- W empik go
Wibrujące moce - ebook
Wibrujące moce - ebook
„Przybliżył się i wciągnął w nozdrza powietrze. Wyraziście czuł zapach jej ciała. Słodki. Upojny. Niepowtarzalny. Przysunął się bliżej. Wilgotne włosy łaskotały go po twarzy. Całował czoło, nos i usta. Przytulał policzek do rozgrzanego lica kobiety. Nastąpił zamęt zmysłów – ogarniały go płomienie pożądania, porywał wicher namiętności, trawił pożar rozkoszy. Burzyła się sekwencja gwiazd. Do góry nogami przewracał się świat”.
Thundi i Herfana to nieszczęśliwe istoty. On jest ostatnim wojownikiem okrutnego plemienia. Ona – porzuconą przez matkę dziewczyną. Oboje w tym samym czasie pozostają osamotnieni i mogą liczyć wyłącznie na siebie. W pewnym momencie ich ścieżki splatają się ze sobą. Wkrótce rodzi się chłopczyk. Duszą dziecka szarpią rozterki. Jest on bowiem potomkiem potulnej dziewczyny i okrutnego wojownika. Czy zatriumfuje pokora, czy instynkt zabójcy?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-950224-4-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rosalie od urodzenia była rozkapryszona, próżna i grymaśna. Zamiast skupić się na nauce i pomocy w gospodarstwie, całymi dniami wylegiwała się w łóżku, oddając się niedorzecznym fantazjom.
Zbytnia pobłażliwość rodziców w stosunku do jedynaczki, brak dyscypliny i łagodne traktowanie utwierdzały ją w przekonaniu, że wszystko jej wolno i że wszystko jej ujdzie na sucho. Ot taki rozwydrzony bachor, lekkoduszna dziewucha, rozkojarzona lafirynda.
Gdy czegoś nie otrzymała lub też nie zaspokoiła zachcianki, potrafiła być nieznośna dla otoczenia. Z byle powodu histeryzowała, dąsała się, nie odzywała się do rodziców, odmawiała jedzenia lub zamykała się w pokoju. Czasami w przypływie wściekłości rozbijała wszystko, co nawinęło jej się pod rękę.
Ojciec i matka – notabene bogobojni rolnicy – z niepokojem obserwowali zachowanie córki i prosili Boga, aby nakierował ją na właściwą drogę. Niejednokrotnie wyrzucali sobie, że obchodzą się z nią zbyt łagodnie i starają się jej we wszystkim dogodzić. To prawda, ulegali jej fochom, ale mieli nadzieję, że niedorzeczne zachcianki córki mają charakter przejściowy.
Wraz z upływem czasu, kaprysy Rosalie stawały się coraz bardziej uciążliwe. Czasami całkowicie odrywała się od rzeczywistości i poruszała w świecie fantazji. Jednego dnia pragnęła zostać nauczycielką i zażądała, aby kupiono jej biurko, tablicę, kredę, drewniany cyrkiel i tablice matematyczne; drugiego – lekarzem, więc kazała sobie kupić biały fartuszek, czepek, apteczkę, stetoskop i aparat do mierzenia ciśnienia. W końcu postanowiła, że wstąpi do zakonu. Ot tak, bez żadnego przygotowania, jakby miało się to stać za pstryknięciem palców lub dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
„Mój Boże” – powiedziałby ktoś –„tylko przyklasnąć takiej idei”. Przyświecał jej szlachetny cel i nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie to, że była to kolejna fanaberia.
Zrozpaczona matka próbowała ją przekupić, ugłaskać, w końcu wyperswadować i uświadomić, że staje się pośmiewiskiem.
Doszło do słownych utarczek, a krewki ojciec złapał za pasek i zdzielił ją przez plecy. Wtedy całkiem jej odbiło. Jeszcze tego samego dnia demonstracyjnie opuściła dom, pragnąc w ten sposób zamanifestować niezależność. Przeklinała rodziców i życzyła im wszystkiego najgorszego. Nosiła się z zamiarem, aby ich zamordować, a następnie, dla zatarcia śladów, podpalić zabudowania. Przyrzekła sobie, że chociażby miała przymierać głodem, to jej noga już nigdy w życiu nie przekroczy progu rodzinnego domu.
Wkrótce jej romantyczne i wybujałe fantazje, zderzyły się z brutalną rzeczywistością. Okazało się, że nikt nie czekał na nią z otwartymi rękoma; nikt jej nie przygarnął; nikt nie podsunął talerza pod nos; nikt nie okazał jej przyjaźni ani zrozumienia. Natomiast często spotykała się z nieufnością, niechęcią i wrogością ze strony napotykanych ludzi. Nie pomagał płacz i lament oraz zapewnienia, że została wypędzona z domu i podąża do klasztoru.
Nadeszły dla niej trudne chwile. Napotykała coraz więcej przeszkód i zagrożeń, których pokonywanie nastręczało jej wiele trudności. Był to czas podejmowania samodzielnych decyzji, które miały zaważyć na jej dalszym życiu.
Rzeczywistość czasami bywa brutalna, a człowiek, czy tego chce, czy nie, zostaje poddawany testom i próbom. W tej grze bezbronność i słabość szybko zostają wykorzystywane.
Lekkomyślna panienka miała pecha. Pecha, o którego zresztą sama się prosiła. Jej ścieżka skrzyżowała się z niepotrafiącym okiełznać cielesnych żądzy francuskim misjonarzem.
Zakonnik obiecywał, że się nią zaopiekuje, wstawi się za nią, wystawi referencje i zaprowadzi do klasztoru. Uwierzyła. Dlaczego nie miałaby wierzyć tak przekonująco przemawiającemu mnichowi? Nie mogła mu nic zarzucić. Był dla niej miły, opiekuńczy i zapewnił jej nocleg oraz wyżywienie. Tylko tyle, że ciągle się koło niej kręcił, ślinił, ocierał, dotykał i skomlał, że jest straszliwie wyposzczony i że jak nie zespoli się z kobietą, to dostanie pomieszania zmysłów. Przyrzekał, że będzie delikatny; zapewniał, że jest doświadczonym kochankiem, że będzie uważał.
Rosalie była siedemnastoletnią panienką i nie miała doświadczenia w obcowaniu z mężczyznami. Zaledwie kilka razy bawiła się „w lekarza” z chłopakami z sąsiedztwa, dochodząc do ciekawego odkrycia. Mianowicie za każdym razem, gdy „badała” męskiego penisa, robił się on coraz sztywniejszy.
W swojej obecnej sytuacji jej nadrzędnym celem stało się przetrwanie. Była bez środków do życia i z tego też powodu postanowiła po raz pierwszy w życiu zaoferować własne ciało. Innymi słowy – ulec. Tak nakazywał jej rozsądek. A więc niech się dzieje wola nieba.
Potem wyrzucała sobie słabość i naiwność. Oddała się za tanio. Za kubek kawy, ciepłą strawę i kąt do spania. Zrobiła to na dodatek z dobrego serca, z miłosierdzia… Przecież kleryk był cierpiący, wychudzony i wymizerowany, i tak gorąco prosił…
Jej szczęście nie trwało długo. Jak się okazało, ten hultaj ją zbałamucił i wykorzystał, a gdy się okazało, że zaszła w ciążę… ulotnił się. Przeklęty samiec i nieodpowiedzialny męski szowinista.
W momencie, w którym w łonie zawiązała się zygota, jej świat runął i rozsypał w kupę gruzu. Na usta cisnęły się pytania: po co jej to było? Co teraz pocznie? Gdzie zamieszka i kogo poprosi o pomoc? Znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Wpadła w sidła, wkroczyła w ślepą uliczkę. Nie była jeszcze pełnoletnia, a już musiała stawić czoła poważnemu wyzwaniu.
Robiła, co mogła, aby pozbyć się tego, jak to określiła – niechcianego bachora. Dźwigała pełne wiadra wody, skakała ze stołu na podłogę i waliła pięściami w brzuch. Nic! Kompletnie nic! Tak, jakby nad tym przeklętym dzieckiem czuwała opatrzność.
Wałęsała się z wioski do wioski i spała, gdzie popadło. W lesie, w stogu siana czy w opuszczonej szopie. Czasami litowali się nad nią farmerzy i pozwalali jej przenocować w oborze.
Pewnej nocy we śnie odwiedziła ją ubrana w długi niebieski płaszcz poprzeplatany złotymi nitkami Matka Boska. Stanęła przed nią jak żywa, szeroko rozpostarła ramiona i poprosiła ją o miłosierdzie. Przerażona Rosalie zerwała się z nędznego barłogu, padła na kolana i przyrzekła, że zrobi wszystko wedle jej nakazu. Urodzi dziecko i pozostanie z nim do pełnoletniości. Jest jeszcze młoda, ma zaledwie siedemnaście lat. Łatwo policzyć – siedemnaście plus osiemnaście równa się trzydzieści pięć. A więc w wieku trzydziestu pięciu lat ponownie powróci na ścieżkę, z której tak niefortunnie zboczyła.
***
Nędzna bydlęca obora. W pomieszczeniu panował półmrok i dominował zapach krowiego łajna. Ściany stajni pokrywała wilgoć, a z półkolistego sufitu zwisały brudne pajęczyny.
Rosalie siedziała na drewnianym krzesełku, używanym do dojenia krów i gorliwie zmawiała, jedną po drugiej, koronkę różańca. Od jakiegoś czasu ogarnęła ją mania świętości. Nie potrafiła się jednak całkowicie skupić na modlitwie, gdyż jej umysł zajęty był zupełnie innymi sprawami. Rzeczywistość była okrutna – była włóczęgą i na dodatek samotną matką. Najbardziej jednak ubolewała nad faktem, że nie miała żadnego wpływu na swoje życie. Z bezradną wściekłością zagryzała wargi, zdając sobie sprawę, że jest nikim. Ludzkim odpadkiem – zerem. A ona tak bardzo pragnęła mieć autorytet, szacunek i poważanie. W końcu być… KIMŚ.
Ułudne marzenia, dla których poświęciłaby wiele i obdarłaby się z własnej godności.
Już wielokrotnie wyrzucała sobie, że jest słaba i głupia. Wierzy w jakieś sny! Matka Boska?! Też mi coś! Po co urodziła dziecko? Komu jest ono potrzebne? W przypływie wściekłości tłukła go pięściami po głowie, dusiła i zamierzała utopić w szambie.
Jej uczucia były kompletnie sprzeczne z uczuciami matki w stosunku do swojej pociechy. Z jej duszy nieustannie sączył się trujący jad. Zamiast matczynej dumy i radości z posiadania potomka, odczuwała do niego nienawiść. Przyglądała się mściwym wzrokiem na leżące przy jej boku maleństwo. Maleństwo, które przysporzyło jej tak wiele smutku i zgryzoty. Tego słodko drzemiącego oseska utożsamiała teraz z karą bożą i potępieniem. Z przeszkodą oddalającą jej plany w daleką przyszłość.
Dzisiaj miała jeszcze inny dylemat. Rozmyślała i wypisywała na małej karteczce imiona. Każde z nich przesycone było niechęcią i nienawiścią. Postanowiła napiętnować swoją latorośl wyjątkowo paskudnym imieniem tak, aby ta była świadoma, że jest niechcianą i niepożądaną na tym świecie istotą.
***
Lato było słoneczne i gorące. Urodzajna ziemia wydała obfity plon. W powietrzu rozchodził się zapach siana i dojrzałego zboża. Rosalie najęła się do pracy u bogatego gospodarza.
Vicente był jej przyjazny. Miał zresztą w tym swój cel. Rosalie pociągała go fizycznie. Była młodą, atrakcyjną dziewczyną, na widok, której dostawał dreszczy. Nie miał pojęcia, co go w niej urzekło. Może delikatne ciało, może sterczące sutki, a może był to kolejny jego kaprys.
Vicente był kobieciarzem, który nie przepuścił żadnej białogłowie. Z zdrad rozgrzeszał się łatwo, twierdząc, że zaniedbany mąż potrzebuje, od czasu do czasu, urozmaicenia i skoku w bok. Był pewien, że Rosalie będzie dla niego łatwym łupem i szybko uzależni ją od siebie. W jego mniemaniu była to biedna, zagubiona dziewczyna, która zrobi wszystko za dach nad głową, jedzenie i opierunek. Wystarczy tylko się koło niej odpowiednio zakręcić i umiejętnie ją podejść. Jeżeli będzie mu spolegliwa, to on w zamian obsypie ją podarunkami i pomoże wychować córkę. Jeżeli nie – wyrzuci ją z domu.
Vicente oceniał kobiety po rozmiarze biustu i pulchnych pośladkach. Tak się złożyło, że w tym samym czasie żona Vicente – Francesca, powiła bliźniaki. Po porodzie zachorowała na zapalenie piersi. Vicente wyczuł szansę zbliżenia się do powabnej dziewczyny i poprosił ją, aby, za sowitą opłatą, dokarmiała własnym mlekiem jego dzieci. Wytłumaczył jej, że w przypadku wyrażenia zgody jego żona będzie przyjaźnie do niej nastawiona i nie odprawi jej z domu. Będzie miała przez kilka lat dach nad głową i utrzymanie.
Początkowo Rosalie była sceptycznie nastawiona do tej propozycji. Wkrótce jednak w głowie zakiełkowała jej myśl, że oto niespodziewanie pojawia się przed nią szansa zarobienia dodatkowych funduszy. Własnych pieniędzy, których posiadanie podniosłoby jej morale. Może nawet poczułaby się KIMŚ.
W takiej sytuacji nie wystarczy pokarmu dla jej córki. To jednak drobiazg. Nieistotny szczegół. Przecież nie zadowoli wszystkich. W jej pokrętnym mniemaniu, znalazła się w komfortowej sytuacji. Niedożywiona córka umrze, a jej nikt nie zarzuci niedbalstwa. Nawet Matka Boska. Za jednym zamachem rozwiąże problem i zrzuci z ramion jarzmo uzależnienia.
Bez wyrzutów sumienia wyciągała napełnione pokarmem piersi i wtykała je w usta wygłodniałych malców. Z uwielbieniem obserwowała przyssanych do jej sutków bobasów, mając nadzieję, że wypiją wszystko, co do jednej kropelki. Vicente w tym czasie sycił oczy jej biustem, podniecał się i wyobrażał sobie, że to on ssie brunatnego sutka.
Pewnego dnia – pod nieobecność żony – poprosił Rosalie, aby pozwoliła mu pociągnąć łyk życiodajnego płynu. Kobieta bez żenady wetknęła mu w usta oślinioną pierś, z której skapywały krople ciepłego, słodkiego mleka.
– Pociągnij sobie łyczka gospodarzu. Nie bój się, gdyż dla wszystkich wystarczy – mówiła do niego z tajemniczym uśmieszkiem na ustach.
Vicente odczytał jej zachowanie, jako ukrytą aluzję. Od tej chwili popadł w obsesję; nie mógł spać po nocach i z niecierpliwością wyczekiwał okazji pozostania sam na sam z przyprawiającą go o zawrót głowy kobietą.
***
Rosalie nigdy nie okazywała córce oznak przywiązania, miłości, współczucia czy tkliwości. Takie uczucia pozostawały dla niej nieznane. W momencie dokarmiania cudzych dzieci, miała nadzieję, że córka umrze. Fakt ten wybawiłby ją z kłopotów. Dziecko kojarzyło jej się z zawalidrogą, zbędnym balastem, kulą u nogi.
Ze względu na to, że bliźniaki wysysały z niej życiodajny pokarm, karmiła ją kozim mlekiem i wodą. Kilkakrotnie ponowiła próbę unicestwienia, ale wszystkie zabiegi nie przyniosły oczekiwanych rezultatów.
Była niezwykle pomysłowa w pastwieniu się nad bezbronnym dzieckiem. Głodziła je, dusiła, topiła, uderzała główką o podłogę oraz wystawiała po kąpieli na przeciąg. Ku jej zdziwieniu córka rosła i rozwijała się dobrze. Nie zauważyła u niej oznak opóźnienia w rozwoju ani skutków niedożywienia.
Obecnie większym zmartwieniem stawał się dla niej Vicente. Prosił i groził. Nachalnie narzucał się, podszczypywał, nachodził i bez przerwy skomlał jak pies o odrobinę wyrozumiałości. Już wcześniej to przerabiała i, jak wiadomo, źle na tym wyszła. Od chwili zajścia w ciążę, mężczyźni kojarzyli jej się z kłopotami. Pomna przykrych doświadczeń z przeszłości, postanowiła być ostrożna. Rozmyślała i kalkulowała. Co jej się bardziej opłaca? Uległość czy opór?
Zwyciężyła głupota, próżność i chciwość. Będąc przekonaną o swojej atrakcyjności, doszła do wniosku, że jeżeli dobrze rozegra tę partię, to ugra dużo dla siebie. Musiała jednak się zabezpieczyć przed niepożądaną ciążą.
Używając wdzięku, wytłumaczyła niecierpliwemu mężczyźnie, że jeszcze w pełni nie doszła do zdrowia po porodzie, a na dodatek wywiązała się u niej infekcja. Gospodarz zobowiązał się, że zawiezie ją do lekarza i pokryje koszty leczenia.
Wykorzystując naiwność i hojność gospodarzy, Rosalie udała się do lekarza i w zaciszu gabinetu poddała się zabiegowi sterylizacji.
***
Rosalie nadała córce imię Heurfana. W języku hiszpańskim słowo to oznacza „bękart”, „sierota”, „znajda” lub inaczej mówiąc „niechciane dziecko”.
Heurfana nie została ochrzczona, gdyż Rosalie uznała, że jest owocem grzechu. W jej metryce widniała data urodzenia, imię – Heurfana, nazwisko – Capurro, zaś w rubryce ojciec – nieznany.
Heurfana posiadała niezwykły dar, gdyż jak nikt inny potrafiła usunąć się w cień i stać się niewidoczną dla otoczenia. Zdążyła się zorientować, że jej problemy rozpoczynały się, gdy nieopacznie wchodziła matce w drogę. Była bita, czym popadło. Kij, pasek, kabel. Wolała pasek od kabla – mniej bolało. Niezliczoną ilość razy oberwała otwartą dłonią w twarz; kilkakrotnie została skopana. Jej ciało pokryte było siniakami i niezagojonymi ranami. Takie detale jak wyzwiska, krzyki czy ciągłe narzekanie, nie robiły już na niej wrażenia. O dziwo – nigdy nie czuła do nienawiści. Nigdy też nie pragnęła zemsty. Posłuszna, cicha i w pełni zdająca sobie sprawę, że musi przeczekać. Miała nadzieję, że kiedyś nadejdą dla niej lepsze czasy.
Była pojętna i w krótkim czasie nauczyła się pisać, czytać i liczyć. Podstawowym źródłem wiedzy stały się dla niej biblia, katechizm i modlitewna książeczka. Znała na pamięć większość modlitw, litanii, pieśni i psalmów. Wprawiała wszystkich w osłupienie znajomością geografii, przyrody i języków obcych.
Mimo łagodnego usposobienia, Rosalie traktowała ją gorzej niż bezdomnego psa. Biła, szturchała, szarpała za włosy, straszyła diabłem, piekłem, że odda ją do sierocińca. Zdumiał ją spokój, w jaki córka przyjmowała upokorzenia. Popychała ją i okładała, czym popadło, a ona nigdy nie zapłakała, nie odpyskowała i patrzyła na nią z miłością. Taka postawa doprowadzała ją do jeszcze większej furii. Pewnego dnia zdzieliła córkę pięścią w twarz, a kiedy upadła, kopnęła ją w podbrzusze. Heurfana, jak gdyby nic, podniosła się z posadzki, otarła dłonią cieknącą z rozciętej wargi krew i powiedziała do niej:
– Przepraszam mamusiu, jeżeli ci w czymś zawiniłam.
Niesłychane! To niechciane od urodzenia dziecko, ten przeklęty bękart, zamiast płakać czy złorzeczyć, powiedziało do niej: „mamusiu przepraszam”.
Rosalie po raz pierwszy przeraziła się. Mało powiedziane – doznała wstrząsu i przypomniała sobie słowa o miłosierdziu, miłości i odpowiedzialności. Kiedy spojrzała na córkę, spostrzegła, że ma ona jasnoniebieskie oczy, jakie widziała we śnie u Matki Boskiej.
Od tego dnia nie miała odwagi spojrzeć jej prosto w oczy. Zaczęła nawet podejrzewać, że córka jest wysłanniczką niebios i poddaje ją próbie. Jeżeli tak, to musi radykalnie zmienić postępowanie, gdyż wyląduje w piekle i będzie na wieki przeklęta.
***