Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • bestseller
  • promocja

Wiatr i Prawda. Seria Archiwum Burzowego Światła. Tom 5. Część 2 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
7 maja 2025
5695 pkt
punktów Virtualo

Wiatr i Prawda. Seria Archiwum Burzowego Światła. Tom 5. Część 2 - ebook

Długo oczekiwana, wybuchowa kulminacja pierwszego łuku narracyjnego bestsellerowego Archiwum Burzowego Światła – arcydzieła fantasy, które sprzedało się w nakładzie ponad dziesięciu milionów egzemplarzy.

Dalinar Kholin rzucił wyzwanie złemu bogu Odium, zaś uzgodniony przez nich pojedynek czempionów ma zadecydować o przyszłości Rosharu. Świetlistym Rycerzom zostało zaledwie dziesięć dni na przygotowania – a niespodziewane wstąpienie przebiegłego i bezwzględnego Taravangiana, który zajął miejsce poprzedniego Odium, wprowadziło chaos w ich planach.

Na całym świecie trwają walki – Adolin walczy w Azirze, Sigzil i Venli na Strzaskanych Równinach, a Jasnah w Thaylenah. Były skrytobójca Szeth musi zaś oczyścić swoją ojczyznę, Shinovar, z mrocznych wpływów jednego z Niestworzonych. Towarzyszy mu Kaladin, którego czeka nowe wyzwanie – pomóc Szethowi pokonać własne demony… i

W tym samym czasie Shallan, Renarin i Rlain starają się zrozumieć tajemnicę Niestworzonej Ba-Ado-Mishram i jej związków ze zniewoleniem pieśniarzy i zabiciem przez starożytnych Świetlistych Rycerzy swoich sprenów. Dalinar i Navani szukają z kolei czegoś, co da im przewagę nad czempionem Odium, a co można znaleźć jedynie w Krainie Ducha, gdzie splatają się wspomnienia i możliwości, tworząc chaos. Los całego cosmere wisi na włosku...

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68240-70-2
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

69. Radykalna filozofia

69

Rady­kalna filo­zo­fia

Tak oto w pełni pozna­li­ście moje grze­chy. W pełni pozna­li­ście rów­nież moje obja­wie­nia, jeśli można tak je okre­ślić. Umie­ści­łem tu każdą z moich wizji. Każde doświad­cze­nie z prze­szło­ści, które mnie ukształ­to­wało.

Frag­ment epi­logu Dawcy Przy­sięgi, autor­stwa Dali­nara Kho­lina

Po przy­by­ciu Nale’a Szeth stał się kimś innym. Kiedy przy­go­to­wy­wali się do wyru­sze­nia, Kala­din pró­bo­wał skło­nić Sze­tha do roz­mowy, ale męż­czy­zna odpo­wia­dał mono­sy­la­bami i gło­sem pozba­wio­nym wyrazu. Przez więk­szość ranka lecieli, ale wylą­do­wali, by przejść pie­szo resztę drogi do klasz­toru Tka­czy Świa­tła – który ozna­czał połowę ich wędrówki. Szeth wciąż uwa­żał, że podej­ście pie­szo będzie się mniej rzu­cało w oczy.

Dla­tego Kala­din wlókł się po ziemi z cięż­kim ple­ca­kiem na ramio­nach. W miarę jak kie­ro­wali się na pół­noc, oko­lice robiły się coraz bar­dziej zapy­lone i brud­niej­sze, powie­trze było mniej wil­gotne, a nawet noce były nie­przy­jem­nie cie­płe.

Rośliny tutaj bar­dziej przy­po­mi­nały… chwa­sty. Wąska ubita droga, którą podą­żali, zmie­niła się w znacz­nie szer­szy trakt. Pyli­sty, mimo z desz­czu poprzed­niego dnia. Kala­din nie umiał sobie wyobra­zić, jak wyglą­dałby pełen ludzi i wozów.

Z deter­mi­na­cją pod­szedł do Sze­tha – obaj podą­żali za Nale’em, który kro­czył przo­dem, wysoki i wład­czy. Jakimś cudem zbie­rał na nogach mniej pyłu niż Kala­din i naj­wy­raź­niej nie potrze­bo­wał wody ani odpo­czynku, bo nie robił przerw i spo­dzie­wał się, że będą w mar­szu pić wodę z manie­rek. Wyglą­dał jak jasno­oki, za któ­rym wle­kli się dwaj żało­śni żoł­nie­rze, dźwi­ga­jący wszyst­kie jego rze­czy.

On pró­buje wzbu­dzić twoją złość, powie­dział sobie Kala­din. Pew­nie chce cię ziry­to­wać tak bar­dzo, żebyś porzu­cił Sze­tha, zosta­wia­jąc go na jego pastwę.

Kala­din nie dał się zde­ner­wo­wać.

– Daleko jesz­cze? – spy­tał.

– Nie­da­leko – odparł Szeth.

– Czę­sto odwie­dza­łeś ten klasz­tor?

– Kilka razy. Tka­nie Świa­tła nie było moim ulu­bio­nym połą­cze­niem zdol­no­ści.

– Jak to było? Szko­lić się z każ­dym z Ostrzy? To musiało być inte­re­su­jące.

Szeth wzru­szył ramio­nami, cały czas patrzył przy tym na Nale’a. Na burze. To było tak, jakby wszyst­kie ich postępy zmył deszcz arcy­bu­rzy. Kala­dina to drę­czyło, bo teraz – kiedy zoba­czył, jak bar­dzo Szeth potrze­buje wspar­cia, jak bar­dzo przy­po­mina Tiena – jego pra­gnie­nie, by mu pomóc, jesz­cze wzro­sło. Może aż za bar­dzo. Nie­moż­ność pomocy była wręcz fizycz­nie bole­sna.

– Szeth… – zaczął znowu. – Czy możemy poroz­ma­wiać o…

– My możemy poroz­ma­wiać – ode­zwał się z przodu Nale. – Pro­szę. Sły­sza­łem, że pro­po­no­wa­łeś mojemu uczniowi rady­kalną filo­zo­fię, Wia­trowy. Chciał­bym ją usły­szeć.

Kala­din zazgrzy­tał zębami. Jak do tej pory Nale pra­wie się do niego nie odzy­wał. Żało­wał, że nie potra­fił lepiej zor­ga­ni­zo­wać swo­ich myśli, bo kiedy pod­szedł do Nale’a – męż­czy­zny, który dorów­ny­wał mu wzro­stem, co nie zda­rzało się czę­sto – czuł się żało­śnie nie­przy­go­to­wany.

– Pro­szę – powie­dział Nale, wciąż kro­cząc z rękami zało­żo­nymi za ple­cami. – Opo­wiedz mi o swo­ich ide­ach, śmier­tel­niku.

Kala­din rozej­rzał się, by spraw­dzić, czy Syl wró­ciła już ze zwiadu, ale nie było jej.

– Myślę, że to całe wasze „prze­strze­gaj prawa” jest absur­dalne.

– Jesteś anar­chi­stą? – spy­tał Nale ide­al­nie spo­koj­nym gło­sem. – Chcesz oba­lić prawo i spo­łe­czeń­stwo i obró­cić je w pył?

– Nie. Ale nie uwa­żam też, że należy odda­wać im cześć. Każdą zasadę należy od czasu do czasu zła­mać.

– Ach tak? Jak o tym decy­du­jemy? Oraz, co waż­niej­sze, kto o tym decy­duje?

– To zależy.

– Od czego? Czy każdy mor­derca nie może powie­dzieć „W moim przy­padku tę zasadę nale­żało zła­mać?”. Każdy pra­gnął kie­dyś zła­mać prawo, ale jeśli jest wła­ściwe, by jedna osoba go prze­strze­gała, to podob­nie jest wła­ściwe, by wszy­scy go prze­strze­gali. Sam wielki mora­li­sta Noha­don zwró­cił uwagę na potrzebę takich zasad w spo­łe­czeń­stwie. Chciał­byś mu zaprze­czyć?

– Nie spie­ram się z nim. Nie chcę się nawet spie­rać z tobą. Po pro­stu uwa­żam, że Szeth powi­nien myśleć nieco bar­dziej samo­dziel­nie.

– Ja sądzę, że on myśli samo­dziel­nie. Po pro­stu wybrał odpo­wie­dzi, które tobie się nie podo­bają. Dla­czego ci wszy­scy zwo­len­nicy „samo­dziel­nego myśle­nia” przyj­mują jedy­nie odpo­wie­dzi, któ­rych sami pra­gną? Każdy, który się z nimi zga­dza, jest wol­no­my­śli­cie­lem. A każdy, który nie? Ależ musiał zostać ośle­piony przez opre­syjne normy spo­łeczne albo jest mario­netką, która tań­czy, jak każą jej ci, któ­rzy nad nim panują, ku ich nie­go­dzi­wej rado­ści.

Bez­na­miętny spo­sób, w jaki mówił, mono­ton­nie, poza od czasu do czasu zaak­cen­to­wa­niem poje­dyn­czego słowa, wytrą­cał Kala­dina z rów­no­wagi.

– Posłu­chaj, czy mogli­by­śmy poroz­ma­wiać o Sze­cie?

– Roz­ma­wiamy o Sze­cie. A ty uni­kasz odpo­wie­dzi na pyta­nia. Uwa­żasz, że ludzie powinni prze­strze­gać prawa?

– Zasad­ni­czo tak. Ale prawo nie jest dosko­nałe, zostało stwo­rzone przez grupę ludzi takich jak my.

– Ale to wszystko, co mamy. Prawo to nasze naj­lep­sze wytyczne, jak zacho­wy­wać się moral­nie w spo­łe­czeń­stwie.

– Aha, ale nie w taki spo­sób przed­sta­wiasz to Sze­thowi, prawda? – Kala­din obej­rzał się na dru­giego męż­czy­znę, który podą­żał za nimi. Mil­czał, ale widać było, że słu­cha bar­dzo uważ­nie. – Nie jako „wytyczne, jak zacho­wy­wać się moral­nie”, tylko jako ideał, któ­remu należy się cał­ko­wi­cie oddać. To jedna z jego przy­siąg!

– Przy­sięga doty­czy zna­le­zie­nia kom­pasu moral­nego. On wybrał osobę. Uwa­żam jego wybór za wąt­pliwy, ale ta decy­zja została przy­jęta i usza­no­wana.

– Na­dal wydaje mi się, że tak naprawdę odda­je­cie cześć prawu.

– A czemu mie­li­by­śmy tego nie robić? Nic nie zbliża śmier­tel­ni­ków tak bar­dzo do bosko­ści, jak two­rze­nie kodek­sów, by stać się lep­szymi.

– Ja… nie wie­rzę w to. Dla mnie prawo było gor­sze, a nie tylko pełne wad. Pozwo­liło, by kosz­marny czło­wiek porwał mojego brata i wysłał go na wojnę, na śmierć. I choć to, w jaki spo­sób uczy­niono ze mnie nie­wol­nika, naj­praw­do­po­dob­niej było nie­zgodne z ale­thyj­skim pra­wem, to to, co Sadeas zro­bił z moimi przy­ja­ciółmi, two­rząc z nas dru­żyny mosto­wych i posy­ła­jąc nas na śmierć na Strza­ska­nych Rów­ni­nach, było cał­ko­wi­cie zgodne z pra­wem i abso­lut­nie naganne. Prawo może być, i czę­sto bywa, bar­dzo nie­do­sko­nałe.

Nale pokrę­cił głową.

– A co je zastę­puje?

– Może ludzka przy­zwo­itość?

– Która znaj­duje zasto­so­wa­nie nie­re­gu­lar­nie. Prawo nie naprawi całego zła, ale pró­buje… i może cier­pia­łeś, ale bez prawa cier­piał­byś bar­dziej. Bo ludziom nie można zaufać, że będą przy­zwo­ici, Burzą Bło­go­sła­wiony. Powi­nie­neś być tego świa­domy bar­dziej niż inni. Jak się nauczy­łem, nawet mój wła­sny punkt widze­nia bywa nie­do­sko­nały. Prawo jed­nak two­rzono przez tysiąc­le­cia, prze­ka­zy­wano z poko­le­nia na poko­le­nie, dopra­co­wy­wano i udo­sko­na­lano.

– Poza tymi pra­wami, które powstały pod wpły­wem kaprysu jakie­goś głu­piego władcy. Czyli więk­szo­ści z nich.

– Dla­czego zakła­dasz, że jesteś mądrzej­szy od tego, który stwo­rzył prawo? Z tego, co mówi mi spren, nie znasz odpo­wie­dzi… nie pro­po­nu­jesz lep­szej drogi. Jedy­nie nisz­czysz tę, która została zapro­po­no­wana.

– Ale…

– Powtó­rzę, czego od niego ocze­ku­jesz? Poza tym, że ma „myśleć samo­dziel­nie”? Czy masz coś, co zastąpi jego ideał?

– Uwa­żam, że w ogóle nie powi­nien go mieć!

– Czyli chcesz zastą­pić coś wspa­nia­łego niczym. Praw­dziwy cel każ­dego rewo­lu­cjo­ni­sty. Zbu­rzyć, roze­rwać, znisz­czyć. Nie masz filo­zo­fii, którą cenisz, dla­tego pra­gniesz zepsuć tę, którą mają inni, bo zazdro­ścisz im, że znają odpo­wie­dzi. Cóż, ja mam odpo­wie­dzi – stwier­dził Nale. – Odpo­wie­dzią jest zaufa­nie prawu, bo wtedy przy­naj­mniej masz kom­pas moralny. Idee ludzi są słabe, podob­nie jak ich serca. Dla­tego wybie­ramy coś więk­szego.

– Ale prawo to idee ludzi!

– Nie. I tu się mylisz. Te prawa są lep­sze od zwy­kłych idei ludzi.

– Ale wła­śnie się zgo­dzi­łeś, że są prze­my­śle­niami ludzi!

– Wcale nie. Powiedz mi, czy wiesz, skąd wzięły się prawa tej kra­iny?

Ten męż­czy­zna… w jego argu­men­ta­cji było tak wiele luk, a on po pro­stu je igno­ro­wał. Nale powie­dział, że jest nie­do­sko­nały, a póź­niej ogło­sił, że zna odpo­wie­dzi. Mimo to Szeth słu­chał – jeśli Nale nie dostrze­gał pro­ble­mów, może Sze­thowi się to uda.

– Wia­trowy? – powtó­rzył Nale. – Skąd się wzięło prawo tej kra­iny? Wiesz?

– Może… to były spreny? – zga­dy­wał Kala­din.

– Ha! Czyli rze­czy­wi­ście twoja argu­men­ta­cja opiera się na nie­wie­dzy. Pozwól, że ci wyja­śnię.

Kala­din czuł, że to pułapka, podob­nie jak na polu bitwy wyczu­wał zwód. Nie­stety nie był filo­zo­fem i nie umiał zna­leźć spo­sobu, by unik­nąć tego, co zapla­no­wał Nale. Dla­tego zacho­wał mil­cze­nie.

Nale sze­ro­kim gestem uniósł ręce na boki, obej­mu­jąc nimi brą­zowo-zie­lone trawy się­ga­jące im do pół uda, wśród któ­rych wyra­stały pędy ogrom­nych kwia­tów wyso­ko­ści czło­wieka – o sztyw­nych, przy­po­mi­na­ją­cych sko­rupę pędach i żół­tych płat­kach ota­cza­ją­cych brą­zowy śro­dek podobny do oka.

– Ta zie­mia była naszym pierw­szym domem na tym świe­cie – mówił dalej Nale. – Kolebką ludz­ko­ści, w któ­rej powstały nasze pierw­sze prawa. Nie stwo­rzyły ich spreny ani ludzie, lecz sam Bóg i monar­cha, któ­rego wybrał, Jezrien, Król Herol­dów i Herold Kró­lów. Mój wróg, a póź­niej mój bli­ski przy­ja­ciel. Boskie pocho­dze­nie to pod­stawa prawa w Shi­no­va­rze, Kala­di­nie Burzą Bło­go­sła­wiony. To pró­bu­jesz pod­ko­pać.

– Ale… chwi­leczkę. W takim razie dla­czego Shi­no­wie oddają cześć spre­nom?

– Spre­nom? Masz na myśli dosłowne frag­menty bosko­ści?

– Tak, Syl to powta­rza, ale… to zna­czy… – Zmarsz­czył czoło. – To naprawdę nie ma sensu. Jak wy, Herol­do­wie, w ogóle zna­leź­li­ście ten świat?

– Podą­ża­li­śmy za świę­tymi tonami Rosharu. Się­gnę­li­śmy poprzez moc Prze­no­sze­nia… Ishar był nie­gdyś mistrzem tej sztuki. Ja rów­nież mia­łem pewien talent. – Na jego twa­rzy na chwilę poja­wiła się tęsk­nota. – Sły­sza­łem je… pie­śni nowego świata, świe­żego i żywego. Zachę­ca­jący rytm…

– Dobrze. Ale czy spreny były w to zaan­ga­żo­wane? To miej­sce cza­sem do mnie prze­ma­wia. Sama Wiatr.

– Zigno­ruj to. Echa boga, który dawno zgi­nął i odszedł.

– Ale…

– Zbo­czy­li­śmy z tematu. Powiedz mi, oba­lił­byś cały sys­tem rzą­dów w Shi­no­va­rze?

– Co? Oczy­wi­ście, że nie.

– Jak zare­ago­wał­byś, gdyby inny zakon Świe­tli­stych przy­szedł i zasu­ge­ro­wał, że wasze przy­sięgi, że będzie­cie chro­nić, są głu­pie?

– Posłu­chaj. – Kala­din uniósł ręce z nara­sta­jącą fru­stra­cją. – To mu nie pomaga. To, co robisz, spra­wia ból Sze­thowi. Nie argu­men­tuję jak uczony, Nale. Ale to nie pomaga. Jest zepsute. On potrze­buje pomocy, współ­czu­cia, a ty go mu nie dajesz.

– On jest bar­dziej uszko­dzony niż więk­szość. – Nale zatrzy­mał się na dro­dze i spoj­rzał Kala­di­nowi w oczy. – Ty przy­ło­ży­łeś do tego rękę. Wiesz, kto go pod­niósł z ziemi tam­tego dnia, kiedy zosta­wi­łeś go, żeby umarł w burzy, Kala­di­nie Burzą Bło­go­sła­wiony? Gdzie było wtedy twoje współ­czu­cie?

Kiedy tak stali i patrzyli sobie w oczy, prze­le­ciał mię­dzy nimi podmuch wia­tru.

– On pró­bo­wał wtedy zabić Dali­nara – stwier­dził Kala­din.

– Teraz więc ukry­wasz się za pra­wem i roz­ka­zami, które dosta­łeś? – Nale odwró­cił się w stronę Sze­tha. – Jesteś gotów?

– Tak – odparł Szeth.

– Chwi­leczkę. Gotów na co? – spy­tał Kala­din.

– Klasz­tor Tka­czy Świa­tła – wyja­śnił Nale. – Gdzie weź­mie Ostrze do ręki i pokona Nio­są­cego Honor.

Kala­din zmarsz­czył czoło i rozej­rzał się po oko­licy, którą wypeł­niały pyli­sta zie­mia i zbyt wyso­kie kwiaty. Musieli się cof­nąć po tym, jak poprzed­niego wie­czoru odwie­dzili drugi pusty klasz­tor. Teraz wyda­wało mu się, że znaj­do­wali się gdzieś w środku zachod­niej czę­ści Shi­no­varu. W pobliżu gór, które gra­ni­czyły z zachod­nim oce­anem. Z… jak Szeth go nazwał? „Wiel­kim oce­anem”? Nie, to brzmiało śmiesz­nie. Ale to było coś podob­nego.

Te zachod­nie góry były niż­sze niż te na wscho­dzie Shi­no­varu, pozba­wione śniegu, i miały wię­cej spłasz­czo­nych wierz­choł­ków niż ostrych szczy­tów. Upał spra­wił, że Kala­din lepił się od potu, kiedy uniósł rękę do oczu i się rozej­rzał.

– Nie widzę go – stwier­dził.

– Jest przed nami, ukryty wśród kra­jo­brazu – wyja­śnił Nale. – Sądzi­łeś, że klasz­tor Tka­czy Świa­tła da się łatwo zauwa­żyć?

Kala­din zaru­mie­nił się i spoj­rzał na Sze­tha ze świa­do­mo­ścią, że jego argu­menty zawio­dły. Szeth skrę­cił z drogi i ruszył o wiele węż­szą ścieżką w bok. Nie patrzył Kala­dinowi w oczy.

To było nie­uczciwe, że prze­ko­na­nie kogoś zale­żało nie od siły argu­men­tów, lecz od siły argu­men­tu­ją­cego. Kala­dina zawsze to zło­ściło, ale ponow­nie, bra­ko­wało mu elo­kwen­cji, by wyja­śnić, dla­czego. Zatem tylko goto­wał się w środku, kiedy Szeth znów się­gnął po broń i – wbrew temu, czego rze­czy­wi­ście pra­gnął – ponow­nie ruszył zabi­jać.

* * *

Jasnah opu­ściła naradę na temat stra­te­gii obrony Thay­le­nah prze­peł­niona drę­czą­cym nie­po­ko­jem, choć jego pod­sta­wowa przy­czyna jej umy­kała. Przy­naj­mniej jej ubiór speł­nił swoją rolę. Mun­dur miał pewne ele­menty dosto­so­wane do jej płci, dopa­so­waną górę i zapi­nany pod szyją płaszcz, długi zarówno z przodu, jak i z tyłu, przez co ukła­dał się tro­chę jak spód­nica, ukry­wa­jąc spodnie i cięż­kie buty. Do tego ręka­wiczki i cały strój nie utrud­niał jej walki.

Stała się wzo­rem dla wielu kobiet Świe­tli­stych i musiała być świa­doma tego – przez cały czas – że jest obser­wo­wana. Oczy­wi­ście to zawsze była prawda – ale teraz przy­naj­mniej nie­któ­rzy trak­to­wali ją jako pozy­tywny przy­kład.

– Przy­go­to­wa­nia – szep­nął jej do ucha Kość Sło­niowa. – One są dobre, Jasnah. Obrona jest. – Jak to czę­sto robił, sie­dział na jej kol­czyku, spe­cjal­nie dla niego nosiła duże z mor­skich muszli.

Za nią inni gene­ra­ło­wie i admi­ra­ło­wie opu­ścili salę narad, roz­ma­wia­jąc mię­dzy sobą. Po całym dniu pla­no­wa­nia obrony Thay­len nastroje były dobre. Skalni Straż­nicy sądzili, że uda im się ukryć w zatoce kamienne kolce, które mogły roze­rwać kadłuby i zato­pić statki. Dodat­kowo arti­fa­brianki zna­la­zły spo­sób na Istoty z Głę­bin – fabriale, które iden­ty­fi­ko­wały zbli­ża­ją­cych się Sto­pio­nych. Ostrze­głyby ich wcze­śniej, gdyby wróg spró­bo­wał przy­pu­ścić atak z zasko­cze­nia przez kamień.

Brama Przy­sięgi została cał­ko­wi­cie zamknięta, a Tka­cze Świa­tła peł­nili straż w Cie­nio­mo­rzu, ukryci za pomocą swo­ich mocy. Wia­trowi patro­lo­wali w powie­trzu, a ogromne arba­lety wyce­lo­wano w niebo, by zrzu­cały z niego Istoty z Nie­bios. Tego ranka przy­była spe­cjalna prze­syłka – kilka klej­no­tów cen­nego anty-Pust­ko­wego Świa­tła, które mogło na zawsze zakoń­czyć życie Sto­pio­nego.

Thay­le­nah było przy­go­to­wane naj­le­piej, jak to moż­liwe – kupiec­kie mia­sto stało się jedną wielką for­tecą. Ze względu na wyso­kie klify z jed­nej strony – i brak przy­czółku, który umoż­li­wiałby dotar­cie na wznie­sie­nia za nimi – zdo­by­cie portu byłoby kosz­ma­rem.

O czym wro­go­wie wie­dzieli.

A i tak przy­by­wali.

Jasnah dotarła do otwar­tego okna, dzięki któ­remu mogła spoj­rzeć na mia­sto z naj­wyż­szego poziomu. Nie­gdyś mogłaby uznać to miej­sce za odprę­ża­jące, ze względu na ten nie­bie­ski, migo­czący ocean i rześ­kie połu­dniowe powie­trze. Tego dnia czuła się znie­chę­cona. Bo w głębi duszy wie­działa, że prze­ga­pili coś klu­czo­wego.

– Jasnah? – szep­nął Kość Sło­niowa z jej pra­wego ucha. – Co jest?

– Sama chcia­ła­bym wie­dzieć – szep­nęła. – Kryje się tu tajem­nica, któ­rej gene­ra­ło­wie i admi­ra­ło­wie nie dostrze­gają.

Spren roz­wa­żył jej wyja­śnie­nie, co było jedną z przy­czyn, dla­czego two­rzyli tak dosko­nałą parę. Jako atra­men­to­spren miał ten­den­cję do sku­pia­nia się na teraź­niej­szo­ści – sytu­acji takiej, jaką była. Była to skłon­ność, nie coś abso­lut­nego, ale odkrył, że ocena aktu­al­nej sytu­acji dawała naj­więk­szą szansę na roz­wią­za­nie pro­blemu.

Jasnah z kolei miała ten­den­cję do sku­pia­nia się na wszyst­kim poza teraź­niej­szo­ścią. Zro­zu­mie­nie prze­szło­ści i jej wpływu na przy­szłość było jej powo­ła­niem jako Veri­sti­ta­lianki – jedy­nej grupy uczo­nych, które przy­jęły ją jako młodą kobietę, pod­czas gdy wszyst­kie inne uwa­żały jej here­zję za powo­du­jącą zbyt wiel­kie kon­flikty. Prze­szłość i przy­szłość były poślu­bione, ale cza­sami, kiedy za bar­dzo sku­piła się na nich, odda­lała się od teraz.

– Jasnah, nie­po­ko­isz się, że to, co postrze­gamy, nie jest prawdą – powie­dział Kość Sło­niowa. – Że inna rze­czy­wi­stość jest. – Tak. Nie jestem spe­cja­listką od tak­tyki, ale zga­dzam się z tym, co mówią gene­ra­ło­wie, Świe­tli­ści i admi­ra­ło­wie. Mia­sto jest nie do zdo­by­cia. Więc…

– Więc mar­twisz się, że się mylimy… – Spren zasta­na­wiał się przez chwilę. – Może tym, kogo potrze­bują, nie jest kolejny gene­rał, Jasnah. Może tym razem potrze­bują uczo­nej.

Od razu zro­biło jej się głu­pio. Jeśli miała udo­wod­nić swoją war­tość tej gru­pie, to nie dzięki swo­jej prze­ni­kli­wo­ści tak­tycz­nej. Na woj­sko­wej stra­te­gii znała się lepiej od prze­cięt­nego czło­wieka, ale zgro­ma­dzeni na sali zali­czali się do naj­lep­szych na świe­cie. Musia­łaby spę­dzić lata na nauce, nim mogłaby im dorów­nać.

Ale jeśli miała rację, to był pro­blem logiczny, nie woj­skowy. Jak Odium miałby znisz­czyć nie­znisz­czalne mia­sto?

Potrze­bo­wała papieru i spo­koj­nego miej­sca, by pomy­śleć.

Natych­miast.70. Współzawodnictwo iluzji

70

Współ­za­wod­nic­two ilu­zji

Oba zawie­rają tyle szcze­gó­łów, ile udało mi się przy­po­mnieć. Moje życie. Moje rządy. Mój smu­tek. Moja chwała.

Frag­ment epi­logu Dawcy Przy­sięgi, autor­stwa Dali­nara Kho­lina

Szeth nie czuł szcze­gól­nej bli­sko­ści z Tka­czami Świa­tła. Choć szko­lił się w ich sztu­kach, bo takie były wyma­ga­nia, nie mógł znieść, że robili sobie żarty z prawdy, zasad­ni­czo odda­wali cześć kłam­stwom.

Idąc ostat­nim odcin­kiem ścieżki do klasz­toru, zaczął się jed­nak zasta­na­wiać. Wyobra­żał sobie Tka­czy Świa­tła jako dziwne istoty, które obra­cały prawdę w cokol­wiek, czym chciały, żeby była. Ale może prze­obra­ża­nie prawdy w to, czym chciało się, żeby była, nie sta­no­wiło jedy­nie cechy kłam­ców, lecz wszyst­kich istot ludz­kich.

Ta węż­sza ścieżka odcho­dząca od głów­nej drogi pro­wa­dziła w dół łagod­nego zbo­cza. Szedł nią razem z Ninem – albo Nale’em, jak sam o sobie mówił – a Kala­din i Syl­ph­rena podą­żali za nimi. Szeth czuł się samotny. Jego spren prze­stał się do niego odzy­wać, z wyjąt­kiem wyda­wa­nia pole­ceń. Krew Nocy całymi dniami roz­ma­wiał z Ostrzami Honoru. Kala­din i Nale się kłó­cili. Czy obcho­dził ich Szeth, czy jedy­nie udo­wod­nie­nie, że ten drugi się myli? Czy odważy się myśleć w taki spo­sób o świę­tej isto­cie w rodzaju Nina-syna-Boga?

Szeth obej­rzał się przez ramię na dwóch męż­czyzn. Mun­dur nie­bie­ski i czarny. Męż­czy­zna, który zosta­wił go na śmierć, i męż­czyzna, który go oca­lił. Męż­czy­zna, który twier­dził, że Szeth go obcho­dzi, i ten, któ­rego obcho­dziło jedy­nie prawo. Był tro­chę zły na nich obu, że cią­gnęli go w prze­ciwne strony.

Może to rów­nież po pro­stu było życie. Bycie prze­cią­ga­nym mię­dzy dwiema czę­ścio­wymi praw­dami. Sivi tak bar­dzo sta­rała się skło­nić go, żeby to zaak­cep­to­wał, a on zawsze się opie­rał. Bo jeśli w życiu cho­dziło o czę­ściowe prawdy na równi z cał­ko­wi­tymi, to wszyst­kie inne aspekty jego ist­nie­nia sta­wały się skraj­nie cha­otyczne.

Bar­dzo tęsk­nił za słod­kimi, czy­stymi praw­dami ścieżki Nina. Nawet jeżeli wyma­gały od niego, by zabi­jał.

Szeth? Głos Krwi Nocy. Dobrze się czu­jesz?

– Mie­czu-nimi? – szep­nął Szeth, prze­su­wa­jąc wiązkę mie­czy na ple­cach. Niósł połowę, a Kala­din drugą, przy­tro­czoną do ple­caka. Były cięż­kie, lżej­sze, niż powinny, ale ich waga nie była nie­istotna. – Nie musisz się mar­twić.

Ja tylko… coś od cie­bie poczu­łem.

– Poczu­łeś? Jak możesz poczuć to, co ja?

Nie wiem. Czuję się bli­ski tobie. Ty cier­pisz.

– Zawsze cier­pię.

To nie powinno… sobie pójść? Ludz­kie cier­pie­nia łagod­nieją, prawda?

– Bar­dzo bym chciał, żeby tak było, mie­czu-nimi. Ale wydaje mi się, że nie zasłu­guję na taki spo­kój.

Powie­dzia­łeś, że już nie będziesz zabi­jał.

– Tego rów­nież bym chciał.

Szeth skrę­cił w prawo i zaczął scho­dzić po stop­niach ukry­tych wśród pagór­ko­wa­tego brą­zo­wego kra­jo­brazu. Schody, wybu­do­wane z kłód i pali wbi­tych w zie­mię, zużyte przez czas i stopy, pro­wa­dziły do wąskiego wąwozu w miej­scu, gdzie sty­kały się dwa wzgó­rza, a mię­dzy nimi pły­nął stru­mień.

Szeth? – spy­tał miecz. Jesteś złym czło­wie­kiem?

– Dla­czego pytasz? – szep­nął. – Wcze­śniej powie­dzia­łeś, że jesteś pewien, że nie jestem.

No tak, słu­cha­łem. Co wię­cej, pró­bo­wa­łem sobie przy­po­mnieć, co cza­sem jest trudne. Mówisz o brze­mio­nach, które dźwi­gasz. Ludziach, któ­rych zabi­łeś. Nie­win­nych, tak mówisz. A… zabi­ja­nie nie­win­nych jest złe. Prawda?

– Tak.

Ale kiedy ura­to­wa­łeś Dali­nara i Świe­tli­stych, to było dobre, prawda?

– Mam taką nadzieję.

Zosta­łem stwo­rzony i dano mi pro­sty cel. Nisz­czyć zło. Pomy­śla­łem, że znajdę ludzi, któ­rzy są źli, i znisz­czę ich. Tego chce Nale, prawda? Podzie­lić ludzi na grupy. Źli. Nie źli.

– To za pro­ste, nawet dla jego filo­zo­fii – szep­nął Szeth, kiedy dotarł na dół scho­dów. – On wska­zuje, że wszy­scy są cza­sem dobrzy, a cza­sem źli. Nie da się nas podzie­lić na te dwie grupy, zatem potrze­bu­jemy wska­zó­wek.

Czy odróż­nie­nie dobra od zła nie powinno być łatwe?

– Wszy­scy uda­jemy, że tak jest. Ale gdyby tak było, nie byłoby mię­dzy nami takiej nie­zgody. – Szeth wszedł do wąwozu, stru­myk ciur­kał po jego pra­wej stro­nie. – Nie­mal wszy­scy zga­dzamy się w pod­sta­wo­wych kwe­stiach. Zabi­cie nie­win­nego jest złe. Ale jeśli dzięki temu ocali się trzech nie­win­nych? A jeśli jest się narzę­dziem, postę­pu­ją­cym zgod­nie z tym, co uwa­żało się za nad­rzędne prawo? A jeśli pod­jęło się dobre dzia­ła­nie, które się nie powio­dło, i zgi­nęli nie­winni?

Wydaje się, że to rzad­kie przy­padki.

– Gdyby tylko tak było, mie­czu-nimi. Gdyby tylko.

Wąwóz otwo­rzył się, uka­zu­jąc klasz­tor. Był czę­ściowo wykuty w ska­łach, a jego kamienną fasadę popla­miła kapiąca z góry woda. Szeth widział roz­pa­dliny na Strza­ska­nych Rów­ni­nach i to miej­sce było zupeł­nie inne. Przede wszyst­kim otwarte w stronę nieba. I choć pły­nący środ­kiem stru­mień doda­wał nieco żyzno­ści – pozwa­la­jąc wyro­snąć nie­du­żym drze­wom – wąwozu, w prze­ci­wień­stwie do roz­pa­dlin, nie wypeł­niały tak liczne i zde­ter­mi­no­wane rośliny.

To był cichy, reflek­syjny zaką­tek wietrz­nej kra­iny. Szeth przy­glą­dał się i mar­twił. Nie tylko z powodu swo­ich wcze­śniej­szych nie­po­ko­jów, ale ze względu na Głos. Wie­dział, że w końcu będzie musiał sta­wić mu czoło. Sądził, że zmniej­sze­nie jego wpływu na ojczy­znę, poprzez zabi­ja­nie Nio­są­cych Honor, było dobrym spo­so­bem. Ale kiedy te bitwy się skoń­czą, co wtedy?

Mógł wal­czyć z jed­nym z Nie­stwo­rzo­nych? Dali­na­rowi się to nie udało. Musiał poko­nać go siłą woli, sta­wia­jąc opór poku­sie Dresz­czu – ale rów­nież, jak opi­sał w swo­jej książce, przy­zna­jąc się do tego, co ich łączyło. Czy Sze­tha cze­kało coś podob­nego?

Nie wie­dział. Dla­tego zamie­rzał zro­bić to, co mógł – a to ozna­czało oczysz­cze­nie tej ziemi. Ruszył w stronę klasz­toru, który ota­czało – zamiast mia­sta czy nawet gar­ni­zonu – tylko kilka domów dla pomoc­ni­ków i służby. Spraw­dził je i oka­zało się, że wszyst­kie były puste.

Wycho­dząc z jed­nego z nich, minął Kala­dina i Nina.

– Szeth – powie­dział Kala­din, pró­bu­jąc zła­pać go za ramię. – Musi ist­nieć inny spo­sób.

Szeth zatrzy­mał się i pozwo­lił, by Kala­din go chwy­cił – a wtedy męż­czy­zna poczuł się głu­pio, bo od razu go puścił.

– Nie pytam, czy jest inny spo­sób – stwier­dził Szeth. – Robię to, co jest wyma­gane.

Zdjął torbę z mie­czami i podał ją Kala­di­nowi, a póź­niej przy­wo­łał swoje Ostrze i wkro­czył do klasz­toru.

Kala­din pod­szedł do wej­ścia, by go obser­wo­wać, ale Nin zła­pał go za ramię.

– On musi wypeł­nić piel­grzymkę bez two­jej pomocy, Wia­trowy – powie­dział Herold. – Nie wtrą­caj się.

Wnę­trze klasz­toru było ciem­niej­sze niż inne. Oświe­tle­nie zapew­niał jedy­nie świe­tlik w dachu wiel­kiej sali, wyso­kiej na trzy kon­dy­gna­cje. Kolumna sło­necz­nego bla­sku padała na grupę trzy­dzie­stu kobiet sto­ją­cych w sze­re­gach – a każda z nich miała tę samą twarz.

Szeth zatrzy­mał się z Ostrzem Odpry­sku w ręku. Cze­kał.

– Mech-syn-Kowala?! – zawo­łał. – Ja… nie będę z tobą wal­czył, jeśli nie muszę.

– W takim razie nie powi­nie­neś tu wcho­dzić. – Głos Mchu odbi­jał się echem z głębi sali. – Myśla­łem, że już ni­gdy cię nie zoba­czę, Szeth. Tęsk­nię za sta­rymi cza­sami.

Szeth z waha­niem zro­bił krok do przodu. Te rzędy ludzi nosiły takie same kolo­rowe suk­nie. Wyglą­dały jak…

Jak Herold, pomy­ślał. Shush-córka-Boga, Tkaczka Świa­tła.

Tak. Poznał ją w rze­czy­wi­sto­ści, a to był jej przy­bli­żony obraz. To nie było trzy­dzie­ści kobiet, lecz trzy­dzie­ści ilu­zji patronki klasz­toru.

Trzy­ma­jąc się skraju sali, gdzie było ciem­niej, Szeth skra­dał się, pod­cho­dząc bli­żej. Każda z ilu­zji wyglą­dała iden­tycz­nie. Wszyst­kie stały nie­ru­chomo i patrzyły na niego.

– Pokaż się, Mech – powie­dział Szeth.

– Zro­bi­łem to. – Głos męż­czy­zny docho­dził z sze­re­gów ilu­zo­rycz­nych kobiet.

Szeth obser­wo­wał twa­rze tych sto­ją­cych naj­bli­żej i one nie mówiły. Ale… uzdol­niony Tkacz Świa­tła potra­fił znie­kształ­cać i zagi­nać powie­trze, by stwo­rzyć dźwięk.

– Ukry­wam się przed tobą, w tym świe­tle, jako jedna z wer­sji Shush.

– Nie możemy po pro­stu się poje­dyn­ko­wać?

– Poje­dyn­ko­wać? – powtó­rzył Mech ze śmie­chem. – Myślisz, że miał­bym jakie­kol­wiek szanse, Szeth?

Szeth wciąż szedł wokół kręgu świa­tła.

– Wiesz, że nie kła­dziemy dużego naci­sku na walkę – mówił dalej Mech.

To była prawda. Cza­sami Tka­cza Świa­tła wybie­rano przez współ­za­wod­nic­two ilu­zji – choć jeśli któ­ryś był tak uparty jak poprzed­nik Mchu, walka na mie­cze sta­wała się koniecz­no­ścią. Nio­są­cego Honor Kowala Więzi rów­nież wybie­rano nie­ty­powo, w gło­so­wa­niu.

– Czyli zamiast poje­dynku jest gra?! – zawo­łał Szeth. – Jedna z two­ich śmiesz­nych zga­dy­wa­nek?

– Moja rola koń­czy się, kiedy wybie­rzesz jedną z moich postaci, by ją zabić – powie­dział Mech. – Nie­mal wszyst­kie ze sto­ją­cych przed tobą ilu­zji są nie­do­sko­nałe. Jedna jest mną, ukry­tym pod twa­rzą, która za to jest dosko­nała. Dwa­dzie­ścia dzie­więć ze sto­ją­cych tutaj jest nie­szko­dli­wych, jedna ze sto­ją­cych tutaj jest śmier­tel­nie nie­bez­pieczna. Nie możesz doty­kać ilu­zji, a one nie odpo­wie­dzą na twoje pyta­nia. Aby zwy­cię­żyć w tej pró­bie, musisz wybrać wer­sję mnie, prze­bić jej oko Ostrzem i zabić mnie. Następ­nie musisz uciec z mojego klasz­toru z moim Ostrzem. Jeśli zaata­ku­jesz nie­wła­ściwą ilu­zję, prze­grasz. Jeśli dotkniesz ich w jaki­kol­wiek spo­sób, prze­grasz. Jeśli zawie­dziesz, twoja piel­grzymka się skoń­czy i zosta­niesz uznany za nie­god­nego wyso­kiej pozy­cji, do któ­rej dążysz. Jeśli uda ci się zdo­być moje Ostrze, będziesz godny. To twoja praw­dziwa próba, Szeth-synu-Neturo. Odzy­wam się do cie­bie po raz ostatni. Wybie­raj ostroż­nie.

Szeth wes­tchnął i na razie ode­słał Ostrze Odpry­sku. Ufał swoim umie­jęt­no­ściom walki Ostrzem prze­ciwko każ­demu poza Herol­dem, ale umy­słowi? On… mu nie ufał. Nie z tymi gło­sami w kątach.

I tak musiał dać z sie­bie wszystko. Bo tego od niego wyma­gano, a on robił to, czego od niego wyma­gano.

* * *

Venli szła przo­dem przez roz­pa­dliny Strza­ska­nych Rów­nin i pro­wa­dziła dwa­dzie­ścioro ze swo­ich roda­ków – i kilka prze­past­nych bestii idą­cych dalej za nimi – w stronę ukry­tej pie­śni, którą dopiero zaczy­nała sły­szeć.

Weszli do roz­pa­dlin od wschodu, spo­so­bem, jakiego nie wyko­rzy­sty­wała ni­gdy wcze­śniej. W prze­szło­ści, w dzie­ciń­stwie, zawsze dosta­wała się do roz­pa­dlin, wska­ku­jąc do nich z góry lub scho­dząc po ścia­nie – zazwy­czaj podą­żała wtedy za Esho­nai z jakąś dzie­cinną misją. Wspo­mi­nała te dni z uśmie­chem. Zanim zaczęła zazdro­ścić sio­strze, zanim zna­la­zła się w potrza­sku, zmu­szona zapa­mię­ty­wać pie­śni, pod­czas gdy jej sio­stra mar­no­wała czas.

Dostro­iła się do Pokoju. Nie tak powinna o tym myśleć, prawda?

Venli zatrzy­mała się na roz­ga­łę­zie­niu, by spoj­rzeć na roda­ków, któ­rzy podą­żali za nią. W gru­pie było kil­koro z jej towa­rzy­szy z Uri­thiru, któ­rzy ode­szli razem z nią – Dul, Mazish i Shu­min. Była rów­nież więk­sza grupa pier­wot­nych słu­cha­czy, a na końcu Leshwi i jej Istoty z Nie­bios. Roz­pa­dliną pły­nął spo­kojny stru­mień, który przez więk­szość czasu dawało się omi­nąć, idąc wzdłuż ściany. W miarę zbli­ża­nia się do burzy nurt naj­pew­niej przy­śpie­szy, ale Venli miała nadzieję, ze nie zostaną zmu­szeni do wyj­ścia z roz­pa­dlin. Wieczna Burza nie zrzu­cała tyle desz­czu, co zwy­kle arcy­bu­rze.

Obró­ciła się i prze­szła przez stado życio­spre­nów, mija­jąc kamień w kształ­cie gałęzi drzewa. Samotny patyk został odła­many przez wiatr i skoń­czył tutaj – gdzie w swoim cza­sie pokryła go war­stwa kremu. Takie kształty zwy­kle były puste w środku – gdyby na niego nadep­nęła, zmiaż­dży­łaby go, bo pier­wotne drewno zbu­twiało, pozo­sta­wia­jąc tylko tę sko­rupę.

Myśli w podobny spo­sób obra­cały się cza­sem w kamień. We wspo­mnie­niach była „zmu­szona”, by sie­dzieć i się uczyć – ale w jakim stop­niu była to prawda? Ćwi­czyła, bo uwiel­biała pie­śni, uwiel­biała się uczyć i uwiel­biała spę­dzać czas z matką. Jej nie­chęć wyni­kała z faktu, że nie czuła się doce­nia­nia, nie z samej pracy.

A sio­stra? Jej sio­stra robiła to, czego ocze­ki­wał ich lud, nawet jeśli sama Venli tego nie dostrze­gała. Pie­lę­gno­wa­nie tego nasie­nia nie­chęci było jak wzię­cie patyka i pokry­cie go kre­mem – jeśli nie będzie ostrożna, prawda zgnije w środku. I zostaną jej puste kłam­stwa.

W zamian przy­wo­łała inne wspo­mnie­nia – pięk­nych wie­czo­rów, kiedy śpie­wała Esho­nai to, czego się nauczyła, obie patrzyły na Strza­skane Rów­niny i śmiały się razem. W duchu dostro­iła się do Pokoju, a póź­niej Podziwu. Znaj­do­wała się we wspa­nia­łym miej­scu. Powinna nacie­szyć się tą roz­pa­dliną i jej peł­nym życia śro­do­wi­skiem.

Gęste, wil­gotne powie­trze koja­rzyło się jej z zapa­chem her­baty, peł­nym pary i woni ziół. Zbo­cza roz­pa­dliny pokry­wały pną­cza, a łup­ko­kora miała setki jaskra­wych odcieni. Po pra­wej widziała żółtą, w kształ­cie wachla­rza, wyra­sta­jącą ze ściany i przy­po­mi­na­jącą książkę, któ­rej kartki ktoś prze­rzu­cał.

U jej stóp krem­liki śmi­gały wśród lasów, które im samym musiały wyda­wać się ogromne, ale dla Venli każdy był jak nie­wielka dio­rama. Taka jak dzieła Kunony, w któ­rych każdy kamy­czek i malutka roślinka miały swoje sta­ran­nie wybrane miej­sce.

Kunonę… zabiły naro­dziny Wiecz­nej Burzy. Venli spoj­rzała na ciemne niebo, widoczne przez szcze­linę na szczy­cie roz­pa­dliny, wysoko na górze. Czer­wone roz­bły­ski odbi­jały się od chmur. Kie­ru­jąc się w głąb, wcho­dzili do jej kró­le­stwa.

Na­dal sły­szała ten rytm docho­dzący z pew­nej odle­gło­ści. Ten, za któ­rym podą­żała. Im bar­dziej się zbli­żali, tym wyraź­niej Venli sły­szała ton – nieco fał­szywy, z cha­otycz­nym ryt­mem. Po jej pra­wej na bul­wia­stym liściu sie­dział fio­le­towy krem­lik. Wyda­wało się, że ją obser­wuje, więc zanu­ciła w jego stronę szczę­śliwy rytm.

Wkrótce Thude pod­szedł do niej, trzy­ma­jąc w ręku klej­not jako źró­dło świa­tła. Jego stopa zmiaż­dżyła z cichym trza­skiem zbu­twiały konar – prąd poniósł kawałki w stronę reszty grupy.

– Venli – ode­zwał się z Nie­po­ko­jem. – Jesteś pewna, że idziemy we wła­ściwą stronę? Tam jest Wieczna Burza.

– Naj­pew­niej zatrzy­mała się w miej­scu. On robił to już wcze­śniej, prze­no­sił burzę tam, gdzie chciał, by się znaj­do­wała, by prze­ra­zić ludzi i ich zdo­mi­no­wać. – Venli się zawa­hała. – Tu trwa bitwa, Thude. Ludzie i pie­śnia­rze wal­czą o Narak. Mówi­łam ci, co wysłał mi Rlain? O umo­wie, którą ludzki król zawarł z Odium, i dziw­nych warun­kach, które pozwolą im zacho­wać to, co zdo­będą przez te dzie­sięć dni?

– Tak wiele prze­la­nej krwi o jałowy obszar pełen poła­ma­nych skał – szep­nął Thude z żałobą w gło­sie. – Ludzie spę­dzili wiele lat, mor­du­jąc tam słu­cha­czy, a teraz inni znów się o niego zabi­jają.

Zanu­ciła ze Stratą i… uświa­do­miła sobie, jakie to smutne, że on stał się tak poważny. To była czę­ściowo jej wina.

Głów­nie jej wina.

– Prze­pra­szam, Thude – szep­nęła. – Za wszystko.

– Cią­gle myślę, że może ona jakimś spo­so­bem prze­żyła, Venli. Że pew­nego dnia Esho­nai znów wej­dzie do naszego obozu. Kiedy ty wró­ci­łaś… myśla­łem… myśla­łem, że to ona. Przez chwilę. Czy to głu­pota z mojej strony?

– Nadzieja nie jest głu­pia… – Skrzy­wiła się. – Tyle że, Thude… widzia­łam trupa Esho­nai. Prze­pra­szam. Powin­nam była o tym wspo­mnieć. Ale wiesz, że Nuta była naj­pierw jej spre­nem.

Spoj­rzał na nią i zanu­cił z Wdzięcz­no­ścią. Chciał, żeby wyja­śniła.

– Po tym, jak moja sio­stra zgi­nęła, zosta­łam wysłana z Demi­dem po jej Odpry­ski. Thude, Odium ona nie obcho­dziła. Była dla niego do wyko­rzy­sta­nia i wyrzu­ce­nia. Myślę, że wtedy zaczę­łam się zmie­niać. Tam­tego dnia, kiedy ją zna­leź­li­śmy, a ja uświa­do­mi­łam sobie, że innych obcho­dziła tylko jej zbroja…

Nuta zanu­ciła w jej wnę­trzu. Uspo­ka­ja­jąco. I dodała coś inte­re­su­ją­cego.

– Thude, Nuta mówi, że Esho­nai nie była jego, kiedy umarła. Wyrwała się – powie­działa Venli.

– Była w burzo­for­mie. Czy to w ogóle moż­liwe?

– Mnie się udało, ale jedy­nie z pomocą Nuty. Nuta mówi… Esho­nai też to zro­biła. Wyrzu­ciła go z umy­słu i była sobą, kiedy umarła. Możemy z nim wal­czyć.

Za sze­re­giem słu­cha­czy widziała jeden z więk­szych cieni poru­sza­ją­cych się w roz­pa­dli­nach. Nale­gały, by im towa­rzy­szyć. Pięć prze­past­nych bestii, wśród nich ta, którą wszy­scy nazy­wali Chmurą Burzową, ich przy­wódca. Lub też to on jako pierw­szy posta­no­wił z nimi nie wal­czyć – a kiedy naj­więk­szy i naj­bar­dziej nie­bez­pieczny z nich wszyst­kich uznał, że małe stwo­rzonka na Strza­ska­nych Rów­ni­nach go poko­nały, pozo­stali poszli za jego przy­kła­dem.

– Może uda nam się coś zro­bić z walką, która trwa przed nami, Thude – powie­działa Venli. – Może powin­ni­śmy do niej dołą­czyć, jak zasu­ge­ro­wa­łam wcze­śniej.

– Nie.

Unio­sła klej­not, by oświe­tlić jego twarz.

– Venli, nie będziemy wal­czyć. Posta­no­wi­łem znów ci zaufać, ale nie jesteś naszą przy­wód­czy­nią. Jest nas zale­d­wie tysiąc doro­słych. Prze­past­nych bestii znacz­nie mniej. Nie wię­cej niż sto osob­ni­ków? Mam wra­że­nie, że ich liczba szybko maleje. Jeśli zbyt wiele z nich zgi­nie, będą miały pro­blemy z roz­mna­ża­niem. Nie zaan­ga­żu­jemy się w tę walkę.

– Nasza liczeb­ność to moja wina. Gdy­bym nie…

– Venli, sam nie wie­rzę, że to mówię, ale… daj spo­kój. Wszy­scy żału­jemy tego, co się wyda­rzyło. Ale… zły bóg był zde­cy­do­wany nas znisz­czyć. Pró­buję nie czuć do cie­bie nie­na­wi­ści. Obojgu nam pomoże, jeśli będziemy żyć dalej.

Wes­tchnęła, ale on miał rację – zarówno jeśli cho­dziło o nią, jak i o powstrzy­ma­nie się od walki. Wąt­piła, by w ogóle jej towa­rzy­szyli, gdyby spreny się nie ode­zwały, a prze­pastne bestie nie potwier­dziły ist­nie­nia tego dziw­nego tonu.

– Żad­nej walki – powie­działa do Thude’a. – Cie­szę się że przy­sze­dłeś z Piątką. Jaką­kol­wiek decy­zję podej­miemy, będzie oczy­wi­ście nale­żała do was.

Zanu­cił z Deter­mi­na­cją. Zosta­wili Jaxlim, bo ona i Venli – jako powier­niczki pie­śni – nie mogły jed­no­cze­śnie ryzy­ko­wać. Ale przy­szła cała Piątka, choć wcze­śniej mia­no­wali innych na swoje miej­sce, gdyby nie wró­cili. Venli nie mogła nie wspo­mi­nać, że zro­bili to samo, kiedy po raz pierw­szy udali się w odwie­dziny do ludzi. W cza­sie tej brze­mien­nej w skutki wyprawy zabili Gavi­lara i wznie­cili cały ten chaos.

Dostro­iła się do Pokoju i znów ruszyła w drogę z nadzieją, że nie bie­gnie w stronę podob­nego kata­kli­zmu. Dotar­cie do cen­trum miało wciąż zająć sporo czasu, bo musieli w tajem­nicy masze­ro­wać przez te wijące się roz­pa­dliny – ale wyj­ście na pła­sko­wyże na górze byłoby samo­bój­stwem ze względu na patrole Istot z Nie­bios i Wia­tro­wych.

Bez­pieczni byli tylko na dole, wśród ciem­no­ści i wiją­cych się roślin. Skra­da­jąc się niczym krem­liki poru­sza­jące się wśród poszy­cia.75. Rodzina

75

Rodzina

16 LAT WCZE­ŚNIEJ

W dniu, w któ­rym miał wyru­szyć na piel­grzymkę, by zostać Nio­są­cym Honor, Szeth spę­dził ranek w ogro­dzie kamieni klasz­toru. Tego dnia miał odejść, by szko­lić się z Sivi – a póź­niej z każ­dym z Nio­są­cych Honor po kolei, by zdo­być ich umie­jęt­no­ści. Cóż, z wyjąt­kiem mocy Skal­nych Straż­ni­ków – nie mieli Ostrza Tal­muta-syna-Boga – i Kowala Więzi. To Ostrze nale­żało do przy­wódcy zwy­kłych ludzi i było prze­ka­zy­wane zgod­nie z inną tra­dy­cją.

Tego dnia Szeth modlił się, pochy­lony przed wspa­nia­łym kamie­niem – sze­ro­kim na dwie stopy i prze­cię­tym żyłą krysz­tału. Z jed­nej strony miał otwór jak usta, a krysz­tały two­rzyły jego zęby. Spren tego kamie­nia z pew­no­ścią robił wra­że­nie osten­ta­cyj­nego.

– Spre­nie – szep­nął. – Pokie­ruj mną w swej mądro­ści.

Każda ważna chwila jego życia wią­zała się z kamie­niem, czyż nie? Czy ten odpo­wia­dał na jego spoj­rze­nie? Z waha­niem wycią­gnął rękę i poło­żył na nim dłoń, poczuł ziar­ni­stą struk­turę jego powierzchni i wysta­jące malut­kie kawałki prze­zro­czy­stego krysz­tału. Co za dziwne wra­że­nie, jakby skóra jakiejś bestii.

Przez chwilę czuł… wspo­mnie­nia. Jakby… ten kamień przy­był z innego miej­sca i pamię­tał, jak był nie­siony… przez grupę prze­ra­żo­nych ludzi…

Czy to ty? – zasta­na­wiał się. Czy jesteś spre­nem, za któ­rym podą­żam?

Ach, Szeth, odpo­wie­dział Głos, i wra­że­nie było inne, a wspo­mnie­nia znik­nęły. Nie myśl, że cię igno­ro­wa­łem. Po pro­stu byłeś w dobrych rękach. Dokończ piel­grzymkę. Wtedy się spo­tkamy.

– Dzię­kuję – szep­nął Szeth.

Twoje życie ma cel, Szeth. Wszystko, co się wyda­rzyło, ja zor­ga­ni­zo­wa­łem. Masz zna­cze­nie, bo twoje zna­cze­nie jest czę­ścią mojego zna­cze­nia.

Te słowa.

Te słowa były tym, czego potrze­bo­wał – przy­po­mnie­niem, że jego życie nie było przy­pad­kiem.

Ostrze­gam cię, powie­dział Głos, że ten następny etap będzie naj­trud­niej­szy. Tra­fisz mię­dzy takich, któ­rzy nie darzą mnie takim sza­cun­kiem jak Pozen. Nie zgub się.

Przy­naj­mniej nie będzie sam.

Będziesz ze mną, prawda? – spy­tał Głos.

Żad­nej odpo­wie­dzi.

– Ojciec pla­nuje podą­żyć za tobą, Szeth.

Otrzą­snął się z medy­ta­cji i stał się świa­domy cichego stru­mie­nia, skła­da­ją­cego się z wielu szy­bek świe­tlika, przez który prze­ni­kało sło­neczne świa­tło, i pie­rza­stych liści osła­nia­ją­cych róż­no­rodne kamie­nie. Nikt nie odwa­żyłby się prze­szko­dzić mu w ostat­niej medy­ta­cji… poza Elid.

W drzwiach stała szczu­pła kobieta, podob­nie jak Szeth obda­rzona żyla­stą siłą ich matki. Cza­sami widy­wał Elid na brzegu rzeki, gdy ćwi­czyła i uczyła się posłu­gi­wać mie­czem z sza­ma­nami. W tym mie­ście wszy­scy, któ­rzy doty­kali kamie­nia, mieli prawo – jeśli zechcieli – uczyć się posłu­gi­wa­nia bro­nią razem z sza­ma­nami. Uznał to za dziwne – a może dziw­nie zachę­ca­jące – że w tym miej­scu nie lek­ce­wa­żono wal­czą­cych jako „tych, któ­rzy odej­mują”. Jedy­nie „tych, któ­rzy doty­kają kamie­nia”. To było nie­wła­ściwe, ale cza­sami nie­wła­ściwe… wyda­wało się lep­sze.

I w rze­czy samej, Elid nosiła u pasa krótki miecz – sym­bo­li­zu­jący jej odda­nie Praw­dzie.

Odwró­cił się od kon­tem­pla­cji kamie­nia.

– Nie wolno ci wcho­dzić do klasz­toru, Elid.

– Zasta­na­wia­łam się nad wstą­pie­niem. Roz­ma­wia­łam z kil­koma sza­ma­nami. Powie­dzieli mi, że powin­nam się rozej­rzeć.

– Twoje próby omi­nię­cia kon­we­nan­sów są jak zawsze nie­zręczne. Uda­wa­nie, że chcesz wstą­pić tylko po to, by ze mną poroz­ma­wiać, jest nie­sto­sowne.

– Ale zadzia­łało.

– W cza­sie medy­ta­cji powi­nie­nem być sam.

– Co ozna­cza, że możemy poroz­ma­wiać w cztery oczy.

Wes­tchnął i roz­wa­żył zawo­ła­nie sza­mana, by ją wyrzu­cił.

– Czy ty w ogóle mnie sły­sza­łeś? – spy­tała. – Ojciec pla­nuje udać się z tobą. Znowu. Kiedy wyru­szysz na piel­grzymkę.

Szeth poczuł nagłą, głę­boką ulgę. Nie myślał… ale oczy­wi­ście. Neturo zamie­rzał zro­bić to, co zawsze. Choć nie­któ­rzy mło­dzi męż­czyźni uda­wa­liby zaże­no­wa­nych pomy­słem, że ich ojciec mógłby z nimi podró­żo­wać, Szeth nie potrze­bo­wał takich kłamstw.

– Nie spo­dzie­wa­łem się, że to zrobi, ale nie jestem zasko­czony. Tak zacho­wy­wał się w prze­szło­ści.

– Musisz mu powie­dzieć, żeby został – stwier­dziła Elid.

– Dla­czego?

Weszła w głąb ogrodu i nawet się nie zatrzy­mała, by pomo­dlić się do mija­nych kamieni.

– Szeth! On tu coś zbu­do­wał! Jest bur­mi­strzem.

– Dziwne sta­no­wi­sko. Dla­czego pozwa­lać, by ludzie wybie­rali przy­wódcę, zamiast zaufać spre­nom? W domu niczego takiego nie mie­li­śmy.

– Bo byli­śmy zaco­fa­nymi paste­rzami!

Przez chwilę myślał, że zatrzy­mała się, by oddać cześć kamie­niowi, ale nie, to nie­moż­liwe… Elid prze­sko­czyła nad frag­men­tem ogrodu, ze ścieżki na ścieżkę, by sta­nąć obok Sze­tha. Ta kobieta…

– Nie możesz pozwo­lić, by z tobą odszedł, Szeth. – Góro­wała nad nim, kiedy klę­czał na mięk­kiej, poro­śnię­tej mchem ziemi, wciąż trzy­ma­jąc dłoń na kamie­niu. – Postąp wła­ści­wie… pozwól mu zostać.

– Ja mu na nic nie pozwa­lam ani do niczego go nie zmu­szam, Elid.

– Nic nie mówisz, ale bar­dzo dużo suge­ru­jesz.

– A ty cią­gle tak wiele zakła­dasz. – Pomo­dliw­szy się cicho, zdjął dłoń z kamie­nia i wstał… pró­bu­jąc osło­nić kamień przed ata­kiem zło­ści Elid. – Może ojciec chce wyru­szyć na piel­grzymkę. Może chce zamiesz­kać w klasz­to­rze Kształ­tu­ją­cych. Może ma… swoje powody.

Elid zaga­piła się na niego.

– Ty wiesz.

– O ojcu i Sivi? Tak. Domy­śli­łem się.

Znów się zaga­piła, stała z otwar­tymi ustami.

– O co cho­dzi? – spy­tał.

– Po pro­stu myśla­łam, że gdy­byś wie­dział, każ­dego dnia pra­wił­byś mu kaza­nia na temat jego grzesz­no­ści, Szeth. Co, besz­tasz go w cza­sie obiadu, kiedy mnie nie ma w oko­licy?

Zaru­mie­nił się i zaczął wycho­dzić z ogrodu kamieni. Mogli przy­naj­mniej odbyć tę roz­mowę w mniej uświę­co­nym miej­scu.

– Naprawdę cię to nie obcho­dzi? – Przy­śpie­szyła, by dotrzy­mać mu kroku. – Nie sądzisz, że to, co oni robią, jest nie­wła­ściwe?

– To matka zosta­wiła jego.

– Może wró­cić!

Przy­sta­nął, zmu­sza­jąc Elid, by zatrzy­mała się gwał­tow­nie. Spoj­rzał jej pro­sto w oczy, bo byli nie­mal tego samego wzro­stu.

– Ty – wbiła mu palec w pierś – będziesz musiał spę­dzić całe mie­siące w każ­dym klasz­to­rze. Jeśli ojciec uda się z tobą, wkrótce będzie ozna­czało to koniec dla niego i Sivi.

– Czyli popie­rasz ich zwią­zek?

– Popie­ram wszystko, co nie roz­szar­puje naszej rodziny jesz­cze bar­dziej.

Spoj­rzał jej w oczy.

– Mogłaś wró­cić. Mogłaś zostać z nią.

– I zosta­wić ojca? – Wyglą­dało na to, że pew­ność sie­bie Elid wypa­ro­wała i kobieta objęła się ramio­nami. – Tęsk­nię za nią. A ty?

– Tak – szep­nął.

– Kie­dyś było mi cie­bie żal. Kie­dyś chcia­łam cię chro­nić, jak ojciec. Ale… wtedy ona nas zosta­wiła… – Pokrę­ciła głową. – To zła­mało ojca. Wiesz, jak wiele nocy spę­dzi­łam, trzy­ma­jąc go za rękę, kiedy pła­kał? Nie było cię tam, Szeth. Ja byłam.

– Wiem.

Ale ist­niał powód. Głos. Ścieżka Sze­tha miała cel. Musiał w to wie­rzyć.

– Cóż, ja tym razem z tobą nie odejdę – wark­nęła Elid. – Nie zamie­rzam spę­dzić reszty życia, uda­jąc, że jesteś zagu­bio­nym dziec­kiem. Jeśli są w tobie jakieś resztki przy­zwo­ito­ści, powiesz ojcu, żeby został, żeby prze­stał nisz­czyć rów­nież swoje życie.

Szeth omi­nął ją. Szybko kła­niał się każ­demu mija­nemu kamie­niowi, a w jego emo­cjach pano­wał chaos.

– Wiesz, dla­czego?! – zawo­łała za nim Elid. – Dla­czego on zawsze jest gotów iść za tobą? Dla­czego ja nie obcho­dzę go tak bar­dzo jak ty? Dla­czego jesteś jego ulu­bień­cem?

Szeth znów pochy­lił głowę, tym razem nie z sza­cunku. Dotarł do drzwi.

– Nie­na­wi­dzę cię! – zawo­łała za nim Elid. – Nie­na­wi­dzę cię, Szeth!

– Prze­pra­szam, że nie znam lep­szego spo­sobu – szep­nął.

I zosta­wił sio­strę. Opusz­cza­jąc klasz­tor, wziął tylko ubra­nie na zmianę i miecz.

* * *

Zanim Szeth dotarł do mostu, roz­pa­dało się. Szedł samot­nie, zgod­nie z tra­dy­cją… ale nie z pra­wem. Nie było więc ści­śle wbrew zasa­dom, by Neturo się tam z nim spo­tkał. Z torbą prze­rzu­coną przez ramię i posi­wiałą brodą. Krępy, bez plamy, ale uśmiech­nięty.

Jak on mógł się uśmie­chać? Szeth czuł, że przed laty stra­cił tę zdol­ność.

– Wyda­wało ci się, że uda ci się wymknąć beze mnie? – spy­tał Neturo.

Szeth ode­tchnął głę­boko i wypo­wie­dział słowa, które musiał sto razy powtó­rzyć w myślach w cza­sie tego mar­szu.

– Pro­szę, zostań tu, ojcze.

Neturo roz­wa­żył te słowa, a deszcz spły­wał po jego para­solu. Szeth nie wziął para­sola. Deszcz nie był inten­sywny, musiał jedy­nie zatrosz­czyć się o miecz, kiedy tego wie­czoru znaj­dzie schro­nie­nie.

– Czy tego chcesz, Szeth? Czy uwa­żasz, że tego powi­nie­neś chcieć?

– Masz tu życie.

– Mam życie wszę­dzie, gdzie jest moja rodzina.

– Twoja rodzina jest rów­nież tutaj! Z Elid. Albo w domu, z matką. Która ode­szła z mojego powodu…

Ojciec upu­ścił para­sol i przy­tu­lił go. Szeth powstrzy­my­wał łzy, choć w desz­czu i tak byłyby nie­wi­doczne. Nie chciał obra­zić spre­nów, zacho­wu­jąc się, jakby piel­grzymka była przy­gnę­bia­jąca.

– Szeth, to, do czego doszło mię­dzy twoją matką a mną, nie było twoją winą – szep­nął ojciec przy akom­pa­nia­men­cie szumu desz­czu. – Mie­li­śmy pro­blemy na długo, zanim zna­la­złeś ten kamień.

– Naprawdę?

– Naprawdę.

– Ale to też mogła być moja wina. Musiało być trudno żyć z chłop­cem, który nie wie­dział, co jest wła­ściwe.

Ojciec objął go moc­niej.

– Synu. Ni­gdy nie cho­dziło o cie­bie. Zabra­łem twoją matkę z domu rodzin­nego i skło­ni­łem ją, by kwe­stio­no­wała rze­czy, w które inni nie odwa­żyli się wąt­pić. Z tego powodu musie­li­śmy miesz­kać poza mia­stem, bo nikt nie chciał nam nic wyna­jąć. Mam listy od jej sióstr. Ona jest szczę­śliwa, Szeth. Szczę­śliw­sza beze mnie.

To brzmiało jak sza­leń­stwo, ale zostało wypo­wie­dziane. Szeth nie wąt­pił, że to prawda, skoro powie­dział to jego ojciec.

– Powi­nie­neś zostać z Elid – szep­nął Szeth.

– Elid mnie nie­na­wi­dzi, Szeth.

– Co? Nie! Ona cię kocha.

– Nie tak mówi – powie­dział cicho Neturo. – Nie wiem, jak sobie z nią pora­dzić. Ni­gdy nie wie­dzia­łem. Pró­buję z nią roz­ma­wiać, a ona odcho­dzi. Przy­no­szę jej pre­zenty, a ona oskarża mnie, że pró­buję ją prze­ku­pić. – Ode­tchnął głę­boko. – Myślę, że… odda­le­nie dobrze nam zrobi. Póź­niej wrócę i zoba­czę, czy się uspo­ko­iła. – Odsu­nął się i na­dal uśmie­chał, mimo wody spły­wa­ją­cej po twa­rzy. – Nie chcę, żebyś myślał, że musisz zatrosz­czyć się o sta­rego ojca. Ale pójdę z tobą, Szeth, żebyś nie musiał iść sam. Tylko tak umiem pomóc.

– Dzię­kuję – szep­nął Szeth. – Dzię­kuję.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij