- W empik go
Wiara vs fakty. Dlaczego nauki i religii nie można ze sobą pogodzić - ebook
Wiara vs fakty. Dlaczego nauki i religii nie można ze sobą pogodzić - ebook
Dlaczego próba pogodzenia wiary z nauką jest skazana na niepowodzenie? Odpowiedź prof. biologii Jerry’ego Coyne’a nie pozostawia wątpliwości!
Autor bestsellerowej książki Ewolucja jest faktem (Prószyński i S-ka, 2009) dogłębnie wyjaśnia, dlaczego każda próba pogodzenia wiary z nauką jest skazana na niepowodzenie. Dowodzi jasno i bez emocji, że narzędzia naukowe oparte na rozumie i badaniach empirycznych są niezawodne. Natomiast te, którymi posługuje się religia, prowadzą do błędnych, niesprawdzalnych lub sprzecznych wniosków.
Wnikliwy, cudowny tekst, dobitnie pokazujący, że szczere wątpliwości w nauce są lepsze niż fałszywe pewniki w religii. (Sam Harris)
Znakomicie uargumentowana książka (Richard Dawkins)
Spis treści
Przedmowa: Powstanie tej książki
Dlaczego akomodacjonizm zawodzi
Czy ewolucja człowieka była nieunikniona?
Teologiczne problemy z teistycznym ewolucjonizmem
Czy nauka to jedyna „droga do wiedzy”?
Przemoc wobec dzieci: Wiara jako substytut lekarstwa
Sprzeciw wobec samobójstwa wspomaganego
Zaprzeczanie globalnemu ociepleniu
Kategoria: | Nauki społeczne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7967-130-4 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W nauce dobre jest to, że jest prawdziwa, niezależnie od tego, czy w nią wierzysz, czy nie.
Neil deGrasse Tyson
W lutym 2013 r. odbyłem debatę z młodą luterańską teolożką na bardzo gorący temat: „Czy naukę i religię można ze sobą pogodzić?”. Debata odbyła się w historycznym budynku kościoła Circular Congregational Church w Charleston w Karolinie Południowej, jednym z najstarszych kościołów w południowych stanach USA. Oboje wygłosiliśmy nasze dwudziestominutowe przemówienia (ona twierdziła, że można, ja – że nie), a następnie poproszono nas o podsumowanie naszych poglądów w jednym zdaniu. Nie pamiętam, jakie było moje własne streszczenie, ale dobrze pamiętam, co powiedziała teolożka: „Musimy zawsze pamiętać, że wiara jest darem”.
Był to jeden z klasycznych momentów l’esprit d’escalier („myśli na schodach”), spóźnionej riposty, która była idealna, ale przyszła mi do głowy już po wszystkim. Krótko po zakończeniu debaty nie tylko przypomniałem sobie, że angielskie słowo gift (dar) po niemiecku oznacza truciznę, ale zdałem sobie też sprawę, że konkluzja teolożki podkopuje całą jej tezę, że naukę i religię można ze sobą pogodzić. Nie pamiętam, co odpowiedziałem, ale powinienem był powiedzieć: „Wiara może być darem w kontekście religijnym, ale dla nauki jest ona trucizną – a to dlatego, że nie prowadzi do odkrycia prawdy”.
Ta książka daje mi okazję powiedzieć to teraz. Piszę w niej o tym, w jak różny sposób nauka i religia postrzegają wiarę i jak sprawia to, że są sprzecznymi metodami odkrywania prawdy o świecie. Moim zdaniem religia i nauka na wiele sposobów konkurują ze sobą w opisywaniu rzeczywistości – obie formułują „tezy egzystencjalne” o tym, co jest prawdziwe, ale wykorzystują do tego inne narzędzia. Uważam też, że arsenał narzędzi nauki, oparty na rozumie i badaniach empirycznych, jest rzetelny, podczas gdy narzędzia religii – w tym wiara, dogmat i objawienie – takie nie są, przez co wiodą do nieprawidłowych, niesprawdzalnych lub sprzecznych wniosków. Tak, ponieważ religia opiera się na wierze, a nie na dowodach, sama pozbawia się możliwości dojścia do prawdy.
Utrzymuję więc – i tu różnię się od licznych akomodacjonistów, którzy uważają, że religia i nauka są zgodne i uzupełniają się wzajemnie, a przynajmniej nie ma między nimi konfliktu – że religia i nauka prowadzą coś w rodzaju wojny, wojny o zrozumienie, czy należy mieć dobre powody, żeby uznać coś za prawdziwe.
Choć jest to książka o konflikcie między religią a nauką, uważam ją tylko za bitwę w większej wojnie – wojnie między racjonalnością a przesądem. Religia to tylko jeden z przesądów (pozostałe to wiara m.in. w: astrologię, zjawiska paranormalne, homeopatię i duchowe uzdrawianie), ale za to przesąd najpopularniejszy i najbardziej szkodliwy. Nauki przyrodnicze są natomiast tylko jedną z form racjonalności (pozostałymi są filozofia i matematyka), ale to forma bardzo dobrze rozwinięta i jedyna, która jest w stanie zrozumieć i opisać rzeczywistość. Wszystkie pozornie oferujące nam prawdę przesądy stanowią w istocie rodzaje pseudonauki i korzystają z podobnych taktyk, by uodpornić się na obalające je dowody. Jak się później przekonamy, zwolennicy takich pseudonauk jak homeopatia czy postrzeganie pozazmysłowe często na poparcie swoich przekonań używają tych samych argumentów co teolodzy w obronie swojej wiary.
Debata nauka vs. religia to tylko jedna z bitew w wojnie między racjonalnością a przesądem, ale zajmuję się właśnie nią z kilku powodów. Po pierwsze kontrowersje jej dotyczące stały się bardziej powszechne i widoczne, prawdopodobnie z powodu pojawienia się nowego elementu w krytyce religii. Najnowszy aspekt „nowego ateizmu” – formy niewiary odróżniającej poglądy takich pisarzy jak Sam Harris i Richard Dawkins od „starego” ateizmu reprezentowanego przez Jeana-Paula Sartre’a czy Bertranda Russella – to spostrzeżenie, że większość religii jest zakorzenionych w tezach, które można postrzegać jako naukowe. To znaczy Bóg i filary wielu religii to hipotezy, które można (przynajmniej z zasady) zbadać za pomocą nauki i rozumu. Zgodnie z tym argumentem, jeśli tez religijnych nie można poprzeć wiarygodnymi dowodami, to powinny zostać odrzucone, dopóki nie pojawi się więcej dowodów – zupełnie jak w przypadku niepewnych tez naukowych. Argument ten wspierają także nowe odkrycia naukowe w takich obszarach jak kosmologia, neurobiologia i biologia ewolucyjna. Podkopały one tezy religijne, zgodnie z którymi zjawiska w rodzaju powstania wszechświata czy istnienia ludzkiej moralności i świadomości są niemożliwe do wyjaśnienia przez naukę, a więc stanowią dowód na istnienie Boga. Widząc, jak ich terytorium się kurczy, wierni zaczęli podkreślać, że religia to będący uzupełnieniem nauki sposób na zrozumienie przyrody. Ale najważniejszym powodem, dla którego w książce skupiam się na religii, a nie na innych formach irracjonalności, nie jest dokumentowanie konfliktu historycznego, ale to, że spośród wszystkich form przesądów religia ma największy potencjał wyrządzania szkód publicznych. Wiara w astrologię niewielu osobom wyrządza szkodę, za to (o czym przekonamy się z ostatniego rozdziału) wiele osób ucierpiało z powodu wiary w jakiegoś boga lub na skutek przekonania, że sama w sobie jest ona cnotą.
Ten argument interesuje mnie ze względów osobistych oraz zawodowych, jako że całe swoje dorosłe życie spędziłem na studiowaniu biologii ewolucyjnej i jej nauczaniu – a to gałąź nauki najbardziej potępiana i odrzucana przez religię. W tym miejscu pozwolę sobie na kilka informacji biograficznych: wychowałem się w świeckiej żydowskiej rodzinie, a jak wiadomo, takie wychowanie graniczy z ateizmem. Swoją niesprecyzowaną wiarę w Boga porzuciłem jednak niemal natychmiast, kiedy w wieku siedemnastu lat słuchałem albumu Beatlesów Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band i nagle zdałem sobie sprawę, że nie ma tak naprawdę żadnych dowodów na tezy religijne, które mi wpojono – ani na żadne inne. Od początku więc moja niewiara opierała się na braku dowodów na istnienie jakiegokolwiek boskiego bytu. W porównaniu z innymi wierzącymi odrzuciłem Boga szybko i bezboleśnie. Później nie myślałem zbyt wiele o religii, dopóki nie zacząłem zajmować się nauką zawodowo.
Najbardziej niezawodny sposób na wmieszanie się w konflikt między nauką a religią to zostać biologiem ewolucyjnym. Prawie połowa Amerykanów całkowicie odrzuca teorię ewolucji, opowiadając się za dosłowną interpretacją Biblii, według której każdy gatunek (a przynajmniej nasz własny) został znienacka stworzony z niczego przez boską istotę niecałe 10 tys. lat temu. A większość pozostałych Amerykanów i tak wierzy, że Bóg w jakiś sposób pokierował ewolucją – zdecydowanie odrzucają więc przyjęty przez biologów ewolucyjnych pogląd naturalistyczny. Zgodnie z nim ewolucja, jak wszystkie zjawiska we wszechświecie, jest konsekwencją praw fizyki i nie ingerowały w nią siły nadprzyrodzone. Właściwie zaledwie jedna piąta Amerykanów akceptuje ewolucję w wydaniu czysto naturalistycznym, z którym zgadzają się naukowcy.
Kiedy prowadziłem swoje pierwsze zajęcia z ewolucji na Uniwersytecie Marylandu, miałem bezpośredni kontakt z jej przeciwnikami, ponieważ na placu pod moją salą wykładową często stawał kaznodzieja, który głośno rozwodził się nad tym, że ewolucja to narzędzie szatana. Również wielu moich własnych studentów, choć posłusznie uczyło się o ewolucji, wyraźnie dawało do zrozumienia, że absolutnie w nią nie wierzy. Byłem ciekaw, skąd bierze się ten sprzeciw, skoro mamy tyle dowodów na ewolucję, więc sam zacząłem czytać o kreacjonizmie. Od razu pojąłem, że dosłownie cały sprzeciw wobec ewolucji bierze się z religii, a spośród dziesiątków znanych mi słynnych kreacjonistów słyszałem tylko o jednym, którego poglądy nie są motywowane religią – to filozof David Berlinski.
Po dwudziestu pięciu latach nauczania i nieustannego spotykania się z oporem postanowiłem odnieść się do problemu, jakim jest kreacjonizm, w jedyny dostępny mi sposób – pisząc popularnonaukową książkę, w której wyłożę dowody na ewolucję. A jest ich prawdziwa masa – dowody ze skamielin, embriologii, biologii molekularnej, geografii zwierząt i roślin, rozwoju i budowy organizmów zwierzęcych itd. Co ciekawe, nikt wcześniej nie opracował takiej publikacji. Zdawało mi się, że osoby praktyczne, a nawet sceptyczne, z pewnością zaakceptują w końcu naukowy pogląd na ewolucję, kiedy już zobaczą czarno na białym dowody na jej prawdziwość. Otóż myliłem się. Choć moja książka Ewolucja jest faktem stała się dość popularna (na krótko trafiła nawet na listę bestsellerów „New York Timesa”), i choć dostałem całkiem sporo listów od wierzących czytelników, którzy pisali, że „nawróciłem” ich na ewolucję, odsetek kreacjonistów w Ameryce nie drgnął ani na milimetr: od trzydziestu dwóch lat waha się między 40 proc. a 46 proc.
Szybko zdałem sobie sprawę, jak jałowe jest posługiwanie się dowodami w celu przekonania Amerykanów do ewolucji, bo ich wiara sprawia, że lekceważą i odrzucają fakty, które mają przed nosem. W mojej poprzedniej książce wspominam, że kiedy zdałem sobie z tego sprawę, pomyślałem „eureka”. Pewnego razu grupa biznesmenów z luksusowych przedmieść Chicago, którzy w ramach wytchnienia od rozmów na tematy zawodowe chcieli dowiedzieć się czegoś o nauce, zaprosiła mnie, bym wygłosił wykład o ewolucji na ich cotygodniowym lunchu. Przygotowałem więc mowę o dowodach na ewolucję, popartą licznymi przykładami, zdjęciami skamielin form przejściowych, narządów szczątkowych oraz anomalii rozwojowych, takich jak znikające zaczątki kończyn embrionów delfinów. Wydawało mi się, że słuchają z aprobatą. Ale po wykładzie jeden z uczestników podszedł do mnie, uścisnął mi dłoń i powiedział: „Doktorze Coyne, pańskie dowody na prawdziwość ewolucji były dla mnie bardzo przekonujące – ale nadal w nią nie wierzę”.
Osłupiałem. Jak to możliwe, że dla kogoś dowody były przekonujące, ale i tak go nie przekonały? Odpowiedzią jest oczywiście religia, która znieczuliła go na przedstawione przeze mnie argumenty.
Jako naukowiec wychowany niemal bez religijnej indoktrynacji nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie bywają tak ślepi na twarde dane i niepodważalne dowody. Dlaczego nie chcą być religijni i jednocześnie akceptować ewolucji? To pytanie sprawiło, że zacząłem czytać mnóstwo książek o relacji między nauką a religią; odkryłem też, że znaczna jej część jest w zasadzie akomodacjonistyczna – ten termin oznacza, że te dwa obszary można postrzegać jako wzajemnie się uzupełniające i wspierające lub przynajmniej niebędące w konflikcie. Ale w miarę zagłębiania się w temat i czytania także książek teologicznych, zdałem sobie sprawę, że między nauką a religią istnieją trudne do pogodzenia rozbieżności, nad którymi literatura akomodacjonistyczna prześlizguje się lub których unika.
Zacząłem również rozumieć, że sama teologia, a przynajmniej formułowane przez religię założenia na temat prawdy o świecie, zmieniają ją w rodzaj nauki – nauki posługującej się słabymi dowodami do formułowania mocnych założeń na temat tego, co jest prawdą. Jako naukowiec dostrzegłem wyraźne podobieństwa między empirycznym i opartym na rozumowaniu uzasadnieniem dla wiary, jakie stosuje teologia, a taktykami używanymi przez pseudonaukowców do obrony ich twierdzeń. Jedno z nich to odgórne zobowiązanie do obrony i uzasadnienia swoich tez, co stanowi silny kontrast dla naukowej praktyki nieustannego sprawdzania, czy przypadkiem wysuwane przez nas hipotezy nie są błędne. A jednak osoby religijne uzależniają swoją przyszłość i całe życie od dowodów, które pod względem rzetelności nawet nie zbliżą się np. do danych, jakich wymaga amerykański rząd do zatwierdzenia nowego leku na depresję. W końcu zrozumiałem, że tezy o tym, że naukę i religię można pogodzić, są chwiejne i opierają się na założeniach dotyczących natury religii akceptowanych przez niewielu wierzących. Zrozumiałem też, że religii nigdy nie będzie można pogodzić z nauką, o ile nie rozcieńczymy jej tak bardzo, że przestanie być religią i stanie się filozofią humanistyczną.
Pojąłem więc to, co mogliby powiedzieć mi inni przeciwnicy kreacjonizmu: by przekonać Amerykanów do zaakceptowania prawdziwości ewolucji nie wystarczy zapoznać ich z faktami, ale trzeba też oduczyć ich wiary, która zastępuje potrzebę dowodów prostym zaangażowaniem emocjonalnym. Postaram się przekonać was, że religia – w wydaniu praktykowanym przez większość wierzących – jest zdecydowanie sprzeczna z nauką i że ten konflikt szkodzi samej nauce: temu, jak jest postrzegana, oraz przekonaniom ludzi na temat tego, co nauka może lub czego nie może nam przekazać. Będę też dowodził, że stwierdzenie, jakoby religia i nauka były komplementarnymi „drogami do wiedzy”, daje religii nieuzasadnioną wiarygodność, która w wydaniu ekstremalnym jest odpowiedzialna za wiele zgonów i która ostatecznie może przyczynić się do upadku tak naszego gatunku, jak i innych gatunków na Ziemi.
Nauka i religia konkurują więc ze sobą w dziedzinie odkrywania prawdy o świecie, w którym żyjemy. Religia poniosła tu gorzką porażkę, ponieważ narzędzia, za pomocą których rozpoznaje „prawdę”, są bezużyteczne. Tych obszarów nie można ze sobą pogodzić, tak samo jak racjonalności nie można pogodzić z irracjonalnością.
Ale pozwólcie, że od razu przedstawię kilka zastrzeżeń.
Po pierwsze niektóre „religie”, np. dżinizm i zorientowane na medytację wersje buddyzmu, w bardzo ograniczony sposób wypowiadają się na temat tego, jakie byty istnieją na świecie. (Za chwilę przedstawię definicję religii, żeby lepiej zilustrować moją tezę). Członkowie innych religii, np. kwakrzy czy uniwersaliści unitariańscy, są niejednolitą grupą – niektórych „wierzących” ciężko odróżnić od agnostyków czy ateistów, bo wyznają niesprecyzowaną, pozbawioną boga duchowość. Jako że wiara takich osób często nie jest teistyczna (czyli jej częścią nie jest bóstwo, które ingeruje w losy świata), istnieje mniejsze prawdopodobieństwo, że będzie sprzeczna z nauką. W tej książce skupiam się głównie na wyznaniach teistycznych – nie są to wszystkie religie, ale stanowią przeważającą większość wyznań i wyznawców na świecie.
Jest kilka powodów, dla których koncentruję się na religiach abrahamowych – islamie, chrześcijaństwie i judaizmie. To o nich wiem najwięcej, a co najważniejsze – to ich (a zwłaszcza chrześcijaństwa) najbardziej dotyczy problem pogodzenia wierzeń z nauką. Przelotnie omawiam też inne religie, ale ta książka dotyczy głównie różnych odmian chrześcijaństwa. Zajmuję się też przede wszystkim kwestią nauki i religii w USA, bo to tutaj konflikt między nimi jest najbardziej widoczny. W Europie problem jest mniej palący, bo procent teistów, zwłaszcza w Europie Zachodniej i Skandynawii, jest znacznie niższy niż w Ameryce. Z kolei na Bliskim Wschodzie, gdzie islam jest w poważnym konflikcie z nauką, takie rozważania często postrzega się jako herezję.
I wreszcie – istnieją odmiany religii abrahamowych o dogmatach tak niejasnych, że trudno powiedzieć, czy są sprzeczne z nauką. Na przykład teologia apofatyczna (zwana także negatywną) nie mówi nic na temat natury boga czy nawet jego istnienia. Niektórzy liberalni chrześcijanie traktują Boga jako „podstawę bytu”, a nie jako jednostkę o quasi-ludzkich uczuciach i właściwościach, która zachowuje się w określony sposób. Choć część teologów twierdzi, że właśnie to są „najsilniejsze” cechy boskie, mówią tak tylko dlatego, że pociągają one za sobą najmniej założeń, a więc są najmniej podatne na obalenie czy chociażby dyskusję. Dla każdego, kto wie coś o religii, oczywiste jest, że większość ludzi nie wybiera takich złagodzonych wersji wiary, tylko osobowego, ingerującego w losy świata boga.
To prowadzi nas do powszechnej opinii, że krytycy religii stosują tzw. sofizmat rozszerzenia, sądząc, że wszyscy wierzący to fundamentaliści albo że traktują Biblię dosłownie, i że pomijamy „silne i złożone” wersje wiary wyznawane przez liberalnych teologów. Zgodnie z tym argumentem prawdziwa dyskusja na temat zgodności wiary z nauką wymaga, byśmy zajęli się tylko tymi złożonymi formami wiary. Ponieważ jeśli będziemy postrzegać religię jedynie jako „przekonania przeciętnej osoby wierzącej”, wtedy twierdzenie, że są one sprzeczne z nauką, jest równie bezsensowne, co definiowanie nauki zgodnie z jej podstawowym i często błędnym rozumieniem przeciętnego obywatela.
Ale to porównanie jest z wielu powodów mylne. Po pierwsze, choć wielu laików nie rozumie w pełni nauki, to nie praktykują jej ani nie są częścią społeczności naukowej. Za to przeciętna osoba wierząca nie tylko praktykuje religię, ale może też należeć do społeczności religijnej starającej się szerzyć swoje przekonania w społeczeństwie. I choć teologowie może i wiedzą więcej o historii religii (lub o pracy innych teologów) niż zwykli wierni, to nie są specjalistami od rozumienia natury Boga, jego dążeń i wpływu na świat. Jeśli chodzi o rozumienie tez swojej wiary, „zwykli” wierni są o wiele bliżsi teologom niż interesujący się nauką laicy fizykom i biologom, których podziwiają. W tej książce rozważę zarówno tezy „zwykłych” wiernych, jak i tezy teologów, bo chociaż problem „wiara vs. nauka” jest najpoważniejszy dla zwykłego wiernego, to właśnie teologowie używają naukowych argumentów, by przekonać wiernych, że ich wiara nie stoi w sprzeczności z nauką.
Chciałbym podkreślić, że choć według mnie nauki i religii nie można ze sobą pogodzić, nie oznacza to, że w moim odczuciu większość osób wierzących odrzuca naukę. Wielu żydów, buddystów, chrześcijan i liberalnych muzułmanów akceptuje nawet ewolucję, czyli tę najbardziej pogardzaną przez wierzących naukę. I, rzecz jasna, większość wierzących nie ma problemu z takimi zjawiskami jak supernowa, fotosynteza czy grawitacja. Do konfliktu dochodzi jedynie w kilku określonych obszarach nauki, ale także w kwestii ogólnej walidacji wiary. W moim argumencie o niezgodności nie chodzi o postrzeganie przez ludzi, ale o to, w jak sprzeczny sposób nauka i religia udowadniają swoje tezy na temat rzeczywistości.
Najpierw przedstawię dowód na to, że konflikt między nauką a religią jest poważny i odbywa się na szeroką skalę – wspomnę między innymi o niezliczonych książkach i oficjalnych oświadczeniach zarówno naukowców, jak i teologów, w których zapewniają oni, że zgodność istnieje, ale używają różnych, czasem sprzecznych argumentów. Już sama liczba i różnorodność tych zapewnień sugerują, że mamy do czynienia z nierozwiązanym problemem. Dalsze dowody na konflikt to m.in. wysoki odsetek naukowców-ateistów zarówno w USA, jak i w Wielkiej Brytanii – jest on niemal dziesięciokrotnie wyższy niż wśród ogółu populacji. W Stanach Zjednoczonych i w innych krajach istnieją także prawa dające wierze przewagę nad nauką i pierwszeństwo wobec niej, np. w kwestii leczenia dzieci. Również wszechobecny kreacjonizm oraz popularność wiary w religijne i duchowe uzdrawianie pokazują wyraźny konflikt między nauką i religią.
W drugim rozdziale omówię warunki badawcze – co rozumiem przez naukę i religię, a co przez ich wzajemną niezgodność. Przedstawię argumenty dowodzące, że owa niezgodność zachodzi na trzech poziomach – metodologii, rezultatów oraz filozofii, czyli tego, jakie „prawdy” odkrywa nauka, a jakie wiara.
W rozdziale trzecim zajmę się akomodacjonizmem; omówię przykłady argumentów przedstawianych przez osoby wierzące i organizacje naukowe, dotyczących harmonii między nauką a wiarą. Dwa najpopularniejsze to istnienie religijnych naukowców oraz słynna koncepcja „Nie Obejmujących się MAgisteriów” (NOMA) Stephena Jaya Goulda, w której nauka zajmuje sferę faktów o świecie, a religia – niezależne królestwo znaczenia, moralności i wartości. Ostatecznie strategie w pełni akomodacjonistyczne się nie sprawdzają, ponieważ nie potrafią pogodzić ze sobą olbrzymich rozbieżności między odkrywaniem „prawdy” metodą rozumu a dochodzeniem do niej metodą wiary. Wymienię trzy przykłady problemów, które pojawiają się, kiedy postępy naukowe są wyraźnie sprzeczne z dogmatami religijnymi: ewolucja teistyczna (kierowana przez Boga), teorie na temat istnienia Adama i Ewy oraz wierzenia mormonów na temat pochodzenia Indian.
Czwarty rozdział, zatytułowany Wiara kontratakuje, dotyczy nie tylko rzekomego wkładu wiary w naukę, ale także dyskredytacji nauki przez wiernych, którzy bronią swojego terytorium. Argumentów jest wiele – to między innymi stwierdzenia, że nauka w rzeczywistości wspiera ideę Boga, dostarczając odpowiedzi na pytania będące rzekomo poza zasięgiem nauki. Ja nazywam te starania „nową teologią naturalną” – współczesną wersją XVIII- i XIX-wiecznych argumentów, które pozornie ukazywały obecność Boga w naturze. Argumenty w nowej wersji dotyczą rzekomego „dostrojenia” świata (jako że podobno to nieprawdopodobne, iż prawa fizyki umożliwiły powstanie form życia), a także rzekomej nieuchronności ewolucji człowieka oraz pewnych elementów ludzkiej moralności, które rzekomo opierają się wyjaśnieniom naukowym, ale nie religijnym. Podejmuję także kwestię „innych dróg do wiedzy” – argumentu, że nauka nie jest jedynym sposobem na dochodzenie do prawdy o świecie. Ja twierdzę, że jest przeciwnie – nauka to jedyna droga do odkrycia prawdy, jeśli przyjmiemy szeroką definicję nauki. Na koniec zajmuję się oskarżeniami wierzących (na zasadzie figury retorycznej tu quoque), że nauka albo sama wzięła się z religii, albo dotyczą jej te same problemy. Te oskarżenia przyjmują różne formy: nauka jest produktem chrześcijaństwa; nauka przyjmuje niesprawdzalne założenia, a więc opiera się na wierze; nauka zawodzi; nauka promuje scjentyzm, czyli pogląd, jakoby wszelkie kwestie nienaukowe były nieistotne; oraz (to największy as w rękawie wierzących) twierdzenie, że choć religia czasem okazywała się szkodliwa, to nauka również, bo wydała na świat np. eugenikę i broń atomową. Dlaczego powinno nas obchodzić, czy religię i naukę można ze sobą pogodzić? Na to pytanie odpowiada rozdział ostatni, w którym pokazuję, dlaczego poleganie na wierze, kiedy mamy dostęp do dowodów i rozumu, wyrządziło wielkie szkody, między innymi doprowadziło do wielu zgonów. Do najbardziej wyrazistych przykładów należy uzdrawianie religijne – w USA chronione przez prawo – odpowiedzialne za wiele zgonów, w tym śmierć dzieci, które nie miały możliwości wyboru metody leczenia. Podobnie sprzeciw wobec szczepionek i badań nad komórkami macierzystymi oraz negacjonizm klimatyczny są niekiedy oparte na religii. Uważam, że w świecie, w którym ludzie musieliby wspierać swoje opinie dowodami i rozumem, a nie wiarą, byłoby mniej sporów o takie kwestie, jak: wspomagane samobójstwo, prawa osób homoseksualnych, antykoncepcja i moralność seksualna. W książce odpowiadam też na pytanie, czy wiara kiedykolwiek bywa użyteczna. Czy zdarza się, że głębokie religijne przekonania, na które jest niewiele dowodów (lub nie ma żadnych), bywają czasem uzasadnione? Nawet jeśli nie możemy udowodnić założeń naszej wiary, to czy religia nie jest użyteczna jako forma spoiwa społecznego i źródło ludzkiej moralności? Czy nauka i religia mogą odbyć konstruktywny dialog na te tematy?
Mam świadomość, że krytyka religii to drażliwa sprawa (typowy temat zakazany przy stole), wywołująca gwałtowne reakcje nawet u osób, które nie są wierzące, ale postrzegają wiarę jako dobro społeczne. Toteż oprócz podsumowania, czego dotyczy ta książka, powinienem też wyjaśnić, czego nie dotyczy.
Choć traktuje ona głównie o religii, moim celem nie jest wykazanie, że religia ma, ogólnie rzecz biorąc, zły wpływ na społeczeństwo. Choć sam tak uważam, a w ostatnim rozdziale nakreślam niektóre problemy związane z wiarą, to nierozsądnie byłoby zaprzeczać, że religia bywa motywacją do wielu dobrych uczynków i aktów miłosierdzia. Jest też ukojeniem w obliczu nieuchronnych życiowych smutków oraz bodźcem do pomocy innym. W efekcie nie da się obliczyć bilansu „dobra i zła” religii.
Moja główna teza jest bardziej zawężona i według mnie łatwiejsza do obrony: rozumienie rzeczywistości (w znaczeniu umiejętności wykorzystania tego, co wiemy, do przewidzenia tego, czego nie wiemy) najlepiej osiągnąć za pomocą narzędzi oferowanych przez naukę; metody religii tego nie umożliwiają. Tę tezę potwierdzają sukcesy nauki w objaśnianiu nam wszystkich elementów świata, od najmniejszych cząstek materii po pochodzenie wszechświata – porównajmy to ze sromotną porażką religii w wyjaśnieniu czegokolwiek na temat bogów, w tym tego, czy w ogóle istnieją. Podczas gdy wszystkie badania naukowe łączy fakt, że prowadzą do rozwiązań, badania religijne prowadzą do rozłamów i powstawania niezliczonych sekt o sprzecznych i niemożliwych do pogodzenia założeniach. Dzięki naukowym prognozom możemy dziś lądować sondami kosmicznymi nie tylko na odległych planetach, ale i na odległych kometach. Możemy produkować tzw. leki projektowane, wymierzone w konkretny rodzaj raka, decydować, które szczepionki na grypę będą najprawdopodobniej najskuteczniejsze w nadchodzącym sezonie, i nareszcie odkryć, jak raz na zawsze pozbyć się plag w rodzaju polio i ospy z powierzchni Ziemi. Za to religia nie jest w stanie nawet powiedzieć nam, czy naprawdę istnieje życie po śmierci, nie wspominając już o wyjaśnieniu swojej własnej natury.
Prawdziwa szkodliwość akomodacjonizmu polega na osłabieniu naszego zmysłu rozsądku poprzez promowanie bezużytecznych metod dochodzenia do prawdy, szczególnie wiary. Jak pisze Sam Harris:
Nie chodzi o to, że my, ateiści, możemy wykazać, że religia wyrządza więcej szkody niż pożytku (chociaż uważam, że to zasadne stwierdzenie, i jak dla mnie wahadło z każdym dniem wychyla się coraz bardziej w stronę szkody). Chodzi o to, że religia pozostaje jedynym rodzajem dyskursu, który zachęca dorosłych ludzi do udawania, że wiedzą rzeczy, których w oczywisty sposób nie wiedzą i nie mogą wiedzieć. Jeśli istnieje postawa sprzeczna z nauką, to właśnie ta postawa. Wiernych zachęca się, by brali na siebie ten niewygodny ciężar fałszu i oszukiwania samych siebie, i robią to prawie wszyscy – rzecz jasna współwyznawcy, wyznawcy innych religii, a teraz zadziwiająco często również naukowcy, którzy twierdzą, że nie wyznają żadnej wiary.
Kiedy twierdzę, że nauka to jedyna droga do zdobycia wiedzy o świecie, nie nawołuję do stworzenia społeczeństwa zupełnie przez naukę zdominowanego. Większość osób rozumie przez to świat mechaniczny, wyprany z emocji, pozbawiony sztuki, literatury i ludzkiej potrzeby bycia częścią czegoś większego – potrzeby, która tak wielu przyciąga do religii. Taki świat byłby w istocie jałowy i pozbawiony radości. Chodzi mi raczej o to, że przyjęcie bardziej naukowego punktu widzenia pozwoli nam podejmować decyzje lepsze dla nas samych i dla całego społeczeństwa, ale także nada nowy blask licznym cudom nauki niedostępnym dla tych, którzy – niezgodnie z prawdą – uważają je za coś odległego i zakazanego. Cóż może być bardziej porywające od możliwości zrozumienia, skąd pochodzimy (my i inne gatunki)? To kwestia, którą badam całe moje życie. Co ważniejsze, taki świat nie oznaczałby deprecjonowania ludzkich potrzeb emocjonalnych. Sam żyję zgodnie z zasadami, które zalecam w tej książce, ale gdybyście spotkali mnie na przyjęciu, nigdy nie pomyślelibyście, że jestem naukowcem. Sztuka wywołuje u mnie takie emocje i zachwyt jak u każdej innej osoby, łatwo wzrusza mnie dobry film czy książka, i bardzo staram się pomagać tym, którym mniej poszczęściło się w życiu. Brakuje mi tylko wiary. Można spełniać wszystkie warunki emocjonalne bycia człowiekiem – z wyjątkiem pewności, że czeka nas życie po śmierci – bez przesądów religijnych.
Nie będę jednak zajmować się tu tym, jak zastąpić religię, kiedy w dużej mierze zniknie ze świata – co moim zdaniem jest nieuchronne. Rozwiązania zależą rzecz jasna od potrzeb emocjonalnych poszczególnych jednostek, a osoby zainteresowane konkretami odsyłam do doskonałej książki Philipa Kitchera, Life After Faith: The Case for Secular Humanism.
Na koniec chciałbym zaznaczyć, że nie omawiam w tej książce historycznych, ewolucyjnych i psychologicznych początków religii. Istnieją dziesiątki hipotez na temat tego, skąd wzięła się religia i dlaczego nadal ma swoich wyznawców. Niektóre powołują się na bezpośrednie adaptacje ewolucyjne, inne – na produkty uboczne cech powstałych w wyniku ewolucji, np. naszej tendencji do przypisywania wydarzeń świadomym czynnikom, a jeszcze inne – na użyteczność wiary jako spoiwa społecznego lub środka do kontroli nad innymi. Nie ma tutaj definitywnych odpowiedzi; być może zresztą nigdy ich nie otrzymamy. Aby lepiej poznać liczne świeckie teorie na temat religii, najlepiej zacząć od książek: I człowiek stworzył bogów… Jak powstała religia? Pascala Boyera i Odczarowanie. Religia jako zjawisko naturalne Daniela Dennetta.
Mój cel zostanie osiągnięty, jeśli po lekturze tej książki czytelnicy zażądają od innych podania solidnych powodów, dla których wierzą w to, co wierzą – nie tylko w sferze religijnej, ale w każdym obszarze, w którym można przedstawić dowody. Mój cel zostanie osiągnięty, jeśli ludzie zaczną wkładać tyle samo wysiłku w wybór systemu wierzeń, co w wybór lekarza rodzinnego. Mój cel zostanie osiągnięty, jeśli ludzie przestaną przyznawać szczególne upoważnienie do głoszenia prawdy o świecie i człowieku księżom, imamom i duchownym, tylko dlatego że to przywódcy religijni. A przede wszystkim mój cel zostanie osiągnięty, jeśli moi czytelnicy, słysząc, że kogoś określono mianem „człowieka wiary”, będą to postrzegać jako krytykę, a nie pochwałę.Często wspominaliśmy o mojej córce, która jesienną porą zmarła na gorączkę. Sądziłem, że to z woli Bożej, lecz panna Annie powiedziała, że to przez rury kanalizacyjne.
Alfred Tennyson
Nie prowadzimy zaciekłych sporów o to, jak pogodzić sport i religię, literaturę i religię czy biznes i religię; dziś zajmującą nas wszystkich kwestią jest zgoda pomiędzy nauką a religią. Ale dlaczego ze wszystkich ludzkich inicjatyw, które można porównać z religią, tak bardzo zajmuje nas zgoda pomiędzy nią a nauką?
Jak dla mnie odpowiedź jest oczywista. Nauka i religia – w przeciwieństwie na przykład do biznesu i religii – to konkurentki w dziedzinie odkrywania prawd o naturze. W dodatku jedynie nauka jest w stanie obalić religijne założenia na temat prawdy, co zresztą zrobiła wielokrotnie (wspomnę chociażby historie o stworzeniu świata z Księgi Rodzaju i innych religii, biblijny potop i fikcyjne wyjście Izraelitów z Egiptu). Z drugiej strony religia nie ma mocy obalania faktów ustalonych przez naukę. To współzawodnictwo oraz zdolność nauki do podważania hegemonii wiary (lecz nie na odwrót) wywołały zagorzałe dyskusje o tym, jak te dwa obszary mają się do siebie i jak osiągnąć między nimi zgodę.
Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że między nauką a religią istnieje niezgoda już od czasów, kiedy nauka zaczęła być oficjalną dziedziną, a miało to miejsce w XVI w. w Europie. Postęp naukowy zaczął się oczywiście o wiele wcześniej – w starożytnej Grecji, Chinach, Indiach i na Bliskim Wschodzie – ale nauka weszła w powszechny konflikt z religią dopiero, kiedy religia zdobyła władzę i ustaliła dogmaty niezbędne do kontrolowania społeczeństwa. Trzeba było poczekać, aż chrześcijaństwo i islam rozkwitną, a nauka wyda z siebie owoce, które zakwestionują założenia religii.
Tak więc konflikty między nauką i religią zdarzają się od pięciuset lat – nie jest to jeden stały konflikt, ale sporadyczne i pamiętne momenty publicznej wrogości. Dwa najważniejsze z nich to scysja Galileusza z kościołem zakończona skazaniem na dożywotni areszt domowy w 1632 r. za to, że odkrył heliocentryczny układ słoneczny, i tzw. małpi proces z 1925 r., obejmujący wielkie starcie pomiędzy Clarencem Darrowem a Williamem Jenningsem Bryanem o to, czy nauczyciel z liceum w Tennessee mógł opowiadać uczniom, że ludzie powstali w wyniku ewolucji (sąd orzekł, że nie). Choć oba te przypadki zostały przekłamane przez akomodacjonistycznych teologów i historyków, którzy twierdzili, że nie doszło tam tak naprawdę do konfliktu między nauką a religią – mówi się zawsze o „polityce”, „władzy” lub „osobistych niesnaskach” – to religijne podłoże tych sporów jest doskonale widoczne. Ale nawet jeśli pominiemy te dwa zdarzenia, to nadal zostaje wiele przypadków, gdy kościół potępił lub nawet opóźnił postępy naukowe. Przypadki te przytoczono w dwóch książkach, o których pokrótce wspomnę (oczywiście bywało też, że kościoły promowały postęp naukowy: przed wprowadzeniem szczepionek na ospę prawdziwą kościoły stały po obu stronach; niektóre twierdziły, że to korzystne dla społeczeństwa, a inne – że powoduje pokrzyżowanie boskich planów co do życia i śmierci).
Jednak te konflikty nie wywołały publicznej dyskusji o stosunku między nauką a religią. Stało się to w XIX w. i najprawdopodobniej powodem było opublikowanie dzieła O powstawaniu gatunków Karola Darwina. Książka ta, będąca największym pogromcą tez biblijnych, jaki kiedykolwiek został napisany, zniszczyła (choć nie celowo) całą serię założeń świętej księgi. Pokazała, że całkowicie naturalistyczne procesy – ewolucja i dobór naturalny – mogą wyjaśnić schematy w naturze, które dotychczas tłumaczono jedynie poprzez odwoływanie się do Wielkiego Projektanta.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersjiW polskim tłumaczeniu wykorzystano Biblię Tysiąclecia (Pallottinum 2014).
Shelley 1915 , s. 5.
Ingersoll 1900a, s. 133-34.
Neil deGrasse Tyson
.
Manier 2008.
Jerry A. Coyne, Ewolucja jest faktem, przeł. W. Studencki, M. Ryszkiewicz, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2009 .
Ankieta Instytutu Gallupa na temat ewolucji: Gallup 2014.
Harris 2007.
Kitcher 2014.
Boyer 2005; Dennett 2008.
Tennyson, The Village Wife . Oryginał: Fur hoffens we talkt o’ my darter es died o’ the fever at fall: / An’ I thowt ‘twur the will o’ the Lord, but Miss Annie she said it wur draains.