-
bestseller
-
promocja
Wiatr i Prawda. Seria Archiwum Burzowego Światła. Tom 5. Część 2 - ebook
Wiatr i Prawda. Seria Archiwum Burzowego Światła. Tom 5. Część 2 - ebook
Długo oczekiwana, wybuchowa kulminacja pierwszego łuku narracyjnego bestsellerowego Archiwum Burzowego Światła – arcydzieła fantasy, które sprzedało się w nakładzie ponad dziesięciu milionów egzemplarzy.
Dalinar Kholin rzucił wyzwanie złemu bogu Odium, zaś uzgodniony przez nich pojedynek czempionów ma zadecydować o przyszłości Rosharu. Świetlistym Rycerzom zostało zaledwie dziesięć dni na przygotowania – a niespodziewane wstąpienie przebiegłego i bezwzględnego Taravangiana, który zajął miejsce poprzedniego Odium, wprowadziło chaos w ich planach.
Na całym świecie trwają walki – Adolin walczy w Azirze, Sigzil i Venli na Strzaskanych Równinach, a Jasnah w Thaylenah. Były skrytobójca Szeth musi zaś oczyścić swoją ojczyznę, Shinovar, z mrocznych wpływów jednego z Niestworzonych. Towarzyszy mu Kaladin, którego czeka nowe wyzwanie – pomóc Szethowi pokonać własne demony… i
W tym samym czasie Shallan, Renarin i Rlain starają się zrozumieć tajemnicę Niestworzonej Ba-Ado-Mishram i jej związków ze zniewoleniem pieśniarzy i zabiciem przez starożytnych Świetlistych Rycerzy swoich sprenów. Dalinar i Navani szukają z kolei czegoś, co da im przewagę nad czempionem Odium, a co można znaleźć jedynie w Krainie Ducha, gdzie splatają się wspomnienia i możliwości, tworząc chaos. Los całego cosmere wisi na włosku...
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68240-70-2 |
| Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
69
Radykalna filozofia
Tak oto w pełni poznaliście moje grzechy. W pełni poznaliście również moje objawienia, jeśli można tak je określić. Umieściłem tu każdą z moich wizji. Każde doświadczenie z przeszłości, które mnie ukształtowało.
Fragment epilogu Dawcy Przysięgi, autorstwa Dalinara Kholina
Po przybyciu Nale’a Szeth stał się kimś innym. Kiedy przygotowywali się do wyruszenia, Kaladin próbował skłonić Szetha do rozmowy, ale mężczyzna odpowiadał monosylabami i głosem pozbawionym wyrazu. Przez większość ranka lecieli, ale wylądowali, by przejść pieszo resztę drogi do klasztoru Tkaczy Światła – który oznaczał połowę ich wędrówki. Szeth wciąż uważał, że podejście pieszo będzie się mniej rzucało w oczy.
Dlatego Kaladin wlókł się po ziemi z ciężkim plecakiem na ramionach. W miarę jak kierowali się na północ, okolice robiły się coraz bardziej zapylone i brudniejsze, powietrze było mniej wilgotne, a nawet noce były nieprzyjemnie ciepłe.
Rośliny tutaj bardziej przypominały… chwasty. Wąska ubita droga, którą podążali, zmieniła się w znacznie szerszy trakt. Pylisty, mimo z deszczu poprzedniego dnia. Kaladin nie umiał sobie wyobrazić, jak wyglądałby pełen ludzi i wozów.
Z determinacją podszedł do Szetha – obaj podążali za Nale’em, który kroczył przodem, wysoki i władczy. Jakimś cudem zbierał na nogach mniej pyłu niż Kaladin i najwyraźniej nie potrzebował wody ani odpoczynku, bo nie robił przerw i spodziewał się, że będą w marszu pić wodę z manierek. Wyglądał jak jasnooki, za którym wlekli się dwaj żałośni żołnierze, dźwigający wszystkie jego rzeczy.
On próbuje wzbudzić twoją złość, powiedział sobie Kaladin. Pewnie chce cię zirytować tak bardzo, żebyś porzucił Szetha, zostawiając go na jego pastwę.
Kaladin nie dał się zdenerwować.
– Daleko jeszcze? – spytał.
– Niedaleko – odparł Szeth.
– Często odwiedzałeś ten klasztor?
– Kilka razy. Tkanie Światła nie było moim ulubionym połączeniem zdolności.
– Jak to było? Szkolić się z każdym z Ostrzy? To musiało być interesujące.
Szeth wzruszył ramionami, cały czas patrzył przy tym na Nale’a. Na burze. To było tak, jakby wszystkie ich postępy zmył deszcz arcyburzy. Kaladina to dręczyło, bo teraz – kiedy zobaczył, jak bardzo Szeth potrzebuje wsparcia, jak bardzo przypomina Tiena – jego pragnienie, by mu pomóc, jeszcze wzrosło. Może aż za bardzo. Niemożność pomocy była wręcz fizycznie bolesna.
– Szeth… – zaczął znowu. – Czy możemy porozmawiać o…
– My możemy porozmawiać – odezwał się z przodu Nale. – Proszę. Słyszałem, że proponowałeś mojemu uczniowi radykalną filozofię, Wiatrowy. Chciałbym ją usłyszeć.
Kaladin zazgrzytał zębami. Jak do tej pory Nale prawie się do niego nie odzywał. Żałował, że nie potrafił lepiej zorganizować swoich myśli, bo kiedy podszedł do Nale’a – mężczyzny, który dorównywał mu wzrostem, co nie zdarzało się często – czuł się żałośnie nieprzygotowany.
– Proszę – powiedział Nale, wciąż krocząc z rękami założonymi za plecami. – Opowiedz mi o swoich ideach, śmiertelniku.
Kaladin rozejrzał się, by sprawdzić, czy Syl wróciła już ze zwiadu, ale nie było jej.
– Myślę, że to całe wasze „przestrzegaj prawa” jest absurdalne.
– Jesteś anarchistą? – spytał Nale idealnie spokojnym głosem. – Chcesz obalić prawo i społeczeństwo i obrócić je w pył?
– Nie. Ale nie uważam też, że należy oddawać im cześć. Każdą zasadę należy od czasu do czasu złamać.
– Ach tak? Jak o tym decydujemy? Oraz, co ważniejsze, kto o tym decyduje?
– To zależy.
– Od czego? Czy każdy morderca nie może powiedzieć „W moim przypadku tę zasadę należało złamać?”. Każdy pragnął kiedyś złamać prawo, ale jeśli jest właściwe, by jedna osoba go przestrzegała, to podobnie jest właściwe, by wszyscy go przestrzegali. Sam wielki moralista Nohadon zwrócił uwagę na potrzebę takich zasad w społeczeństwie. Chciałbyś mu zaprzeczyć?
– Nie spieram się z nim. Nie chcę się nawet spierać z tobą. Po prostu uważam, że Szeth powinien myśleć nieco bardziej samodzielnie.
– Ja sądzę, że on myśli samodzielnie. Po prostu wybrał odpowiedzi, które tobie się nie podobają. Dlaczego ci wszyscy zwolennicy „samodzielnego myślenia” przyjmują jedynie odpowiedzi, których sami pragną? Każdy, który się z nimi zgadza, jest wolnomyślicielem. A każdy, który nie? Ależ musiał zostać oślepiony przez opresyjne normy społeczne albo jest marionetką, która tańczy, jak każą jej ci, którzy nad nim panują, ku ich niegodziwej radości.
Beznamiętny sposób, w jaki mówił, monotonnie, poza od czasu do czasu zaakcentowaniem pojedynczego słowa, wytrącał Kaladina z równowagi.
– Posłuchaj, czy moglibyśmy porozmawiać o Szecie?
– Rozmawiamy o Szecie. A ty unikasz odpowiedzi na pytania. Uważasz, że ludzie powinni przestrzegać prawa?
– Zasadniczo tak. Ale prawo nie jest doskonałe, zostało stworzone przez grupę ludzi takich jak my.
– Ale to wszystko, co mamy. Prawo to nasze najlepsze wytyczne, jak zachowywać się moralnie w społeczeństwie.
– Aha, ale nie w taki sposób przedstawiasz to Szethowi, prawda? – Kaladin obejrzał się na drugiego mężczyznę, który podążał za nimi. Milczał, ale widać było, że słucha bardzo uważnie. – Nie jako „wytyczne, jak zachowywać się moralnie”, tylko jako ideał, któremu należy się całkowicie oddać. To jedna z jego przysiąg!
– Przysięga dotyczy znalezienia kompasu moralnego. On wybrał osobę. Uważam jego wybór za wątpliwy, ale ta decyzja została przyjęta i uszanowana.
– Nadal wydaje mi się, że tak naprawdę oddajecie cześć prawu.
– A czemu mielibyśmy tego nie robić? Nic nie zbliża śmiertelników tak bardzo do boskości, jak tworzenie kodeksów, by stać się lepszymi.
– Ja… nie wierzę w to. Dla mnie prawo było gorsze, a nie tylko pełne wad. Pozwoliło, by koszmarny człowiek porwał mojego brata i wysłał go na wojnę, na śmierć. I choć to, w jaki sposób uczyniono ze mnie niewolnika, najprawdopodobniej było niezgodne z alethyjskim prawem, to to, co Sadeas zrobił z moimi przyjaciółmi, tworząc z nas drużyny mostowych i posyłając nas na śmierć na Strzaskanych Równinach, było całkowicie zgodne z prawem i absolutnie naganne. Prawo może być, i często bywa, bardzo niedoskonałe.
Nale pokręcił głową.
– A co je zastępuje?
– Może ludzka przyzwoitość?
– Która znajduje zastosowanie nieregularnie. Prawo nie naprawi całego zła, ale próbuje… i może cierpiałeś, ale bez prawa cierpiałbyś bardziej. Bo ludziom nie można zaufać, że będą przyzwoici, Burzą Błogosławiony. Powinieneś być tego świadomy bardziej niż inni. Jak się nauczyłem, nawet mój własny punkt widzenia bywa niedoskonały. Prawo jednak tworzono przez tysiąclecia, przekazywano z pokolenia na pokolenie, dopracowywano i udoskonalano.
– Poza tymi prawami, które powstały pod wpływem kaprysu jakiegoś głupiego władcy. Czyli większości z nich.
– Dlaczego zakładasz, że jesteś mądrzejszy od tego, który stworzył prawo? Z tego, co mówi mi spren, nie znasz odpowiedzi… nie proponujesz lepszej drogi. Jedynie niszczysz tę, która została zaproponowana.
– Ale…
– Powtórzę, czego od niego oczekujesz? Poza tym, że ma „myśleć samodzielnie”? Czy masz coś, co zastąpi jego ideał?
– Uważam, że w ogóle nie powinien go mieć!
– Czyli chcesz zastąpić coś wspaniałego niczym. Prawdziwy cel każdego rewolucjonisty. Zburzyć, rozerwać, zniszczyć. Nie masz filozofii, którą cenisz, dlatego pragniesz zepsuć tę, którą mają inni, bo zazdrościsz im, że znają odpowiedzi. Cóż, ja mam odpowiedzi – stwierdził Nale. – Odpowiedzią jest zaufanie prawu, bo wtedy przynajmniej masz kompas moralny. Idee ludzi są słabe, podobnie jak ich serca. Dlatego wybieramy coś większego.
– Ale prawo to idee ludzi!
– Nie. I tu się mylisz. Te prawa są lepsze od zwykłych idei ludzi.
– Ale właśnie się zgodziłeś, że są przemyśleniami ludzi!
– Wcale nie. Powiedz mi, czy wiesz, skąd wzięły się prawa tej krainy?
Ten mężczyzna… w jego argumentacji było tak wiele luk, a on po prostu je ignorował. Nale powiedział, że jest niedoskonały, a później ogłosił, że zna odpowiedzi. Mimo to Szeth słuchał – jeśli Nale nie dostrzegał problemów, może Szethowi się to uda.
– Wiatrowy? – powtórzył Nale. – Skąd się wzięło prawo tej krainy? Wiesz?
– Może… to były spreny? – zgadywał Kaladin.
– Ha! Czyli rzeczywiście twoja argumentacja opiera się na niewiedzy. Pozwól, że ci wyjaśnię.
Kaladin czuł, że to pułapka, podobnie jak na polu bitwy wyczuwał zwód. Niestety nie był filozofem i nie umiał znaleźć sposobu, by uniknąć tego, co zaplanował Nale. Dlatego zachował milczenie.
Nale szerokim gestem uniósł ręce na boki, obejmując nimi brązowo-zielone trawy sięgające im do pół uda, wśród których wyrastały pędy ogromnych kwiatów wysokości człowieka – o sztywnych, przypominających skorupę pędach i żółtych płatkach otaczających brązowy środek podobny do oka.
– Ta ziemia była naszym pierwszym domem na tym świecie – mówił dalej Nale. – Kolebką ludzkości, w której powstały nasze pierwsze prawa. Nie stworzyły ich spreny ani ludzie, lecz sam Bóg i monarcha, którego wybrał, Jezrien, Król Heroldów i Herold Królów. Mój wróg, a później mój bliski przyjaciel. Boskie pochodzenie to podstawa prawa w Shinovarze, Kaladinie Burzą Błogosławiony. To próbujesz podkopać.
– Ale… chwileczkę. W takim razie dlaczego Shinowie oddają cześć sprenom?
– Sprenom? Masz na myśli dosłowne fragmenty boskości?
– Tak, Syl to powtarza, ale… to znaczy… – Zmarszczył czoło. – To naprawdę nie ma sensu. Jak wy, Heroldowie, w ogóle znaleźliście ten świat?
– Podążaliśmy za świętymi tonami Rosharu. Sięgnęliśmy poprzez moc Przenoszenia… Ishar był niegdyś mistrzem tej sztuki. Ja również miałem pewien talent. – Na jego twarzy na chwilę pojawiła się tęsknota. – Słyszałem je… pieśni nowego świata, świeżego i żywego. Zachęcający rytm…
– Dobrze. Ale czy spreny były w to zaangażowane? To miejsce czasem do mnie przemawia. Sama Wiatr.
– Zignoruj to. Echa boga, który dawno zginął i odszedł.
– Ale…
– Zboczyliśmy z tematu. Powiedz mi, obaliłbyś cały system rządów w Shinovarze?
– Co? Oczywiście, że nie.
– Jak zareagowałbyś, gdyby inny zakon Świetlistych przyszedł i zasugerował, że wasze przysięgi, że będziecie chronić, są głupie?
– Posłuchaj. – Kaladin uniósł ręce z narastającą frustracją. – To mu nie pomaga. To, co robisz, sprawia ból Szethowi. Nie argumentuję jak uczony, Nale. Ale to nie pomaga. Jest zepsute. On potrzebuje pomocy, współczucia, a ty go mu nie dajesz.
– On jest bardziej uszkodzony niż większość. – Nale zatrzymał się na drodze i spojrzał Kaladinowi w oczy. – Ty przyłożyłeś do tego rękę. Wiesz, kto go podniósł z ziemi tamtego dnia, kiedy zostawiłeś go, żeby umarł w burzy, Kaladinie Burzą Błogosławiony? Gdzie było wtedy twoje współczucie?
Kiedy tak stali i patrzyli sobie w oczy, przeleciał między nimi podmuch wiatru.
– On próbował wtedy zabić Dalinara – stwierdził Kaladin.
– Teraz więc ukrywasz się za prawem i rozkazami, które dostałeś? – Nale odwrócił się w stronę Szetha. – Jesteś gotów?
– Tak – odparł Szeth.
– Chwileczkę. Gotów na co? – spytał Kaladin.
– Klasztor Tkaczy Światła – wyjaśnił Nale. – Gdzie weźmie Ostrze do ręki i pokona Niosącego Honor.
Kaladin zmarszczył czoło i rozejrzał się po okolicy, którą wypełniały pylista ziemia i zbyt wysokie kwiaty. Musieli się cofnąć po tym, jak poprzedniego wieczoru odwiedzili drugi pusty klasztor. Teraz wydawało mu się, że znajdowali się gdzieś w środku zachodniej części Shinovaru. W pobliżu gór, które graniczyły z zachodnim oceanem. Z… jak Szeth go nazwał? „Wielkim oceanem”? Nie, to brzmiało śmiesznie. Ale to było coś podobnego.
Te zachodnie góry były niższe niż te na wschodzie Shinovaru, pozbawione śniegu, i miały więcej spłaszczonych wierzchołków niż ostrych szczytów. Upał sprawił, że Kaladin lepił się od potu, kiedy uniósł rękę do oczu i się rozejrzał.
– Nie widzę go – stwierdził.
– Jest przed nami, ukryty wśród krajobrazu – wyjaśnił Nale. – Sądziłeś, że klasztor Tkaczy Światła da się łatwo zauważyć?
Kaladin zarumienił się i spojrzał na Szetha ze świadomością, że jego argumenty zawiodły. Szeth skręcił z drogi i ruszył o wiele węższą ścieżką w bok. Nie patrzył Kaladinowi w oczy.
To było nieuczciwe, że przekonanie kogoś zależało nie od siły argumentów, lecz od siły argumentującego. Kaladina zawsze to złościło, ale ponownie, brakowało mu elokwencji, by wyjaśnić, dlaczego. Zatem tylko gotował się w środku, kiedy Szeth znów sięgnął po broń i – wbrew temu, czego rzeczywiście pragnął – ponownie ruszył zabijać.
* * *
Jasnah opuściła naradę na temat strategii obrony Thaylenah przepełniona dręczącym niepokojem, choć jego podstawowa przyczyna jej umykała. Przynajmniej jej ubiór spełnił swoją rolę. Mundur miał pewne elementy dostosowane do jej płci, dopasowaną górę i zapinany pod szyją płaszcz, długi zarówno z przodu, jak i z tyłu, przez co układał się trochę jak spódnica, ukrywając spodnie i ciężkie buty. Do tego rękawiczki i cały strój nie utrudniał jej walki.
Stała się wzorem dla wielu kobiet Świetlistych i musiała być świadoma tego – przez cały czas – że jest obserwowana. Oczywiście to zawsze była prawda – ale teraz przynajmniej niektórzy traktowali ją jako pozytywny przykład.
– Przygotowania – szepnął jej do ucha Kość Słoniowa. – One są dobre, Jasnah. Obrona jest. – Jak to często robił, siedział na jej kolczyku, specjalnie dla niego nosiła duże z morskich muszli.
Za nią inni generałowie i admirałowie opuścili salę narad, rozmawiając między sobą. Po całym dniu planowania obrony Thaylen nastroje były dobre. Skalni Strażnicy sądzili, że uda im się ukryć w zatoce kamienne kolce, które mogły rozerwać kadłuby i zatopić statki. Dodatkowo artifabrianki znalazły sposób na Istoty z Głębin – fabriale, które identyfikowały zbliżających się Stopionych. Ostrzegłyby ich wcześniej, gdyby wróg spróbował przypuścić atak z zaskoczenia przez kamień.
Brama Przysięgi została całkowicie zamknięta, a Tkacze Światła pełnili straż w Cieniomorzu, ukryci za pomocą swoich mocy. Wiatrowi patrolowali w powietrzu, a ogromne arbalety wycelowano w niebo, by zrzucały z niego Istoty z Niebios. Tego ranka przybyła specjalna przesyłka – kilka klejnotów cennego anty-Pustkowego Światła, które mogło na zawsze zakończyć życie Stopionego.
Thaylenah było przygotowane najlepiej, jak to możliwe – kupieckie miasto stało się jedną wielką fortecą. Ze względu na wysokie klify z jednej strony – i brak przyczółku, który umożliwiałby dotarcie na wzniesienia za nimi – zdobycie portu byłoby koszmarem.
O czym wrogowie wiedzieli.
A i tak przybywali.
Jasnah dotarła do otwartego okna, dzięki któremu mogła spojrzeć na miasto z najwyższego poziomu. Niegdyś mogłaby uznać to miejsce za odprężające, ze względu na ten niebieski, migoczący ocean i rześkie południowe powietrze. Tego dnia czuła się zniechęcona. Bo w głębi duszy wiedziała, że przegapili coś kluczowego.
– Jasnah? – szepnął Kość Słoniowa z jej prawego ucha. – Co jest?
– Sama chciałabym wiedzieć – szepnęła. – Kryje się tu tajemnica, której generałowie i admirałowie nie dostrzegają.
Spren rozważył jej wyjaśnienie, co było jedną z przyczyn, dlaczego tworzyli tak doskonałą parę. Jako atramentospren miał tendencję do skupiania się na teraźniejszości – sytuacji takiej, jaką była. Była to skłonność, nie coś absolutnego, ale odkrył, że ocena aktualnej sytuacji dawała największą szansę na rozwiązanie problemu.
Jasnah z kolei miała tendencję do skupiania się na wszystkim poza teraźniejszością. Zrozumienie przeszłości i jej wpływu na przyszłość było jej powołaniem jako Veristitalianki – jedynej grupy uczonych, które przyjęły ją jako młodą kobietę, podczas gdy wszystkie inne uważały jej herezję za powodującą zbyt wielkie konflikty. Przeszłość i przyszłość były poślubione, ale czasami, kiedy za bardzo skupiła się na nich, oddalała się od teraz.
– Jasnah, niepokoisz się, że to, co postrzegamy, nie jest prawdą – powiedział Kość Słoniowa. – Że inna rzeczywistość jest. – Tak. Nie jestem specjalistką od taktyki, ale zgadzam się z tym, co mówią generałowie, Świetliści i admirałowie. Miasto jest nie do zdobycia. Więc…
– Więc martwisz się, że się mylimy… – Spren zastanawiał się przez chwilę. – Może tym, kogo potrzebują, nie jest kolejny generał, Jasnah. Może tym razem potrzebują uczonej.
Od razu zrobiło jej się głupio. Jeśli miała udowodnić swoją wartość tej grupie, to nie dzięki swojej przenikliwości taktycznej. Na wojskowej strategii znała się lepiej od przeciętnego człowieka, ale zgromadzeni na sali zaliczali się do najlepszych na świecie. Musiałaby spędzić lata na nauce, nim mogłaby im dorównać.
Ale jeśli miała rację, to był problem logiczny, nie wojskowy. Jak Odium miałby zniszczyć niezniszczalne miasto?
Potrzebowała papieru i spokojnego miejsca, by pomyśleć.
Natychmiast.70. Współzawodnictwo iluzji
70
Współzawodnictwo iluzji
Oba zawierają tyle szczegółów, ile udało mi się przypomnieć. Moje życie. Moje rządy. Mój smutek. Moja chwała.
Fragment epilogu Dawcy Przysięgi, autorstwa Dalinara Kholina
Szeth nie czuł szczególnej bliskości z Tkaczami Światła. Choć szkolił się w ich sztukach, bo takie były wymagania, nie mógł znieść, że robili sobie żarty z prawdy, zasadniczo oddawali cześć kłamstwom.
Idąc ostatnim odcinkiem ścieżki do klasztoru, zaczął się jednak zastanawiać. Wyobrażał sobie Tkaczy Światła jako dziwne istoty, które obracały prawdę w cokolwiek, czym chciały, żeby była. Ale może przeobrażanie prawdy w to, czym chciało się, żeby była, nie stanowiło jedynie cechy kłamców, lecz wszystkich istot ludzkich.
Ta węższa ścieżka odchodząca od głównej drogi prowadziła w dół łagodnego zbocza. Szedł nią razem z Ninem – albo Nale’em, jak sam o sobie mówił – a Kaladin i Sylphrena podążali za nimi. Szeth czuł się samotny. Jego spren przestał się do niego odzywać, z wyjątkiem wydawania poleceń. Krew Nocy całymi dniami rozmawiał z Ostrzami Honoru. Kaladin i Nale się kłócili. Czy obchodził ich Szeth, czy jedynie udowodnienie, że ten drugi się myli? Czy odważy się myśleć w taki sposób o świętej istocie w rodzaju Nina-syna-Boga?
Szeth obejrzał się przez ramię na dwóch mężczyzn. Mundur niebieski i czarny. Mężczyzna, który zostawił go na śmierć, i mężczyzna, który go ocalił. Mężczyzna, który twierdził, że Szeth go obchodzi, i ten, którego obchodziło jedynie prawo. Był trochę zły na nich obu, że ciągnęli go w przeciwne strony.
Może to również po prostu było życie. Bycie przeciąganym między dwiema częściowymi prawdami. Sivi tak bardzo starała się skłonić go, żeby to zaakceptował, a on zawsze się opierał. Bo jeśli w życiu chodziło o częściowe prawdy na równi z całkowitymi, to wszystkie inne aspekty jego istnienia stawały się skrajnie chaotyczne.
Bardzo tęsknił za słodkimi, czystymi prawdami ścieżki Nina. Nawet jeżeli wymagały od niego, by zabijał.
Szeth? Głos Krwi Nocy. Dobrze się czujesz?
– Mieczu-nimi? – szepnął Szeth, przesuwając wiązkę mieczy na plecach. Niósł połowę, a Kaladin drugą, przytroczoną do plecaka. Były ciężkie, lżejsze, niż powinny, ale ich waga nie była nieistotna. – Nie musisz się martwić.
Ja tylko… coś od ciebie poczułem.
– Poczułeś? Jak możesz poczuć to, co ja?
Nie wiem. Czuję się bliski tobie. Ty cierpisz.
– Zawsze cierpię.
To nie powinno… sobie pójść? Ludzkie cierpienia łagodnieją, prawda?
– Bardzo bym chciał, żeby tak było, mieczu-nimi. Ale wydaje mi się, że nie zasługuję na taki spokój.
Powiedziałeś, że już nie będziesz zabijał.
– Tego również bym chciał.
Szeth skręcił w prawo i zaczął schodzić po stopniach ukrytych wśród pagórkowatego brązowego krajobrazu. Schody, wybudowane z kłód i pali wbitych w ziemię, zużyte przez czas i stopy, prowadziły do wąskiego wąwozu w miejscu, gdzie stykały się dwa wzgórza, a między nimi płynął strumień.
Szeth? – spytał miecz. Jesteś złym człowiekiem?
– Dlaczego pytasz? – szepnął. – Wcześniej powiedziałeś, że jesteś pewien, że nie jestem.
No tak, słuchałem. Co więcej, próbowałem sobie przypomnieć, co czasem jest trudne. Mówisz o brzemionach, które dźwigasz. Ludziach, których zabiłeś. Niewinnych, tak mówisz. A… zabijanie niewinnych jest złe. Prawda?
– Tak.
Ale kiedy uratowałeś Dalinara i Świetlistych, to było dobre, prawda?
– Mam taką nadzieję.
Zostałem stworzony i dano mi prosty cel. Niszczyć zło. Pomyślałem, że znajdę ludzi, którzy są źli, i zniszczę ich. Tego chce Nale, prawda? Podzielić ludzi na grupy. Źli. Nie źli.
– To za proste, nawet dla jego filozofii – szepnął Szeth, kiedy dotarł na dół schodów. – On wskazuje, że wszyscy są czasem dobrzy, a czasem źli. Nie da się nas podzielić na te dwie grupy, zatem potrzebujemy wskazówek.
Czy odróżnienie dobra od zła nie powinno być łatwe?
– Wszyscy udajemy, że tak jest. Ale gdyby tak było, nie byłoby między nami takiej niezgody. – Szeth wszedł do wąwozu, strumyk ciurkał po jego prawej stronie. – Niemal wszyscy zgadzamy się w podstawowych kwestiach. Zabicie niewinnego jest złe. Ale jeśli dzięki temu ocali się trzech niewinnych? A jeśli jest się narzędziem, postępującym zgodnie z tym, co uważało się za nadrzędne prawo? A jeśli podjęło się dobre działanie, które się nie powiodło, i zginęli niewinni?
Wydaje się, że to rzadkie przypadki.
– Gdyby tylko tak było, mieczu-nimi. Gdyby tylko.
Wąwóz otworzył się, ukazując klasztor. Był częściowo wykuty w skałach, a jego kamienną fasadę poplamiła kapiąca z góry woda. Szeth widział rozpadliny na Strzaskanych Równinach i to miejsce było zupełnie inne. Przede wszystkim otwarte w stronę nieba. I choć płynący środkiem strumień dodawał nieco żyzności – pozwalając wyrosnąć niedużym drzewom – wąwozu, w przeciwieństwie do rozpadlin, nie wypełniały tak liczne i zdeterminowane rośliny.
To był cichy, refleksyjny zakątek wietrznej krainy. Szeth przyglądał się i martwił. Nie tylko z powodu swoich wcześniejszych niepokojów, ale ze względu na Głos. Wiedział, że w końcu będzie musiał stawić mu czoło. Sądził, że zmniejszenie jego wpływu na ojczyznę, poprzez zabijanie Niosących Honor, było dobrym sposobem. Ale kiedy te bitwy się skończą, co wtedy?
Mógł walczyć z jednym z Niestworzonych? Dalinarowi się to nie udało. Musiał pokonać go siłą woli, stawiając opór pokusie Dreszczu – ale również, jak opisał w swojej książce, przyznając się do tego, co ich łączyło. Czy Szetha czekało coś podobnego?
Nie wiedział. Dlatego zamierzał zrobić to, co mógł – a to oznaczało oczyszczenie tej ziemi. Ruszył w stronę klasztoru, który otaczało – zamiast miasta czy nawet garnizonu – tylko kilka domów dla pomocników i służby. Sprawdził je i okazało się, że wszystkie były puste.
Wychodząc z jednego z nich, minął Kaladina i Nina.
– Szeth – powiedział Kaladin, próbując złapać go za ramię. – Musi istnieć inny sposób.
Szeth zatrzymał się i pozwolił, by Kaladin go chwycił – a wtedy mężczyzna poczuł się głupio, bo od razu go puścił.
– Nie pytam, czy jest inny sposób – stwierdził Szeth. – Robię to, co jest wymagane.
Zdjął torbę z mieczami i podał ją Kaladinowi, a później przywołał swoje Ostrze i wkroczył do klasztoru.
Kaladin podszedł do wejścia, by go obserwować, ale Nin złapał go za ramię.
– On musi wypełnić pielgrzymkę bez twojej pomocy, Wiatrowy – powiedział Herold. – Nie wtrącaj się.
Wnętrze klasztoru było ciemniejsze niż inne. Oświetlenie zapewniał jedynie świetlik w dachu wielkiej sali, wysokiej na trzy kondygnacje. Kolumna słonecznego blasku padała na grupę trzydziestu kobiet stojących w szeregach – a każda z nich miała tę samą twarz.
Szeth zatrzymał się z Ostrzem Odprysku w ręku. Czekał.
– Mech-syn-Kowala?! – zawołał. – Ja… nie będę z tobą walczył, jeśli nie muszę.
– W takim razie nie powinieneś tu wchodzić. – Głos Mchu odbijał się echem z głębi sali. – Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę, Szeth. Tęsknię za starymi czasami.
Szeth z wahaniem zrobił krok do przodu. Te rzędy ludzi nosiły takie same kolorowe suknie. Wyglądały jak…
Jak Herold, pomyślał. Shush-córka-Boga, Tkaczka Światła.
Tak. Poznał ją w rzeczywistości, a to był jej przybliżony obraz. To nie było trzydzieści kobiet, lecz trzydzieści iluzji patronki klasztoru.
Trzymając się skraju sali, gdzie było ciemniej, Szeth skradał się, podchodząc bliżej. Każda z iluzji wyglądała identycznie. Wszystkie stały nieruchomo i patrzyły na niego.
– Pokaż się, Mech – powiedział Szeth.
– Zrobiłem to. – Głos mężczyzny dochodził z szeregów iluzorycznych kobiet.
Szeth obserwował twarze tych stojących najbliżej i one nie mówiły. Ale… uzdolniony Tkacz Światła potrafił zniekształcać i zaginać powietrze, by stworzyć dźwięk.
– Ukrywam się przed tobą, w tym świetle, jako jedna z wersji Shush.
– Nie możemy po prostu się pojedynkować?
– Pojedynkować? – powtórzył Mech ze śmiechem. – Myślisz, że miałbym jakiekolwiek szanse, Szeth?
Szeth wciąż szedł wokół kręgu światła.
– Wiesz, że nie kładziemy dużego nacisku na walkę – mówił dalej Mech.
To była prawda. Czasami Tkacza Światła wybierano przez współzawodnictwo iluzji – choć jeśli któryś był tak uparty jak poprzednik Mchu, walka na miecze stawała się koniecznością. Niosącego Honor Kowala Więzi również wybierano nietypowo, w głosowaniu.
– Czyli zamiast pojedynku jest gra?! – zawołał Szeth. – Jedna z twoich śmiesznych zgadywanek?
– Moja rola kończy się, kiedy wybierzesz jedną z moich postaci, by ją zabić – powiedział Mech. – Niemal wszystkie ze stojących przed tobą iluzji są niedoskonałe. Jedna jest mną, ukrytym pod twarzą, która za to jest doskonała. Dwadzieścia dziewięć ze stojących tutaj jest nieszkodliwych, jedna ze stojących tutaj jest śmiertelnie niebezpieczna. Nie możesz dotykać iluzji, a one nie odpowiedzą na twoje pytania. Aby zwyciężyć w tej próbie, musisz wybrać wersję mnie, przebić jej oko Ostrzem i zabić mnie. Następnie musisz uciec z mojego klasztoru z moim Ostrzem. Jeśli zaatakujesz niewłaściwą iluzję, przegrasz. Jeśli dotkniesz ich w jakikolwiek sposób, przegrasz. Jeśli zawiedziesz, twoja pielgrzymka się skończy i zostaniesz uznany za niegodnego wysokiej pozycji, do której dążysz. Jeśli uda ci się zdobyć moje Ostrze, będziesz godny. To twoja prawdziwa próba, Szeth-synu-Neturo. Odzywam się do ciebie po raz ostatni. Wybieraj ostrożnie.
Szeth westchnął i na razie odesłał Ostrze Odprysku. Ufał swoim umiejętnościom walki Ostrzem przeciwko każdemu poza Heroldem, ale umysłowi? On… mu nie ufał. Nie z tymi głosami w kątach.
I tak musiał dać z siebie wszystko. Bo tego od niego wymagano, a on robił to, czego od niego wymagano.
* * *
Venli szła przodem przez rozpadliny Strzaskanych Równin i prowadziła dwadzieścioro ze swoich rodaków – i kilka przepastnych bestii idących dalej za nimi – w stronę ukrytej pieśni, którą dopiero zaczynała słyszeć.
Weszli do rozpadlin od wschodu, sposobem, jakiego nie wykorzystywała nigdy wcześniej. W przeszłości, w dzieciństwie, zawsze dostawała się do rozpadlin, wskakując do nich z góry lub schodząc po ścianie – zazwyczaj podążała wtedy za Eshonai z jakąś dziecinną misją. Wspominała te dni z uśmiechem. Zanim zaczęła zazdrościć siostrze, zanim znalazła się w potrzasku, zmuszona zapamiętywać pieśni, podczas gdy jej siostra marnowała czas.
Dostroiła się do Pokoju. Nie tak powinna o tym myśleć, prawda?
Venli zatrzymała się na rozgałęzieniu, by spojrzeć na rodaków, którzy podążali za nią. W grupie było kilkoro z jej towarzyszy z Urithiru, którzy odeszli razem z nią – Dul, Mazish i Shumin. Była również większa grupa pierwotnych słuchaczy, a na końcu Leshwi i jej Istoty z Niebios. Rozpadliną płynął spokojny strumień, który przez większość czasu dawało się ominąć, idąc wzdłuż ściany. W miarę zbliżania się do burzy nurt najpewniej przyśpieszy, ale Venli miała nadzieję, ze nie zostaną zmuszeni do wyjścia z rozpadlin. Wieczna Burza nie zrzucała tyle deszczu, co zwykle arcyburze.
Obróciła się i przeszła przez stado życiosprenów, mijając kamień w kształcie gałęzi drzewa. Samotny patyk został odłamany przez wiatr i skończył tutaj – gdzie w swoim czasie pokryła go warstwa kremu. Takie kształty zwykle były puste w środku – gdyby na niego nadepnęła, zmiażdżyłaby go, bo pierwotne drewno zbutwiało, pozostawiając tylko tę skorupę.
Myśli w podobny sposób obracały się czasem w kamień. We wspomnieniach była „zmuszona”, by siedzieć i się uczyć – ale w jakim stopniu była to prawda? Ćwiczyła, bo uwielbiała pieśni, uwielbiała się uczyć i uwielbiała spędzać czas z matką. Jej niechęć wynikała z faktu, że nie czuła się doceniania, nie z samej pracy.
A siostra? Jej siostra robiła to, czego oczekiwał ich lud, nawet jeśli sama Venli tego nie dostrzegała. Pielęgnowanie tego nasienia niechęci było jak wzięcie patyka i pokrycie go kremem – jeśli nie będzie ostrożna, prawda zgnije w środku. I zostaną jej puste kłamstwa.
W zamian przywołała inne wspomnienia – pięknych wieczorów, kiedy śpiewała Eshonai to, czego się nauczyła, obie patrzyły na Strzaskane Równiny i śmiały się razem. W duchu dostroiła się do Pokoju, a później Podziwu. Znajdowała się we wspaniałym miejscu. Powinna nacieszyć się tą rozpadliną i jej pełnym życia środowiskiem.
Gęste, wilgotne powietrze kojarzyło się jej z zapachem herbaty, pełnym pary i woni ziół. Zbocza rozpadliny pokrywały pnącza, a łupkokora miała setki jaskrawych odcieni. Po prawej widziała żółtą, w kształcie wachlarza, wyrastającą ze ściany i przypominającą książkę, której kartki ktoś przerzucał.
U jej stóp kremliki śmigały wśród lasów, które im samym musiały wydawać się ogromne, ale dla Venli każdy był jak niewielka diorama. Taka jak dzieła Kunony, w których każdy kamyczek i malutka roślinka miały swoje starannie wybrane miejsce.
Kunonę… zabiły narodziny Wiecznej Burzy. Venli spojrzała na ciemne niebo, widoczne przez szczelinę na szczycie rozpadliny, wysoko na górze. Czerwone rozbłyski odbijały się od chmur. Kierując się w głąb, wchodzili do jej królestwa.
Nadal słyszała ten rytm dochodzący z pewnej odległości. Ten, za którym podążała. Im bardziej się zbliżali, tym wyraźniej Venli słyszała ton – nieco fałszywy, z chaotycznym rytmem. Po jej prawej na bulwiastym liściu siedział fioletowy kremlik. Wydawało się, że ją obserwuje, więc zanuciła w jego stronę szczęśliwy rytm.
Wkrótce Thude podszedł do niej, trzymając w ręku klejnot jako źródło światła. Jego stopa zmiażdżyła z cichym trzaskiem zbutwiały konar – prąd poniósł kawałki w stronę reszty grupy.
– Venli – odezwał się z Niepokojem. – Jesteś pewna, że idziemy we właściwą stronę? Tam jest Wieczna Burza.
– Najpewniej zatrzymała się w miejscu. On robił to już wcześniej, przenosił burzę tam, gdzie chciał, by się znajdowała, by przerazić ludzi i ich zdominować. – Venli się zawahała. – Tu trwa bitwa, Thude. Ludzie i pieśniarze walczą o Narak. Mówiłam ci, co wysłał mi Rlain? O umowie, którą ludzki król zawarł z Odium, i dziwnych warunkach, które pozwolą im zachować to, co zdobędą przez te dziesięć dni?
– Tak wiele przelanej krwi o jałowy obszar pełen połamanych skał – szepnął Thude z żałobą w głosie. – Ludzie spędzili wiele lat, mordując tam słuchaczy, a teraz inni znów się o niego zabijają.
Zanuciła ze Stratą i… uświadomiła sobie, jakie to smutne, że on stał się tak poważny. To była częściowo jej wina.
Głównie jej wina.
– Przepraszam, Thude – szepnęła. – Za wszystko.
– Ciągle myślę, że może ona jakimś sposobem przeżyła, Venli. Że pewnego dnia Eshonai znów wejdzie do naszego obozu. Kiedy ty wróciłaś… myślałem… myślałem, że to ona. Przez chwilę. Czy to głupota z mojej strony?
– Nadzieja nie jest głupia… – Skrzywiła się. – Tyle że, Thude… widziałam trupa Eshonai. Przepraszam. Powinnam była o tym wspomnieć. Ale wiesz, że Nuta była najpierw jej sprenem.
Spojrzał na nią i zanucił z Wdzięcznością. Chciał, żeby wyjaśniła.
– Po tym, jak moja siostra zginęła, zostałam wysłana z Demidem po jej Odpryski. Thude, Odium ona nie obchodziła. Była dla niego do wykorzystania i wyrzucenia. Myślę, że wtedy zaczęłam się zmieniać. Tamtego dnia, kiedy ją znaleźliśmy, a ja uświadomiłam sobie, że innych obchodziła tylko jej zbroja…
Nuta zanuciła w jej wnętrzu. Uspokajająco. I dodała coś interesującego.
– Thude, Nuta mówi, że Eshonai nie była jego, kiedy umarła. Wyrwała się – powiedziała Venli.
– Była w burzoformie. Czy to w ogóle możliwe?
– Mnie się udało, ale jedynie z pomocą Nuty. Nuta mówi… Eshonai też to zrobiła. Wyrzuciła go z umysłu i była sobą, kiedy umarła. Możemy z nim walczyć.
Za szeregiem słuchaczy widziała jeden z większych cieni poruszających się w rozpadlinach. Nalegały, by im towarzyszyć. Pięć przepastnych bestii, wśród nich ta, którą wszyscy nazywali Chmurą Burzową, ich przywódca. Lub też to on jako pierwszy postanowił z nimi nie walczyć – a kiedy największy i najbardziej niebezpieczny z nich wszystkich uznał, że małe stworzonka na Strzaskanych Równinach go pokonały, pozostali poszli za jego przykładem.
– Może uda nam się coś zrobić z walką, która trwa przed nami, Thude – powiedziała Venli. – Może powinniśmy do niej dołączyć, jak zasugerowałam wcześniej.
– Nie.
Uniosła klejnot, by oświetlić jego twarz.
– Venli, nie będziemy walczyć. Postanowiłem znów ci zaufać, ale nie jesteś naszą przywódczynią. Jest nas zaledwie tysiąc dorosłych. Przepastnych bestii znacznie mniej. Nie więcej niż sto osobników? Mam wrażenie, że ich liczba szybko maleje. Jeśli zbyt wiele z nich zginie, będą miały problemy z rozmnażaniem. Nie zaangażujemy się w tę walkę.
– Nasza liczebność to moja wina. Gdybym nie…
– Venli, sam nie wierzę, że to mówię, ale… daj spokój. Wszyscy żałujemy tego, co się wydarzyło. Ale… zły bóg był zdecydowany nas zniszczyć. Próbuję nie czuć do ciebie nienawiści. Obojgu nam pomoże, jeśli będziemy żyć dalej.
Westchnęła, ale on miał rację – zarówno jeśli chodziło o nią, jak i o powstrzymanie się od walki. Wątpiła, by w ogóle jej towarzyszyli, gdyby spreny się nie odezwały, a przepastne bestie nie potwierdziły istnienia tego dziwnego tonu.
– Żadnej walki – powiedziała do Thude’a. – Cieszę się że przyszedłeś z Piątką. Jakąkolwiek decyzję podejmiemy, będzie oczywiście należała do was.
Zanucił z Determinacją. Zostawili Jaxlim, bo ona i Venli – jako powierniczki pieśni – nie mogły jednocześnie ryzykować. Ale przyszła cała Piątka, choć wcześniej mianowali innych na swoje miejsce, gdyby nie wrócili. Venli nie mogła nie wspominać, że zrobili to samo, kiedy po raz pierwszy udali się w odwiedziny do ludzi. W czasie tej brzemiennej w skutki wyprawy zabili Gavilara i wzniecili cały ten chaos.
Dostroiła się do Pokoju i znów ruszyła w drogę z nadzieją, że nie biegnie w stronę podobnego kataklizmu. Dotarcie do centrum miało wciąż zająć sporo czasu, bo musieli w tajemnicy maszerować przez te wijące się rozpadliny – ale wyjście na płaskowyże na górze byłoby samobójstwem ze względu na patrole Istot z Niebios i Wiatrowych.
Bezpieczni byli tylko na dole, wśród ciemności i wijących się roślin. Skradając się niczym kremliki poruszające się wśród poszycia.75. Rodzina
75
Rodzina
16 LAT WCZEŚNIEJ
W dniu, w którym miał wyruszyć na pielgrzymkę, by zostać Niosącym Honor, Szeth spędził ranek w ogrodzie kamieni klasztoru. Tego dnia miał odejść, by szkolić się z Sivi – a później z każdym z Niosących Honor po kolei, by zdobyć ich umiejętności. Cóż, z wyjątkiem mocy Skalnych Strażników – nie mieli Ostrza Talmuta-syna-Boga – i Kowala Więzi. To Ostrze należało do przywódcy zwykłych ludzi i było przekazywane zgodnie z inną tradycją.
Tego dnia Szeth modlił się, pochylony przed wspaniałym kamieniem – szerokim na dwie stopy i przeciętym żyłą kryształu. Z jednej strony miał otwór jak usta, a kryształy tworzyły jego zęby. Spren tego kamienia z pewnością robił wrażenie ostentacyjnego.
– Sprenie – szepnął. – Pokieruj mną w swej mądrości.
Każda ważna chwila jego życia wiązała się z kamieniem, czyż nie? Czy ten odpowiadał na jego spojrzenie? Z wahaniem wyciągnął rękę i położył na nim dłoń, poczuł ziarnistą strukturę jego powierzchni i wystające malutkie kawałki przezroczystego kryształu. Co za dziwne wrażenie, jakby skóra jakiejś bestii.
Przez chwilę czuł… wspomnienia. Jakby… ten kamień przybył z innego miejsca i pamiętał, jak był niesiony… przez grupę przerażonych ludzi…
Czy to ty? – zastanawiał się. Czy jesteś sprenem, za którym podążam?
Ach, Szeth, odpowiedział Głos, i wrażenie było inne, a wspomnienia zniknęły. Nie myśl, że cię ignorowałem. Po prostu byłeś w dobrych rękach. Dokończ pielgrzymkę. Wtedy się spotkamy.
– Dziękuję – szepnął Szeth.
Twoje życie ma cel, Szeth. Wszystko, co się wydarzyło, ja zorganizowałem. Masz znaczenie, bo twoje znaczenie jest częścią mojego znaczenia.
Te słowa.
Te słowa były tym, czego potrzebował – przypomnieniem, że jego życie nie było przypadkiem.
Ostrzegam cię, powiedział Głos, że ten następny etap będzie najtrudniejszy. Trafisz między takich, którzy nie darzą mnie takim szacunkiem jak Pozen. Nie zgub się.
Przynajmniej nie będzie sam.
Będziesz ze mną, prawda? – spytał Głos.
Żadnej odpowiedzi.
– Ojciec planuje podążyć za tobą, Szeth.
Otrząsnął się z medytacji i stał się świadomy cichego strumienia, składającego się z wielu szybek świetlika, przez który przenikało słoneczne światło, i pierzastych liści osłaniających różnorodne kamienie. Nikt nie odważyłby się przeszkodzić mu w ostatniej medytacji… poza Elid.
W drzwiach stała szczupła kobieta, podobnie jak Szeth obdarzona żylastą siłą ich matki. Czasami widywał Elid na brzegu rzeki, gdy ćwiczyła i uczyła się posługiwać mieczem z szamanami. W tym mieście wszyscy, którzy dotykali kamienia, mieli prawo – jeśli zechcieli – uczyć się posługiwania bronią razem z szamanami. Uznał to za dziwne – a może dziwnie zachęcające – że w tym miejscu nie lekceważono walczących jako „tych, którzy odejmują”. Jedynie „tych, którzy dotykają kamienia”. To było niewłaściwe, ale czasami niewłaściwe… wydawało się lepsze.
I w rzeczy samej, Elid nosiła u pasa krótki miecz – symbolizujący jej oddanie Prawdzie.
Odwrócił się od kontemplacji kamienia.
– Nie wolno ci wchodzić do klasztoru, Elid.
– Zastanawiałam się nad wstąpieniem. Rozmawiałam z kilkoma szamanami. Powiedzieli mi, że powinnam się rozejrzeć.
– Twoje próby ominięcia konwenansów są jak zawsze niezręczne. Udawanie, że chcesz wstąpić tylko po to, by ze mną porozmawiać, jest niestosowne.
– Ale zadziałało.
– W czasie medytacji powinienem być sam.
– Co oznacza, że możemy porozmawiać w cztery oczy.
Westchnął i rozważył zawołanie szamana, by ją wyrzucił.
– Czy ty w ogóle mnie słyszałeś? – spytała. – Ojciec planuje udać się z tobą. Znowu. Kiedy wyruszysz na pielgrzymkę.
Szeth poczuł nagłą, głęboką ulgę. Nie myślał… ale oczywiście. Neturo zamierzał zrobić to, co zawsze. Choć niektórzy młodzi mężczyźni udawaliby zażenowanych pomysłem, że ich ojciec mógłby z nimi podróżować, Szeth nie potrzebował takich kłamstw.
– Nie spodziewałem się, że to zrobi, ale nie jestem zaskoczony. Tak zachowywał się w przeszłości.
– Musisz mu powiedzieć, żeby został – stwierdziła Elid.
– Dlaczego?
Weszła w głąb ogrodu i nawet się nie zatrzymała, by pomodlić się do mijanych kamieni.
– Szeth! On tu coś zbudował! Jest burmistrzem.
– Dziwne stanowisko. Dlaczego pozwalać, by ludzie wybierali przywódcę, zamiast zaufać sprenom? W domu niczego takiego nie mieliśmy.
– Bo byliśmy zacofanymi pasterzami!
Przez chwilę myślał, że zatrzymała się, by oddać cześć kamieniowi, ale nie, to niemożliwe… Elid przeskoczyła nad fragmentem ogrodu, ze ścieżki na ścieżkę, by stanąć obok Szetha. Ta kobieta…
– Nie możesz pozwolić, by z tobą odszedł, Szeth. – Górowała nad nim, kiedy klęczał na miękkiej, porośniętej mchem ziemi, wciąż trzymając dłoń na kamieniu. – Postąp właściwie… pozwól mu zostać.
– Ja mu na nic nie pozwalam ani do niczego go nie zmuszam, Elid.
– Nic nie mówisz, ale bardzo dużo sugerujesz.
– A ty ciągle tak wiele zakładasz. – Pomodliwszy się cicho, zdjął dłoń z kamienia i wstał… próbując osłonić kamień przed atakiem złości Elid. – Może ojciec chce wyruszyć na pielgrzymkę. Może chce zamieszkać w klasztorze Kształtujących. Może ma… swoje powody.
Elid zagapiła się na niego.
– Ty wiesz.
– O ojcu i Sivi? Tak. Domyśliłem się.
Znów się zagapiła, stała z otwartymi ustami.
– O co chodzi? – spytał.
– Po prostu myślałam, że gdybyś wiedział, każdego dnia prawiłbyś mu kazania na temat jego grzeszności, Szeth. Co, besztasz go w czasie obiadu, kiedy mnie nie ma w okolicy?
Zarumienił się i zaczął wychodzić z ogrodu kamieni. Mogli przynajmniej odbyć tę rozmowę w mniej uświęconym miejscu.
– Naprawdę cię to nie obchodzi? – Przyśpieszyła, by dotrzymać mu kroku. – Nie sądzisz, że to, co oni robią, jest niewłaściwe?
– To matka zostawiła jego.
– Może wrócić!
Przystanął, zmuszając Elid, by zatrzymała się gwałtownie. Spojrzał jej prosto w oczy, bo byli niemal tego samego wzrostu.
– Ty – wbiła mu palec w pierś – będziesz musiał spędzić całe miesiące w każdym klasztorze. Jeśli ojciec uda się z tobą, wkrótce będzie oznaczało to koniec dla niego i Sivi.
– Czyli popierasz ich związek?
– Popieram wszystko, co nie rozszarpuje naszej rodziny jeszcze bardziej.
Spojrzał jej w oczy.
– Mogłaś wrócić. Mogłaś zostać z nią.
– I zostawić ojca? – Wyglądało na to, że pewność siebie Elid wyparowała i kobieta objęła się ramionami. – Tęsknię za nią. A ty?
– Tak – szepnął.
– Kiedyś było mi ciebie żal. Kiedyś chciałam cię chronić, jak ojciec. Ale… wtedy ona nas zostawiła… – Pokręciła głową. – To złamało ojca. Wiesz, jak wiele nocy spędziłam, trzymając go za rękę, kiedy płakał? Nie było cię tam, Szeth. Ja byłam.
– Wiem.
Ale istniał powód. Głos. Ścieżka Szetha miała cel. Musiał w to wierzyć.
– Cóż, ja tym razem z tobą nie odejdę – warknęła Elid. – Nie zamierzam spędzić reszty życia, udając, że jesteś zagubionym dzieckiem. Jeśli są w tobie jakieś resztki przyzwoitości, powiesz ojcu, żeby został, żeby przestał niszczyć również swoje życie.
Szeth ominął ją. Szybko kłaniał się każdemu mijanemu kamieniowi, a w jego emocjach panował chaos.
– Wiesz, dlaczego?! – zawołała za nim Elid. – Dlaczego on zawsze jest gotów iść za tobą? Dlaczego ja nie obchodzę go tak bardzo jak ty? Dlaczego jesteś jego ulubieńcem?
Szeth znów pochylił głowę, tym razem nie z szacunku. Dotarł do drzwi.
– Nienawidzę cię! – zawołała za nim Elid. – Nienawidzę cię, Szeth!
– Przepraszam, że nie znam lepszego sposobu – szepnął.
I zostawił siostrę. Opuszczając klasztor, wziął tylko ubranie na zmianę i miecz.
* * *
Zanim Szeth dotarł do mostu, rozpadało się. Szedł samotnie, zgodnie z tradycją… ale nie z prawem. Nie było więc ściśle wbrew zasadom, by Neturo się tam z nim spotkał. Z torbą przerzuconą przez ramię i posiwiałą brodą. Krępy, bez plamy, ale uśmiechnięty.
Jak on mógł się uśmiechać? Szeth czuł, że przed laty stracił tę zdolność.
– Wydawało ci się, że uda ci się wymknąć beze mnie? – spytał Neturo.
Szeth odetchnął głęboko i wypowiedział słowa, które musiał sto razy powtórzyć w myślach w czasie tego marszu.
– Proszę, zostań tu, ojcze.
Neturo rozważył te słowa, a deszcz spływał po jego parasolu. Szeth nie wziął parasola. Deszcz nie był intensywny, musiał jedynie zatroszczyć się o miecz, kiedy tego wieczoru znajdzie schronienie.
– Czy tego chcesz, Szeth? Czy uważasz, że tego powinieneś chcieć?
– Masz tu życie.
– Mam życie wszędzie, gdzie jest moja rodzina.
– Twoja rodzina jest również tutaj! Z Elid. Albo w domu, z matką. Która odeszła z mojego powodu…
Ojciec upuścił parasol i przytulił go. Szeth powstrzymywał łzy, choć w deszczu i tak byłyby niewidoczne. Nie chciał obrazić sprenów, zachowując się, jakby pielgrzymka była przygnębiająca.
– Szeth, to, do czego doszło między twoją matką a mną, nie było twoją winą – szepnął ojciec przy akompaniamencie szumu deszczu. – Mieliśmy problemy na długo, zanim znalazłeś ten kamień.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– Ale to też mogła być moja wina. Musiało być trudno żyć z chłopcem, który nie wiedział, co jest właściwe.
Ojciec objął go mocniej.
– Synu. Nigdy nie chodziło o ciebie. Zabrałem twoją matkę z domu rodzinnego i skłoniłem ją, by kwestionowała rzeczy, w które inni nie odważyli się wątpić. Z tego powodu musieliśmy mieszkać poza miastem, bo nikt nie chciał nam nic wynająć. Mam listy od jej sióstr. Ona jest szczęśliwa, Szeth. Szczęśliwsza beze mnie.
To brzmiało jak szaleństwo, ale zostało wypowiedziane. Szeth nie wątpił, że to prawda, skoro powiedział to jego ojciec.
– Powinieneś zostać z Elid – szepnął Szeth.
– Elid mnie nienawidzi, Szeth.
– Co? Nie! Ona cię kocha.
– Nie tak mówi – powiedział cicho Neturo. – Nie wiem, jak sobie z nią poradzić. Nigdy nie wiedziałem. Próbuję z nią rozmawiać, a ona odchodzi. Przynoszę jej prezenty, a ona oskarża mnie, że próbuję ją przekupić. – Odetchnął głęboko. – Myślę, że… oddalenie dobrze nam zrobi. Później wrócę i zobaczę, czy się uspokoiła. – Odsunął się i nadal uśmiechał, mimo wody spływającej po twarzy. – Nie chcę, żebyś myślał, że musisz zatroszczyć się o starego ojca. Ale pójdę z tobą, Szeth, żebyś nie musiał iść sam. Tylko tak umiem pomóc.
– Dziękuję – szepnął Szeth. – Dziękuję.