikt przeszłości. Ale przynajmniej pomysł, żeby zostawić jedną wielką otwartą przestrzeń, wcale się nie zestarzał.
Właściwie o każdej porze dnia i nocy kręciło się tutaj co najmniej ze trzydzieści osób, ulokowanych na poduchach albo tkwiących przy biurkach, część z nich pracowała nad czymś z kolegami, część wpatrywała się nieruchomym wzrokiem w żółte ściany, ugniatając przy tym w palcach kuleczki stanowiące pierwotnie wypełnienie poduch.
Od razu zauważyłam naszą redaktor naczelną. Trudno ją było przeoczyć.
Ellison Michaels mierzyła metr osiemdziesiąt wzrostu i zawsze parła przed siebie z gracją walca drogowego. Dzisiaj w jednym ręku trzymała kubek podróżny z kawą, w drugim plik papierów. Krok za nią dreptał chłopak o wytrzeszczonych oczach, z airpodami w uszach i plamami potu pod pachami na zielonej koszulce polo z logo naszego uniwerku.
Nie przestawał przy tym gadać jak nakręcony. Ellison najwyraźniej słuchała go uważnie, bo co kilka sekund kiwała głową, chociaż nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem. Dokądkolwiek szła, cały świat zdawał się kręcić wokół niej. Była jednocześnie niczym ogromna czarna dziura, niewzruszona i przerażająca, oraz supernowa, oślepiająco jasna i zdolna do gwałtownych wybuchów, które zmiatały wszystko na jej drodze. Na dodatek zawsze miała idealną fryzurę.
Mnóstwo ludzi krytykowało ją za despotyzm, ale ja ją lubiłam. Kiedy na pierwszym roku napisałam próbny artykuł do „Daily”, to właśnie ona została wyznaczona spośród studentów starszego rocznika do oceny mojego tekstu. Jej cieszące się złą sławą kreślone na czerwono uwagi były tak cięte, że po otrzymaniu tekstu z powrotem zwyczajnie usiadłam w siedzibie redakcji i wybuchnęłam płaczem. Wieczorem w domu otworzyłam laptopa, żeby zmienić specjalizację na studiach, ale wtedy właśnie odczytałam maila od ówczesnego redaktora naczelnego uczelnianej gazety (studenta ostatniego roku, który potem dostał pracę w „Washington Post”). Podobno Ellison powiedziała mu, że mam ogromny potencjał, więc postanowił mnie zaprosić na jedno z cotygodniowych kolegiów dla wszystkich współpracowników z ostatniego roku studiów. Byłam tam jedynym pierwszoroczniakiem – obserwowałam wszystko uważnie i nie mogłam przestać się uśmiechać.
Może brakowało mi obiektywizmu, ale jak dla mnie Ellison Michaels była w porządku, chociaż bałam się jej śmiertelnie. Na dodatek ściskałam właśnie w ręku niedopracowany artykuł, o którym wiedziałam, że go przeczyta.
„Dobra, lepiej mieć to za sobą”. Ruszyłam między poduchami, żeby przeciąć jej drogę.
– Ellison?
– Spóźniłaś się z artykułem. – Najwyraźniej nie zamierzała tracić czasu na zbędne uprzejmości. Nawet na moment nie zwolniła też kroku, więc nie miałam innego wyjścia, jak ruszyć za nią, dołączając do chłopaka z airpodsami w uszach, po którego skrzywionej minie poznałam, że przerwałam mu w pół zdania. Przycisnęłam mocniej notatnik do piersi, usiłując znaleźć odpowiednie słowa.
– Ekhm… – Tyle udało mi się wydusić.
Ellison oczekiwała bezkompromisowego dziennikarstwa śledczego. Interesujących, odważnych tematów. Czegoś, co potwierdziłoby jej pierwszą opinię na mój temat, że mam „spory potencjał”. Ja tymczasem zamierzałam jej wręczyć nieco tylko podrasowaną plotkę na temat głównego trenera drużyny futbolowej Garland. Na pewno zaraz zdejmie skuwkę ze swojego znanego już wszystkim czerwonego długopisu i dźgnie mnie nim w oko.
Chłopak ze słuchawkami odchrząknął ze zniecierpliwieniem.
– No więc, jak już mówiłem – podjął – rektor Sterling życzy sobie relacji z kwesty wśród naszych absolwentów, która ma się odbyć w ten weekend. Zaplanowano lunch dla gości na terenie biblioteki głównej, wycieczki po kampusie oraz wykłady profesorów w Cannon Hall.
– Przydziel do tego kogoś z drugiego roku – odparła Ellison, a potem zwróciła się ponownie do mnie: – Przyniosłaś artykuł?
Sięgnęłam niezdarnie do notatnika.
– Oczywiście, mam go tutaj. Ale tak się zastanawiałam, czy nie mogłybyśmy jeszcze na jego temat porozmawiać, chciałabym wytłumaczyć, co próbowałam w nim przekazać.
Ellison wyrwała mi kartki z ręki i nie przejmując się zagnieceniami ani rozmazanym tuszem w miejscach, gdzie zmoczył je deszcz, dołączyła je do pliku tekstów, które już trzymała w objęciach, po czym uniosła palec, żeby mnie uciszyć, i przebiegła wzrokiem pierwszą stronę. Mój Boże, naprawdę zamierzała to przeczytać tu i teraz.
– Pracujesz w country clubie, zgadza się? – zapytała, nie podnosząc głowy.
– Tak. Zwykle tam kelneruję, ale czasami podaję piłki…
– Cheryl i Tori Lasseter, Jessice Kaufman oraz Dianie Cabrerze.
Wraz z moją ulubioną koleżanką z pracy nazywałyśmy je Żonami Garland. Na co dzień oddawały się takim hobby jak wspólne wyjazdy na wakacje, popijanie szprycerów z białego wina, a także obgadywanie wspólnych znajomych i byłych mężów podczas podszytych ostrą rywalizacją meczów tenisa, które często kończyły się płaczem, długimi tyradami oraz obietnicami, że następnym razem będą się nawzajem traktować nieco delikatniej.
– Rzeczywiście, należą do country clubu – przyznałam. – Zdradziły mi, że w sierpniu były na babskim wyjeździe w San Diego, gdzie natknęły się na Trumana Vaughna w jakimś luksusowym barze.
– Chodzi o Vaughna, głównego trenera naszej drużyny futbolowej? Tego Vaughna?
Skinęłam głową.
– „Zaprosił je na swój jacht” – czytała Ellison z uniesioną brwią. – „Jak twierdzą, był wówczas ewidentnie pijany i cuchnął alkoholem” – ciągnęła. – „Zamówił dla wszystkich drinki, a następnie zaprosił je do swojego pokoju w hotelu Alvarado Resort”. – Dziewczyna urwała, odwróciła kartkę i skrzywiła się na widok pustej strony. – To jak, poszły z nim czy nie?
– Nie, podobno ostatecznie wybrały się do klubu, który koniecznie chciały odwiedzić. Diana, to ona wiedzie prym w ich grupce, wyczytała w necie, że mają tam tańczących w klatkach facetów, pewnie tak właśnie ściągają klientki. Ale Vaughn dał im swój numer telefonu i poprosił o wiadomość, gdyby jednak zmieniły zdanie.
– To wszystko?
– Właściwie to tak.
Ellison z westchnieniem wręczyła mi wymięte kartki z powrotem.
– Nie mogę puścić tego do druku – powiedziała.
– Na pewno dam radę poprawić ten tekst.
– To nic osobistego, Laurel – odparła i uśmiechnęła się łagodniej na widok mojej ewidentnie upokorzonej miny. – Nie mogę wydrukować artykułu o wakacjach Vaughna, nie w uczelnianej gazecie. Uniwersytet płaci i wymaga, dlatego mamy kierownika wydziału, który zablokowałby nam coś takiego bez mrugnięcia okiem. Ktoś musi nas pilnować, żebyśmy nie spadli do poziomu brukowca.
– Ale to przecież poważny problem. To znaczy, skoro trener już wcześniej miał kłopoty z alkoholem…
– Miał – powtórzyła Ellison z naciskiem. – Od tamtej pory minęło prawie dziesięć lat. A fakt, że wypił drinka czy dwa na urlopie, nie oznacza jeszcze, że wrócił do nałogu. Dopóki to, co facet robi w wolnym czasie, nie odbija się niekorzystnie na uczelni, wydrukowanie podobnych plotek byłoby zwyczajnie nie w porządku.
– Rozumiem – przyznałam jej rację. – Ale naprawdę wydaje mi się, że chodzi tutaj o coś więcej…
– Napisz raczej coś podobnego do tego artykułu o gościach, którzy sprzedają tacos przy Cerezo Street. To był całkiem niezły tekst, Cates.
Chodziło właśnie o tamten artykuł, który przekonał ją, że jednak mam potencjał. Że potrafię pisać.
Chłopak w słuchawkach znów odchrząknął i pokazał Ellison wyświetlacz swojej komórki, żeby przypomnieć jej, która godzina.
– Cholera, już tak późno? – mruknęła dziewczyna. – Zaraz mam spotkanie w sprawie budżetu. Słuchaj, skoro tak bardzo chcesz napisać coś o Vaughnie, może przygotujesz relację z weekendowego meczu? Jego fundacja zamierza przekazać sporo sprzętu sportowego podstawówkom w całym Orange County. Takie rzeczy nieźle ci wychodzą, dobrze sobie radzisz z opowiadaniem historii o ludziach, potrafisz pokazać prawdę o nich. Na pewno wyjdzie ci z tego świetny tekst, więc głowa do góry, jasne?
Nie czekała na moją odpowiedź, skręciła w korytarz prowadzący do jej gabinetu, a chłopak w słuchawkach pognał za nią, aż gumowe podeszwy jego tenisówek zapiszczały na wyłożonej terakotą posadzce.
_Ciąg dalszy książki znajduje się w pełnej wersji._