Wiatr zna moje imię - ebook
Historia o przemocy, miłości, wykorzenieniu i nadziei
Wiedeń, rok 1938. Ojciec Samuela Adlera, sześcioletniego żydowskiego chłopca, znika podczas nocy kryształowej, a rodzina traci wszystko. Zdesperowana matka wsadza Samuela do pociągu, który zabierze go z nazistowskiej Austrii do Anglii. Chłopiec, ze skrzypcami pod pachą, rozpoczyna nowe życie. Już zawsze towarzyszyć mu będą ciężar samotności i niepewność.
Arizona, rok 2019. Siedmioletnia Anita Díaz wraz z matką uciekają z Salwadoru przed niebezpieczeństwem. Ich przybycie do Stanów Zjednoczonych zbiega się z wdrożeniem nowej, bezwzględnej polityki rządu, przez którą na granicy zostają rozdzielone. Samotna i przestraszona, z dala od wszystkiego, co zna, Anita ucieka do Azabaharu, magicznego świata, który istnieje tylko w jej wyobraźni. Tymczasem młoda pracownica opieki społecznej i odnoszący sukcesy prawnik walczą o zjednoczenie dziewczynki z matką i zapewnienie jej lepszej przyszłości.
Wiatr zna moje imię to powieść o poświęceniach, jakie czasami muszą ponieść rodzice, o zaskakującej zdolności dzieci do snucia marzeń, która pozwala im przetrwać najgorsze, i o nieustającej nadziei, która rozświetla nawet najciemniejsze chwile.
Isabel Allende z losów dzieci rozdzielonych z rodzicami utkała niezwykle poruszającą i zarazem gorzką opowieść o wykluczeniu wynikającym z rasizmu, brutalności i wyrachowania ludzi sprawujących władzę. Jednak zło ma swój rewers w postaci dobra – daje nadzieję autorka – a jest nim rodzina. Nawet jeśli jej członków nie łączą więzy krwi, równie trwała może okazać się ta zbudowana na wspólnym doświadczeniu.
Maria Fredro-Smoleńska, „Vogue Polska”
Wzruszająca i pełna empatii opowieść o rozdzielonych rodzinach w różnych momentach historii. Isabel Allende splata przeszłość i teraźniejszość, aby ukazać siłę nadziei i miłości oraz ludzką wytrzymałość w obliczu niesprawiedliwości. Po raz kolejny zachwyca mistrzowskim połączeniem wnikliwej psychologii postaci i wciągającej narracji.
Aleksandra Pakieła, @ola_czyta
Aktualna, prowokująca, emocjonująca… Historia o nieznajomych, którzy stają się rodziną.
„The New York Times Book Review”
Ta książka to hołd dla rodziców, którzy muszą podjąć niewyobrażalnie trudne decyzje, oraz dla dzieci, które muszą radzić sobie z najstraszliwszymi doświadczeniami.
Associated Press
Isabel Allende przenosi nas do dwóch mrocznych okresów w historii: podbitego przez nazistów Wiednia w 1938 roku i na dzisiejszą granicę Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Obie te historie nadają się na osobne powieści, ale Allende umiejętnie je splata. W typowy dla siebie sposób wykorzystując realizm magiczny, przypomina nam, że każdy z nas mógłby znaleźć się w podobnej sytuacji.
„The Washington Post”
Ambitna, zawiła powieść o wojnie i imigracji.
„People”
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68367-31-7 |
| Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ADLEROWIE
Wiedeń, listopad–grudzień 1938
Zapowiedź nieszczęścia czuło się w powietrzu. Już od dawna wiatr trwogi hulał po ulicach, świszcząc między domami i wciskając się w szpary drzwi i okien.
– To już zima – mruknął Rudolf Adler, jakby chciał dodać sobie otuchy, ale ciężaru od kilku miesięcy przygniatającego mu piersi nie sposób było przypisać pogodzie ani porze roku.
Strach objawiał się w postaci odoru rdzy i śmieci, który wykręcał Adlerowi nos; nie były w stanie go złagodzić ani tytoń do fajki, ani cytrynowy zapach płynu po goleniu. Tego popołudnia woń strachu niesiona porywistym wiatrem aż utrudniała mu oddychanie; miał zawroty głowy, czuł mdłości. Postanowił odprawić pacjentów czekających na swoją kolej i wcześniej zamknąć gabinet. Jego asystentka zapytała zdziwiona, czy jest chory. Pracowała u niego od jedenastu lat i przez cały ten czas ani razu nie zaniedbał obowiązków. Był systematyczny i punktualny.
– To nic poważnego, Frau Goldberg, zwykłe przeziębienie. Wrócę do domu – odpowiedział.
Doprowadzili gabinet do porządku, odkazili narzędzia i pożegnali się w drzwiach, jak co dzień, nie podejrzewając, że już nigdy się nie zobaczą. Frau Goldberg udała się na przystanek tramwajowy, a Rudolf Adler ruszył szybkim krokiem w stronę położonej kilka przecznic dalej apteki. Szedł z głową wtuloną w ramiona, przytrzymując jedną ręką kapelusz, a w drugiej niosąc swoją lekarską walizeczkę. Chodnik był mokry, niebo zachmurzone; stwierdził, że niedawno musiało padać i że znowu nadciąga jeden z tych ulewnych deszczy, które niezmiennie zaskakiwały go, kiedy nie miał parasola.
Przechodził tymi ulicami tysiące razy, znał je na pamięć, a mimo to nadal podziwiał swoje miasto, jedno z najpiękniejszych na świecie, harmonijne połączenie barokowych budynków z kamienicami w stylu art nouveau, majestatyczne drzewa, które zaczęły już gubić liście, plac w jego dzielnicy, posąg jeźdźca na koniu, wystawę cukierni z wyłożonymi tam ciastkami i witrynę antykwariatu wypełnioną różnymi osobliwymi przedmiotami. Tym razem jednak nie odrywał wzroku od ziemi. Czuł się tak, jakby dźwigał na swoich barkach ciężar całego świata.
Tego dnia niepokojące pogłoski wywołała informacja o zamachu w Paryżu: jakiś niemiecki dyplomata zginął od pięciu kul wystrzelonych przez młodego polskiego Żyda. Z głośników w Trzeciej Rzeszy popłynęły nawoływania do zemsty.
Od czasu anektowania Austrii przez Niemcy w marcu i defilady urosłych w pychę żołnierzy Wehrmachtu w centrum Wiednia, której towarzyszyły wiwaty rozentuzjazmowanego tłumu, Rudolf Adler żył w ciągłym niepokoju. Obawy pojawiły się już kilka lat wcześniej i stale rosły, w miarę jak naziści umacniali władzę dzięki pieniądzom i broni. Hitler stosował terroryzm jako narzędzie walki politycznej, wykorzystując niezadowolenie, głównie młodzieży, z powodu problemów ekonomicznych ciągnących się od wielkiego kryzysu z 1929 roku oraz upokorzenie, jakie przyniosła Austriakom klęska w pierwszej wojnie światowej. W 1934 roku, w czasie nieudanej próby przejęcia władzy naziści zamordowali szefa rządu, Dollfussa, a później w różnych zamachach zabili około ośmiuset innych osób. Zastraszali oponentów, wywoływali zamieszki, grozili wojną domową. Na początku 1938 roku nikt już nie był w stanie zapanować nad szerzącą się w kraju przemocą, podczas gdy po drugiej stronie granicy rosły naciski, by uczynić z Austrii jeden z niemieckich landów. Pomimo ustępstw rządu wobec roszczeń niemieckich Hitler wydał rozkaz zajęcia Austrii. Tutejsza partia nazistowska przygotowała grunt, dlatego oddziały najeźdźcy nie tylko nie natrafiły na żaden opór, ale były wręcz owacyjnie witane przez większość mieszkańców. Rząd ustąpił; dwa dni później sam Hitler wjechał triumfalnie do Wiednia. Naziści przejęli kontrolę nad całym krajem. Każdy przejaw sprzeciwu był uznawany za nielegalny. Natychmiast weszły w życie niemieckie prawa, zaczął działać aparat represji w postaci Gestapo i SS, rozpanoszył się antysemicki fanatyzm.
Rudolf wiedział, że jego żonę, Rachel – wcześniej racjonalną i praktyczną, bez najmniejszych skłonności do doszukiwania się wszędzie zagrożenia – również paraliżuje strach i że funkcjonuje wyłącznie dzięki lekom. Oboje starali się chronić dziecięcą niewinność syna, Samuela, ale chłopczyk, który niedługo miał skończyć sześć lat, wykazywał dojrzałość dorosłego człowieka. Przyglądał się, przysłuchiwał i rozumiał wszystko bez zadawania pytań. Początkowo Rudolf podawał żonie środki uspokajające, jakie przepisywał także paru swoim pacjentom, ale ponieważ były one coraz mniej skuteczne, zastosował bardziej radykalne leczenie w postaci kropli o silnym działaniu, które przynosił do domu w buteleczkach z ciemnego szkła bez etykietki. Sam też ich potrzebował, ale nie mógł przyjmować tego rodzaju specyfików, jeśli chciał nadal wykonywać swój zawód.
Krople dostarczał mu potajemnie Peter Steiner, właściciel apteki, jego wieloletni przyjaciel. To właśnie Adlerowi Steiner powierzył zdrowie swoje i swojej rodziny i żaden dekret władz zakazujący kontaktów między Aryjczykami i Żydami nie był w stanie osłabić szacunku, jakim się wzajemnie darzyli. Jednak w ostatnich miesiącach aptekarz musiał unikać pokazywania się z przyjacielem w miejscach publicznych, bo nie mógł sobie pozwolić na konflikt z dzielnicowym komitetem nazistów. W przeszłości rozegrali tysiące partii pokera i szachów, wymieniali się książkami i czasopismami, chodzili razem na wycieczki po górach albo na ryby, aby – jak mówili, zanosząc się śmiechem – uciec od żon. Teraz Adler nie grywał już w pokera na zapleczu apteki. Steiner wpuszczał go tylnymi drzwiami i wręczał mu narkotyk, nie odnotowując tego w swoich księgach rachunkowych.
Przed aneksją Austrii Peter Steiner nigdy nie pytał o pochodzenie Adlerów – uważał, że są takimi samymi Austriakami jak on. Wiedział, że są Żydami, jak sto dziewięćdziesiąt tysięcy innych obywateli tego kraju, ale nic to dla niego nie znaczyło. Był agnostykiem. Chrześcijaństwo, w którego tradycji został wychowany, wydawało mu się równie irracjonalne, jak inne religie. Wiedział, że Rudolf Adler myśli podobnie, choć przez wzgląd na swoją żonę odprawia niektóre rytuały. Rachel bardzo zależało na tym, by jej syn Samuel znajdował oparcie w tradycji i w żydowskiej społeczności. W piątkowe popołudnia Steinerowie byli często zapraszani do domu Adlerów na szabat. Rachel i jej szwagierka Leah dbały o najdrobniejsze szczegóły: najlepszy obrus, nowe świece, rybę według przepisu babci, chleb, wino. Kobiety były sobie bardzo bliskie. Leah wcześnie owdowiała, nie miała dzieci, przylgnęła więc do malutkiej rodziny swojego brata. Wprawdzie uparła się, że będzie mieszkać sama, chociaż Rachel prosiła, by się do nich przeprowadziła, ale bardzo często ich odwiedzała. Była bardzo towarzyska; udzielała się w kilku programach realizowanych przez synagogę z myślą o wspomożeniu najbardziej potrzebujących członków społeczności. Rudolf był jej jedynym bratem, który pozostał w kraju, jako że młodszy wyemigrował i mieszkał teraz w kibucu w Palestynie, a Samuel – jej jedynym bratankiem. Szabasowym obchodom przewodniczył Rudolf, jak przystało na głowę rodziny. Trzymając dłonie na główce Samuela, prosił Boga, by go chronił, obdarzał łaską i pokojem. Czasami Rachel przyłapywała męża i Petera Steinera, jak mrugali do siebie porozumiewawczo. Przymykała na to oko, uznając, że nie ma w tym kpiny: chodziło raczej o ciche porozumienie dwóch niedowiarków.
Adlerowie należeli do zeświecczonej wykształconej burżuazji, typowej dla wiedeńskiej społeczności, zwłaszcza żydowskiej. Rudolf tłumaczył Peterowi, że jego pobratymcy przez stulecia byli dyskryminowani, prześladowani i zewsząd wypędzani, dlatego przywiązywali większą wagę do wykształcenia niż do dóbr materialnych. Można było pozbawić Żydów całego dobytku, co zdarzało się nieustannie na przestrzeni dziejów, ale nikt nie mógł odebrać im zdobytej wiedzy. Tytuł doktora szanowano znacznie bardziej niż złożoną w banku fortunę. Rudolf pochodził z rodziny rzemieślników, dumnej z tego, że jeden z jej członków został lekarzem. Ten zawód zapewniał prestiż i autorytet, ale w jego przypadku nie przekładało się to na duże pieniądze. Rudolf Adler nie należał do grona modnych chirurgów ani wykładowców Universität Wien – był lekarzem z sąsiedztwa, pracowitym i niezależnym, który połowę pacjentów przyjmował nieodpłatnie.
Przyjaźń Adlera i Steinera opierała się na pokrewieństwie duchowym i wspólnych wartościach: obu charakteryzowała ta sama nienasycona żądza wiedzy, obaj byli miłośnikami muzyki klasycznej, nałogowymi czytelnikami i cichymi sympatykami partii komunistycznej, zdelegalizowanej w 1933 roku. Łączyła ich również głęboka awersja do narodowego socjalizmu. Odkąd Adolf Hitler z kanclerza stał się dyktatorem posiadającym władzę absolutną, spotykali się na zapleczu apteki i boleli nad światem i stuleciem, w którym przyszło im żyć, szukając pociechy w brandy będącej w stanie przeżreć każdy metal, własnoręcznie destylowanej przez aptekarza w piwnicy. Ta ostatnia służyła różnorakim celom, głównie jako miejsce, gdzie Steiner przechowywał w idealnym porządku wszystko, co było potrzebne do wytwarzania i pakowania licznych medykamentów, które sprzedawał. Czasami Adler zabierał do piwnicy swojego syna Samuela, żeby „popracował” ze Steinerem. Chłopczyk godzinami bawił się, mieszając, przesypując i przelewając do buteleczek proszki i kolorowe płyny, które dawał mu aptekarz. Żadne z jego własnych dzieci nie cieszyło się tym przywilejem.
Steiner w głębi duszy cierpiał z powodu każdego przepisu depczącego godność jego przyjaciela. Odkupił formalnie lokale przeznaczone na gabinet i mieszkanie lekarza, aby zapobiec ich konfiskacie. Gabinet zajmował prestiżowe miejsce na parterze okazałego budynku, a Adler mieszkał z rodziną na pierwszym piętrze. Zainwestował w tę nieruchomość cały swój kapitał; przepisanie jej na kogokolwiek – nawet na przyjaciela – było ekstremalnym rozwiązaniem, na które zdecydował się bez konsultacji z żoną. Rachel nigdy by się na to nie zgodziła.
Rudolf Adler próbował przekonywać samego siebie, że antysemicka histeria wkrótce ucichnie, bo nie ma racji bytu w Wiedniu, najbardziej wyrafinowanym mieście Europy, kolebce wielkich muzyków, filozofów i naukowców, z których wielu było Żydami. Wybuchowa retoryka Hitlera, z biegiem lat coraz bardziej radykalna, to tylko kolejny przejaw rasizmu, którego doświadczyli jego przodkowie, co nie przeszkodziło im współegzystować z innymi i się bogacić. Na wszelki wypadek usunął jednak swoje nazwisko z drzwi gabinetu, co nie stanowiło aż tak dużego problemu, bo zajmował ten lokal od lat i był dobrze znany w okolicy. Liczba jego pacjentów zmalała, ponieważ Aryjczycy musieli zmienić lekarza, ale zakładał, że wrócą, kiedy nastroje w mieście nieco opadną. Nie wątpił w swoje umiejętności zawodowe i zasłużoną reputację. Jednak z czasem atmosfera stawała się coraz bardziej napięta i Adler coraz częściej rozważał możliwość wyjazdu, by ratować się przed rozpętaną przez nazistów burzą.
Czekając na wydanie reszty w piekarni, Rachel Adler włożyła do ust pigułkę i połknęła ją bez popijania. Miała na sobie modny, podkreślający talię żakiet w odcieniach beżu i bordo, przekrzywiony na bok kapelusz, jedwabne pończochy i buty na wysokich obcasach. Była ładna, nie skończyła jeszcze trzydziestki, ale surowy wyraz twarzy dodawał jej lat. Starała się ukryć drżenie dłoni, chowając je w rękawach, i odpowiadać lekkim tonem na uwagi piekarza na temat zamachu w Paryżu.
– Co chciał osiągnąć ten idiota, który zabił dyplomatę? Tylko Polak mógł na to wpaść! – irytował się mężczyzna.
Właśnie skończyła ostatnią lekcję ze swoim najlepszym uczniem, piętnastolatkiem, którego wprowadzała w tajniki gry na pianinie, od kiedy skończył siedem lat, jednym z niewielu traktujących muzykę poważnie.
– Przepraszam, Frau Adler, sama pani rozumie... – powiedziała jej jego matka na pożegnanie.
Zapłaciła za lekcję trzy razy więcej niż zwykle i mało brakowało, a wyściskałaby ją, ale zrezygnowała z tego, nie chcąc jej urazić. Tak, Rachel to rozumiała. Była wdzięczna, bo ta kobieta i tak dawała jej pracę o kilka miesięcy dłużej, niż powinna. Siłą woli powstrzymała napływające do oczu łzy i wyszła z wysoko podniesioną głową. Lubiła tego chłopca, nie potępiała go za to, że z dumą nosi czarne krótkie spodnie i brunatną koszulę Hitlerjugend – organizacji, której motto brzmiało „krew i honor”. Do ruchu należała cała niemiecka młodzież, członkostwo było praktycznie obowiązkowe.
– Proszę tylko pomyśleć, na co naraził nas wszystkich ten Polak. Słyszała pani, co mówią w radiu, Frau Adler? – kontynuował swoje wywody piekarz.
– Miejmy nadzieję, że skończy się na groźbach – odparła.
– Niech pani szybko wraca do domu, Frau Adler. Po ulicach chodzą grupki chuliganów. Nie powinna pani wychodzić sama. Wkrótce zrobi się ciemno.
– Do widzenia, do zobaczenia jutro – wymamrotała Rachel, wkładając chleb do torby, a drobne do portmonetki.
Po wyjściu na ulicę odetchnęła zimnym powietrzem. Próbowała się otrząsnąć z mrocznych przeczuć, które dręczyły ją od świtu, jeszcze zanim wysłuchała radia i niepokojących pogłosek krążących po okolicy. Pomyślała, że ciemne chmury zwiastują deszcz, i skupiła się na tym, co jeszcze miała do załatwienia. Powinna kupić wino i świece na piątek, szwagierka będzie u nich w szabat, jak co tydzień, przyjdą również Steinerowie z dziećmi. Czuła, że chociaż właśnie zażyła swój lek, nerwy mogą ją nagle zawieść na środku ulicy; potrzebowała kropli, dlatego postanowiła przełożyć zakupy na następny dzień. Po przejściu dwóch przecznic zobaczyła już na szczęście dom, jedną z pierwszych czysto secesyjnych kamienic zbudowanych pod koniec XIX wieku. Kiedy Rudolf Adler kupował lokal od frontu z przeznaczeniem na gabinet i mieszkanie dla rodziny, inspirowane naturą linie, faliste okna i balkony oraz witraże ze stylizowanymi kwiatami szokowały konserwatywną społeczność Wiednia, przyzwyczajoną do barokowej elegancji. Ale secesja się przyjęła i w krótkim czasie budynek stał się wzorem do naśladowania.
Rachel kusiło, by na chwilę zajrzeć do gabinetu i zobaczyć się z mężem, ale natychmiast zrezygnowała z tego pomysłu. Rudolf miał wystarczająco wiele własnych problemów, nie powinna zaprzątać mu głowy swoimi obawami. Poza tym Samuel czekał na nią od rana u ciotki. Leah Adler była nauczycielką, udzielała lekcji grupce dzieci. Samuel, o kilka lat młodszy od pozostałych, nie ustępował jednak innym w nauce. Wiele żydowskich dzieci źle traktowano w szkole, dlatego część matek zorganizowała dla najmłodszych prywatne lekcje, podczas gdy starsze pobierały nauki w synagodze. Traktowały to jako środek nadzwyczajny. Minęła dom, nie zauważywszy, że gabinet męża jest zamknięty, co było niezwykłe o tej porze. Rudolf zazwyczaj przyjmował pacjentów do szóstej wieczorem, z wyjątkiem piątków, kiedy przychodził na kolację przed zachodem słońca.
Skromne, ale usytuowane w dobrym punkcie mieszkanie Leah składało się z dwóch pokoi zastawionych używanymi meblami. Ozdabiały je oprawione zdjęcia jej przedwcześnie zmarłego męża i pamiątki z podróży, które zdążyła z nim odbyć, zanim owdowiała. W dni, kiedy przyjmowała uczniów, w powietrzu unosił się zapach świeżo upieczonych ciasteczek. Rachel Adler zastała tam trzy inne matki, które przyszły po swoje dzieci, ale zostały na herbacie i słuchały, jak Samuel gra Odę do radości. Chłopczyk wyglądał wzruszająco: mały, chudy, z podrapanymi kolanami, niesforną czupryną, skupiony niczym mędrzec kołysał się w rytm melodii, którą grał na skrzypcach, zupełnie nieświadomy zainteresowania, jakie budził. Ostatnim dźwiękom towarzyszył chór okrzyków i burza oklasków. Samuel potrzebował kilku sekund, by wybudzić się z transu i powrócić do otaczających go kobiet i dzieci. Odpowiedział szybkim ukłonem. A kiedy ciotka podchodziła, by go ucałować, twarz matki rozjaśnił ledwo dostrzegalny uśmiech zadowolenia. Był to dość łatwy utwór, chłopiec nauczył się go w niespełna tydzień, ale Beethoven zawsze robił wrażenie. Rachel wiedziała, że jej syn jest wybitnie uzdolniony, jednak chełpliwość budziła w niej odrazę, dlatego nigdy nie mówiła tego głośno, tylko czekała, aż zrobią to inni. Pomogła Samuelowi włożyć płaszcz i schować instrument do futerału, pożegnała się pospiesznie ze szwagierką i pozostałymi kobietami i ruszyła w stronę domu. Obliczyła, że akurat zdąży upiec mięso na kolację. Od dwóch miesięcy musiała się obywać bez pomocy domowej, ponieważ Węgierka, którą zatrudniała od kilku lat, została deportowana, a ona nie była w nastroju, by szukać innej służącej.
Matka i syn minęli drzwi gabinetu i nie zatrzymując się, weszli do przestronnego holu. Szklane lampy wymalowane w lilie wodne rzucały zielono-niebieskie światło. Wspięli się po szerokich podwójnych schodach na pierwsze piętro, pozdrawiając po drodze dozorczynię, która przez cały czas czuwała w portierni. Kobieta nie odpowiedziała. Rzadko to robiła.
Mieszkanie Adlerów było przestronne i wygodne. Stały w nim ciężkie mahoniowe meble skazane na wieczne użytkowanie, niepasujące do lekkich linii tego stylu architektonicznego. Dziadek Rachel, handlarz antyków, pozostawił w spadku potomkom obrazy, dywany i ozdoby wyjątkowej jakości, ale już niemodne. Rachel, która otrzymała wytworne wychowanie, starała się zachować dystyngowany styl życia, mimo że zarobki jej męża i jej, z lekcji muzyki, nie mogły się równać z dochodami dziadków. Była uosobieniem dyskretnej elegancji, jako że wszelka ostentacja budziła w niej taką samą odrazę jak chełpliwość. W dzieciństwie nauczono ją, że wzbudzanie zazdrości u innych może się okazać niebezpieczne.
W rogu salonu, obok okna wychodzącego na ulicę, stał fortepian Blüthnera, który należał do rodziny od trzech pokoleń. To było jej narzędzie pracy z większością uczniów, a także jedyna przyjemność w godzinach samotności. Grała na nim wprawnie już od dziecka, ale jako dorastająca dziewczyna zdała sobie sprawę, że nie ma dość talentu, by zostać pianistką koncertową, dlatego ograniczyła się do nauczania. Była dobrą nauczycielką. Za to jej syn okazał się muzycznym geniuszem jakich mało. Samuel zasiadł do fortepianu, gdy miał zaledwie trzy lata, potrafił zagrać ze słuchu melodię, którą usłyszał tylko raz, ale wolał skrzypce, bo – jak mawiał – można je wszędzie ze sobą zabrać. Rachel nie mogła mieć więcej dzieci, więc całą matczyną miłość przelała na syna. Uwielbiała go i nie umiała nie rozpieszczać; zresztą chłopiec nie sprawiał żadnych problemów, był grzeczny, posłuszny i pilny.
Pół godziny później Rachel usłyszała jakiś hałas na ulicy. Wyjrzała przez okno. Robiło się ciemno. Zobaczyła kilku młodych mężczyzn – wyglądali na pijanych, wykrzykiwali hasła partii nazistowskiej i obelgi pod adresem Żydów: krwiopijcy! łajdacy! mordercy! – epitety, które nieraz już słyszała i widziała w prasie czy na niemieckich ulotkach. Jeden z nich niósł zapaloną pochodnię, pozostali byli uzbrojeni w kije, młotki i metalowe rurki. Odsunęła Samuela od okna i zaciągnęła zasłony; zamierzała zejść na dół po męża, ale chłopczyk kurczowo trzymał się jej spódnicy. Samuel przywykł do tego, że czasem zostaje sam w domu, teraz jednak wyglądał na tak bardzo wystraszonego, że postanowiła zaczekać. Wrzawa na zewnątrz nieco ucichła, uznała więc, że hałastra minęła ich dom. Wyjęła mięso z pieca i zaczęła nakrywać do stołu. Nie chciała włączać radia. Wiadomości zawsze były złe.
Peter Steiner przyjął przyjaciela na zapleczu apteki, gdzie czekała na nich zaczęta poprzedniego wieczoru partyjka szachów i do połowy opróżniona butelka brandy. Słynna Apteka Steinerów należała do rodziny od czasów pradziadka, czyli od 1830 roku. Każde następne pokolenie dbało o utrzymanie jej w idealnym stanie. Zachowały się rzeźbione mahoniowe półki i lady, akcesoria z brązu przywiezione z Francji, a nawet tuzin starych szklanych flakonów, które próbował od nich odkupić niejeden kolekcjoner i które, zdaniem właściciela, warte były fortunę. Witryny wychodzące na ulicę obramowano girlandami namalowanych kwiatów, a podłogi wykonano z portugalskich płytek, trochę teraz podniszczonych po ponad stu latach użytkowania. Klientów zapowiadał dźwięk srebrnych dzwonków zawieszonych nad drzwiami. Apteka Steinerów była tak malownicza, że odwiedzali ją turyści; pisano o niej w gazetach, pojawiła się nawet w jednym z albumów z fotografiami jako symbol miasta.
Petera uderzyło, że Rudolf Adler przyszedł tak wcześnie, chociaż był to zwykły roboczy dzień.
– Coś się stało? – zapytał.
– Nie wiem. Duszę się. Chyba będę miał zawał.
– Nie, jesteś jeszcze na to za młody. To tylko nerwy, zwykły stres. Napij się, to leczy wszystko. – Steiner nalał mu podwójną porcję.
– Nie da się już żyć w tym kraju, Peterze. Jesteśmy otoczeni przez nazistów. Represje zaciskają się wokół nas i są coraz precyzyjniej stosowane. Nie możemy już wchodzić do niektórych restauracji i sklepów, grożą naszym dzieciom w szkołach, odbierają nam pracę w urzędach publicznych, konfiskują sklepy i mienie, zabraniają wykonywania zawodu i miłości do osób o innym pochodzeniu etnicznym.
– Ta sytuacja jest nie do utrzymania, wkrótce będzie musiała się zmienić na lepsze – powiedział Peter bez większego przekonania.
– Mylisz się. Będzie się tylko pogarszać. Myślenie, że my, Żydzi, możemy dalej żyć w miarę normalnie, to efekt selektywnej ślepoty. Nie da się uciec przed przemocą, która nam zagraża. Codziennie pojawiają się nowe rozporządzenia.
– Tak bardzo mi przykro, przyjacielu! Jak mogę ci pomóc?
– Zrobiłeś już dla mnie tak wiele, ale nie możesz mnie ochronić. Naziści uważają nas za złośliwy nowotwór na tkance narodu, który trzeba usunąć. Moja rodzina żyje w Austrii od sześciu pokoleń! Upokorzenia się sumują. Co jeszcze mogą nam odebrać? Życie, jedyne, co nam zostało.
– Nikt nie może odebrać ci dyplomu lekarza ani twoich nieruchomości. To był dobry pomysł, żeby przepisać gabinet i mieszkanie na moje nazwisko.
– Dziękuję, Peterze. Jesteś bratem, jakiego zawsze mi brakowało. Bardzo się martwię. Rozbuchały się najniższe instynkty. Hitler będzie jeszcze jakiś czas przy władzy, na pewno spróbuje zawładnąć Europą. Myślę, że doprowadzi do wojny. Wyobrażasz sobie, co by to było?
– Kolejna wojna! – wykrzyknął Steiner. – Nie, to byłoby zbiorowe samobójstwo. Wyciągnęliśmy wnioski z poprzedniej. Przypomnij sobie ten horror... tę klęskę...
– My, Żydzi, jesteśmy kozłami ofiarnymi. Połowa spośród osób, które znam, próbuje uciec. Muszę przekonać Rachel, że powinniśmy wyjechać.
– Wyjechać? Dokąd? – zaniepokoił się Steiner.
– Uzyskanie wizy do Anglii albo Stanów Zjednoczonych jest prawie niemożliwe, a to byłyby najlepsze opcje, ale wiem o paru osobach, które wyjechały do Ameryki Południowej...
– Nie możesz wyjechać! Co ja bez ciebie zrobię?
– Przypuszczam, że to tylko na jakiś czas. Poza tym jeszcze nie podjąłem decyzji, muszę najpierw przekonać Rachel. Trudno będzie ją namówić, by zgodziła się porzucić życie, które budowaliśmy tu przez lata, opuścić ojca i brata. Nie będzie też łatwo przekonać moją siostrę Leah, ale nie mogę jej tu zostawić.
– To bardzo drastyczna decyzja, Rudi.
– Muszę myśleć o Samuelu. Mój syn nie może dorastać jako parias.
– Mam nadzieję, że nie wyjedziesz, ale jeśli to zrobisz, przypilnuję twoich interesów, Rudi. Kiedy wrócisz, wszystko będzie czekało na ciebie w nienaruszonym stanie.
Przy drugim kieliszku dobiegły ich odgłosy jakiegoś zamieszania na zewnątrz. Wyjrzeli przez drzwi i zobaczyli, że ulicę opanowała zgraja mężczyzn i chłopców, a nawet kobiet. Wykrzykiwali groźby i partyjne slogany, wymachiwali młotkami, pałkami i innymi tępymi narzędziami. „Do synagogi! Do dzielnicy żydowskiej!”, krzyczeli idący na przedzie. Poleciały kamienie, dało się słyszeć charakterystyczny dźwięk tłuczonego szkła, witany triumfalnym wrzaskiem. Tłum działał jednomyślnie, niczym rozjuszone zwierzę, jak seryjny morderca czerpiący radość z tego, co robi.
– Pomóż mi zamknąć aptekę! – zawołał Steiner, ale Adler był już na ulicy: pędził w stronę swojego domu.
Tej nocy powiało grozą. Z powodu zasuniętych zasłon, tłumiących dobiegające z zewnątrz hałasy, minęło dobrych dziesięć minut, zanim Rachel zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Pomyślała, że to ta banda chłopaków, których widziała wcześniej. Aby odwrócić uwagę Samuela, poprosiła go, by coś zagrał, ale chłopczyk stał jak sparaliżowany, jakby przeczuwał tragedię, której ona sama nie chciała przyjąć do wiadomości. Nagle coś uderzyło w okno i tysiące kawałeczków rozbitej szyby spadło na podłogę. W pierwszym odruchu zaczęła się zastanawiać, ile będzie kosztowała naprawa takiego łukowego okna z fazowanego szkła. Zaraz potem drugi kamień rozbił kolejną szybę i zerwał zasłonę, która zawisła smętnie na jednym rogu. Przez rozbite okno zobaczyła kawałek lekko pomarańczowego nieba i poczuła strumień powietrza, który przyniósł swąd dymu i spalenizny. Do mieszkania niczym huragan wtargnął dziki wrzask. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że to coś o wiele groźniejszego niż grupka pijanych dzieciaków. Usłyszała gniewne okrzyki i pełne paniki wołania, którym towarzyszył brzęk tłuczonego szkła.
– Rudolf! – krzyknęła przerażona.
Chwyciła Samuela za ramię i pociągnęła go w stronę drzwi. Chłopiec zdążył jeszcze schwytać w biegu futerał ze skrzypcami.
Mieszkanie dzieliły od gabinetu tylko szerokie marmurowe schody z poręczą z drewna i brązu, ale Rachel nawet do nich nie dotarła. Theobald Volker, ich sąsiad z drugiego piętra, wojskowy w stanie spoczynku, z którym rzadko zamieniała więcej niż dwa słowa, stał w korytarzu, zagradzając jej drogę. Zderzyła się z szeroką piersią starego mruka, który chwycił ją mocno i powiedział coś, czego nie zrozumiała. Próbowała się wyrwać, wołając męża. Dopiero po jakimś czasie dotarło do niej, że Volker chce powstrzymać ją przed zejściem na dół, do holu, gdzie wtargnęli już jacyś ludzie, roztrzaskawszy wcześniej drewniane rzeźbione drzwi wejściowe i witraże.
– Niech pani idzie ze mną, Frau Adler! – rozkazał sąsiad głosem człowieka nawykłego do wydawania poleceń.
– Mój mąż!
– Nie może pani tam zejść! Proszę pomyśleć o synu! – Pchnął ją w stronę schodów prowadzących na górę, do jego mieszkania, w którym nigdy wcześniej nie była.
Miało ono taki sam rozkład jak mieszkanie Adlerów, ale daleko mu było do jego jasności i elegancji. Wydawało się ponure i lodowate, skąpo umeblowane i pozbawione ozdób, nie licząc paru fotografii stojących na półce. Mężczyzna siłą zaciągnął ją do kuchni. Samuel w milczeniu podążył za nimi, ściskając w rękach swoje skrzypce. Volker otworzył wąskie drzwiczki od spiżarni i kazał im się tam schować, być cicho i czekać, aż po nich przyjdzie. Zamknął drzwiczki, za którymi stali objęci w ciasnocie i ciemnościach. Usłyszeli, jak Volker przesuwa jakiś ciężki mebel.
– Co się dzieje, mamo?
– Nie wiem, kochanie. Nie ruszaj się i bądź cicho – szepnęła matka.
– Tata nas tu nie znajdzie, kiedy wróci – odparł również szeptem.
– To długo nie potrwa. W domu jest kilku agresywnych mężczyzn, ale wkrótce sobie pójdą.
– To naziści, prawda, mamo?
– Tak.
– Czy wszyscy naziści są źli, mamo?
– Nie wiem, synku. Pewnie są wśród nich i dobrzy, i źli.
– Ale tych złych jest więcej, tak myślę – powiedział chłopczyk.
Theobald Volker był już zawodowym żołnierzem, kiedy przyszło mu bronić Austro-Węgier w 1914 roku. Pochodził z chłopskiej rodziny bez tradycji wojskowych, jednak wyróżniał się spośród towarzyszy broni. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, był silny i zdyscyplinowany, jakby urodzony do wykonywania tego zawodu, ale potajemnie pisał wiersze i tęsknił za spokojnym życiem na wsi, gdzie mógłby uprawiać ziemię i hodować zwierzęta, z kobietą, którą kochał od młodzieńczych lat. W ciągu czterech lat wojny stracił wszystko, co nadawało sens jego życiu: jedynego syna, który w wieku dziewiętnastu lat zginął na polu bitwy, uwielbianą żonę, która z żalu popełniła samobójstwo, i wiarę w to, że ojczyzna to coś więcej niż idea i flaga.
Gdy wojna dobiegła końca, miał pięćdziesiąt dwa lata, stopień pułkownika i złamane serce. Nie pamiętał już nawet, o co walczył. Po klęsce nawiedzały go duchy milionów zabitych. Nie było dla niego miejsca w Europie ruin, gdzie w zbiorowych mogiłach rozkładały się przemieszane szczątki żołnierzy, kobiet, dzieci, mułów i koni. Przez kilka lat imał się różnych poślednich zajęć, znosząc marny los przegranych, aż w końcu wiek i choroby zmusiły go do przejścia na emeryturę. Od tamtej chwili żył samotnie, wypełniając czas czytaniem, słuchaniem radia i pisaniem wierszy. Wychodził z domu raz dziennie, by kupić gazetę i produkty potrzebne do przygotowania posiłku. Medale za bohaterstwo nadal zdobiły jego stary mundur; wkładał go co roku w rocznicę zawieszenia broni przypieczętowującego rozpad cesarstwa, za które walczył przez owe cztery straszne lata. Tego dnia odkurzał i prasował mundur, polerował medale i czyścił broń; potem otwierał butelkę akwawity i świadomie upijał się, przeklinając swoją samotność. Był jednym z nielicznych wiedeńczyków, którzy w dniu Anschlussu nie wyszli na ulicę, by wiwatować na cześć wojsk niemieckich, bo nie utożsamiał się z tymi maszerującymi defiladowym krokiem ludźmi. Z racji własnego doświadczenia odnosił się podejrzliwie do takich patriotycznych uniesień.
Dorośli mieszkańcy kamienicy unikali pułkownika, który nawet nie odpowiadał na powitanie, a dzieci się go bały. Wyjątek stanowił Samuel. Rachel i Rudolf byli przez większą część dnia zajęci pracą, a kobieta, którą kiedyś zatrudniali do różnych robót domowych, wychodziła codziennie o trzeciej po południu. Chłopiec spędzał więc kilka godzin sam, zajęty odrabianiem lekcji i muzyką, chyba że czekał na rodziców u ciotki Leah. Szybko odkrył, że kiedy ćwiczy na skrzypcach albo na fortepianie, ich sąsiad schodzi po cichu na pierwsze piętro z własnym krzesłem i siada w korytarzu, żeby go posłuchać. Samuel z własnej inicjatywy zaczął zostawiać otwarte drzwi. Bardzo starał się grać jak najlepiej dla tej jednoosobowej publiczności, która słuchała go w pełnym szacunku milczeniu. Nigdy ze sobą nie rozmawiali, ale kiedy trafiali na siebie w budynku albo na ulicy, witali się skinieniem głowy, tak dyskretnym, że Rachel nie była świadoma misternie utkanej relacji między jej synem i Volkerem.
Po zamknięciu sąsiadki i dziecka oraz zastawieniu drzwi do spiżarni kuchennym stołem pułkownik pospiesznie wdział szary mundur ze złocistymi epoletami i kolekcją medali, przypiął kaburę z lugerem, przestarzałym, ale w doskonałym stanie, i czekał w drzwiach swojego mieszkania.
Zabezpieczenie witryny apteki drewnianą okiennicą i opuszczenie metalowej żaluzji w drzwiach zajęło Peterowi Steinerowi kilka minut. Następnie włożył płaszcz i pospiesznie opuścił lokal tylnym wyjściem, gotów podążyć za swoim przyjacielem, ale okazało się, że nawet tę wąską boczną uliczkę opanowali wykrzykujący groźby awanturnicy. Przywarł więc do ściany na podeście przy wejściu do jednego z domów, żeby schować się przed grupą napastników, i odczekał, aż znikną za rogiem. Był krzepkim, rumianym mężczyzną o krótkich blond włosach sztywnych jak szczotka, oczach tak jasnych, że wyglądały na zamglone, i muskułach sztangisty, które pozwalały mu wychodzić zwycięsko z każdej próby sił. Nie bał się nikogo oprócz żony, ale wolał uniknąć spotkania z nieprzewidywalną hordą barbarzyńców i nadłożyć drogi, modląc się, by Rudolf Adler zrobił to samo. Po kilku minutach zdał sobie sprawę, że zamieszki wybuchły w całej okolicy i nie da się ich obejść, by dotrzeć pod dom przyjaciela. Nie zastanawiając się ani chwili, dołączył do tłumu. Jednym szarpnięciem wyrwał partyjną flagę z rąk jakiegoś chłopaka, który nie odważył się zaprotestować, i z wysoko podniesionym sztandarem dał się porwać tej ludzkiej fali.
Po przejściu kilku przecznic miał już pełen obraz chaosu, jaki zapanował na ulicach spokojnej zwykle dzielnicy, w której mieszkała i pracowała znaczna część dużej liczebnie społeczności żydowskiej miasta. W sklepach nie ostała się ani jedna nienaruszona szyba; płonęły ogniska, do których bojówkarze wrzucali to, co wyciągnęli z domów i biur, od książek po meble; ogień pochłaniał wszystkie cztery boki synagogi przy biernej postawie strażaków, zdecydowanych interweniować tylko wtedy, gdyby płomienie groziły rozprzestrzenieniem się na inne budynki. Widział rabina ciągniętego za nogi i jego zakrwawioną głowę uderzającą o bruk; widział, jak bito mężczyzn, zdzierano ubrania z kobiet i garściami wyrywano im włosy, bito po twarzy dzieci i oddawano mocz na staruszków. Gapie na kilku balkonach dopingowali napastników; w jednym z okien ktoś stał z prawym ramieniem uniesionym w geście powitania, a w lewej dłoni trzymał butelkę szampana. Jednak w większości budynków okna były zamknięte, a zasłony szczelnie zasunięte.
Aptekarza przeraziła jego własna reakcja: zdał sobie sprawę, że bestialska energia tłumu musi być zaraźliwa, a jednocześnie wyzwalająca, bo sam poczuł chęć, by niszczyć, palić i krzyczeć do utraty tchu; czuł, że zamienia się w potwora. Ciężko oddychając, zlany potem przykucnął za jakimś drzewem. Miał sucho w ustach i gęsią skórkę od przypływu adrenaliny. Próbował wyrównać oddech i odzyskać zdrowy rozsądek.
– Rudi... Rudi... – wymamrotał, a potem głośno powtarzał imię przyjaciela, aż w końcu oprzytomniał.
Musi go odnaleźć, zanim ten wpadnie w ręce motłochu. Wstał i poszedł dalej, chroniony przez sztandar i aryjski wygląd.
Tak jak się obawiał, gabinet Adlera został kompletnie zdewastowany. Ściany pokrywały obraźliwe hasła i symbole partyjne; drzwi zostały wyrwane, a wszystkie szyby wybite. Meble, półki, lampy, instrumenty medyczne, flakony, cała zawartość gabinetu leżała teraz porozrzucana na ulicy. I ani śladu przyjaciela.
Pułkownik Theobald Volker powitał pierwszych napastników, stojąc z rękami skrzyżowanymi na piersi na progu swojego mieszkania. Minął niespełna kwadrans, od kiedy wyłamali drzwi wejściowe i rozpierzchli się niczym szczury po piętrach. Volker domyślił się, że konsjerżka albo któryś z lokatorów doniósł na Żydów, być może nawet jakoś oznaczył ich mieszkania, bo obchodząc później budynek, spostrzegł, że napastnicy wyważyli tylko niektóre drzwi, a inne pozostawili nietknięte. Drzwi Adlerów nie zostały wyłamane, bo były uchylone.
Na podeście schodów pojawiło się kilku mężczyzn i chłopców z partyjnymi opaskami na rękach; upojeni przemocą, wykrzykiwali obelgi i hasła. Jeden z nich, wyglądający na przywódcę, stanął twarzą w twarz z pułkownikiem. Trzymał w ręku żelazną rurkę i już ją unosił, gotów uderzyć, ale znieruchomiał nagle porażony widokiem gigantycznego starca w staromodnym mundurze, który władczo spoglądał na niego z góry.
– Żyd? – wrzasnął.
– Nie – odparł Volker, nie podnosząc głosu.
W tym momencie rozległy się okrzyki pozostałych, sfrustrowanych tym, że nie zastali nikogo w mieszkaniu Adlerów. Dwaj nieco starsi mężczyźni pojawili się na schodach i stanęli przed Volkerem.
– Ilu Żydów tu mieszka? – zapytał jeden z nich.
– Nie wiem.
– Odsuń się. Przeszukamy twoje mieszkanie!
– Jakim prawem? – Dłoń pułkownik powędrowała w stronę kabury z lugerem.
Po krótkiej naradzie mężczyźni stwierdzili, że nie warto zawracać sobie głowy tym staruszkiem. Był równie aryjski jak oni, w dodatku uzbrojony. Zeszli do mieszkania Adlerów, by pomóc innym w niszczeniu wszystkiego, co się dało, od naczyń fajansowych po meble, i wyrzucaniu przez okno tego, co mieli ochotę wyrzucić. Kilku z nich wciągnęło fortepian na balkon z zamiarem zepchnięcia go na ulicę, ale okazał się cięższy, niż sądzili, więc zdecydowali się wybebeszyć go na miejscu.
Ten akt wandalizmu trwał zaledwie kilka minut, ale efekt był taki, jakby eksplodował granat. Zanim wyszli, wysypali jeszcze na łóżka zawartość kubła na śmieci, pocięli nożami tapicerkę mebli, zabrali srebrne przedmioty, które dla Rachel miały wielką wartość, oblali benzyną dywan i go podpalili. Po czym wybiegli gromadą na ulicę i wmieszali się w rozjuszony tłum.
Pułkownik odczekał chwilę, by upewnić się, że odeszli, a następnie zszedł na dół do splądrowanego mieszkania Adlerów. Stwierdził, że ogień zajął na razie tylko dywan, więc chwycił go za róg i z właściwą sobie zimną krwią i dokładnością złożył go na pół, tłumiąc płomienie. Następnie przykrył go jeszcze znalezionymi w sypialni narzutami, by upewnić się, że już nie będzie się tlił. Podniósł przewrócony fotel i usiadł w nim, łapiąc ustami powietrze.
– Nie jestem już taki jak dawniej – mruknął z ubolewaniem na myśl o upływie lat.
Czekając, aż ucichnie dudniący mu w piersi bęben, zastanawiał się nad sytuacją. Było o wiele gorzej, niż to sobie wyobrażał jeszcze kilka godzin wcześniej, kiedy usłyszał w radiu wezwania, by przeciwstawić się żydowskiemu spiskowi. Przemawiający w imieniu Hitlera minister propagandy Niemiec ogłosił, że wprawdzie partia nie będzie organizować manifestacji na znak protestu przeciwko zabójstwu dyplomaty w Paryżu, ale na nie przyzwala. Dodał, że oburzenie narodów niemieckiego i austriackiego jest w pełni uzasadnione. Była to zachęta do grabieży, niszczenia i rzezi. Pułkownik domyślił się, że rozszalały tłum, który na pierwszy rzut oka wyglądał jak bezładna horda kierowana wyłącznie żądzą przemocy, nie działał pod wpływem nagłego impulsu, lecz został dobrze przygotowany, miał ściśle określony cel i wiedział, że może liczyć na bezkarność. Napastnicy musieli dostać instrukcje, by nie tykać własności nie-Żydów – to wyjaśniałoby, dlaczego splądrowali w tym budynku tylko mieszkania Adlerów, Epsteinów i Rosenbergów. Volker nie dał się zwieść widokiem hołoty w cywilnych ubraniach. Wiedział, że są to grupy młodych nazistowskich bojówkarzy, tych samych, którzy w ostatnich latach narzucili przemoc jako strategię polityczną i terror jako formę rządów od czasu anektowania Austrii.
Dochodził do siebie, kiedy nagle usłyszał kroki w korytarzu, a chwilę później stanął twarzą w twarz z jakimś szaleńcem uzbrojonym w nazistowski sztandar, którym wymachiwał jak włócznią.
– Adler! Adler! – darł się mężczyzna na całe gardło.
Pułkownik z trudem podniósł się z fotela i wyciągnął lugera.
– Kim pan jest? Co pan tu robi? To mieszkanie Rudolfa Adlera! – rugnął go nieznajomy.
Volker nie odpowiedział. Nie poruszył się nawet, kiedy tamten postraszył go drzewcem flagi, podsuwając mu je pod nos.
– Gdzie on jest? Gdzie jest Adler? – powtórzył mężczyzna.
– Czy można wiedzieć, kto go szuka? – zapytał Volker, odsuwając drzewce grzbietem dłoni, jakby to była mucha.
Dopiero teraz Peter Steiner zwrócił uwagę na wiek pułkownika i jego mundur z czasów Wielkiej Wojny i zdał sobie sprawę, że to nie jest nazistowski oficer. Upuścił sztandar i złapał się za głowę w geście rozpaczy.
– Szukam mojego przyjaciela Rudolfa. Widział go pan? – Głos Steinera stał się ochrypły od krzyku.
– Nie było go tutaj w czasie najścia na mieszkanie. Przypuszczam, że nie było go również w gabinecie – odparł Volker.
– A Rachel? Samuel? Co z jego rodziną?
– Są bezpieczni. Jeśli znajdzie pan doktora Adlera, niech mi pan da znać. Mieszkam pod numerem dwadzieścia na drugim piętrze. Theobald Volker, pułkownik w stanie spoczynku.
– Peter Steiner. Jeśli pojawi się Adler, proszę mu powiedzieć, że go szukam, niech na mnie tu zaczeka. Wrócę. Peter Steiner, niech pan zapamięta moje nazwisko.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
Wiedeń, listopad–grudzień 1938
Zapowiedź nieszczęścia czuło się w powietrzu. Już od dawna wiatr trwogi hulał po ulicach, świszcząc między domami i wciskając się w szpary drzwi i okien.
– To już zima – mruknął Rudolf Adler, jakby chciał dodać sobie otuchy, ale ciężaru od kilku miesięcy przygniatającego mu piersi nie sposób było przypisać pogodzie ani porze roku.
Strach objawiał się w postaci odoru rdzy i śmieci, który wykręcał Adlerowi nos; nie były w stanie go złagodzić ani tytoń do fajki, ani cytrynowy zapach płynu po goleniu. Tego popołudnia woń strachu niesiona porywistym wiatrem aż utrudniała mu oddychanie; miał zawroty głowy, czuł mdłości. Postanowił odprawić pacjentów czekających na swoją kolej i wcześniej zamknąć gabinet. Jego asystentka zapytała zdziwiona, czy jest chory. Pracowała u niego od jedenastu lat i przez cały ten czas ani razu nie zaniedbał obowiązków. Był systematyczny i punktualny.
– To nic poważnego, Frau Goldberg, zwykłe przeziębienie. Wrócę do domu – odpowiedział.
Doprowadzili gabinet do porządku, odkazili narzędzia i pożegnali się w drzwiach, jak co dzień, nie podejrzewając, że już nigdy się nie zobaczą. Frau Goldberg udała się na przystanek tramwajowy, a Rudolf Adler ruszył szybkim krokiem w stronę położonej kilka przecznic dalej apteki. Szedł z głową wtuloną w ramiona, przytrzymując jedną ręką kapelusz, a w drugiej niosąc swoją lekarską walizeczkę. Chodnik był mokry, niebo zachmurzone; stwierdził, że niedawno musiało padać i że znowu nadciąga jeden z tych ulewnych deszczy, które niezmiennie zaskakiwały go, kiedy nie miał parasola.
Przechodził tymi ulicami tysiące razy, znał je na pamięć, a mimo to nadal podziwiał swoje miasto, jedno z najpiękniejszych na świecie, harmonijne połączenie barokowych budynków z kamienicami w stylu art nouveau, majestatyczne drzewa, które zaczęły już gubić liście, plac w jego dzielnicy, posąg jeźdźca na koniu, wystawę cukierni z wyłożonymi tam ciastkami i witrynę antykwariatu wypełnioną różnymi osobliwymi przedmiotami. Tym razem jednak nie odrywał wzroku od ziemi. Czuł się tak, jakby dźwigał na swoich barkach ciężar całego świata.
Tego dnia niepokojące pogłoski wywołała informacja o zamachu w Paryżu: jakiś niemiecki dyplomata zginął od pięciu kul wystrzelonych przez młodego polskiego Żyda. Z głośników w Trzeciej Rzeszy popłynęły nawoływania do zemsty.
Od czasu anektowania Austrii przez Niemcy w marcu i defilady urosłych w pychę żołnierzy Wehrmachtu w centrum Wiednia, której towarzyszyły wiwaty rozentuzjazmowanego tłumu, Rudolf Adler żył w ciągłym niepokoju. Obawy pojawiły się już kilka lat wcześniej i stale rosły, w miarę jak naziści umacniali władzę dzięki pieniądzom i broni. Hitler stosował terroryzm jako narzędzie walki politycznej, wykorzystując niezadowolenie, głównie młodzieży, z powodu problemów ekonomicznych ciągnących się od wielkiego kryzysu z 1929 roku oraz upokorzenie, jakie przyniosła Austriakom klęska w pierwszej wojnie światowej. W 1934 roku, w czasie nieudanej próby przejęcia władzy naziści zamordowali szefa rządu, Dollfussa, a później w różnych zamachach zabili około ośmiuset innych osób. Zastraszali oponentów, wywoływali zamieszki, grozili wojną domową. Na początku 1938 roku nikt już nie był w stanie zapanować nad szerzącą się w kraju przemocą, podczas gdy po drugiej stronie granicy rosły naciski, by uczynić z Austrii jeden z niemieckich landów. Pomimo ustępstw rządu wobec roszczeń niemieckich Hitler wydał rozkaz zajęcia Austrii. Tutejsza partia nazistowska przygotowała grunt, dlatego oddziały najeźdźcy nie tylko nie natrafiły na żaden opór, ale były wręcz owacyjnie witane przez większość mieszkańców. Rząd ustąpił; dwa dni później sam Hitler wjechał triumfalnie do Wiednia. Naziści przejęli kontrolę nad całym krajem. Każdy przejaw sprzeciwu był uznawany za nielegalny. Natychmiast weszły w życie niemieckie prawa, zaczął działać aparat represji w postaci Gestapo i SS, rozpanoszył się antysemicki fanatyzm.
Rudolf wiedział, że jego żonę, Rachel – wcześniej racjonalną i praktyczną, bez najmniejszych skłonności do doszukiwania się wszędzie zagrożenia – również paraliżuje strach i że funkcjonuje wyłącznie dzięki lekom. Oboje starali się chronić dziecięcą niewinność syna, Samuela, ale chłopczyk, który niedługo miał skończyć sześć lat, wykazywał dojrzałość dorosłego człowieka. Przyglądał się, przysłuchiwał i rozumiał wszystko bez zadawania pytań. Początkowo Rudolf podawał żonie środki uspokajające, jakie przepisywał także paru swoim pacjentom, ale ponieważ były one coraz mniej skuteczne, zastosował bardziej radykalne leczenie w postaci kropli o silnym działaniu, które przynosił do domu w buteleczkach z ciemnego szkła bez etykietki. Sam też ich potrzebował, ale nie mógł przyjmować tego rodzaju specyfików, jeśli chciał nadal wykonywać swój zawód.
Krople dostarczał mu potajemnie Peter Steiner, właściciel apteki, jego wieloletni przyjaciel. To właśnie Adlerowi Steiner powierzył zdrowie swoje i swojej rodziny i żaden dekret władz zakazujący kontaktów między Aryjczykami i Żydami nie był w stanie osłabić szacunku, jakim się wzajemnie darzyli. Jednak w ostatnich miesiącach aptekarz musiał unikać pokazywania się z przyjacielem w miejscach publicznych, bo nie mógł sobie pozwolić na konflikt z dzielnicowym komitetem nazistów. W przeszłości rozegrali tysiące partii pokera i szachów, wymieniali się książkami i czasopismami, chodzili razem na wycieczki po górach albo na ryby, aby – jak mówili, zanosząc się śmiechem – uciec od żon. Teraz Adler nie grywał już w pokera na zapleczu apteki. Steiner wpuszczał go tylnymi drzwiami i wręczał mu narkotyk, nie odnotowując tego w swoich księgach rachunkowych.
Przed aneksją Austrii Peter Steiner nigdy nie pytał o pochodzenie Adlerów – uważał, że są takimi samymi Austriakami jak on. Wiedział, że są Żydami, jak sto dziewięćdziesiąt tysięcy innych obywateli tego kraju, ale nic to dla niego nie znaczyło. Był agnostykiem. Chrześcijaństwo, w którego tradycji został wychowany, wydawało mu się równie irracjonalne, jak inne religie. Wiedział, że Rudolf Adler myśli podobnie, choć przez wzgląd na swoją żonę odprawia niektóre rytuały. Rachel bardzo zależało na tym, by jej syn Samuel znajdował oparcie w tradycji i w żydowskiej społeczności. W piątkowe popołudnia Steinerowie byli często zapraszani do domu Adlerów na szabat. Rachel i jej szwagierka Leah dbały o najdrobniejsze szczegóły: najlepszy obrus, nowe świece, rybę według przepisu babci, chleb, wino. Kobiety były sobie bardzo bliskie. Leah wcześnie owdowiała, nie miała dzieci, przylgnęła więc do malutkiej rodziny swojego brata. Wprawdzie uparła się, że będzie mieszkać sama, chociaż Rachel prosiła, by się do nich przeprowadziła, ale bardzo często ich odwiedzała. Była bardzo towarzyska; udzielała się w kilku programach realizowanych przez synagogę z myślą o wspomożeniu najbardziej potrzebujących członków społeczności. Rudolf był jej jedynym bratem, który pozostał w kraju, jako że młodszy wyemigrował i mieszkał teraz w kibucu w Palestynie, a Samuel – jej jedynym bratankiem. Szabasowym obchodom przewodniczył Rudolf, jak przystało na głowę rodziny. Trzymając dłonie na główce Samuela, prosił Boga, by go chronił, obdarzał łaską i pokojem. Czasami Rachel przyłapywała męża i Petera Steinera, jak mrugali do siebie porozumiewawczo. Przymykała na to oko, uznając, że nie ma w tym kpiny: chodziło raczej o ciche porozumienie dwóch niedowiarków.
Adlerowie należeli do zeświecczonej wykształconej burżuazji, typowej dla wiedeńskiej społeczności, zwłaszcza żydowskiej. Rudolf tłumaczył Peterowi, że jego pobratymcy przez stulecia byli dyskryminowani, prześladowani i zewsząd wypędzani, dlatego przywiązywali większą wagę do wykształcenia niż do dóbr materialnych. Można było pozbawić Żydów całego dobytku, co zdarzało się nieustannie na przestrzeni dziejów, ale nikt nie mógł odebrać im zdobytej wiedzy. Tytuł doktora szanowano znacznie bardziej niż złożoną w banku fortunę. Rudolf pochodził z rodziny rzemieślników, dumnej z tego, że jeden z jej członków został lekarzem. Ten zawód zapewniał prestiż i autorytet, ale w jego przypadku nie przekładało się to na duże pieniądze. Rudolf Adler nie należał do grona modnych chirurgów ani wykładowców Universität Wien – był lekarzem z sąsiedztwa, pracowitym i niezależnym, który połowę pacjentów przyjmował nieodpłatnie.
Przyjaźń Adlera i Steinera opierała się na pokrewieństwie duchowym i wspólnych wartościach: obu charakteryzowała ta sama nienasycona żądza wiedzy, obaj byli miłośnikami muzyki klasycznej, nałogowymi czytelnikami i cichymi sympatykami partii komunistycznej, zdelegalizowanej w 1933 roku. Łączyła ich również głęboka awersja do narodowego socjalizmu. Odkąd Adolf Hitler z kanclerza stał się dyktatorem posiadającym władzę absolutną, spotykali się na zapleczu apteki i boleli nad światem i stuleciem, w którym przyszło im żyć, szukając pociechy w brandy będącej w stanie przeżreć każdy metal, własnoręcznie destylowanej przez aptekarza w piwnicy. Ta ostatnia służyła różnorakim celom, głównie jako miejsce, gdzie Steiner przechowywał w idealnym porządku wszystko, co było potrzebne do wytwarzania i pakowania licznych medykamentów, które sprzedawał. Czasami Adler zabierał do piwnicy swojego syna Samuela, żeby „popracował” ze Steinerem. Chłopczyk godzinami bawił się, mieszając, przesypując i przelewając do buteleczek proszki i kolorowe płyny, które dawał mu aptekarz. Żadne z jego własnych dzieci nie cieszyło się tym przywilejem.
Steiner w głębi duszy cierpiał z powodu każdego przepisu depczącego godność jego przyjaciela. Odkupił formalnie lokale przeznaczone na gabinet i mieszkanie lekarza, aby zapobiec ich konfiskacie. Gabinet zajmował prestiżowe miejsce na parterze okazałego budynku, a Adler mieszkał z rodziną na pierwszym piętrze. Zainwestował w tę nieruchomość cały swój kapitał; przepisanie jej na kogokolwiek – nawet na przyjaciela – było ekstremalnym rozwiązaniem, na które zdecydował się bez konsultacji z żoną. Rachel nigdy by się na to nie zgodziła.
Rudolf Adler próbował przekonywać samego siebie, że antysemicka histeria wkrótce ucichnie, bo nie ma racji bytu w Wiedniu, najbardziej wyrafinowanym mieście Europy, kolebce wielkich muzyków, filozofów i naukowców, z których wielu było Żydami. Wybuchowa retoryka Hitlera, z biegiem lat coraz bardziej radykalna, to tylko kolejny przejaw rasizmu, którego doświadczyli jego przodkowie, co nie przeszkodziło im współegzystować z innymi i się bogacić. Na wszelki wypadek usunął jednak swoje nazwisko z drzwi gabinetu, co nie stanowiło aż tak dużego problemu, bo zajmował ten lokal od lat i był dobrze znany w okolicy. Liczba jego pacjentów zmalała, ponieważ Aryjczycy musieli zmienić lekarza, ale zakładał, że wrócą, kiedy nastroje w mieście nieco opadną. Nie wątpił w swoje umiejętności zawodowe i zasłużoną reputację. Jednak z czasem atmosfera stawała się coraz bardziej napięta i Adler coraz częściej rozważał możliwość wyjazdu, by ratować się przed rozpętaną przez nazistów burzą.
Czekając na wydanie reszty w piekarni, Rachel Adler włożyła do ust pigułkę i połknęła ją bez popijania. Miała na sobie modny, podkreślający talię żakiet w odcieniach beżu i bordo, przekrzywiony na bok kapelusz, jedwabne pończochy i buty na wysokich obcasach. Była ładna, nie skończyła jeszcze trzydziestki, ale surowy wyraz twarzy dodawał jej lat. Starała się ukryć drżenie dłoni, chowając je w rękawach, i odpowiadać lekkim tonem na uwagi piekarza na temat zamachu w Paryżu.
– Co chciał osiągnąć ten idiota, który zabił dyplomatę? Tylko Polak mógł na to wpaść! – irytował się mężczyzna.
Właśnie skończyła ostatnią lekcję ze swoim najlepszym uczniem, piętnastolatkiem, którego wprowadzała w tajniki gry na pianinie, od kiedy skończył siedem lat, jednym z niewielu traktujących muzykę poważnie.
– Przepraszam, Frau Adler, sama pani rozumie... – powiedziała jej jego matka na pożegnanie.
Zapłaciła za lekcję trzy razy więcej niż zwykle i mało brakowało, a wyściskałaby ją, ale zrezygnowała z tego, nie chcąc jej urazić. Tak, Rachel to rozumiała. Była wdzięczna, bo ta kobieta i tak dawała jej pracę o kilka miesięcy dłużej, niż powinna. Siłą woli powstrzymała napływające do oczu łzy i wyszła z wysoko podniesioną głową. Lubiła tego chłopca, nie potępiała go za to, że z dumą nosi czarne krótkie spodnie i brunatną koszulę Hitlerjugend – organizacji, której motto brzmiało „krew i honor”. Do ruchu należała cała niemiecka młodzież, członkostwo było praktycznie obowiązkowe.
– Proszę tylko pomyśleć, na co naraził nas wszystkich ten Polak. Słyszała pani, co mówią w radiu, Frau Adler? – kontynuował swoje wywody piekarz.
– Miejmy nadzieję, że skończy się na groźbach – odparła.
– Niech pani szybko wraca do domu, Frau Adler. Po ulicach chodzą grupki chuliganów. Nie powinna pani wychodzić sama. Wkrótce zrobi się ciemno.
– Do widzenia, do zobaczenia jutro – wymamrotała Rachel, wkładając chleb do torby, a drobne do portmonetki.
Po wyjściu na ulicę odetchnęła zimnym powietrzem. Próbowała się otrząsnąć z mrocznych przeczuć, które dręczyły ją od świtu, jeszcze zanim wysłuchała radia i niepokojących pogłosek krążących po okolicy. Pomyślała, że ciemne chmury zwiastują deszcz, i skupiła się na tym, co jeszcze miała do załatwienia. Powinna kupić wino i świece na piątek, szwagierka będzie u nich w szabat, jak co tydzień, przyjdą również Steinerowie z dziećmi. Czuła, że chociaż właśnie zażyła swój lek, nerwy mogą ją nagle zawieść na środku ulicy; potrzebowała kropli, dlatego postanowiła przełożyć zakupy na następny dzień. Po przejściu dwóch przecznic zobaczyła już na szczęście dom, jedną z pierwszych czysto secesyjnych kamienic zbudowanych pod koniec XIX wieku. Kiedy Rudolf Adler kupował lokal od frontu z przeznaczeniem na gabinet i mieszkanie dla rodziny, inspirowane naturą linie, faliste okna i balkony oraz witraże ze stylizowanymi kwiatami szokowały konserwatywną społeczność Wiednia, przyzwyczajoną do barokowej elegancji. Ale secesja się przyjęła i w krótkim czasie budynek stał się wzorem do naśladowania.
Rachel kusiło, by na chwilę zajrzeć do gabinetu i zobaczyć się z mężem, ale natychmiast zrezygnowała z tego pomysłu. Rudolf miał wystarczająco wiele własnych problemów, nie powinna zaprzątać mu głowy swoimi obawami. Poza tym Samuel czekał na nią od rana u ciotki. Leah Adler była nauczycielką, udzielała lekcji grupce dzieci. Samuel, o kilka lat młodszy od pozostałych, nie ustępował jednak innym w nauce. Wiele żydowskich dzieci źle traktowano w szkole, dlatego część matek zorganizowała dla najmłodszych prywatne lekcje, podczas gdy starsze pobierały nauki w synagodze. Traktowały to jako środek nadzwyczajny. Minęła dom, nie zauważywszy, że gabinet męża jest zamknięty, co było niezwykłe o tej porze. Rudolf zazwyczaj przyjmował pacjentów do szóstej wieczorem, z wyjątkiem piątków, kiedy przychodził na kolację przed zachodem słońca.
Skromne, ale usytuowane w dobrym punkcie mieszkanie Leah składało się z dwóch pokoi zastawionych używanymi meblami. Ozdabiały je oprawione zdjęcia jej przedwcześnie zmarłego męża i pamiątki z podróży, które zdążyła z nim odbyć, zanim owdowiała. W dni, kiedy przyjmowała uczniów, w powietrzu unosił się zapach świeżo upieczonych ciasteczek. Rachel Adler zastała tam trzy inne matki, które przyszły po swoje dzieci, ale zostały na herbacie i słuchały, jak Samuel gra Odę do radości. Chłopczyk wyglądał wzruszająco: mały, chudy, z podrapanymi kolanami, niesforną czupryną, skupiony niczym mędrzec kołysał się w rytm melodii, którą grał na skrzypcach, zupełnie nieświadomy zainteresowania, jakie budził. Ostatnim dźwiękom towarzyszył chór okrzyków i burza oklasków. Samuel potrzebował kilku sekund, by wybudzić się z transu i powrócić do otaczających go kobiet i dzieci. Odpowiedział szybkim ukłonem. A kiedy ciotka podchodziła, by go ucałować, twarz matki rozjaśnił ledwo dostrzegalny uśmiech zadowolenia. Był to dość łatwy utwór, chłopiec nauczył się go w niespełna tydzień, ale Beethoven zawsze robił wrażenie. Rachel wiedziała, że jej syn jest wybitnie uzdolniony, jednak chełpliwość budziła w niej odrazę, dlatego nigdy nie mówiła tego głośno, tylko czekała, aż zrobią to inni. Pomogła Samuelowi włożyć płaszcz i schować instrument do futerału, pożegnała się pospiesznie ze szwagierką i pozostałymi kobietami i ruszyła w stronę domu. Obliczyła, że akurat zdąży upiec mięso na kolację. Od dwóch miesięcy musiała się obywać bez pomocy domowej, ponieważ Węgierka, którą zatrudniała od kilku lat, została deportowana, a ona nie była w nastroju, by szukać innej służącej.
Matka i syn minęli drzwi gabinetu i nie zatrzymując się, weszli do przestronnego holu. Szklane lampy wymalowane w lilie wodne rzucały zielono-niebieskie światło. Wspięli się po szerokich podwójnych schodach na pierwsze piętro, pozdrawiając po drodze dozorczynię, która przez cały czas czuwała w portierni. Kobieta nie odpowiedziała. Rzadko to robiła.
Mieszkanie Adlerów było przestronne i wygodne. Stały w nim ciężkie mahoniowe meble skazane na wieczne użytkowanie, niepasujące do lekkich linii tego stylu architektonicznego. Dziadek Rachel, handlarz antyków, pozostawił w spadku potomkom obrazy, dywany i ozdoby wyjątkowej jakości, ale już niemodne. Rachel, która otrzymała wytworne wychowanie, starała się zachować dystyngowany styl życia, mimo że zarobki jej męża i jej, z lekcji muzyki, nie mogły się równać z dochodami dziadków. Była uosobieniem dyskretnej elegancji, jako że wszelka ostentacja budziła w niej taką samą odrazę jak chełpliwość. W dzieciństwie nauczono ją, że wzbudzanie zazdrości u innych może się okazać niebezpieczne.
W rogu salonu, obok okna wychodzącego na ulicę, stał fortepian Blüthnera, który należał do rodziny od trzech pokoleń. To było jej narzędzie pracy z większością uczniów, a także jedyna przyjemność w godzinach samotności. Grała na nim wprawnie już od dziecka, ale jako dorastająca dziewczyna zdała sobie sprawę, że nie ma dość talentu, by zostać pianistką koncertową, dlatego ograniczyła się do nauczania. Była dobrą nauczycielką. Za to jej syn okazał się muzycznym geniuszem jakich mało. Samuel zasiadł do fortepianu, gdy miał zaledwie trzy lata, potrafił zagrać ze słuchu melodię, którą usłyszał tylko raz, ale wolał skrzypce, bo – jak mawiał – można je wszędzie ze sobą zabrać. Rachel nie mogła mieć więcej dzieci, więc całą matczyną miłość przelała na syna. Uwielbiała go i nie umiała nie rozpieszczać; zresztą chłopiec nie sprawiał żadnych problemów, był grzeczny, posłuszny i pilny.
Pół godziny później Rachel usłyszała jakiś hałas na ulicy. Wyjrzała przez okno. Robiło się ciemno. Zobaczyła kilku młodych mężczyzn – wyglądali na pijanych, wykrzykiwali hasła partii nazistowskiej i obelgi pod adresem Żydów: krwiopijcy! łajdacy! mordercy! – epitety, które nieraz już słyszała i widziała w prasie czy na niemieckich ulotkach. Jeden z nich niósł zapaloną pochodnię, pozostali byli uzbrojeni w kije, młotki i metalowe rurki. Odsunęła Samuela od okna i zaciągnęła zasłony; zamierzała zejść na dół po męża, ale chłopczyk kurczowo trzymał się jej spódnicy. Samuel przywykł do tego, że czasem zostaje sam w domu, teraz jednak wyglądał na tak bardzo wystraszonego, że postanowiła zaczekać. Wrzawa na zewnątrz nieco ucichła, uznała więc, że hałastra minęła ich dom. Wyjęła mięso z pieca i zaczęła nakrywać do stołu. Nie chciała włączać radia. Wiadomości zawsze były złe.
Peter Steiner przyjął przyjaciela na zapleczu apteki, gdzie czekała na nich zaczęta poprzedniego wieczoru partyjka szachów i do połowy opróżniona butelka brandy. Słynna Apteka Steinerów należała do rodziny od czasów pradziadka, czyli od 1830 roku. Każde następne pokolenie dbało o utrzymanie jej w idealnym stanie. Zachowały się rzeźbione mahoniowe półki i lady, akcesoria z brązu przywiezione z Francji, a nawet tuzin starych szklanych flakonów, które próbował od nich odkupić niejeden kolekcjoner i które, zdaniem właściciela, warte były fortunę. Witryny wychodzące na ulicę obramowano girlandami namalowanych kwiatów, a podłogi wykonano z portugalskich płytek, trochę teraz podniszczonych po ponad stu latach użytkowania. Klientów zapowiadał dźwięk srebrnych dzwonków zawieszonych nad drzwiami. Apteka Steinerów była tak malownicza, że odwiedzali ją turyści; pisano o niej w gazetach, pojawiła się nawet w jednym z albumów z fotografiami jako symbol miasta.
Petera uderzyło, że Rudolf Adler przyszedł tak wcześnie, chociaż był to zwykły roboczy dzień.
– Coś się stało? – zapytał.
– Nie wiem. Duszę się. Chyba będę miał zawał.
– Nie, jesteś jeszcze na to za młody. To tylko nerwy, zwykły stres. Napij się, to leczy wszystko. – Steiner nalał mu podwójną porcję.
– Nie da się już żyć w tym kraju, Peterze. Jesteśmy otoczeni przez nazistów. Represje zaciskają się wokół nas i są coraz precyzyjniej stosowane. Nie możemy już wchodzić do niektórych restauracji i sklepów, grożą naszym dzieciom w szkołach, odbierają nam pracę w urzędach publicznych, konfiskują sklepy i mienie, zabraniają wykonywania zawodu i miłości do osób o innym pochodzeniu etnicznym.
– Ta sytuacja jest nie do utrzymania, wkrótce będzie musiała się zmienić na lepsze – powiedział Peter bez większego przekonania.
– Mylisz się. Będzie się tylko pogarszać. Myślenie, że my, Żydzi, możemy dalej żyć w miarę normalnie, to efekt selektywnej ślepoty. Nie da się uciec przed przemocą, która nam zagraża. Codziennie pojawiają się nowe rozporządzenia.
– Tak bardzo mi przykro, przyjacielu! Jak mogę ci pomóc?
– Zrobiłeś już dla mnie tak wiele, ale nie możesz mnie ochronić. Naziści uważają nas za złośliwy nowotwór na tkance narodu, który trzeba usunąć. Moja rodzina żyje w Austrii od sześciu pokoleń! Upokorzenia się sumują. Co jeszcze mogą nam odebrać? Życie, jedyne, co nam zostało.
– Nikt nie może odebrać ci dyplomu lekarza ani twoich nieruchomości. To był dobry pomysł, żeby przepisać gabinet i mieszkanie na moje nazwisko.
– Dziękuję, Peterze. Jesteś bratem, jakiego zawsze mi brakowało. Bardzo się martwię. Rozbuchały się najniższe instynkty. Hitler będzie jeszcze jakiś czas przy władzy, na pewno spróbuje zawładnąć Europą. Myślę, że doprowadzi do wojny. Wyobrażasz sobie, co by to było?
– Kolejna wojna! – wykrzyknął Steiner. – Nie, to byłoby zbiorowe samobójstwo. Wyciągnęliśmy wnioski z poprzedniej. Przypomnij sobie ten horror... tę klęskę...
– My, Żydzi, jesteśmy kozłami ofiarnymi. Połowa spośród osób, które znam, próbuje uciec. Muszę przekonać Rachel, że powinniśmy wyjechać.
– Wyjechać? Dokąd? – zaniepokoił się Steiner.
– Uzyskanie wizy do Anglii albo Stanów Zjednoczonych jest prawie niemożliwe, a to byłyby najlepsze opcje, ale wiem o paru osobach, które wyjechały do Ameryki Południowej...
– Nie możesz wyjechać! Co ja bez ciebie zrobię?
– Przypuszczam, że to tylko na jakiś czas. Poza tym jeszcze nie podjąłem decyzji, muszę najpierw przekonać Rachel. Trudno będzie ją namówić, by zgodziła się porzucić życie, które budowaliśmy tu przez lata, opuścić ojca i brata. Nie będzie też łatwo przekonać moją siostrę Leah, ale nie mogę jej tu zostawić.
– To bardzo drastyczna decyzja, Rudi.
– Muszę myśleć o Samuelu. Mój syn nie może dorastać jako parias.
– Mam nadzieję, że nie wyjedziesz, ale jeśli to zrobisz, przypilnuję twoich interesów, Rudi. Kiedy wrócisz, wszystko będzie czekało na ciebie w nienaruszonym stanie.
Przy drugim kieliszku dobiegły ich odgłosy jakiegoś zamieszania na zewnątrz. Wyjrzeli przez drzwi i zobaczyli, że ulicę opanowała zgraja mężczyzn i chłopców, a nawet kobiet. Wykrzykiwali groźby i partyjne slogany, wymachiwali młotkami, pałkami i innymi tępymi narzędziami. „Do synagogi! Do dzielnicy żydowskiej!”, krzyczeli idący na przedzie. Poleciały kamienie, dało się słyszeć charakterystyczny dźwięk tłuczonego szkła, witany triumfalnym wrzaskiem. Tłum działał jednomyślnie, niczym rozjuszone zwierzę, jak seryjny morderca czerpiący radość z tego, co robi.
– Pomóż mi zamknąć aptekę! – zawołał Steiner, ale Adler był już na ulicy: pędził w stronę swojego domu.
Tej nocy powiało grozą. Z powodu zasuniętych zasłon, tłumiących dobiegające z zewnątrz hałasy, minęło dobrych dziesięć minut, zanim Rachel zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Pomyślała, że to ta banda chłopaków, których widziała wcześniej. Aby odwrócić uwagę Samuela, poprosiła go, by coś zagrał, ale chłopczyk stał jak sparaliżowany, jakby przeczuwał tragedię, której ona sama nie chciała przyjąć do wiadomości. Nagle coś uderzyło w okno i tysiące kawałeczków rozbitej szyby spadło na podłogę. W pierwszym odruchu zaczęła się zastanawiać, ile będzie kosztowała naprawa takiego łukowego okna z fazowanego szkła. Zaraz potem drugi kamień rozbił kolejną szybę i zerwał zasłonę, która zawisła smętnie na jednym rogu. Przez rozbite okno zobaczyła kawałek lekko pomarańczowego nieba i poczuła strumień powietrza, który przyniósł swąd dymu i spalenizny. Do mieszkania niczym huragan wtargnął dziki wrzask. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że to coś o wiele groźniejszego niż grupka pijanych dzieciaków. Usłyszała gniewne okrzyki i pełne paniki wołania, którym towarzyszył brzęk tłuczonego szkła.
– Rudolf! – krzyknęła przerażona.
Chwyciła Samuela za ramię i pociągnęła go w stronę drzwi. Chłopiec zdążył jeszcze schwytać w biegu futerał ze skrzypcami.
Mieszkanie dzieliły od gabinetu tylko szerokie marmurowe schody z poręczą z drewna i brązu, ale Rachel nawet do nich nie dotarła. Theobald Volker, ich sąsiad z drugiego piętra, wojskowy w stanie spoczynku, z którym rzadko zamieniała więcej niż dwa słowa, stał w korytarzu, zagradzając jej drogę. Zderzyła się z szeroką piersią starego mruka, który chwycił ją mocno i powiedział coś, czego nie zrozumiała. Próbowała się wyrwać, wołając męża. Dopiero po jakimś czasie dotarło do niej, że Volker chce powstrzymać ją przed zejściem na dół, do holu, gdzie wtargnęli już jacyś ludzie, roztrzaskawszy wcześniej drewniane rzeźbione drzwi wejściowe i witraże.
– Niech pani idzie ze mną, Frau Adler! – rozkazał sąsiad głosem człowieka nawykłego do wydawania poleceń.
– Mój mąż!
– Nie może pani tam zejść! Proszę pomyśleć o synu! – Pchnął ją w stronę schodów prowadzących na górę, do jego mieszkania, w którym nigdy wcześniej nie była.
Miało ono taki sam rozkład jak mieszkanie Adlerów, ale daleko mu było do jego jasności i elegancji. Wydawało się ponure i lodowate, skąpo umeblowane i pozbawione ozdób, nie licząc paru fotografii stojących na półce. Mężczyzna siłą zaciągnął ją do kuchni. Samuel w milczeniu podążył za nimi, ściskając w rękach swoje skrzypce. Volker otworzył wąskie drzwiczki od spiżarni i kazał im się tam schować, być cicho i czekać, aż po nich przyjdzie. Zamknął drzwiczki, za którymi stali objęci w ciasnocie i ciemnościach. Usłyszeli, jak Volker przesuwa jakiś ciężki mebel.
– Co się dzieje, mamo?
– Nie wiem, kochanie. Nie ruszaj się i bądź cicho – szepnęła matka.
– Tata nas tu nie znajdzie, kiedy wróci – odparł również szeptem.
– To długo nie potrwa. W domu jest kilku agresywnych mężczyzn, ale wkrótce sobie pójdą.
– To naziści, prawda, mamo?
– Tak.
– Czy wszyscy naziści są źli, mamo?
– Nie wiem, synku. Pewnie są wśród nich i dobrzy, i źli.
– Ale tych złych jest więcej, tak myślę – powiedział chłopczyk.
Theobald Volker był już zawodowym żołnierzem, kiedy przyszło mu bronić Austro-Węgier w 1914 roku. Pochodził z chłopskiej rodziny bez tradycji wojskowych, jednak wyróżniał się spośród towarzyszy broni. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, był silny i zdyscyplinowany, jakby urodzony do wykonywania tego zawodu, ale potajemnie pisał wiersze i tęsknił za spokojnym życiem na wsi, gdzie mógłby uprawiać ziemię i hodować zwierzęta, z kobietą, którą kochał od młodzieńczych lat. W ciągu czterech lat wojny stracił wszystko, co nadawało sens jego życiu: jedynego syna, który w wieku dziewiętnastu lat zginął na polu bitwy, uwielbianą żonę, która z żalu popełniła samobójstwo, i wiarę w to, że ojczyzna to coś więcej niż idea i flaga.
Gdy wojna dobiegła końca, miał pięćdziesiąt dwa lata, stopień pułkownika i złamane serce. Nie pamiętał już nawet, o co walczył. Po klęsce nawiedzały go duchy milionów zabitych. Nie było dla niego miejsca w Europie ruin, gdzie w zbiorowych mogiłach rozkładały się przemieszane szczątki żołnierzy, kobiet, dzieci, mułów i koni. Przez kilka lat imał się różnych poślednich zajęć, znosząc marny los przegranych, aż w końcu wiek i choroby zmusiły go do przejścia na emeryturę. Od tamtej chwili żył samotnie, wypełniając czas czytaniem, słuchaniem radia i pisaniem wierszy. Wychodził z domu raz dziennie, by kupić gazetę i produkty potrzebne do przygotowania posiłku. Medale za bohaterstwo nadal zdobiły jego stary mundur; wkładał go co roku w rocznicę zawieszenia broni przypieczętowującego rozpad cesarstwa, za które walczył przez owe cztery straszne lata. Tego dnia odkurzał i prasował mundur, polerował medale i czyścił broń; potem otwierał butelkę akwawity i świadomie upijał się, przeklinając swoją samotność. Był jednym z nielicznych wiedeńczyków, którzy w dniu Anschlussu nie wyszli na ulicę, by wiwatować na cześć wojsk niemieckich, bo nie utożsamiał się z tymi maszerującymi defiladowym krokiem ludźmi. Z racji własnego doświadczenia odnosił się podejrzliwie do takich patriotycznych uniesień.
Dorośli mieszkańcy kamienicy unikali pułkownika, który nawet nie odpowiadał na powitanie, a dzieci się go bały. Wyjątek stanowił Samuel. Rachel i Rudolf byli przez większą część dnia zajęci pracą, a kobieta, którą kiedyś zatrudniali do różnych robót domowych, wychodziła codziennie o trzeciej po południu. Chłopiec spędzał więc kilka godzin sam, zajęty odrabianiem lekcji i muzyką, chyba że czekał na rodziców u ciotki Leah. Szybko odkrył, że kiedy ćwiczy na skrzypcach albo na fortepianie, ich sąsiad schodzi po cichu na pierwsze piętro z własnym krzesłem i siada w korytarzu, żeby go posłuchać. Samuel z własnej inicjatywy zaczął zostawiać otwarte drzwi. Bardzo starał się grać jak najlepiej dla tej jednoosobowej publiczności, która słuchała go w pełnym szacunku milczeniu. Nigdy ze sobą nie rozmawiali, ale kiedy trafiali na siebie w budynku albo na ulicy, witali się skinieniem głowy, tak dyskretnym, że Rachel nie była świadoma misternie utkanej relacji między jej synem i Volkerem.
Po zamknięciu sąsiadki i dziecka oraz zastawieniu drzwi do spiżarni kuchennym stołem pułkownik pospiesznie wdział szary mundur ze złocistymi epoletami i kolekcją medali, przypiął kaburę z lugerem, przestarzałym, ale w doskonałym stanie, i czekał w drzwiach swojego mieszkania.
Zabezpieczenie witryny apteki drewnianą okiennicą i opuszczenie metalowej żaluzji w drzwiach zajęło Peterowi Steinerowi kilka minut. Następnie włożył płaszcz i pospiesznie opuścił lokal tylnym wyjściem, gotów podążyć za swoim przyjacielem, ale okazało się, że nawet tę wąską boczną uliczkę opanowali wykrzykujący groźby awanturnicy. Przywarł więc do ściany na podeście przy wejściu do jednego z domów, żeby schować się przed grupą napastników, i odczekał, aż znikną za rogiem. Był krzepkim, rumianym mężczyzną o krótkich blond włosach sztywnych jak szczotka, oczach tak jasnych, że wyglądały na zamglone, i muskułach sztangisty, które pozwalały mu wychodzić zwycięsko z każdej próby sił. Nie bał się nikogo oprócz żony, ale wolał uniknąć spotkania z nieprzewidywalną hordą barbarzyńców i nadłożyć drogi, modląc się, by Rudolf Adler zrobił to samo. Po kilku minutach zdał sobie sprawę, że zamieszki wybuchły w całej okolicy i nie da się ich obejść, by dotrzeć pod dom przyjaciela. Nie zastanawiając się ani chwili, dołączył do tłumu. Jednym szarpnięciem wyrwał partyjną flagę z rąk jakiegoś chłopaka, który nie odważył się zaprotestować, i z wysoko podniesionym sztandarem dał się porwać tej ludzkiej fali.
Po przejściu kilku przecznic miał już pełen obraz chaosu, jaki zapanował na ulicach spokojnej zwykle dzielnicy, w której mieszkała i pracowała znaczna część dużej liczebnie społeczności żydowskiej miasta. W sklepach nie ostała się ani jedna nienaruszona szyba; płonęły ogniska, do których bojówkarze wrzucali to, co wyciągnęli z domów i biur, od książek po meble; ogień pochłaniał wszystkie cztery boki synagogi przy biernej postawie strażaków, zdecydowanych interweniować tylko wtedy, gdyby płomienie groziły rozprzestrzenieniem się na inne budynki. Widział rabina ciągniętego za nogi i jego zakrwawioną głowę uderzającą o bruk; widział, jak bito mężczyzn, zdzierano ubrania z kobiet i garściami wyrywano im włosy, bito po twarzy dzieci i oddawano mocz na staruszków. Gapie na kilku balkonach dopingowali napastników; w jednym z okien ktoś stał z prawym ramieniem uniesionym w geście powitania, a w lewej dłoni trzymał butelkę szampana. Jednak w większości budynków okna były zamknięte, a zasłony szczelnie zasunięte.
Aptekarza przeraziła jego własna reakcja: zdał sobie sprawę, że bestialska energia tłumu musi być zaraźliwa, a jednocześnie wyzwalająca, bo sam poczuł chęć, by niszczyć, palić i krzyczeć do utraty tchu; czuł, że zamienia się w potwora. Ciężko oddychając, zlany potem przykucnął za jakimś drzewem. Miał sucho w ustach i gęsią skórkę od przypływu adrenaliny. Próbował wyrównać oddech i odzyskać zdrowy rozsądek.
– Rudi... Rudi... – wymamrotał, a potem głośno powtarzał imię przyjaciela, aż w końcu oprzytomniał.
Musi go odnaleźć, zanim ten wpadnie w ręce motłochu. Wstał i poszedł dalej, chroniony przez sztandar i aryjski wygląd.
Tak jak się obawiał, gabinet Adlera został kompletnie zdewastowany. Ściany pokrywały obraźliwe hasła i symbole partyjne; drzwi zostały wyrwane, a wszystkie szyby wybite. Meble, półki, lampy, instrumenty medyczne, flakony, cała zawartość gabinetu leżała teraz porozrzucana na ulicy. I ani śladu przyjaciela.
Pułkownik Theobald Volker powitał pierwszych napastników, stojąc z rękami skrzyżowanymi na piersi na progu swojego mieszkania. Minął niespełna kwadrans, od kiedy wyłamali drzwi wejściowe i rozpierzchli się niczym szczury po piętrach. Volker domyślił się, że konsjerżka albo któryś z lokatorów doniósł na Żydów, być może nawet jakoś oznaczył ich mieszkania, bo obchodząc później budynek, spostrzegł, że napastnicy wyważyli tylko niektóre drzwi, a inne pozostawili nietknięte. Drzwi Adlerów nie zostały wyłamane, bo były uchylone.
Na podeście schodów pojawiło się kilku mężczyzn i chłopców z partyjnymi opaskami na rękach; upojeni przemocą, wykrzykiwali obelgi i hasła. Jeden z nich, wyglądający na przywódcę, stanął twarzą w twarz z pułkownikiem. Trzymał w ręku żelazną rurkę i już ją unosił, gotów uderzyć, ale znieruchomiał nagle porażony widokiem gigantycznego starca w staromodnym mundurze, który władczo spoglądał na niego z góry.
– Żyd? – wrzasnął.
– Nie – odparł Volker, nie podnosząc głosu.
W tym momencie rozległy się okrzyki pozostałych, sfrustrowanych tym, że nie zastali nikogo w mieszkaniu Adlerów. Dwaj nieco starsi mężczyźni pojawili się na schodach i stanęli przed Volkerem.
– Ilu Żydów tu mieszka? – zapytał jeden z nich.
– Nie wiem.
– Odsuń się. Przeszukamy twoje mieszkanie!
– Jakim prawem? – Dłoń pułkownik powędrowała w stronę kabury z lugerem.
Po krótkiej naradzie mężczyźni stwierdzili, że nie warto zawracać sobie głowy tym staruszkiem. Był równie aryjski jak oni, w dodatku uzbrojony. Zeszli do mieszkania Adlerów, by pomóc innym w niszczeniu wszystkiego, co się dało, od naczyń fajansowych po meble, i wyrzucaniu przez okno tego, co mieli ochotę wyrzucić. Kilku z nich wciągnęło fortepian na balkon z zamiarem zepchnięcia go na ulicę, ale okazał się cięższy, niż sądzili, więc zdecydowali się wybebeszyć go na miejscu.
Ten akt wandalizmu trwał zaledwie kilka minut, ale efekt był taki, jakby eksplodował granat. Zanim wyszli, wysypali jeszcze na łóżka zawartość kubła na śmieci, pocięli nożami tapicerkę mebli, zabrali srebrne przedmioty, które dla Rachel miały wielką wartość, oblali benzyną dywan i go podpalili. Po czym wybiegli gromadą na ulicę i wmieszali się w rozjuszony tłum.
Pułkownik odczekał chwilę, by upewnić się, że odeszli, a następnie zszedł na dół do splądrowanego mieszkania Adlerów. Stwierdził, że ogień zajął na razie tylko dywan, więc chwycił go za róg i z właściwą sobie zimną krwią i dokładnością złożył go na pół, tłumiąc płomienie. Następnie przykrył go jeszcze znalezionymi w sypialni narzutami, by upewnić się, że już nie będzie się tlił. Podniósł przewrócony fotel i usiadł w nim, łapiąc ustami powietrze.
– Nie jestem już taki jak dawniej – mruknął z ubolewaniem na myśl o upływie lat.
Czekając, aż ucichnie dudniący mu w piersi bęben, zastanawiał się nad sytuacją. Było o wiele gorzej, niż to sobie wyobrażał jeszcze kilka godzin wcześniej, kiedy usłyszał w radiu wezwania, by przeciwstawić się żydowskiemu spiskowi. Przemawiający w imieniu Hitlera minister propagandy Niemiec ogłosił, że wprawdzie partia nie będzie organizować manifestacji na znak protestu przeciwko zabójstwu dyplomaty w Paryżu, ale na nie przyzwala. Dodał, że oburzenie narodów niemieckiego i austriackiego jest w pełni uzasadnione. Była to zachęta do grabieży, niszczenia i rzezi. Pułkownik domyślił się, że rozszalały tłum, który na pierwszy rzut oka wyglądał jak bezładna horda kierowana wyłącznie żądzą przemocy, nie działał pod wpływem nagłego impulsu, lecz został dobrze przygotowany, miał ściśle określony cel i wiedział, że może liczyć na bezkarność. Napastnicy musieli dostać instrukcje, by nie tykać własności nie-Żydów – to wyjaśniałoby, dlaczego splądrowali w tym budynku tylko mieszkania Adlerów, Epsteinów i Rosenbergów. Volker nie dał się zwieść widokiem hołoty w cywilnych ubraniach. Wiedział, że są to grupy młodych nazistowskich bojówkarzy, tych samych, którzy w ostatnich latach narzucili przemoc jako strategię polityczną i terror jako formę rządów od czasu anektowania Austrii.
Dochodził do siebie, kiedy nagle usłyszał kroki w korytarzu, a chwilę później stanął twarzą w twarz z jakimś szaleńcem uzbrojonym w nazistowski sztandar, którym wymachiwał jak włócznią.
– Adler! Adler! – darł się mężczyzna na całe gardło.
Pułkownik z trudem podniósł się z fotela i wyciągnął lugera.
– Kim pan jest? Co pan tu robi? To mieszkanie Rudolfa Adlera! – rugnął go nieznajomy.
Volker nie odpowiedział. Nie poruszył się nawet, kiedy tamten postraszył go drzewcem flagi, podsuwając mu je pod nos.
– Gdzie on jest? Gdzie jest Adler? – powtórzył mężczyzna.
– Czy można wiedzieć, kto go szuka? – zapytał Volker, odsuwając drzewce grzbietem dłoni, jakby to była mucha.
Dopiero teraz Peter Steiner zwrócił uwagę na wiek pułkownika i jego mundur z czasów Wielkiej Wojny i zdał sobie sprawę, że to nie jest nazistowski oficer. Upuścił sztandar i złapał się za głowę w geście rozpaczy.
– Szukam mojego przyjaciela Rudolfa. Widział go pan? – Głos Steinera stał się ochrypły od krzyku.
– Nie było go tutaj w czasie najścia na mieszkanie. Przypuszczam, że nie było go również w gabinecie – odparł Volker.
– A Rachel? Samuel? Co z jego rodziną?
– Są bezpieczni. Jeśli znajdzie pan doktora Adlera, niech mi pan da znać. Mieszkam pod numerem dwadzieścia na drugim piętrze. Theobald Volker, pułkownik w stanie spoczynku.
– Peter Steiner. Jeśli pojawi się Adler, proszę mu powiedzieć, że go szukam, niech na mnie tu zaczeka. Wrócę. Peter Steiner, niech pan zapamięta moje nazwisko.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
więcej..