- W empik go
Wicierz - ebook
Wicierz - ebook
Podkomisarz Robert Lew powraca, by rozwikłać nową zagadkę!
W turystycznej miejscowości Wicierz na brzegu morza młoda rodzina znajduje zwłoki. Denatką okazuje się matka warszawskiego radnego. Mężczyzna nie wierzy jednak, że kobieta utonęła podczas samotnej kąpieli lub popełniła samobójstwo. Prawdę ma ustalić podkomisarz Robert Lew. Trafia on na ślady wskazujące, że jej syn może mieć rację, i rozpoczyna śledztwo. Wspólnie z miejscową policjantką Jowitą przesłuchują rodziny wypoczywające na kempingu i typują pierwszego podejrzanego. Ten trop doprowadza ich do informacji o innym niejasnym utonięciu, do którego doszło wcześniej. Poszlaki wskazują, że w Wicierzy może działać seryjny morderca. Niestety brakuje jednoznacznych dowodów na potwierdzenie tej tezy. Gdy w kolejnych tygodniach znika młoda wczasowiczka, podkomisarz stawia wszystko na jedną kartę…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67173-45-2 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nie martw się, kochanie, zaraz coś wymyślę i uratuję ten dzień. Zobaczysz, będzie fajnie – powiedział Filip, poklepując niezdarnie Ulę po ramieniu. Byli małżeństwem piętnaście lat. Pierwsze pięć spędzili w dokładnie taki sposób, jaki sobie wymarzyli – pokonywali kolejne szczeble korporacyjnej kariery, pili dobre wina z przyjaciółmi i chodzili na imprezy w weekendy. Ostatnie dziesięć lat zaplanowali równie skrupulatnie, ich wizja jednak znacznie odbiegała od rzeczywistości. Chcieli mieć dwójkę dzieci, które rodzone rok po roku miały być swoimi najlepszymi przyjaciółmi, razem się rozwijać, bawić i cieszyć. Tymczasem po pierworodnej córce Basi na świat przyszły nieoczekiwanie bliźnięta, chłopcy. Basia nie tylko była o nich zazdrosna. Ona ich wręcz nienawidziła, a oni jej uczucia równie żywiołowo odwzajemniali. Domowa sielanka zmieniła się w permanentny chaos przerywany krzykami i płaczem. Relacje Filipa i Uli rok po roku ulegały pogorszeniu. Nie potrafili się odnaleźć w nowej sytuacji i coraz częściej obwiniali o nią siebie nawzajem.
Wspólny wyjazd na dłużej nad morze w wakacje to był prezent Filipa dla żony z okazji rocznicy ślubu. Sam znalazł przepiękny drewniany domek z widokiem na morze – przestronny i gustownie urządzony. W łazience była ogromna wanna z hydromasażem, w ogródku balia, sauna i basen. Do domku przylegała również stodoła, w której był urządzony małpi gaj dla dzieci z drabinkami i huśtawkami. Pomysł wydawał się świetny. Mieli tu zregenerować swoje zszarpane nerwy, a dzieci dobrze się bawić. Tymczasem dzieci tak jak się kłóciły w domu, tak samo nie przestawały walczyć ze sobą na wakacjach. W dodatku przez cały tydzień było chłodno i wiało, a tego ranka na domiar złego obudził ich rano stukot kropli deszczu o parapet. Ula całkiem straciła nadzieję. Leżała bez sił na białej kanapie, którą dzieci zdążyły już ubrudzić dżemem borówkowym.
– W nocy był sztorm – powiedział Filip głośno. – A to znaczy, że dzisiaj na plaży możemy znaleźć prawdziwe skarby.
– Ja nie idę. Pada – stwierdziła Basia.
– Jakie skarby? – zaciekawił się Tymon.
– Chcę kupę – powiedział Szymon.
Filip wziął głęboki oddech i uśmiechnął się szeroko, starając się wzbudzić w sobie wystarczająco dużą dozę charyzmy.
– Mówię o najprawdziwszych skarbach, a nie takich udawanych. Już prawie nie pada, ale piasek będzie jeszcze mokry. Do tego jest pochmurno i zimno...
– I to ma nas przekonać? – prychnęła Basia.
– Właśnie tak! Bo to znaczy, że będziemy na plaży całkiem sami – powiedział Filip i klasnął głośno w ręce. – Kiedyś w taki dzień jak ten znalazłem bursztyn wielkości mojej pięści.
– Naprawdę? – krzyknęły razem dzieci.
– Naprawdę! – odparł.
– I gdzie on teraz jest? – zapytał Szymon, wystawiając głowę przez uchylone drzwi toalety.
– Sprzedałem go i kupiłem swój pierwszy samochód.
– Był tyle wart?
– Jasne. Taki bursztyn zdarza się naprawdę rzadko, a to dopiero początek. Czasami morze wyrzuca stare złote i srebrne monety, które zatonęły wraz ze statkami, albo coś jeszcze lepszego. To co? Kto idzie ze mną?
– Ja! – krzyknęły dzieci i wybiegły do przedpokoju nakładać buty.
– Samochód, co? – powiedziała Ula, uśmiechając się pierwszy raz od początku wyjazdu.
– No może ten bursztyn nie do końca był wielkości mojej pięści – mrugnął do niej Filip.
– A co zrobisz, jak nic nie znajdą na tej plaży i znowu zaczną marudzić? – zapytała go żona.
– Wskoczę do morza i zacznę w nie rzucać wodorostami – odparł Filip.
– Trzymam cię za słowo – powiedziała Ula, wyciągając spod łóżka buty z grubą gumową podeszwą, których miała nadzieję w ogóle nie zakładać w czasie wakacji.
Prawie przestało padać. Drobne krople zimnego deszczu popychane przez wiatr zraszały im twarz, ale dzieci wydawały się dobrze bawić. Biegały od jednej zatoczki do kolejnej. Zbierały muszle i patyki wyrzucone przez fale. Plaża, tak jak się spodziewali, była pusta. Przez chwilę mogli znowu jak dawniej wziąć głęboki oddech. Słychać było tylko mewy i szum ciągle niespokojnych jeszcze fal. Chwilowy błogostan przerwał im paniczny krzyk Szymona, do którego po sekundzie dołączyli Tymon i Basia. Krzykowi dzieci dorównywał tylko krzyk mew, które nagle wzbiły się w niebo i krążyły groźnie nad nimi. Ula i Filip rozglądali się dookoła. Dzieci chwilę wcześniej zniknęły im z pola widzenia, wyprzedzając ich znacznie w miejscu, gdzie plaża lekko zakręcała w prawo. Ruszyli biegiem w kierunku, z którego dochodził krzyk.
– Co się dzieje? – zawołał Filip do dzieci, gdy w końcu zobaczył je stojące na skałach.
Dzieci nie odpowiadały. Ich krzyk ucichł. Stały przerażone, patrząc na coś w dole, czego na początku Filip nie mógł dostrzec. Ula, która najpierw ruszyła w kierunku lasu, a dopiero później zawróciła do morza, przez co znajdowała się wyżej i zobaczyła ciało wcześniej niż mąż. Wydała głośny jęk i w pierwszym odruchu znieruchomiała. Dopiero po chwili, ponownie spoglądając na przestraszone twarze swoich dzieci, podbiegła bliżej. Mimo całej miłości do nich nie mogła się zdobyć na to, by wejść na skały, gdzie one stały. Nie miała odwagi spojrzeć z bliska na to, na co patrzyły one teraz.
– Do mnie! – krzyknęła. – Nie patrzcie tam! Biegnijcie do mnie!
Sparaliżowane strachem dzieci trwały w tym samym miejscu do momentu, gdy ojciec zaczął po kolei brać je na ręce i przenosić do matki. Jej uścisk nie przyniósł im jednak ukojenia. Nic nie mogło wymazać obrazu, który na zawsze wbił się do ich młodych głów i serc. Mewy odczekały chwilę, po czym, zataczając coraz mniejsze koła, wróciły do swojego miejsca żerowania.Rozdział 2
Podkomisarz Robert Lew w pośpiechu przeszukiwał szafę w przedpokoju. Przez ostatnie parę miesięcy przytył nieznacznie, ale wystarczająco, by czarna kurtka, którą zazwyczaj nosił o tej porze roku, zaczęła nieprzyjemnie go obciskać w pasie. Szukał więc innej, granatowej. Nie lubił jej, zbytnio kojarzyła mu się z oficjalnym uniformem, ale była szersza i osłoniłaby go przed nadchodzącym deszczem. Nie było jej jednak na wieszaku, a szafa była wypełniona tak, że trudno było cokolwiek w niej znaleźć. W pośpiechu zaczął wyrzucać na podłogę kolejne swetry, polary i płaszcze. Miał dopiero pięćdziesiąt lat, ale jego metabolizm widocznie zwolnił. A Lew nie robił absolutnie niczego, by zatrzymać ten proces. Do tej pory większą masę udawało mu się ukrywać ze względu na swój wysoki wzrost. Dodatkowe parę kilogramów w magiczny niemal sposób rozłożyły się równo na jego ciele, tak że nie było nic widać. Dopiero ostatnie miesiące przyniosły wyraźną zmianę w postaci coraz bardziej zarysowanego brzucha.
– Co się dzieje? – zapytał jego syn Mikołaj, wychodząc ze swojego pokoju w bardzo pomiętej bluzie. Było jeszcze wcześnie, przynajmniej jak dla nastolatka, i to w wakacje.
– Szukam granatowej kurtki. Ma lać, a ja nie chcę siedzieć w pracy cały dzień z mokrą koszulą przylepioną do ciała – odrzekł Lew. – A ty się gdzieś wybierasz o tej porze?
– Nie.
Lew spojrzał na twarz syna. Z tej odległości i stojąc pod światło, nie mógł się jej zbyt dobrze przyjrzeć. Podejrzewał jednak, że gdyby mógł, to zobaczyłby zaczerwienione od niewyspania oczy. Z jego pokoju dochodził wytłumiony przez słuchawki dźwięk gry komputerowej.
– A co z tą bluzą? Spałeś w niej? – zapytał podkomisarz, patrząc na ubranie syna.
– Nie, już taka była.
– Wyprana jest chociaż?
– Chyba wyprana – odparł Mikołaj, wzruszając ramionami. – My nie przeżyjemy, tato, bez Nikoli. Zadzwoń do niej. Szukałem wszędzie i nie ma ani jednej mojej skarpetki.
– Nie mogę do niej zadzwonić w sprawie twoich skarpetek. Daj spokój – odpowiedział Lew. – To dorosła kobieta. Nie mogę jej mówić, co ma robić.
– No przecież o to się właśnie pokłóciliście, co nie? Więc jak jej teraz powiesz, że może robić, co chce, i nie będziesz się wtrącać, to ona wróci.
– Niko...
– Tylko nie Niko, jestem już na to zdecydowanie za duży.
– Okej, okej... Mikołaj, to nie takie proste. Ona chce zacząć nowe życie. Zresztą poradzimy sobie przecież sami. Nie jest tak źle.
– Jak to nie jest źle? Jest tragicznie! Wczoraj się prawie otrułem...
– Nie jedz niczego z lodówki – powiedział podkomisarz, wystawiając z szafy głowę. – Mówię poważnie. Weź kasę z mojego portfela i zamów pizzę... i kup nowe skarpetki. Dla mnie też.
– Kasę z twojego portfela? – powtórzył ironicznie za ojcem Mikołaj. – Twoją mityczną kasę? Te rulony stuzłotówek, które zawsze nosisz?
– No dobra, weź kartę – wysapał Lew. – Nie znajdę tej kurtki.
– Jest lipiec. Przeżyjesz – odparł chłopiec, wyciągając z torby ojca portfel. – Albo zadzwoń do Nikoli. Założę się, że wie, gdzie ona jest.
Podkomisarz nic nie odpowiedział. Spojrzał w lustro i przyklepał nieco sterczące szpakowate włosy, które powinien już parę tygodni temu podciąć, ale ciągle nie było na to czasu. Rozejrzał się ostatni raz po salonie. Jego wzrok na chwilę zawisł na komodzie, na której stała urna z prochami jego ojca. Powinni byli go już pochować, ale jego brat był na misji wojskowej i razem z siostrą postanowili, że poczekają, aż wróci. Ta decyzja sprawiła jednak, że Lew odczuwał jakiś trudny brak zakończenia. Jego relacje z ojcem były skomplikowane, odkąd sięgał pamięcią, i dopiero gdy tamten się postarzał i stracił nieco hardości, zaczęło im się lepiej układać. Po śmierci żony Lwa ojciec wziął ich do siebie. Nadal był trudny, ale już w zupełnie inny sposób niż kiedyś. Tak jak Lew, był bardzo wysokim i barczystym mężczyzną, chociaż pod koniec, gdy trawiła go demencja, zaczął się garbić. A teraz całe jego ciało, którego Lew miał wciąż żywe, niemal namacalne wspomnienia, mieściło się w stojącej na komodzie kamiennej urnie.
Podkomisarz odwrócił wzrok. Wziął swoją torbę i wyszedł. Wsiadł do samochodu, sprawdził godzinę, zastanowił się przez chwilę, którą drogę najlepiej wybrać, by ominąć korki. Wybrał dłuższą, ale pewniejszą. Po paru minutach z gęstych granatowych chmur zaczął padać deszcz. Gdy podkomisarz dojechał pod Komendę Stołeczną Policji, deszcz zmienił się w prawdziwą ulewę. Lew starał się zaparkować jak najbliżej wejścia. Krążył kilkukrotnie dookoła budynku, ale na próżno. W końcu znalazł miejsce oddalone o dobre dwieście metrów. Sprawdził kalendarz w telefonie. Za dziesięć minut zaczynało się spotkanie zespołu. Nie miał wyboru, musiał biec. Gdy przekroczył próg komendy, jego przemoczona koszula przylepiała się do ciała, a z włosów ciurkiem spływały krople.
– Co za pogoda! – powiedział na jego widok przymilnym głosem jego kolega z zespołu, Wojtek Śliczny. Lew odwrócił się w prawo i spojrzał na niego. Śliczny miał na sobie niebieską, o wiele za dużą kurtkę przeciwdeszczową, a w ręce trzymał parasol. Jego włosy, tak jak reszta ubrania, były suche.
– Faktycznie – odburknął Lew.
Jedyne schody prowadzące na piętro, do wydziału kryminalnego, były na prawo. Chcąc nie chcąc, podkomisarz zbliżył się do Ślicznego, który od razu wyciągnął rękę, sądząc, że Lew chce się z nim przywitać. Podkomisarz nie zauważył – bądź nie chciał zauważyć – tego gestu i ręka Ślicznego zawisła bez celu w powietrzu. Lew zauważył za to na ramieniu kurtki charakterystyczne odbarwienie.
– Skąd masz tę kurtkę?
– Tę? – zapytał niewinnie Śliczny. Mina od razu mu jednak zrzedła. – To twoja? Wybacz, musiałem kiedyś pożyczyć i zapomniałem zupełnie... pewnie Nikola mi ją...
Umilkł, gryząc się w język zbyt późno. Nikola, którą parę lat wcześniej Lew uchronił od bezdomności i pomógł jej zacząć życie od nowa, stała się kością niezgody między nimi. Relacja Nikoli i Wojtka, która według oceny Lwa była, oficjalnie z powodu różnicy wieku między nimi, z góry skazana na niepowodzenie, spowodowała, że podkomisarz od paru miesięcy nie mógł znaleźć sobie miejsca ani w pracy, ani w domu. Śliczny, z którym do tej pory łączyły go bardzo dobre, wręcz przyjacielskie stosunki, nagle zaczął pojawiać się codziennie u niego w domu. Jego cechy charakteru i jowialny sposób bycia, które zupełnie nie były zauważalne dla Lwa w pracy, nagle okazały się uciążliwe w życiu prywatnym. Nikola, która zajmowała się schorowanym ojcem Lwa oraz całym domem, mieszkała z nimi i stała się dla niego kimś tak bliskim niemal jak córka. Był świadkiem jej wzlotów i upadków. Wiedział też, że pod pozorną hardością i ciętym językiem skrywa się osoba o wielkiej wrażliwości, którą bardzo łatwo zranić. Znał jej przeszłość, czytał jej akta z kolejnych domów zastępczych, i wiedział, że rzekoma stabilność, jaką miał gwarantować starszy od niej sierżant Śliczny, mogła być dla niej bardzo kusząca. Doświadczenie podpowiadało mu jednak, że mężczyzna, który do tej pory nie miał zbyt wielu związków, może wcale nie być gwarantem stabilności. Wręcz przeciwnie. Napięcie między tą trójką rosło więc każdego dnia, aż w końcu zostało uwolnione w czasie wymiany zdań na temat tego, kto może, a kto nie może mieć w ich domu własnych pantofli, która przerodziła się w prawdziwą burzę. Pojawienie się pantofli Ślicznego w domu Lwa było dla niego tym, co ostatecznie przechyliło szalę. Ojciec Lwa zmarł miesiąc wcześniej. Nikola mogła więc bez poczucia winy wyprowadzić się z domu podkomisarza. Nie była już tam nikomu potrzebna. Przynajmniej tak powiedziała, a Lew kiwnął potakująco głową. Prawda była jednak taka, że dla wdowca i ojca samotnie wychowującego dzieci, którym był Lew, jej pomoc była wielkim wsparciem. Podkomisarz wiedział o tym w czasie tamtej kłótni, nie zrobił jednak niczego, by ją zatrzymać. Może liczył na to, że Nikola szybko do nich wróci, gdy zamieszka ze swoim ukochanym oraz z jego matką, z którą tamten dzielił dom. Niespodziewanie jednak tygodnie mijały, a ona nawet nie zadzwoniła.
– Masz – powiedział, czerwieniąc się Śliczny. Zaczął ściągać z siebie kurtkę, ale Lew go powstrzymał ruchem ręki.
– Zostaw. Oddasz mi później. Będzie lało dzisiaj cały dzień. Nie ma powodu, byś ty też był mokry, a ja i tak już jestem – odparł i ruszył w kierunku schodów, nie patrząc więcej na sierżanta.
W wydziale było niewiele osób, tak jak zresztą w każde wakacje. Rzadko się jednak zdarzało, by pora roku miała istotny wpływ na liczbę przestępstw. Pracy było tyle samo, na biurkach gromadziły się sterty teczek z informacjami, które powinny być w komputerach, ale z jakiegoś powodu wszyscy pracujący w wydziale zabierali się za nie dopiero wtedy, gdy ktoś je wydrukował.
– Jesteś! – krzyknęła z drugiego końca sali dyrektor Jaskóła, gdy zobaczyła wchodzącego podkomisarza. – Czekałam na ciebie.
– Dlaczego? – zapytał Lew, nie zmieniając kierunku obranego na ekspres do kawy w kuchni.
– Mam sprawę. Pojedziesz do Słupska – odparła Jaskóła, która niespiesznym krokiem weszła za podkomisarzem do kuchni. Choć jej bluzka była sucha, spódnica była całkiem przemoczona od spodu.
– Chcesz kawy?
– Jasne – odrzekła. – Też nie sprawdzałeś pogody?
– Sprawdzałem, ale moją granatową kurtkę ktoś sobie przywłaszczył – powiedział Lew, patrząc w kierunku Ślicznego, który właśnie wchodził do sali głównej wydziału. Jaskóła przewróciła oczami.
– Jesteście jak dzieci. Tupiecie tylko nogami, zamiast się jakoś dogadać.
– Piję spokojnie kawę i zapewniam cię, że jestem daleki od tupania. Faktem jest jednak, że tamta kurtka zniknęła z mojej szafy, w moim domu, bez mojej wiedzy i zgody.
– No tak... To co mam teraz zrobić? Podzielić wydział na dwa, byście jakoś mogli funkcjonować? – powiedziała ironicznie Jaskóła i parsknęła.
Podkomisarzowi nie było jednak do śmiechu.
– Co z tym wyjazdem? O którą sprawę chodzi? – zapytał.
– O żadną naszą. Zginęła kobieta, lat pięćdziesiąt pięć. Miejscowa policja stwierdziła zgon przez utonięcie.
– Utonięcie?
– Tak, znaleźli ją nad brzegiem morza, na skałach, ale rodzina nie wierzy w oficjalną przyczynę śmierci.
– To co my mamy z tym wspólnego?
– Zmarła była z Warszawy, a jej syn jest radnym – odparła.
– Radnym? – powtórzył za nią Lew, siorbiąc powoli gorącą kawę.
– Tak, dzwonił i poprosił o osobistą przysługę. Wiesz, jak jest.
– Są jakieś w ogóle podstawy do tego, by podważać to, co powiedzieli miejscowi? Ta kobieta miała jakichś wrogów?
– Nie znam szczegółów, ale wiele procedur faktycznie nie zostało wykonanych prawidłowo. Słupsk to nie Warszawa. Tam mają mniejsze doświadczenie, więc... zresztą pewnie nie wiedzieli, z kim mają do czynienia.
– Kiedy mam jechać? – zapytał Lew.
– Najlepiej to dzisiaj, teraz.
Lew sprawdził godzinę w telefonie.
– Załatwiłam ci mieszkanie służbowe. W pokoju są dwa łóżka – powiedziała Kamila, dając mu do ręki kartkę ze wszystkimi potrzebnymi danymi.
– Z kim mam jechać?
– Może z synem? – powiedziała ciszej.
– Z Niko? Mam go brać ze sobą do pracy? – obruszył się podkomisarz.
– Pomyślałam, że pewnie nie będziesz miał go z kim zostawić. A poza tym pewnie tam na miejscu to będzie tylko formalność. Dla zachowania pozorów i żeby syn denatki poczuł się poważnie potraktowany, lepiej będzie, jak jednak trochę tam zostaniesz i zrobisz, co trzeba. Popołudnia będziesz mógł przecież spędzić z Mikołajem na plaży, trochę się zrelaksujecie, nie będziesz czuł ciśnienia, żeby szybko wracać. W końcu są wakacje.
– Może masz rację – odparł Lew, patrząc ponownie na Ślicznego, który rozsiadł się przy swoim biurku, sąsiadującym z biurkiem podkomisarza. – Wrócę do domu się spakować.
– Dzięki. Odwdzięczę się innym razem – powiedziała Jaskóła.
– Nie udawaj, że miałem jakiś wybór – burknął podkomisarz.
– Nie miałeś, ale się cieszę, że nie musiałam cię przekonywać przez połowę tego dnia. Poza tym coś mi mówi, że taki wyjazd jest ci nawet na rękę.
Lew powiedział pod nosem coś niezrozumiałego, dopił kawę, sprawdził prognozę pogody w Słupsku, po czym podszedł do sierżanta.
– Zmieniłem zdanie. Potrzebuję jednak kurtki.
– Tak? – powiedział Śliczny, patrząc za okno, w które w dalszym ciągu uderzały ciężkie krople deszczu. – A mogę ci ją dać za dwie godziny? Właśnie miałem telefon od...
– Niestety – przerwał mu Lew. – Jadę na parę dni do Słupska. Tam wieje i pewnie też będzie lać.
– Ten wyjazd... chodzi o którąś z naszych spraw? – zapytał Śliczny, podając podkomisarzowi kurtkę.
– Nie – odpowiedział krótko Lew i wyszedł.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Polecamy inne książki M.M. Perr
Grupa maturzystów gubi szlak w czasie zamieci śnieżnej w Bieszczadach. W chacie stojącej na uboczu uczniowie dokonują makabrycznego odkrycia. W jednym z pomieszczeń znajdują trzydzieści drewnianych skrzynek, a w nich setki kości oraz zeszyty, w których opisano ostatnie tygodnie życia różnych ludzi.
Sprawę prowadzi podkomisarz Robert Lew. Śledztwo okazuje się jednak trudniejsze, niż się tego spodziewał.
W lesie nieopodal Warszawy rodzina jadąca na wakacje znajduje plastikowe worki z ludzkimi szczątkami. Sprawę prowadzi aspirantka Sonia Czech, wnikliwa i ambitna policjantka, której życie toczy się głównie wokół pracy. Tymczasem dzięki staraniom byłego podkomisarza Roberta Lwa powraca temat Bruna Kality, podejrzewanego wcześniej o seryjne morderstwa.
Obok wioski Buków na jednym z drzew zostaje znalezione wiszące ciało dziewiętnastoletniej Jagody. Związane ręce dziewczyny i jej obrażenia wskazują, że doszło do morderstwa. Ponieważ matka ofiary odmawia współpracy z lokalną policją, do sprawy przydzieleni zostają podkomisarz Robert Lew oraz aspirantka Sonia Czech z Warszawy. Gdy śledztwo nabiera tempa, w Bukowie dochodzi do kolejnych tajemniczych śmierci...
.
Powieści obyczajowe, kryminały, thrillery
Wciągające i niebanalne
Zaczytaj się!
www.prozami.pl
Księgarnia wysyłkowa
www.literaturainspiruje.pl