Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Wiatr zna moje imię - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
7 maja 2025
2634 pkt
punktów Virtualo

Wiatr zna moje imię - ebook

Historia o przemocy, miłości, wykorzenieniu i nadziei
Wiedeń, rok 1938. Ojciec Samuela Adlera, sześcioletniego żydowskiego chłopca, znika podczas nocy kryształowej, a rodzina traci wszystko. Zdesperowana matka wsadza Samuela do pociągu, który zabierze go z nazistowskiej Austrii do Anglii. Chłopiec, ze skrzypcami pod pachą, rozpoczyna nowe życie. Już zawsze towarzyszyć mu będą ciężar samotności i niepewność.
Arizona, rok 2019. Siedmioletnia Anita Díaz wraz z matką uciekają z Salwadoru przed niebezpieczeństwem. Ich przybycie do Stanów Zjednoczonych zbiega się z wdrożeniem nowej, bezwzględnej polityki rządu, przez którą na granicy zostają rozdzielone. Samotna i przestraszona, z dala od wszystkiego, co zna, Anita ucieka do Azabaharu, magicznego świata, który istnieje tylko w jej wyobraźni. Tymczasem młoda pracownica opieki społecznej i odnoszący sukcesy prawnik walczą o zjednoczenie dziewczynki z matką i zapewnienie jej lepszej przyszłości.
Wiatr zna moje imię to powieść o poświęceniach, jakie czasami muszą ponieść rodzice, o zaskakującej zdolności dzieci do snucia marzeń, która pozwala im przetrwać najgorsze, i o nieustającej nadziei, która rozświetla nawet najciemniejsze chwile.
Isabel Allende z losów dzieci rozdzielonych z rodzicami utkała niezwykle poruszającą i zarazem gorzką opowieść o wykluczeniu wynikającym z rasizmu, brutalności i wyrachowania ludzi sprawujących władzę. Jednak zło ma swój rewers w postaci dobra – daje nadzieję autorka – a jest nim rodzina. Nawet jeśli jej członków nie łączą więzy krwi, równie trwała może okazać się ta zbudowana na wspólnym doświadczeniu.
Maria Fredro-Smoleńska, „Vogue Polska”
Wzruszająca i pełna empatii opowieść o rozdzielonych rodzinach w różnych momentach historii. Isabel Allende splata przeszłość i teraźniejszość, aby ukazać siłę nadziei i miłości oraz ludzką wytrzymałość w obliczu niesprawiedliwości. Po raz kolejny zachwyca mistrzowskim połączeniem wnikliwej psychologii postaci i wciągającej narracji.
Aleksandra Pakieła, @ola_czyta
Aktualna, prowokująca, emocjonująca… Historia o nieznajomych, którzy stają się rodziną.
„The New York Times Book Review”
Ta książka to hołd dla rodziców, którzy muszą podjąć niewyobrażalnie trudne decyzje, oraz dla dzieci, które muszą radzić sobie z najstraszliwszymi doświadczeniami.
Associated Press
Isabel Allende przenosi nas do dwóch mrocznych okresów w historii: podbitego przez nazistów Wiednia w 1938 roku i na dzisiejszą granicę Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Obie te historie nadają się na osobne powieści, ale Allende umiejętnie je splata. W typowy dla siebie sposób wykorzystując realizm magiczny, przypomina nam, że każdy z nas mógłby znaleźć się w podobnej sytuacji.
„The Washington Post”
Ambitna, zawiła powieść o wojnie i imigracji.
„People”
Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68367-31-7
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

AD­LE­RO­WIE

Wie­deń, li­sto­pad–gru­dzień 1938

Za­po­wiedź nie­szczę­ścia czuło się w po­wie­trzu. Już od dawna wiatr trwogi hu­lał po uli­cach, świsz­cząc mię­dzy do­mami i wci­ska­jąc się w szpary drzwi i okien.

– To już zima – mruk­nął Ru­dolf Ad­ler, jakby chciał do­dać so­bie otu­chy, ale cię­żaru od kilku mie­sięcy przy­gnia­ta­ją­cego mu piersi nie spo­sób było przy­pi­sać po­go­dzie ani po­rze roku.

Strach ob­ja­wiał się w po­staci odoru rdzy i śmieci, który wy­krę­cał Ad­le­rowi nos; nie były w sta­nie go zła­go­dzić ani ty­toń do fajki, ani cy­try­nowy za­pach płynu po go­le­niu. Tego po­po­łu­dnia woń stra­chu nie­siona po­ry­wi­stym wia­trem aż utrud­niała mu od­dy­cha­nie; miał za­wroty głowy, czuł mdło­ści. Po­sta­no­wił od­pra­wić pa­cjen­tów cze­ka­ją­cych na swoją ko­lej i wcze­śniej za­mknąć ga­bi­net. Jego asy­stentka za­py­tała zdzi­wiona, czy jest chory. Pra­co­wała u niego od je­de­na­stu lat i przez cały ten czas ani razu nie za­nie­dbał obo­wiąz­ków. Był sys­te­ma­tyczny i punk­tu­alny.

– To nic po­waż­nego, Frau Gold­berg, zwy­kłe prze­zię­bie­nie. Wrócę do domu – od­po­wie­dział.

Do­pro­wa­dzili ga­bi­net do po­rządku, od­ka­zili na­rzę­dzia i po­że­gnali się w drzwiach, jak co dzień, nie po­dej­rze­wa­jąc, że już ni­gdy się nie zo­ba­czą. Frau Gold­berg udała się na przy­sta­nek tram­wa­jowy, a Ru­dolf Ad­ler ru­szył szyb­kim kro­kiem w stronę po­ło­żo­nej kilka prze­cznic da­lej ap­teki. Szedł z głową wtu­loną w ra­miona, przy­trzy­mu­jąc jedną ręką ka­pe­lusz, a w dru­giej nio­sąc swoją le­kar­ską wa­li­zeczkę. Chod­nik był mo­kry, niebo za­chmu­rzone; stwier­dził, że nie­dawno mu­siało pa­dać i że znowu nad­ciąga je­den z tych ulew­nych desz­czy, które nie­zmien­nie za­ska­ki­wały go, kiedy nie miał pa­ra­sola.

Prze­cho­dził tymi uli­cami ty­siące razy, znał je na pa­mięć, a mimo to na­dal po­dzi­wiał swoje mia­sto, jedno z naj­pięk­niej­szych na świe­cie, har­mo­nijne po­łą­cze­nie ba­ro­ko­wych bu­dyn­ków z ka­mie­ni­cami w stylu art no­uveau, ma­je­sta­tyczne drzewa, które za­częły już gu­bić li­ście, plac w jego dziel­nicy, po­sąg jeźdźca na ko­niu, wy­stawę cu­kierni z wy­ło­żo­nymi tam ciast­kami i wi­trynę an­ty­kwa­riatu wy­peł­nioną róż­nymi oso­bli­wymi przed­mio­tami. Tym ra­zem jed­nak nie od­ry­wał wzroku od ziemi. Czuł się tak, jakby dźwi­gał na swo­ich bar­kach cię­żar ca­łego świata.

Tego dnia nie­po­ko­jące po­gło­ski wy­wo­łała in­for­ma­cja o za­ma­chu w Pa­ryżu: ja­kiś nie­miecki dy­plo­mata zgi­nął od pię­ciu kul wy­strze­lo­nych przez mło­dego pol­skiego Żyda. Z gło­śni­ków w Trze­ciej Rze­szy po­pły­nęły na­wo­ły­wa­nia do ze­msty.

Od czasu anek­to­wa­nia Au­strii przez Niemcy w marcu i de­fi­lady uro­słych w py­chę żoł­nie­rzy We­hr­machtu w cen­trum Wied­nia, któ­rej to­wa­rzy­szyły wi­waty roz­en­tu­zja­zmo­wa­nego tłumu, Ru­dolf Ad­ler żył w cią­głym nie­po­koju. Obawy po­ja­wiły się już kilka lat wcze­śniej i stale ro­sły, w miarę jak na­zi­ści umac­niali wła­dzę dzięki pie­nią­dzom i broni. Hi­tler sto­so­wał ter­ro­ryzm jako na­rzę­dzie walki po­li­tycz­nej, wy­ko­rzy­stu­jąc nie­za­do­wo­le­nie, głów­nie mło­dzieży, z po­wodu pro­ble­mów eko­no­micz­nych cią­gną­cych się od wiel­kiego kry­zysu z 1929 roku oraz upo­ko­rze­nie, ja­kie przy­nio­sła Au­stria­kom klę­ska w pierw­szej woj­nie świa­to­wej. W 1934 roku, w cza­sie nie­uda­nej próby prze­ję­cia wła­dzy na­zi­ści za­mor­do­wali szefa rządu, Dol­l­fussa, a póź­niej w róż­nych za­ma­chach za­bili około ośmiu­set in­nych osób. Za­stra­szali opo­nen­tów, wy­wo­ły­wali za­mieszki, gro­zili wojną do­mową. Na po­czątku 1938 roku nikt już nie był w sta­nie za­pa­no­wać nad sze­rzącą się w kraju prze­mocą, pod­czas gdy po dru­giej stro­nie gra­nicy ro­sły na­ci­ski, by uczy­nić z Au­strii je­den z nie­miec­kich lan­dów. Po­mimo ustępstw rządu wo­bec rosz­czeń nie­miec­kich Hi­tler wy­dał roz­kaz za­ję­cia Au­strii. Tu­tej­sza par­tia na­zi­stow­ska przy­go­to­wała grunt, dla­tego od­działy na­jeźdźcy nie tylko nie na­tra­fiły na ża­den opór, ale były wręcz owa­cyj­nie wi­tane przez więk­szość miesz­kań­ców. Rząd ustą­pił; dwa dni póź­niej sam Hi­tler wje­chał trium­fal­nie do Wied­nia. Na­zi­ści prze­jęli kon­trolę nad ca­łym kra­jem. Każdy prze­jaw sprze­ciwu był uzna­wany za nie­le­galny. Na­tych­miast we­szły w ży­cie nie­miec­kie prawa, za­czął dzia­łać apa­rat re­pre­sji w po­staci Ge­stapo i SS, roz­pa­no­szył się an­ty­se­micki fa­na­tyzm.

Ru­dolf wie­dział, że jego żonę, Ra­chel – wcze­śniej ra­cjo­nalną i prak­tyczną, bez naj­mniej­szych skłon­no­ści do do­szu­ki­wa­nia się wszę­dzie za­gro­że­nia – rów­nież pa­ra­li­żuje strach i że funk­cjo­nuje wy­łącz­nie dzięki le­kom. Oboje sta­rali się chro­nić dzie­cięcą nie­win­ność syna, Sa­mu­ela, ale chłop­czyk, który nie­długo miał skoń­czyć sześć lat, wy­ka­zy­wał doj­rza­łość do­ro­słego czło­wieka. Przy­glą­dał się, przy­słu­chi­wał i ro­zu­miał wszystko bez za­da­wa­nia py­tań. Po­cząt­kowo Ru­dolf po­da­wał żo­nie środki uspo­ka­ja­jące, ja­kie prze­pi­sy­wał także paru swoim pa­cjen­tom, ale po­nie­waż były one co­raz mniej sku­teczne, za­sto­so­wał bar­dziej ra­dy­kalne le­cze­nie w po­staci kro­pli o sil­nym dzia­ła­niu, które przy­no­sił do domu w bu­te­lecz­kach z ciem­nego szkła bez ety­kietki. Sam też ich po­trze­bo­wał, ale nie mógł przyj­mo­wać tego ro­dzaju spe­cy­fi­ków, je­śli chciał na­dal wy­ko­ny­wać swój za­wód.

Kro­ple do­star­czał mu po­ta­jem­nie Pe­ter Ste­iner, wła­ści­ciel ap­teki, jego wie­lo­letni przy­ja­ciel. To wła­śnie Ad­le­rowi Ste­iner po­wie­rzył zdro­wie swoje i swo­jej ro­dziny i ża­den de­kret władz za­ka­zu­jący kon­tak­tów mię­dzy Aryj­czy­kami i Ży­dami nie był w sta­nie osła­bić sza­cunku, ja­kim się wza­jem­nie da­rzyli. Jed­nak w ostat­nich mie­sią­cach ap­te­karz mu­siał uni­kać po­ka­zy­wa­nia się z przy­ja­cie­lem w miej­scach pu­blicz­nych, bo nie mógł so­bie po­zwo­lić na kon­flikt z dziel­ni­co­wym ko­mi­te­tem na­zi­stów. W prze­szło­ści ro­ze­grali ty­siące par­tii po­kera i sza­chów, wy­mie­niali się książ­kami i cza­so­pi­smami, cho­dzili ra­zem na wy­cieczki po gó­rach albo na ryby, aby – jak mó­wili, za­no­sząc się śmie­chem – uciec od żon. Te­raz Ad­ler nie gry­wał już w po­kera na za­ple­czu ap­teki. Ste­iner wpusz­czał go tyl­nymi drzwiami i wrę­czał mu nar­ko­tyk, nie od­no­to­wu­jąc tego w swo­ich księ­gach ra­chun­ko­wych.

Przed anek­sją Au­strii Pe­ter Ste­iner ni­gdy nie py­tał o po­cho­dze­nie Ad­le­rów – uwa­żał, że są ta­kimi sa­mymi Au­stria­kami jak on. Wie­dział, że są Ży­dami, jak sto dzie­więć­dzie­siąt ty­sięcy in­nych oby­wa­teli tego kraju, ale nic to dla niego nie zna­czyło. Był agno­sty­kiem. Chrze­ści­jań­stwo, w któ­rego tra­dy­cji zo­stał wy­cho­wany, wy­da­wało mu się rów­nie ir­ra­cjo­nalne, jak inne re­li­gie. Wie­dział, że Ru­dolf Ad­ler my­śli po­dob­nie, choć przez wzgląd na swoją żonę od­pra­wia nie­które ry­tu­ały. Ra­chel bar­dzo za­le­żało na tym, by jej syn Sa­muel znaj­do­wał opar­cie w tra­dy­cji i w ży­dow­skiej spo­łecz­no­ści. W piąt­kowe po­po­łu­dnia Ste­ine­ro­wie byli czę­sto za­pra­szani do domu Ad­le­rów na sza­bat. Ra­chel i jej szwa­gierka Leah dbały o naj­drob­niej­sze szcze­góły: naj­lep­szy ob­rus, nowe świece, rybę we­dług prze­pisu babci, chleb, wino. Ko­biety były so­bie bar­dzo bli­skie. Leah wcze­śnie owdo­wiała, nie miała dzieci, przy­lgnęła więc do ma­lut­kiej ro­dziny swo­jego brata. Wpraw­dzie uparła się, że bę­dzie miesz­kać sama, cho­ciaż Ra­chel pro­siła, by się do nich prze­pro­wa­dziła, ale bar­dzo czę­sto ich od­wie­dzała. Była bar­dzo to­wa­rzy­ska; udzie­lała się w kilku pro­gra­mach re­ali­zo­wa­nych przez sy­na­gogę z my­ślą o wspo­mo­że­niu naj­bar­dziej po­trze­bu­ją­cych człon­ków spo­łecz­no­ści. Ru­dolf był jej je­dy­nym bra­tem, który po­zo­stał w kraju, jako że młod­szy wy­emi­gro­wał i miesz­kał te­raz w ki­bucu w Pa­le­sty­nie, a Sa­muel – jej je­dy­nym bra­tan­kiem. Sza­ba­so­wym ob­cho­dom prze­wod­ni­czył Ru­dolf, jak przy­stało na głowę ro­dziny. Trzy­ma­jąc dło­nie na główce Sa­mu­ela, pro­sił Boga, by go chro­nił, ob­da­rzał ła­ską i po­ko­jem. Cza­sami Ra­chel przy­ła­py­wała męża i Pe­tera Ste­inera, jak mru­gali do sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo. Przy­my­kała na to oko, uzna­jąc, że nie ma w tym kpiny: cho­dziło ra­czej o ci­che po­ro­zu­mie­nie dwóch nie­do­wiar­ków.

Ad­le­ro­wie na­le­żeli do ze­świec­czo­nej wy­kształ­co­nej bur­żu­azji, ty­po­wej dla wie­deń­skiej spo­łecz­no­ści, zwłasz­cza ży­dow­skiej. Ru­dolf tłu­ma­czył Pe­te­rowi, że jego po­bra­tymcy przez stu­le­cia byli dys­kry­mi­no­wani, prze­śla­do­wani i ze­wsząd wy­pę­dzani, dla­tego przy­wią­zy­wali więk­szą wagę do wy­kształ­ce­nia niż do dóbr ma­te­rial­nych. Można było po­zba­wić Ży­dów ca­łego do­bytku, co zda­rzało się nie­ustan­nie na prze­strzeni dzie­jów, ale nikt nie mógł ode­brać im zdo­by­tej wie­dzy. Ty­tuł dok­tora sza­no­wano znacz­nie bar­dziej niż zło­żoną w banku for­tunę. Ru­dolf po­cho­dził z ro­dziny rze­mieśl­ni­ków, dum­nej z tego, że je­den z jej człon­ków zo­stał le­ka­rzem. Ten za­wód za­pew­niał pre­stiż i au­to­ry­tet, ale w jego przy­padku nie prze­kła­dało się to na duże pie­nią­dze. Ru­dolf Ad­ler nie na­le­żał do grona mod­nych chi­rur­gów ani wy­kła­dow­ców Uni­ver­si­tät Wien – był le­ka­rzem z są­siedz­twa, pra­co­wi­tym i nie­za­leż­nym, który po­łowę pa­cjen­tów przyj­mo­wał nie­od­płat­nie.

Przy­jaźń Ad­lera i Ste­inera opie­rała się na po­kre­wień­stwie du­cho­wym i wspól­nych war­to­ściach: obu cha­rak­te­ry­zo­wała ta sama nie­na­sy­cona żą­dza wie­dzy, obaj byli mi­ło­śni­kami mu­zyki kla­sycz­nej, na­ło­go­wymi czy­tel­ni­kami i ci­chymi sym­pa­ty­kami par­tii ko­mu­ni­stycz­nej, zde­le­ga­li­zo­wa­nej w 1933 roku. Łą­czyła ich rów­nież głę­boka awer­sja do na­ro­do­wego so­cja­li­zmu. Od­kąd Adolf Hi­tler z kanc­le­rza stał się dyk­ta­to­rem po­sia­da­ją­cym wła­dzę ab­so­lutną, spo­ty­kali się na za­ple­czu ap­teki i bo­leli nad świa­tem i stu­le­ciem, w któ­rym przy­szło im żyć, szu­ka­jąc po­cie­chy w brandy bę­dą­cej w sta­nie prze­żreć każdy me­tal, wła­sno­ręcz­nie de­sty­lo­wa­nej przez ap­te­ka­rza w piw­nicy. Ta ostat­nia słu­żyła róż­no­ra­kim ce­lom, głów­nie jako miej­sce, gdzie Ste­iner prze­cho­wy­wał w ide­al­nym po­rządku wszystko, co było po­trzebne do wy­twa­rza­nia i pa­ko­wa­nia licz­nych me­dy­ka­men­tów, które sprze­da­wał. Cza­sami Ad­ler za­bie­rał do piw­nicy swo­jego syna Sa­mu­ela, żeby „po­pra­co­wał” ze Ste­ine­rem. Chłop­czyk go­dzi­nami ba­wił się, mie­sza­jąc, prze­sy­pu­jąc i prze­le­wa­jąc do bu­te­le­czek proszki i ko­lo­rowe płyny, które da­wał mu ap­te­karz. Żadne z jego wła­snych dzieci nie cie­szyło się tym przy­wi­le­jem.

Ste­iner w głębi du­szy cier­piał z po­wodu każ­dego prze­pisu dep­czą­cego god­ność jego przy­ja­ciela. Od­ku­pił for­mal­nie lo­kale prze­zna­czone na ga­bi­net i miesz­ka­nie le­ka­rza, aby za­po­biec ich kon­fi­ska­cie. Ga­bi­net zaj­mo­wał pre­sti­żowe miej­sce na par­te­rze oka­za­łego bu­dynku, a Ad­ler miesz­kał z ro­dziną na pierw­szym pię­trze. Za­in­we­sto­wał w tę nie­ru­cho­mość cały swój ka­pi­tał; prze­pi­sa­nie jej na ko­go­kol­wiek – na­wet na przy­ja­ciela – było eks­tre­mal­nym roz­wią­za­niem, na które zde­cy­do­wał się bez kon­sul­ta­cji z żoną. Ra­chel ni­gdy by się na to nie zgo­dziła.

Ru­dolf Ad­ler pró­bo­wał prze­ko­ny­wać sa­mego sie­bie, że an­ty­se­micka hi­ste­ria wkrótce ucich­nie, bo nie ma ra­cji bytu w Wied­niu, naj­bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­nym mie­ście Eu­ropy, ko­lebce wiel­kich mu­zy­ków, fi­lo­zo­fów i na­ukow­ców, z któ­rych wielu było Ży­dami. Wy­bu­chowa re­to­ryka Hi­tlera, z bie­giem lat co­raz bar­dziej ra­dy­kalna, to tylko ko­lejny prze­jaw ra­si­zmu, któ­rego do­świad­czyli jego przod­ko­wie, co nie prze­szko­dziło im współ­eg­zy­sto­wać z in­nymi i się bo­ga­cić. Na wszelki wy­pa­dek usu­nął jed­nak swoje na­zwi­sko z drzwi ga­bi­netu, co nie sta­no­wiło aż tak du­żego pro­blemu, bo zaj­mo­wał ten lo­kal od lat i był do­brze znany w oko­licy. Liczba jego pa­cjen­tów zma­lała, po­nie­waż Aryj­czycy mu­sieli zmie­nić le­ka­rza, ale za­kła­dał, że wrócą, kiedy na­stroje w mie­ście nieco opadną. Nie wąt­pił w swoje umie­jęt­no­ści za­wo­dowe i za­słu­żoną re­pu­ta­cję. Jed­nak z cza­sem at­mos­fera sta­wała się co­raz bar­dziej na­pięta i Ad­ler co­raz czę­ściej roz­wa­żał moż­li­wość wy­jazdu, by ra­to­wać się przed roz­pę­taną przez na­zi­stów bu­rzą.

Cze­ka­jąc na wy­da­nie reszty w pie­karni, Ra­chel Ad­ler wło­żyła do ust pi­gułkę i po­łknęła ją bez po­pi­ja­nia. Miała na so­bie modny, pod­kre­śla­jący ta­lię ża­kiet w od­cie­niach beżu i bordo, prze­krzy­wiony na bok ka­pe­lusz, je­dwabne poń­czo­chy i buty na wy­so­kich ob­ca­sach. Była ładna, nie skoń­czyła jesz­cze trzy­dziestki, ale su­rowy wy­raz twa­rzy do­da­wał jej lat. Sta­rała się ukryć drże­nie dłoni, cho­wa­jąc je w rę­ka­wach, i od­po­wia­dać lek­kim to­nem na uwagi pie­ka­rza na te­mat za­ma­chu w Pa­ryżu.

– Co chciał osią­gnąć ten idiota, który za­bił dy­plo­matę? Tylko Po­lak mógł na to wpaść! – iry­to­wał się męż­czy­zna.

Wła­śnie skoń­czyła ostat­nią lek­cję ze swoim naj­lep­szym uczniem, pięt­na­sto­lat­kiem, któ­rego wpro­wa­dzała w taj­niki gry na pia­ni­nie, od kiedy skoń­czył sie­dem lat, jed­nym z nie­wielu trak­tu­ją­cych mu­zykę po­waż­nie.

– Prze­pra­szam, Frau Ad­ler, sama pani ro­zu­mie... – po­wie­działa jej jego matka na po­że­gna­nie.

Za­pła­ciła za lek­cję trzy razy wię­cej niż zwy­kle i mało bra­ko­wało, a wy­ści­ska­łaby ją, ale zre­zy­gno­wała z tego, nie chcąc jej ura­zić. Tak, Ra­chel to ro­zu­miała. Była wdzięczna, bo ta ko­bieta i tak da­wała jej pracę o kilka mie­sięcy dłu­żej, niż po­winna. Siłą woli po­wstrzy­mała na­pły­wa­jące do oczu łzy i wy­szła z wy­soko pod­nie­sioną głową. Lu­biła tego chłopca, nie po­tę­piała go za to, że z dumą nosi czarne krót­kie spodnie i bru­natną ko­szulę Hi­tler­ju­gend – or­ga­ni­za­cji, któ­rej motto brzmiało „krew i ho­nor”. Do ru­chu na­le­żała cała nie­miecka mło­dzież, człon­ko­stwo było prak­tycz­nie obo­wiąz­kowe.

– Pro­szę tylko po­my­śleć, na co na­ra­ził nas wszyst­kich ten Po­lak. Sły­szała pani, co mó­wią w ra­diu, Frau Ad­ler? – kon­ty­nu­ował swoje wy­wody pie­karz.

– Miejmy na­dzieję, że skoń­czy się na groź­bach – od­parła.

– Niech pani szybko wraca do domu, Frau Ad­ler. Po uli­cach cho­dzą grupki chu­li­ga­nów. Nie po­winna pani wy­cho­dzić sama. Wkrótce zrobi się ciemno.

– Do wi­dze­nia, do zo­ba­cze­nia ju­tro – wy­mam­ro­tała Ra­chel, wkła­da­jąc chleb do torby, a drobne do port­mo­netki.

Po wyj­ściu na ulicę ode­tchnęła zim­nym po­wie­trzem. Pró­bo­wała się otrzą­snąć z mrocz­nych prze­czuć, które drę­czyły ją od świtu, jesz­cze za­nim wy­słu­chała ra­dia i nie­po­ko­ją­cych po­gło­sek krą­żą­cych po oko­licy. Po­my­ślała, że ciemne chmury zwia­stują deszcz, i sku­piła się na tym, co jesz­cze miała do za­ła­twie­nia. Po­winna ku­pić wino i świece na pią­tek, szwa­gierka bę­dzie u nich w sza­bat, jak co ty­dzień, przyjdą rów­nież Ste­ine­ro­wie z dziećmi. Czuła, że cho­ciaż wła­śnie za­żyła swój lek, nerwy mogą ją na­gle za­wieść na środku ulicy; po­trze­bo­wała kro­pli, dla­tego po­sta­no­wiła prze­ło­żyć za­kupy na na­stępny dzień. Po przej­ściu dwóch prze­cznic zo­ba­czyła już na szczę­ście dom, jedną z pierw­szych czy­sto se­ce­syj­nych ka­mie­nic zbu­do­wa­nych pod ko­niec XIX wieku. Kiedy Ru­dolf Ad­ler ku­po­wał lo­kal od frontu z prze­zna­cze­niem na ga­bi­net i miesz­ka­nie dla ro­dziny, in­spi­ro­wane na­turą li­nie, fa­li­ste okna i bal­kony oraz wi­traże ze sty­li­zo­wa­nymi kwia­tami szo­ko­wały kon­ser­wa­tywną spo­łecz­ność Wied­nia, przy­zwy­cza­joną do ba­ro­ko­wej ele­gan­cji. Ale se­ce­sja się przy­jęła i w krót­kim cza­sie bu­dy­nek stał się wzo­rem do na­śla­do­wa­nia.

Ra­chel ku­siło, by na chwilę zaj­rzeć do ga­bi­netu i zo­ba­czyć się z mę­żem, ale na­tych­miast zre­zy­gno­wała z tego po­my­słu. Ru­dolf miał wy­star­cza­jąco wiele wła­snych pro­ble­mów, nie po­winna za­przą­tać mu głowy swo­imi oba­wami. Poza tym Sa­muel cze­kał na nią od rana u ciotki. Leah Ad­ler była na­uczy­cielką, udzie­lała lek­cji grupce dzieci. Sa­muel, o kilka lat młod­szy od po­zo­sta­łych, nie ustę­po­wał jed­nak in­nym w na­uce. Wiele ży­dow­skich dzieci źle trak­to­wano w szkole, dla­tego część ma­tek zor­ga­ni­zo­wała dla naj­młod­szych pry­watne lek­cje, pod­czas gdy star­sze po­bie­rały na­uki w sy­na­go­dze. Trak­to­wały to jako śro­dek nad­zwy­czajny. Mi­nęła dom, nie za­uwa­żyw­szy, że ga­bi­net męża jest za­mknięty, co było nie­zwy­kłe o tej po­rze. Ru­dolf za­zwy­czaj przyj­mo­wał pa­cjen­tów do szó­stej wie­czo­rem, z wy­jąt­kiem piąt­ków, kiedy przy­cho­dził na ko­la­cję przed za­cho­dem słońca.

Skromne, ale usy­tu­owane w do­brym punk­cie miesz­ka­nie Leah skła­dało się z dwóch po­koi za­sta­wio­nych uży­wa­nymi me­blami. Ozda­biały je opra­wione zdję­cia jej przed­wcze­śnie zmar­łego męża i pa­miątki z po­dróży, które zdą­żyła z nim od­być, za­nim owdo­wiała. W dni, kiedy przyj­mo­wała uczniów, w po­wie­trzu uno­sił się za­pach świeżo upie­czo­nych cia­ste­czek. Ra­chel Ad­ler za­stała tam trzy inne matki, które przy­szły po swoje dzieci, ale zo­stały na her­ba­cie i słu­chały, jak Sa­muel gra Odę do ra­do­ści. Chłop­czyk wy­glą­dał wzru­sza­jąco: mały, chudy, z po­dra­pa­nymi ko­la­nami, nie­sforną czu­pryną, sku­piony ni­czym mę­drzec ko­ły­sał się w rytm me­lo­dii, którą grał na skrzyp­cach, zu­peł­nie nie­świa­domy za­in­te­re­so­wa­nia, ja­kie bu­dził. Ostat­nim dźwię­kom to­wa­rzy­szył chór okrzy­ków i bu­rza okla­sków. Sa­muel po­trze­bo­wał kilku se­kund, by wy­bu­dzić się z transu i po­wró­cić do ota­cza­ją­cych go ko­biet i dzieci. Od­po­wie­dział szyb­kim ukło­nem. A kiedy ciotka pod­cho­dziła, by go uca­ło­wać, twarz matki roz­ja­śnił le­dwo do­strze­galny uśmiech za­do­wo­le­nia. Był to dość ła­twy utwór, chło­piec na­uczył się go w nie­spełna ty­dzień, ale Beetho­ven za­wsze ro­bił wra­że­nie. Ra­chel wie­działa, że jej syn jest wy­bit­nie uzdol­niony, jed­nak cheł­pli­wość bu­dziła w niej od­razę, dla­tego ni­gdy nie mó­wiła tego gło­śno, tylko cze­kała, aż zro­bią to inni. Po­mo­gła Sa­mu­elowi wło­żyć płaszcz i scho­wać in­stru­ment do fu­te­rału, po­że­gnała się po­spiesz­nie ze szwa­gierką i po­zo­sta­łymi ko­bie­tami i ru­szyła w stronę domu. Ob­li­czyła, że aku­rat zdąży upiec mięso na ko­la­cję. Od dwóch mie­sięcy mu­siała się oby­wać bez po­mocy do­mo­wej, po­nie­waż Wę­gierka, którą za­trud­niała od kilku lat, zo­stała de­por­to­wana, a ona nie była w na­stroju, by szu­kać in­nej słu­żą­cej.

Matka i syn mi­nęli drzwi ga­bi­netu i nie za­trzy­mu­jąc się, we­szli do prze­stron­nego holu. Szklane lampy wy­ma­lo­wane w li­lie wodne rzu­cały zie­lono-nie­bie­skie świa­tło. Wspięli się po sze­ro­kich po­dwój­nych scho­dach na pierw­sze pię­tro, po­zdra­wia­jąc po dro­dze do­zor­czy­nię, która przez cały czas czu­wała w por­tierni. Ko­bieta nie od­po­wie­działa. Rzadko to ro­biła.

Miesz­ka­nie Ad­le­rów było prze­stronne i wy­godne. Stały w nim cięż­kie ma­ho­niowe me­ble ska­zane na wieczne użyt­ko­wa­nie, nie­pa­su­jące do lek­kich li­nii tego stylu ar­chi­tek­to­nicz­nego. Dzia­dek Ra­chel, han­dlarz an­ty­ków, po­zo­sta­wił w spadku po­tom­kom ob­razy, dy­wany i ozdoby wy­jąt­ko­wej ja­ko­ści, ale już nie­modne. Ra­chel, która otrzy­mała wy­tworne wy­cho­wa­nie, sta­rała się za­cho­wać dys­tyn­go­wany styl ży­cia, mimo że za­robki jej męża i jej, z lek­cji mu­zyki, nie mo­gły się rów­nać z do­cho­dami dziad­ków. Była uoso­bie­niem dys­kret­nej ele­gan­cji, jako że wszelka osten­ta­cja bu­dziła w niej taką samą od­razę jak cheł­pli­wość. W dzie­ciń­stwie na­uczono ją, że wzbu­dza­nie za­zdro­ści u in­nych może się oka­zać nie­bez­pieczne.

W rogu sa­lonu, obok okna wy­cho­dzą­cego na ulicę, stał for­te­pian Blüth­nera, który na­le­żał do ro­dziny od trzech po­ko­leń. To było jej na­rzę­dzie pracy z więk­szo­ścią uczniów, a także je­dyna przy­jem­ność w go­dzi­nach sa­mot­no­ści. Grała na nim wpraw­nie już od dziecka, ale jako do­ra­sta­jąca dziew­czyna zdała so­bie sprawę, że nie ma dość ta­lentu, by zo­stać pia­nistką kon­cer­tową, dla­tego ogra­ni­czyła się do na­ucza­nia. Była do­brą na­uczy­cielką. Za to jej syn oka­zał się mu­zycz­nym ge­niu­szem ja­kich mało. Sa­muel za­siadł do for­te­pianu, gdy miał za­le­d­wie trzy lata, po­tra­fił za­grać ze słu­chu me­lo­dię, którą usły­szał tylko raz, ale wo­lał skrzypce, bo – jak ma­wiał – można je wszę­dzie ze sobą za­brać. Ra­chel nie mo­gła mieć wię­cej dzieci, więc całą mat­czyną mi­łość prze­lała na syna. Uwiel­biała go i nie umiała nie roz­piesz­czać; zresztą chło­piec nie spra­wiał żad­nych pro­ble­mów, był grzeczny, po­słuszny i pilny.

Pół go­dziny póź­niej Ra­chel usły­szała ja­kiś ha­łas na ulicy. Wyj­rzała przez okno. Ro­biło się ciemno. Zo­ba­czyła kilku mło­dych męż­czyzn – wy­glą­dali na pi­ja­nych, wy­krzy­ki­wali ha­sła par­tii na­zi­stow­skiej i obe­lgi pod ad­re­sem Ży­dów: krwio­pijcy! łaj­dacy! mor­dercy! – epi­tety, które nie­raz już sły­szała i wi­działa w pra­sie czy na nie­miec­kich ulot­kach. Je­den z nich niósł za­pa­loną po­chod­nię, po­zo­stali byli uzbro­jeni w kije, młotki i me­ta­lowe rurki. Od­su­nęła Sa­mu­ela od okna i za­cią­gnęła za­słony; za­mie­rzała zejść na dół po męża, ale chłop­czyk kur­czowo trzy­mał się jej spód­nicy. Sa­muel przy­wykł do tego, że cza­sem zo­staje sam w domu, te­raz jed­nak wy­glą­dał na tak bar­dzo wy­stra­szo­nego, że po­sta­no­wiła za­cze­kać. Wrzawa na ze­wnątrz nieco uci­chła, uznała więc, że ha­ła­stra mi­nęła ich dom. Wy­jęła mięso z pieca i za­częła na­kry­wać do stołu. Nie chciała włą­czać ra­dia. Wia­do­mo­ści za­wsze były złe.

Pe­ter Ste­iner przy­jął przy­ja­ciela na za­ple­czu ap­teki, gdzie cze­kała na nich za­częta po­przed­niego wie­czoru par­tyjka sza­chów i do po­łowy opróż­niona bu­telka brandy. Słynna Ap­teka Ste­ine­rów na­le­żała do ro­dziny od cza­sów pra­dziadka, czyli od 1830 roku. Każde na­stępne po­ko­le­nie dbało o utrzy­ma­nie jej w ide­al­nym sta­nie. Za­cho­wały się rzeź­bione ma­ho­niowe półki i lady, ak­ce­so­ria z brązu przy­wie­zione z Fran­cji, a na­wet tu­zin sta­rych szkla­nych fla­ko­nów, które pró­bo­wał od nich od­ku­pić nie­je­den ko­lek­cjo­ner i które, zda­niem wła­ści­ciela, warte były for­tunę. Wi­tryny wy­cho­dzące na ulicę ob­ra­mo­wano gir­lan­dami na­ma­lo­wa­nych kwia­tów, a pod­łogi wy­ko­nano z por­tu­gal­skich pły­tek, tro­chę te­raz pod­nisz­czo­nych po po­nad stu la­tach użyt­ko­wa­nia. Klien­tów za­po­wia­dał dźwięk srebr­nych dzwon­ków za­wie­szo­nych nad drzwiami. Ap­teka Ste­ine­rów była tak ma­low­ni­cza, że od­wie­dzali ją tu­ry­ści; pi­sano o niej w ga­ze­tach, po­ja­wiła się na­wet w jed­nym z al­bu­mów z fo­to­gra­fiami jako sym­bol mia­sta.

Pe­tera ude­rzyło, że Ru­dolf Ad­ler przy­szedł tak wcze­śnie, cho­ciaż był to zwy­kły ro­bo­czy dzień.

– Coś się stało? – za­py­tał.

– Nie wiem. Du­szę się. Chyba będę miał za­wał.

– Nie, je­steś jesz­cze na to za młody. To tylko nerwy, zwy­kły stres. Na­pij się, to le­czy wszystko. – Ste­iner na­lał mu po­dwójną por­cję.

– Nie da się już żyć w tym kraju, Pe­te­rze. Je­ste­śmy oto­czeni przez na­zi­stów. Re­pre­sje za­ci­skają się wo­kół nas i są co­raz pre­cy­zyj­niej sto­so­wane. Nie mo­żemy już wcho­dzić do nie­któ­rych re­stau­ra­cji i skle­pów, grożą na­szym dzie­ciom w szko­łach, od­bie­rają nam pracę w urzę­dach pu­blicz­nych, kon­fi­skują sklepy i mie­nie, za­bra­niają wy­ko­ny­wa­nia za­wodu i mi­ło­ści do osób o in­nym po­cho­dze­niu et­nicz­nym.

– Ta sy­tu­acja jest nie do utrzy­ma­nia, wkrótce bę­dzie mu­siała się zmie­nić na lep­sze – po­wie­dział Pe­ter bez więk­szego prze­ko­na­nia.

– My­lisz się. Bę­dzie się tylko po­gar­szać. My­śle­nie, że my, Ży­dzi, mo­żemy da­lej żyć w miarę nor­mal­nie, to efekt se­lek­tyw­nej śle­poty. Nie da się uciec przed prze­mocą, która nam za­graża. Co­dzien­nie po­ja­wiają się nowe roz­po­rzą­dze­nia.

– Tak bar­dzo mi przy­kro, przy­ja­cielu! Jak mogę ci po­móc?

– Zro­bi­łeś już dla mnie tak wiele, ale nie mo­żesz mnie ochro­nić. Na­zi­ści uwa­żają nas za zło­śliwy no­wo­twór na tkance na­rodu, który trzeba usu­nąć. Moja ro­dzina żyje w Au­strii od sze­ściu po­ko­leń! Upo­ko­rze­nia się su­mują. Co jesz­cze mogą nam ode­brać? Ży­cie, je­dyne, co nam zo­stało.

– Nikt nie może ode­brać ci dy­plomu le­ka­rza ani two­ich nie­ru­cho­mo­ści. To był do­bry po­mysł, żeby prze­pi­sać ga­bi­net i miesz­ka­nie na moje na­zwi­sko.

– Dzię­kuję, Pe­te­rze. Je­steś bra­tem, ja­kiego za­wsze mi bra­ko­wało. Bar­dzo się mar­twię. Roz­bu­chały się naj­niż­sze in­stynkty. Hi­tler bę­dzie jesz­cze ja­kiś czas przy wła­dzy, na pewno spró­buje za­wład­nąć Eu­ropą. My­ślę, że do­pro­wa­dzi do wojny. Wy­obra­żasz so­bie, co by to było?

– Ko­lejna wojna! – wy­krzyk­nął Ste­iner. – Nie, to by­łoby zbio­rowe sa­mo­bój­stwo. Wy­cią­gnę­li­śmy wnio­ski z po­przed­niej. Przy­po­mnij so­bie ten hor­ror... tę klę­skę...

– My, Ży­dzi, je­ste­śmy ko­złami ofiar­nymi. Po­łowa spo­śród osób, które znam, pró­buje uciec. Mu­szę prze­ko­nać Ra­chel, że po­win­ni­śmy wy­je­chać.

– Wy­je­chać? Do­kąd? – za­nie­po­koił się Ste­iner.

– Uzy­ska­nie wizy do An­glii albo Sta­nów Zjed­no­czo­nych jest pra­wie nie­moż­liwe, a to by­łyby naj­lep­sze opcje, ale wiem o paru oso­bach, które wy­je­chały do Ame­ryki Po­łu­dnio­wej...

– Nie mo­żesz wy­je­chać! Co ja bez cie­bie zro­bię?

– Przy­pusz­czam, że to tylko na ja­kiś czas. Poza tym jesz­cze nie pod­ją­łem de­cy­zji, mu­szę naj­pierw prze­ko­nać Ra­chel. Trudno bę­dzie ją na­mó­wić, by zgo­dziła się po­rzu­cić ży­cie, które bu­do­wa­li­śmy tu przez lata, opu­ścić ojca i brata. Nie bę­dzie też ła­two prze­ko­nać moją sio­strę Leah, ale nie mogę jej tu zo­sta­wić.

– To bar­dzo dra­styczna de­cy­zja, Rudi.

– Mu­szę my­śleć o Sa­mu­elu. Mój syn nie może do­ra­stać jako pa­rias.

– Mam na­dzieję, że nie wy­je­dziesz, ale je­śli to zro­bisz, przy­pil­nuję two­ich in­te­re­sów, Rudi. Kiedy wró­cisz, wszystko bę­dzie cze­kało na cie­bie w nie­na­ru­szo­nym sta­nie.

Przy dru­gim kie­liszku do­bie­gły ich od­głosy ja­kie­goś za­mie­sza­nia na ze­wnątrz. Wyj­rzeli przez drzwi i zo­ba­czyli, że ulicę opa­no­wała zgraja męż­czyzn i chłop­ców, a na­wet ko­biet. Wy­krzy­ki­wali groźby i par­tyjne slo­gany, wy­ma­chi­wali młot­kami, pał­kami i in­nymi tę­pymi na­rzę­dziami. „Do sy­na­gogi! Do dziel­nicy ży­dow­skiej!”, krzy­czeli idący na prze­dzie. Po­le­ciały ka­mie­nie, dało się sły­szeć cha­rak­te­ry­styczny dźwięk tłu­czo­nego szkła, wi­tany trium­fal­nym wrza­skiem. Tłum dzia­łał jed­no­myśl­nie, ni­czym roz­ju­szone zwie­rzę, jak se­ryjny mor­derca czer­piący ra­dość z tego, co robi.

– Po­móż mi za­mknąć ap­tekę! – za­wo­łał Ste­iner, ale Ad­ler był już na ulicy: pę­dził w stronę swo­jego domu.

Tej nocy po­wiało grozą. Z po­wodu za­su­nię­tych za­słon, tłu­mią­cych do­bie­ga­jące z ze­wnątrz ha­łasy, mi­nęło do­brych dzie­sięć mi­nut, za­nim Ra­chel zdała so­bie sprawę z po­wagi sy­tu­acji. Po­my­ślała, że to ta banda chło­pa­ków, któ­rych wi­działa wcze­śniej. Aby od­wró­cić uwagę Sa­mu­ela, po­pro­siła go, by coś za­grał, ale chłop­czyk stał jak spa­ra­li­żo­wany, jakby prze­czu­wał tra­ge­dię, któ­rej ona sama nie chciała przy­jąć do wia­do­mo­ści. Na­gle coś ude­rzyło w okno i ty­siące ka­wa­łecz­ków roz­bi­tej szyby spa­dło na pod­łogę. W pierw­szym od­ru­chu za­częła się za­sta­na­wiać, ile bę­dzie kosz­to­wała na­prawa ta­kiego łu­ko­wego okna z fa­zo­wa­nego szkła. Za­raz po­tem drugi ka­mień roz­bił ko­lejną szybę i ze­rwał za­słonę, która za­wi­sła smęt­nie na jed­nym rogu. Przez roz­bite okno zo­ba­czyła ka­wa­łek lekko po­ma­rań­czo­wego nieba i po­czuła stru­mień po­wie­trza, który przy­niósł swąd dymu i spa­le­ni­zny. Do miesz­ka­nia ni­czym hu­ra­gan wtar­gnął dziki wrzask. Do­piero te­raz zdała so­bie sprawę, że to coś o wiele groź­niej­szego niż grupka pi­ja­nych dzie­cia­ków. Usły­szała gniewne okrzyki i pełne pa­niki wo­ła­nia, któ­rym to­wa­rzy­szył brzęk tłu­czo­nego szkła.

– Ru­dolf! – krzyk­nęła prze­ra­żona.

Chwy­ciła Sa­mu­ela za ra­mię i po­cią­gnęła go w stronę drzwi. Chło­piec zdą­żył jesz­cze schwy­tać w biegu fu­te­rał ze skrzyp­cami.

Miesz­ka­nie dzie­liły od ga­bi­netu tylko sze­ro­kie mar­mu­rowe schody z po­rę­czą z drewna i brązu, ale Ra­chel na­wet do nich nie do­tarła. The­obald Vol­ker, ich są­siad z dru­giego pię­tra, woj­skowy w sta­nie spo­czynku, z któ­rym rzadko za­mie­niała wię­cej niż dwa słowa, stał w ko­ry­ta­rzu, za­gra­dza­jąc jej drogę. Zde­rzyła się z sze­roką pier­sią sta­rego mruka, który chwy­cił ją mocno i po­wie­dział coś, czego nie zro­zu­miała. Pró­bo­wała się wy­rwać, wo­ła­jąc męża. Do­piero po ja­kimś cza­sie do­tarło do niej, że Vol­ker chce po­wstrzy­mać ją przed zej­ściem na dół, do holu, gdzie wtar­gnęli już ja­cyś lu­dzie, roz­trza­skaw­szy wcze­śniej drew­niane rzeź­bione drzwi wej­ściowe i wi­traże.

– Niech pani idzie ze mną, Frau Ad­ler! – roz­ka­zał są­siad gło­sem czło­wieka na­wy­kłego do wy­da­wa­nia po­le­ceń.

– Mój mąż!

– Nie może pani tam zejść! Pro­szę po­my­śleć o synu! – Pchnął ją w stronę scho­dów pro­wa­dzą­cych na górę, do jego miesz­ka­nia, w któ­rym ni­gdy wcze­śniej nie była.

Miało ono taki sam roz­kład jak miesz­ka­nie Ad­le­rów, ale da­leko mu było do jego ja­sno­ści i ele­gan­cji. Wy­da­wało się po­nure i lo­do­wate, skąpo ume­blo­wane i po­zba­wione ozdób, nie li­cząc paru fo­to­gra­fii sto­ją­cych na półce. Męż­czy­zna siłą za­cią­gnął ją do kuchni. Sa­muel w mil­cze­niu po­dą­żył za nimi, ści­ska­jąc w rę­kach swoje skrzypce. Vol­ker otwo­rzył wą­skie drzwiczki od spi­żarni i ka­zał im się tam scho­wać, być ci­cho i cze­kać, aż po nich przyj­dzie. Za­mknął drzwiczki, za któ­rymi stali ob­jęci w cia­sno­cie i ciem­no­ściach. Usły­szeli, jak Vol­ker prze­suwa ja­kiś ciężki me­bel.

– Co się dzieje, mamo?

– Nie wiem, ko­cha­nie. Nie ru­szaj się i bądź ci­cho – szep­nęła matka.

– Tata nas tu nie znaj­dzie, kiedy wróci – od­parł rów­nież szep­tem.

– To długo nie po­trwa. W domu jest kilku agre­syw­nych męż­czyzn, ale wkrótce so­bie pójdą.

– To na­zi­ści, prawda, mamo?

– Tak.

– Czy wszy­scy na­zi­ści są źli, mamo?

– Nie wiem, synku. Pew­nie są wśród nich i do­brzy, i źli.

– Ale tych złych jest wię­cej, tak my­ślę – po­wie­dział chłop­czyk.

The­obald Vol­ker był już za­wo­do­wym żoł­nie­rzem, kiedy przy­szło mu bro­nić Au­stro-Wę­gier w 1914 roku. Po­cho­dził z chłop­skiej ro­dziny bez tra­dy­cji woj­sko­wych, jed­nak wy­róż­niał się spo­śród to­wa­rzy­szy broni. Miał pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu, był silny i zdy­scy­pli­no­wany, jakby uro­dzony do wy­ko­ny­wa­nia tego za­wodu, ale po­ta­jem­nie pi­sał wier­sze i tę­sk­nił za spo­koj­nym ży­ciem na wsi, gdzie mógłby upra­wiać zie­mię i ho­do­wać zwie­rzęta, z ko­bietą, którą ko­chał od mło­dzień­czych lat. W ciągu czte­rech lat wojny stra­cił wszystko, co nada­wało sens jego ży­ciu: je­dy­nego syna, który w wieku dzie­więt­na­stu lat zgi­nął na polu bi­twy, uwiel­bianą żonę, która z żalu po­peł­niła sa­mo­bój­stwo, i wiarę w to, że oj­czy­zna to coś wię­cej niż idea i flaga.

Gdy wojna do­bie­gła końca, miał pięć­dzie­siąt dwa lata, sto­pień puł­kow­nika i zła­mane serce. Nie pa­mię­tał już na­wet, o co wal­czył. Po klę­sce na­wie­dzały go du­chy mi­lio­nów za­bi­tych. Nie było dla niego miej­sca w Eu­ro­pie ruin, gdzie w zbio­ro­wych mo­gi­łach roz­kła­dały się prze­mie­szane szczątki żoł­nie­rzy, ko­biet, dzieci, mu­łów i koni. Przez kilka lat imał się róż­nych po­śled­nich za­jęć, zno­sząc marny los prze­gra­nych, aż w końcu wiek i cho­roby zmu­siły go do przej­ścia na eme­ry­turę. Od tam­tej chwili żył sa­mot­nie, wy­peł­nia­jąc czas czy­ta­niem, słu­cha­niem ra­dia i pi­sa­niem wier­szy. Wy­cho­dził z domu raz dzien­nie, by ku­pić ga­zetę i pro­dukty po­trzebne do przy­go­to­wa­nia po­siłku. Me­dale za bo­ha­ter­stwo na­dal zdo­biły jego stary mun­dur; wkła­dał go co roku w rocz­nicę za­wie­sze­nia broni przy­pie­czę­to­wu­ją­cego roz­pad ce­sar­stwa, za które wal­czył przez owe cztery straszne lata. Tego dnia od­ku­rzał i pra­so­wał mun­dur, po­le­ro­wał me­dale i czy­ścił broń; po­tem otwie­rał bu­telkę akwa­wity i świa­do­mie upi­jał się, prze­kli­na­jąc swoją sa­mot­ność. Był jed­nym z nie­licz­nych wie­deń­czy­ków, któ­rzy w dniu An­schlussu nie wy­szli na ulicę, by wi­wa­to­wać na cześć wojsk nie­miec­kich, bo nie utoż­sa­miał się z tymi ma­sze­ru­ją­cymi de­fi­la­do­wym kro­kiem ludźmi. Z ra­cji wła­snego do­świad­cze­nia od­no­sił się po­dejrz­li­wie do ta­kich pa­trio­tycz­nych unie­sień.

Do­ro­śli miesz­kańcy ka­mie­nicy uni­kali puł­kow­nika, który na­wet nie od­po­wia­dał na po­wi­ta­nie, a dzieci się go bały. Wy­ją­tek sta­no­wił Sa­muel. Ra­chel i Ru­dolf byli przez więk­szą część dnia za­jęci pracą, a ko­bieta, którą kie­dyś za­trud­niali do róż­nych ro­bót do­mo­wych, wy­cho­dziła co­dzien­nie o trze­ciej po po­łu­dniu. Chło­piec spę­dzał więc kilka go­dzin sam, za­jęty od­ra­bia­niem lek­cji i mu­zyką, chyba że cze­kał na ro­dzi­ców u ciotki Leah. Szybko od­krył, że kiedy ćwi­czy na skrzyp­cach albo na for­te­pia­nie, ich są­siad scho­dzi po ci­chu na pierw­sze pię­tro z wła­snym krze­słem i siada w ko­ry­ta­rzu, żeby go po­słu­chać. Sa­muel z wła­snej ini­cja­tywy za­czął zo­sta­wiać otwarte drzwi. Bar­dzo sta­rał się grać jak naj­le­piej dla tej jed­no­oso­bo­wej pu­blicz­no­ści, która słu­chała go w peł­nym sza­cunku mil­cze­niu. Ni­gdy ze sobą nie roz­ma­wiali, ale kiedy tra­fiali na sie­bie w bu­dynku albo na ulicy, wi­tali się ski­nie­niem głowy, tak dys­kret­nym, że Ra­chel nie była świa­doma mi­ster­nie utka­nej re­la­cji mię­dzy jej sy­nem i Vol­ke­rem.

Po za­mknię­ciu są­siadki i dziecka oraz za­sta­wie­niu drzwi do spi­żarni ku­chen­nym sto­łem puł­kow­nik po­spiesz­nie wdział szary mun­dur ze zło­ci­stymi epo­le­tami i ko­lek­cją me­dali, przy­piął ka­burę z lu­ge­rem, prze­sta­rza­łym, ale w do­sko­na­łym sta­nie, i cze­kał w drzwiach swo­jego miesz­ka­nia.

Za­bez­pie­cze­nie wi­tryny ap­teki drew­nianą okien­nicą i opusz­cze­nie me­ta­lo­wej ża­lu­zji w drzwiach za­jęło Pe­te­rowi Ste­ine­rowi kilka mi­nut. Na­stęp­nie wło­żył płaszcz i po­spiesz­nie opu­ścił lo­kal tyl­nym wyj­ściem, go­tów po­dą­żyć za swoim przy­ja­cie­lem, ale oka­zało się, że na­wet tę wą­ską boczną uliczkę opa­no­wali wy­krzy­ku­jący groźby awan­tur­nicy. Przy­warł więc do ściany na po­de­ście przy wej­ściu do jed­nego z do­mów, żeby scho­wać się przed grupą na­past­ni­ków, i od­cze­kał, aż znikną za ro­giem. Był krzep­kim, ru­mia­nym męż­czy­zną o krót­kich blond wło­sach sztyw­nych jak szczotka, oczach tak ja­snych, że wy­glą­dały na za­mglone, i mu­sku­łach sztan­gi­sty, które po­zwa­lały mu wy­cho­dzić zwy­cię­sko z każ­dej próby sił. Nie bał się ni­kogo oprócz żony, ale wo­lał unik­nąć spo­tka­nia z nie­prze­wi­dy­walną hordą bar­ba­rzyń­ców i nad­ło­żyć drogi, mo­dląc się, by Ru­dolf Ad­ler zro­bił to samo. Po kilku mi­nu­tach zdał so­bie sprawę, że za­mieszki wy­bu­chły w ca­łej oko­licy i nie da się ich obejść, by do­trzeć pod dom przy­ja­ciela. Nie za­sta­na­wia­jąc się ani chwili, do­łą­czył do tłumu. Jed­nym szarp­nię­ciem wy­rwał par­tyjną flagę z rąk ja­kie­goś chło­paka, który nie od­wa­żył się za­pro­te­sto­wać, i z wy­soko pod­nie­sio­nym sztan­da­rem dał się po­rwać tej ludz­kiej fali.

Po przej­ściu kilku prze­cznic miał już pe­łen ob­raz cha­osu, jaki za­pa­no­wał na uli­cach spo­koj­nej zwy­kle dziel­nicy, w któ­rej miesz­kała i pra­co­wała znaczna część du­żej li­czeb­nie spo­łecz­no­ści ży­dow­skiej mia­sta. W skle­pach nie ostała się ani jedna nie­na­ru­szona szyba; pło­nęły ogni­ska, do któ­rych bo­jów­ka­rze wrzu­cali to, co wy­cią­gnęli z do­mów i biur, od ksią­żek po me­ble; ogień po­chła­niał wszyst­kie cztery boki sy­na­gogi przy bier­nej po­sta­wie stra­ża­ków, zde­cy­do­wa­nych in­ter­we­nio­wać tylko wtedy, gdyby pło­mie­nie gro­ziły roz­prze­strze­nie­niem się na inne bu­dynki. Wi­dział ra­bina cią­gnię­tego za nogi i jego za­krwa­wioną głowę ude­rza­jącą o bruk; wi­dział, jak bito męż­czyzn, zdzie­rano ubra­nia z ko­biet i gar­ściami wy­ry­wano im włosy, bito po twa­rzy dzieci i od­da­wano mocz na sta­rusz­ków. Ga­pie na kilku bal­ko­nach do­pin­go­wali na­past­ni­ków; w jed­nym z okien ktoś stał z pra­wym ra­mie­niem unie­sio­nym w ge­ście po­wi­ta­nia, a w le­wej dłoni trzy­mał bu­telkę szam­pana. Jed­nak w więk­szo­ści bu­dyn­ków okna były za­mknięte, a za­słony szczel­nie za­su­nięte.

Ap­te­ka­rza prze­ra­ziła jego wła­sna re­ak­cja: zdał so­bie sprawę, że be­stial­ska ener­gia tłumu musi być za­raź­liwa, a jed­no­cze­śnie wy­zwa­la­jąca, bo sam po­czuł chęć, by nisz­czyć, pa­lić i krzy­czeć do utraty tchu; czuł, że za­mie­nia się w po­twora. Ciężko od­dy­cha­jąc, zlany po­tem przy­kuc­nął za ja­kimś drze­wem. Miał su­cho w ustach i gę­sią skórkę od przy­pływu ad­re­na­liny. Pró­bo­wał wy­rów­nać od­dech i od­zy­skać zdrowy roz­są­dek.

– Rudi... Rudi... – wy­mam­ro­tał, a po­tem gło­śno po­wta­rzał imię przy­ja­ciela, aż w końcu oprzy­tom­niał.

Musi go od­na­leźć, za­nim ten wpad­nie w ręce mo­tło­chu. Wstał i po­szedł da­lej, chro­niony przez sztan­dar i aryj­ski wy­gląd.

Tak jak się oba­wiał, ga­bi­net Ad­lera zo­stał kom­plet­nie zde­wa­sto­wany. Ściany po­kry­wały ob­raź­liwe ha­sła i sym­bole par­tyjne; drzwi zo­stały wy­rwane, a wszyst­kie szyby wy­bite. Me­ble, półki, lampy, in­stru­menty me­dyczne, fla­kony, cała za­war­tość ga­bi­netu le­żała te­raz po­roz­rzu­cana na ulicy. I ani śladu przy­ja­ciela.

Puł­kow­nik The­obald Vol­ker po­wi­tał pierw­szych na­past­ni­ków, sto­jąc z rę­kami skrzy­żo­wa­nymi na piersi na progu swo­jego miesz­ka­nia. Mi­nął nie­spełna kwa­drans, od kiedy wy­ła­mali drzwi wej­ściowe i roz­pierz­chli się ni­czym szczury po pię­trach. Vol­ker do­my­ślił się, że kon­sjerżka albo któ­ryś z lo­ka­to­rów do­niósł na Ży­dów, być może na­wet ja­koś ozna­czył ich miesz­ka­nia, bo ob­cho­dząc póź­niej bu­dy­nek, spo­strzegł, że na­past­nicy wy­wa­żyli tylko nie­które drzwi, a inne po­zo­sta­wili nie­tknięte. Drzwi Ad­le­rów nie zo­stały wy­ła­mane, bo były uchy­lone.

Na po­de­ście scho­dów po­ja­wiło się kilku męż­czyzn i chłop­ców z par­tyj­nymi opa­skami na rę­kach; upo­jeni prze­mocą, wy­krzy­ki­wali obe­lgi i ha­sła. Je­den z nich, wy­glą­da­jący na przy­wódcę, sta­nął twa­rzą w twarz z puł­kow­ni­kiem. Trzy­mał w ręku że­la­zną rurkę i już ją uno­sił, go­tów ude­rzyć, ale znie­ru­cho­miał na­gle po­ra­żony wi­do­kiem gi­gan­tycz­nego starca w sta­ro­mod­nym mun­du­rze, który wład­czo spo­glą­dał na niego z góry.

– Żyd? – wrza­snął.

– Nie – od­parł Vol­ker, nie pod­no­sząc głosu.

W tym mo­men­cie roz­le­gły się okrzyki po­zo­sta­łych, sfru­stro­wa­nych tym, że nie za­stali ni­kogo w miesz­ka­niu Ad­le­rów. Dwaj nieco starsi męż­czyźni po­ja­wili się na scho­dach i sta­nęli przed Vol­ke­rem.

– Ilu Ży­dów tu mieszka? – za­py­tał je­den z nich.

– Nie wiem.

– Od­suń się. Prze­szu­kamy twoje miesz­ka­nie!

– Ja­kim pra­wem? – Dłoń puł­kow­nik po­wę­dro­wała w stronę ka­bury z lu­ge­rem.

Po krót­kiej na­ra­dzie męż­czyźni stwier­dzili, że nie warto za­wra­cać so­bie głowy tym sta­rusz­kiem. Był rów­nie aryj­ski jak oni, w do­datku uzbro­jony. Ze­szli do miesz­ka­nia Ad­le­rów, by po­móc in­nym w nisz­cze­niu wszyst­kiego, co się dało, od na­czyń fa­jan­so­wych po me­ble, i wy­rzu­ca­niu przez okno tego, co mieli ochotę wy­rzu­cić. Kilku z nich wcią­gnęło for­te­pian na bal­kon z za­mia­rem ze­pchnię­cia go na ulicę, ale oka­zał się cięż­szy, niż są­dzili, więc zde­cy­do­wali się wy­be­be­szyć go na miej­scu.

Ten akt wan­da­li­zmu trwał za­le­d­wie kilka mi­nut, ale efekt był taki, jakby eks­plo­do­wał gra­nat. Za­nim wy­szli, wy­sy­pali jesz­cze na łóżka za­war­tość ku­bła na śmieci, po­cięli no­żami ta­pi­cerkę me­bli, za­brali srebrne przed­mioty, które dla Ra­chel miały wielką war­tość, ob­lali ben­zyną dy­wan i go pod­pa­lili. Po czym wy­bie­gli gro­madą na ulicę i wmie­szali się w roz­ju­szony tłum.

Puł­kow­nik od­cze­kał chwilę, by upew­nić się, że ode­szli, a na­stęp­nie zszedł na dół do splą­dro­wa­nego miesz­ka­nia Ad­le­rów. Stwier­dził, że ogień za­jął na ra­zie tylko dy­wan, więc chwy­cił go za róg i z wła­ściwą so­bie zimną krwią i do­kład­no­ścią zło­żył go na pół, tłu­miąc pło­mie­nie. Na­stęp­nie przy­krył go jesz­cze zna­le­zio­nymi w sy­pialni na­rzu­tami, by upew­nić się, że już nie bę­dzie się tlił. Pod­niósł prze­wró­cony fo­tel i usiadł w nim, ła­piąc ustami po­wie­trze.

– Nie je­stem już taki jak daw­niej – mruk­nął z ubo­le­wa­niem na myśl o upły­wie lat.

Cze­ka­jąc, aż ucich­nie dud­niący mu w piersi bę­ben, za­sta­na­wiał się nad sy­tu­acją. Było o wiele go­rzej, niż to so­bie wy­obra­żał jesz­cze kilka go­dzin wcze­śniej, kiedy usły­szał w ra­diu we­zwa­nia, by prze­ciw­sta­wić się ży­dow­skiemu spi­skowi. Prze­ma­wia­jący w imie­niu Hi­tlera mi­ni­ster pro­pa­gandy Nie­miec ogło­sił, że wpraw­dzie par­tia nie bę­dzie or­ga­ni­zo­wać ma­ni­fe­sta­cji na znak pro­te­stu prze­ciwko za­bój­stwu dy­plo­maty w Pa­ryżu, ale na nie przy­zwala. Do­dał, że obu­rze­nie na­ro­dów nie­miec­kiego i au­striac­kiego jest w pełni uza­sad­nione. Była to za­chęta do gra­bieży, nisz­cze­nia i rzezi. Puł­kow­nik do­my­ślił się, że roz­sza­lały tłum, który na pierw­szy rzut oka wy­glą­dał jak bez­ładna horda kie­ro­wana wy­łącz­nie żą­dzą prze­mocy, nie dzia­łał pod wpły­wem na­głego im­pulsu, lecz zo­stał do­brze przy­go­to­wany, miał ści­śle okre­ślony cel i wie­dział, że może li­czyć na bez­kar­ność. Na­past­nicy mu­sieli do­stać in­struk­cje, by nie ty­kać wła­sno­ści nie-Ży­dów – to wy­ja­śnia­łoby, dla­czego splą­dro­wali w tym bu­dynku tylko miesz­ka­nia Ad­le­rów, Ep­ste­inów i Ro­sen­ber­gów. Vol­ker nie dał się zwieść wi­do­kiem ho­łoty w cy­wil­nych ubra­niach. Wie­dział, że są to grupy mło­dych na­zi­stow­skich bo­jów­ka­rzy, tych sa­mych, któ­rzy w ostat­nich la­tach na­rzu­cili prze­moc jako stra­te­gię po­li­tyczną i ter­ror jako formę rzą­dów od czasu anek­to­wa­nia Au­strii.

Do­cho­dził do sie­bie, kiedy na­gle usły­szał kroki w ko­ry­ta­rzu, a chwilę póź­niej sta­nął twa­rzą w twarz z ja­kimś sza­leń­cem uzbro­jo­nym w na­zi­stow­ski sztan­dar, któ­rym wy­ma­chi­wał jak włócz­nią.

– Ad­ler! Ad­ler! – darł się męż­czy­zna na całe gar­dło.

Puł­kow­nik z tru­dem pod­niósł się z fo­tela i wy­cią­gnął lu­gera.

– Kim pan jest? Co pan tu robi? To miesz­ka­nie Ru­dolfa Ad­lera! – ru­gnął go nie­zna­jomy.

Vol­ker nie od­po­wie­dział. Nie po­ru­szył się na­wet, kiedy tam­ten po­stra­szył go drzew­cem flagi, pod­su­wa­jąc mu je pod nos.

– Gdzie on jest? Gdzie jest Ad­ler? – po­wtó­rzył męż­czy­zna.

– Czy można wie­dzieć, kto go szuka? – za­py­tał Vol­ker, od­su­wa­jąc drzewce grzbie­tem dłoni, jakby to była mu­cha.

Do­piero te­raz Pe­ter Ste­iner zwró­cił uwagę na wiek puł­kow­nika i jego mun­dur z cza­sów Wiel­kiej Wojny i zdał so­bie sprawę, że to nie jest na­zi­stow­ski ofi­cer. Upu­ścił sztan­dar i zła­pał się za głowę w ge­ście roz­pa­czy.

– Szu­kam mo­jego przy­ja­ciela Ru­dolfa. Wi­dział go pan? – Głos Ste­inera stał się ochry­pły od krzyku.

– Nie było go tu­taj w cza­sie naj­ścia na miesz­ka­nie. Przy­pusz­czam, że nie było go rów­nież w ga­bi­ne­cie – od­parł Vol­ker.

– A Ra­chel? Sa­muel? Co z jego ro­dziną?

– Są bez­pieczni. Je­śli znaj­dzie pan dok­tora Ad­lera, niech mi pan da znać. Miesz­kam pod nu­me­rem dwa­dzie­ścia na dru­gim pię­trze. The­obald Vol­ker, puł­kow­nik w sta­nie spo­czynku.

– Pe­ter Ste­iner. Je­śli po­jawi się Ad­ler, pro­szę mu po­wie­dzieć, że go szu­kam, niech na mnie tu za­czeka. Wrócę. Pe­ter Ste­iner, niech pan za­pa­mięta moje na­zwi­sko.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij