- W empik go
Widma i bestie. Zbiór opowiadań - ebook
Widma i bestie. Zbiór opowiadań - ebook
Coś straszy, nawiedza, rzuca klątwy - a wszystko to w egzotycznej scenerii Dalekiego Wschodu!
Niewiele osób wie, że słynny noblista, autor "Księgi dżungli", próbował również swoich sił w literaturze grozy. Niniejszy zbiór ośmiu opowiadań jest tego dowodem. Mamy tu wszystko, co w opowieściach niesamowitych najlepsze - złe moce, niewyjaśnione wydarzenia, złowróżebne znaki. A nawet dużo więcej - zamiast posępnych zamków i mglistych lasów, groza infekuje egzotyczny świat kultury wschodniej.
Dla miłośników strasznych opowieści spod znaku Lovecrafta.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-3402-1 |
Rozmiar pliku: | 319 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Choćbyś, najsłodsza, umarła w tej porze
I stała, płacząc, u mych drzwi,
Śmiertelny strach miłości nie przemoże,
Tym większą miłość oddam ci.
Choć z domu Śmierci wracasz, tylko Tobie
Zawdzięczam ulgę w śmiertelnej chorobie.
Shadow Houses
Niniejszą opowieść mogą wytłumaczyć ci, którzy wiedzą, z czego stworzona jest dusza i gdzie przebiegają granice tego, co możliwe. Mieszkam w tym kraju dość długo, by zrozumieć, że najlepiej jest nic nie wiedzieć, i mogę jedynie opisać historię, która się wydarzyła.
Dumoise był naszym głównym lekarzem cywilnym w Meridki i nazywaliśmy go „Koszatką” ze względu na ospałość i drobną, zaokrągloną figurę. Był dobry w swoim fachu i nigdy się z nikim nie kłócił, nawet z zastępcą komisarza, człowiekiem o manierach szewca i zupełnie pozbawionym taktu. Poślubił dziewczynę równie krągłą i senną jak on. Była to niejaka panna Hillardyce, córka „Dyni” Hillardyce’a z Beraru, który ożenił się z córką swego przełożonego przez pomyłkę. Ale to już inna historia.
Miesiąc miodowy w Indiach rzadko trwa dłużej niż tydzień; nic jednak nie stoi na przeszkodzie młodej parze, by przedłużyć go do dwóch, nawet trzech lat. To wspaniały kraj dla zapatrzonych w siebie nowożeńców. Mogą mieszkać zupełnie sami i nikt się do nich nie wtrąca — tak, jak to się stało z „Koszatkami”. Ta skromna para po ślubie odseparowała się od świata i była bardzo szczęśliwa. Musieli, oczywiście, wydawać od czasu do czasu proszone kolacje, lecz nie zyskali dzięki temu przyjaciół, a garnizon wojskowy funkcjonował po swojemu i zapomniał o nich; czasami tylko ktoś napomknął, że „Koszatka” był bardzo porządnym gościem, chociaż nudnym. Cywilny lekarz, który nigdy się nie kłóci, jest rzadkością i taką osobę wszyscy doceniają.
Tylko nieliczni mogą sobie pozwolić na odgrywanie Robinsona Crusoe gdziekolwiek na świecie, a już zwłaszcza w Indiach, w którym to kraju jest nas bardzo niewielu i dużo zależy od wzajemnie wyświadczanych przysług. Dumoise niesłusznie zamknął się przed światem na rok i zrozumiał swój błąd, gdy w zimowej porze wybuchła w garnizonie epidemia tyfusu i jego żona też zachorowała. Był nieśmiałym człowieczkiem i upłynęło pięć dni, nim zdał sobie sprawę, że pani Dumoise cierpi na coś gorszego niż zwykła gorączka, a dopiero po kolejnych trzech odważył się przyjść do pani Shute, żony głównego inżyniera, wyjawiając bojaźliwie, na czym polega kłopot. Niemal w każdym domu w Indiach wiadomo, że lekarze są niemal bezradni w obliczu tyfusu. Walkę ze śmiercią toczą pielęgniarki, minuta po minucie i krok po kroku. Pani Shute niemal wytargała Dumoise’a za uszy z powodu, jak to określiła, „karygodnej zwłoki” i natychmiast pobiegła obejrzeć nieszczęsną pacjentkę. Tamtej zimy mieliśmy w garnizonie siedem przypadków tyfusu, a ponieważ śmiertelność wynosi jeden do pięciu, byliśmy pewni, że któregoś z pacjentów stracimy. Ale wszyscy robili, co mogli. Kobiety opiekowały się kobietami, a mężczyźni dbali o chorych, samotnych kawalerów i zmagaliśmy się z tyfusem przez pięćdziesiąt sześć dni, zanim przeprowadziliśmy ich tryumfalnie przez Dolinę Cieni. Gdy jednak myśleliśmy już, że wszystko się skończyło, i gotowi byliśmy zatańczyć dla uczczenia zwycięstwa, stan pani Dumoise nagle się pogorszył i zmarła po tygodniu, a wszyscy z garnizonu poszli na pogrzeb. Dumoise zupełnie się załamał nad grobem, aż trzeba go było stamtąd odciągnąć.
Po śmierci żony Dumoise zaszył się w domu i odmawiał jakiegokolwiek pocieszenia. Wypełniał swe obowiązki bez zarzutu, ale wszyscy czuliśmy, że powinien wziąć urlop, i to samo mówili mu koledzy z pracy. Był bardzo wdzięczny za poradę — w tym czasie był wdzięczny za każdą drobnostkę — i wybrał się do Chini na pieszą wycieczkę. Chini leży niedaleko Simli, w samym sercu wzgórz i te krajobrazy działają kojąco, jeśli jesteś znękany. Kroczysz wśród wielkich, nieruchomych cedrów, pod wielkimi, nieruchomymi urwiskami i nad wielkimi, nieruchomymi, porośniętymi trawą wydmami o kształcie kobiecych piersi, a wiatr szemrzący w trawie i deszcz skrapiający cedry szepczą: „Sza... sza... sza”. I tak mały Dumoise wyruszył do Chini z aparatem fotograficznym i karabinem, by uśmierzyć żal. Zabrał też bezużytecznego tragarza, bo człowiek ten był ulubionym służącym jego żony. Choć wydawał się próżniakiem i złodziejem, Dumoise ufał mu bezgranicznie.
W drodze powrotnej z Chini zboczył w stronę Bagi przez leśny rezerwat na zboczu góry Huttoo. Niektórzy doświadczeni podróżnicy powiadają, że szlak z Kotegarh do Bagi jest jednym z najpiękniejszych na świecie. Biegnie przez ciemny, wilgotny las i kończy się nagle przed ponurym, poszarpanym stokiem z czarnymi skałami. Wypoczynkowy bungalow _dâk_ w Bagi owiewają wiatry z czterech stron świata i panuje tam przejmujący ziąb. Niewielu ludzi wybiera się więc do Bagi. Może dlatego Dumoise tam poszedł. Zakończył wędrówkę o siódmej wieczorem, a jego tragarz zszedł do wioski, by wynająć kulisów na następny dzień. Słońce zaszło i nocny wiatr zaczął pojękiwać wśród skał. Dumoise oparł się o poręcz werandy, czekając na powrót tragarza. Ten wrócił niemal natychmiast, a przy tym tempie Dumoise pomyślał, że zapewne natknął się na niedźwiedzia. Musiał biec pod górę najszybciej, jak zdołał.
Ale to nie niedźwiedź wzbudził w nim przerażenie. Tragarz zbliżył się szybko do werandy, krew tryskała mu z nosa, a twarz przybrała ziemistoszary odcień. Wybełkotał: — Widziałem _memsahib_! Widziałem _memsahib_!
— Gdzie? — spytał Dumoise.
— Tam poniżej, na drodze do wioski. Miała na sobie błękitną suknię. Uniosła woalkę przy kapeluszu i powiedziała: „Ram Dass, przekaż _sahibowi_ ode mnie _salaam_ i powiadom go, że spotkam się z nim za miesiąc w Nuddei”. A ja zaraz uciekłem, bo byłem przestraszony.
Co Dumoise wówczas powiedział lub zrobił, tego nie wiem. Ram Dass twierdzi, że nic nie mówił, tylko chodził tam i z powrotem po werandzie przez całą tę zimną noc, czekając, aż _memsahib_ podejdzie pod wzgórze, i wyciągając ramiona gdzieś w ciemności niczym szaleniec. Ale _memsahib_ się nie pojawiła i następnego dnia wyruszył do Simli, co godzina wypytując o to samo tragarza.
Ram Dass mógł tylko odpowiedzieć, że spotkał panią Dumoise, że uniosła woalkę i przekazała wiadomość, którą wiernie powtórzył panu. Stwierdzenie to powtarzał z uporem. Nie wiedział, gdzie znajduje się Nuddea, nie miał tam nikogo znajomego i z pewnością nie pojechałby tam nawet za podwójną opłatą.
Nuddea leży w Bengalu i lekarz pracujący w Pendżabie nie miał z tym okręgiem nic wspólnego. Od Meridki dzieliło to miejsce ponad tysiąc dwieście mil.
Dumoise nie zatrzymał się już w Simli, choć tamtędy podążał, i wrócił do Meridki, by przejąć obowiązki od człowieka, który zastępował go podczas wycieczki. Były jakieś apteczne rachunki do sprawdzenia, bieżące polecenia naczelnego lekarza do odnotowania i w sumie te procedury związane z powrotem zajęły cały dzień. Wieczorem Dumoise opowiedział swojemu _locum tenens,_ dawnemu znajomemu z kawalerskich czasów, co wydarzyło się w Bagi, on zaś stwierdził, że Ram Dass mógł równie dobrze wybrać taki Tuticorin jako miejsce, o którym wspomniał.
W tej samej chwili wszedł goniec z depeszą, przynosząc wiadomość z Simli, z rozkazem dla Dumoise’a, żeby nie przejmował obowiązków w Meridki, lecz natychmiast wyjechał do Nuddei ze specjalną misją. Wybuchła tam paskudna epidemia cholery i władze Bengalu, mając jak zawsze zbyt mało personelu, wypożyczyły lekarza z Pendżabu.
Dumoise rzucił telegram na stół i zapytał: — No i co?
Drugi lekarz nie odpowiedział. Nie znalazł słów.
Ale też przypomniał sobie, że Dumoise wracał do Bagi przez Simlę i mogło być tak, że tam właśnie usłyszał wiadomość o bliskim przeniesieniu.
Zaczął zadawać pytania wyrażające w zawoalowany sposób jego podejrzenia, lecz Dumoise mu przerwał, mówiąc:
— Gdybym pragnął właśnie _tego,_ nie wróciłbym z Chini. Już tam polowałem. Chcę żyć, bo mam się czym zająć... ale nie będzie mi żal.
Drugi lekarz skinął głową i o zmierzchu pomógł spakować dopiero co otwarte kufry Dumoise’a. Wszedł też Ram Dass, niosąc lampy.
— Dokąd _sahib_ wyjeżdża? — zapytał.
— Do Nuddei — odparł cicho Dumoise.
Ram Dass ujął go pod kolana i złapał za cholewy butów, błagając, by nie odchodził tam. Płakał i zawodził, dopóki nie wyprowadzono go z pokoju. Potem zapakował swoje rzeczy i wrócił, by poprosić o referencje. Nie wybierał się do Nuddei patrzeć na śmierć _sahiba_ i być może samemu umrzeć.
Tak więc pan wypłacił mu należny zarobek i samotnie udał się do Nuddei, a drugi lekarz żegnał go jak skazańca, na którym ciąży wyrok śmierci.
Jedenaście dni później Dumoise dołączył do swojej _memsahib,_ a bengalskie władze musiały wypożyczyć innego lekarza do zmagań z epidemią w Nuddei. Pierwszy leżał martwy w bungalowie w Chooadanga.ZNAMIĘ BESTII
Twoi bogowie i moi bogowie — czyż ty albo ja wiemy, którzy są potężniejsi?
Miejscowe przysłowie
Nieco na wschód od Suezu kończy się bezpośrednie zwierzchnictwo Opatrzności; człowiek oddaje się tam we władanie bogom i demonom Azji, a Opatrzność Kościoła anglikańskiego sprawuje jedynie sporadyczny i złagodzony nadzór w przypadku Anglików.
Teoria ta tłumaczy niektóre z przypadkowych okropności związanych z życiem w Indiach: da się ją też rozciągnąć na wyjaśnienie tej opowieści.
Mój przyjaciel Strickland, z policyjnego urzędu, który wie o mieszkańcach Indii aż za wiele, może zaświadczyć o tym, jak rzeczywiście wyglądała sprawa. Dumoise, nasz lekarz, również widział to samo, co Strickland i ja. Wnioski, które wyciągnął na podstawie materiału dowodowego, okazały się całkowicie błędne. Sam już nie żyje, zmarł w dość dziwnych okolicznościach, które zostały opisane w innym miejscu.
Fleete przybył do Indii za sprawą niewielkiej gotówki i ziemi u stóp Himalajów, w pobliżu miejsca o nazwie Dharmsala. Odziedziczył posiadłość po wuju i wkrótce zamierzał ją spieniężyć. Był wysokim, ociężałym, nad wyraz łagodnym i nieszkodliwym osobnikiem. Jego wiedza o tubylcach była, rzecz jasna, ograniczona i narzekał na trudności językowe.
Gdy przyjechał ze swego domu na wzgórzach, żeby powitać Nowy Rok na posterunku, zatrzymał się u Stricklanda. W Sylwestra urządzono w klubie wystawną, a do tego jeszcze mocno zakrapianą kolację. Kiedy mężczyźni docierają z najdalszych krańców imperium, aby się spotkać, mają prawo zachowywać się hucznie. Z pogranicza przysłano kontyngent żołnierzy poborowych, którzy przez cały rok nie widzieli dwudziestu białych twarzy i zwykle przemierzali piętnaście mil, by dotrzeć na kolację w sąsiednim forcie, narażając się na chajberskie kule zamiast oczekiwanych napitków. Korzystali w tym nowym schronieniu i próbowali gry w bilard zwiniętym jeżem znalezionym w ogrodzie, a jeden obnosił w zębach po pokoju tabliczkę punktową. Kilku plantatorów przyjechało z południa i przechwalali się swymi „wyczynami” przed Największym Łgarzem w Azji, który usiłował przebić wszystkie ich opowieści naraz. Nastąpiło ogólne zwieranie szeregów wraz z podsumowaniem strat w postaci liczby zabitych i okaleczonych, poniesionych w ostatnim roku. Noc była mocno zakrapiana i pamiętam, że śpiewaliśmy „Auld Lang Syne”, opierając stopy o puchar mistrzostw polo, a głowy zadzierając do gwiazd, i przysięgaliśmy sobie niezłomną przyjaźń. Choć później ktoś tam wyjechał, by zaanektować Birmę, inni prowadzili kampanię w Sudanie i starli się z prowadzącymi swoją kampanię derwiszami pod Suakim, jeszcze inni zdobyli gwiazdy i medale, niektórzy się ożenili, co nie było dobre, inni robili jeszcze gorsze rzeczy, a reszta z nas pozostała w swych okowach i usiłowała zarobić pieniądze przy niewystarczającym doświadczeniu.
Fleete rozpoczął wieczór od sherry z angosturą, potem pił szampana aż do podania deseru, następnie ostre, drapiące gardło Capri o mocy whisky, do kawy wziął benedyktynkę, potem zaś cztery lub pięć szklanek whisky z wodą sodową, by poprawić celność uderzeń, piwo o wpół do trzeciej, a zakończył kieliszkiem brandy. W rezultacie, gdy wyszedł na zewnątrz o wpół do czwartej rano i zderzył się z czternastostopniowym mrozem, zezłościł się na konia, że kaszle, i spróbował wskoczyć na siodło. Koń wyrwał się i pobiegł do stajni; tym sposobem Strickland i ja utworzyliśmy Gwardię Niehonorową, by odprowadzić Fleete’a do domu.
Nasza droga wiodła przez bazar w pobliżu niewielkiej świątyni Hanumana, Małpiego Boga, ważnego bóstwa, godnego najwyższego szacunku. Wszyscy bogowie mają swoje dobre strony, podobnie jak kapłani. Osobiście ogromnie cenię Hanumana i dobrze się odnoszę do jego ludu — wielkich szarych małp ze wzgórz. Bo nigdy nie wiadomo, kiedy będzie się potrzebowało przyjaciela.
W świątyni paliło się światło i przechodząc obok, usłyszeliśmy męskie głosy monotonnie wyśpiewujące dziękczynne pieśni. Kapłani w miejscowych świątyniach wstają późną nocą, by złożyć hołd swemu bóstwu. Nim zdążyliśmy go powstrzymać, Fleete pomknął schodami w górę, poklepał dwóch kapłanów po plecach i zaczął z powagą gasić niedopałek cygara na czole wykonanej z czerwonego kamienia podobizny Hanumana. Strickland usiłował go odciągnąć, lecz Fleete usiadł i rzekł uroczystym tonem:
— W-wizicie to? Żnamię B...besztii! _Ja _ je zrobiłem. Czy nie jeszt piękne?
Już po chwili w świątyni zapanował ruch i gwar, i Strickland, który wiedział, czym może grozić znieważanie bogów, ostrzegł, że coś może się wydarzyć. Ze względu na swe oficjalne stanowisko, długi pobyt w tym kraju, a także słabość do przebywania wśród tubylców, był znany kapłanom i poczuł się nieswojo. Fleete usiadł na ziemi i nie chciał się ruszyć. Stwierdził, że „poczciwy stary Hanuman” wydaje się bardzo miękką poduszką.
Wtedy, bez ostrzeżenia, z niszy za wizerunkiem bóstwa wyłonił się Srebrny Człowiek. Pomimo przejmującego zimna był zupełnie nagi, a jego ciało lśniło niczym srebrzysty szron, był bowiem kimś, kogo w Biblii nazwano „zbielałym od trądu jak śnieg”. Ponadto nie miał twarzy, bo zżerająca go od lat choroba poczyniła widoczne spustoszenia. Strickland i ja spróbowaliśmy podnieść Fleete’a, a świątynia wciąż wypełniała się ludźmi, którzy zdawali się wyrastać spod ziemi, gdy nagle Srebrny Człowiek przecisnął się pod naszymi ramionami, wydając dźwięki podobne do popiskiwania wydry, otoczył Fleete’a ramionami i przytulił głowę do jego piersi, nim zdołaliśmy go odciągnąć. Później wycofał się w kąt i siedział, pomiaukując jękliwie, podczas gdy tłum zagrodził wszystkie drzwi.
Kapłani byli bardzo rozzłoszczeni do chwili, gdy Srebrny Człowiek dotknął Fleete’a. Ten jego pieszczotliwy gest w jakiś sposób ich uspokoił.
Po chwili milczenia jeden z kapłanów podszedł do Stricklanda i przemówił w bezbłędnej angielszczyźnie:
— Proszę zabrać swojego przyjaciela. On już skończył z Hanumanem, lecz Hanuman nie skończył z nim.
Tłum się rozstąpił i wynieśliśmy Fleete’a na ulicę.
Strickland był bardzo zły. Powiedział, że wszyscy trzej mogliśmy zostać zadźgani i że Fleete powinien dziękować swoim szczęśliwym gwiazdom za to, że udało mu się wyjść cało z tych opresji.
Fleete nie podziękował nikomu. Oznajmił, że chce położyć się do łóżka. Był pijany w sztok.
Ruszyliśmy dalej, Strickland był milczący i gniewny, aż w pewnej chwili Fleete dostał gwałtownych drgawek i zaczął się pocić. Powiedział, że wonie napływające z bazaru są nie do zniesienia, i dziwił się, czemu dozwolone jest stawianie rzeźni tak blisko angielskich rezydencji. — Czy nie wyczuwacie zapachu krwi? — spytał.
W końcu położyliśmy go do łóżka dopiero o świcie i Strickland zaproponował mi whisky z wodą sodową. Popijając, rozmawialiśmy o zamieszaniu w świątyni i przyznał, że całkowicie go to zaskoczyło. Nie znosi sytuacji, gdy zachowanie tubylców jest dla niego niepojęte, bo jego życiowy cel to pokonanie ich własną bronią. Jeszcze mu się to nie udało, lecz przez piętnaście czy dwadzieścia lat zapewne poczynił drobne postępy.
— Powinni byli nas rozszarpać — zauważył — zamiast jęczeć i miauczeć. Zastanawiam się, o co im chodziło. Zupełnie mi się to nie podoba.
Powiedziałem mu, że zarząd świątyni najprawdopodobniej wytoczy przeciw nam sprawę o obrazę uczuć religijnych. W indyjskim kodeksie karnym był paragraf, który dokładnie określał przewinienie Fleete’a. Strickland odparł, iż żywi nadzieję, że tak właśnie zrobią. Zanim wyszedłem, zajrzałem do pokoju Fleete’a i ujrzałem go leżącego na prawym boku i drapiącego lewą stronę torsu. Poszedłem do łóżka o siódmej rano zziębnięty, przygnębiony i niezbyt szczęśliwy.
O pierwszej podjechałem konno do domu Stricklanda, by zapytać, jak tam głowa Fleete’a. Domyślałem się, że musi go boleć. Fleete jadł śniadanie i wydawał się niezdrów. Był w złym humorze i beształ kucharza za to, że nie podał mu krwistego kotleta. Człowiek, który jest zdolny zjeść takie mięso po zakrapianej nocy, to osobliwe zjawisko. Fleete parsknął śmiechem, gdy mu to powiedziałem.
— Macie dziwne moskity w tej okolicy — zauważył. — Pokłuły mnie na wylot, ale tylko w jednym miejscu.
— Rzućmy okiem na te ukłucia — rzekł na to Strickland. — Może od rana zdążyły się zagoić.
Gdy przyrządzano nowe kotlety, Fleete rozpiął koszulę i pokazał nam ślady tuż nad lewą piersią, identyczne czarne rozetki — pięć czy sześć nieregularnych plamek tworzących krąg — do złudzenia przypominające wzór na skórze lamparta. Strickland spojrzał na nie i powiedział:
— Rano były zaledwie różowe. Teraz zrobiły się czarne.
Fleete podbiegł do lustra.
— Na Jowisza! — wykrzyknął. — Wygląda paskudnie. Co to jest?
Nie potrafiliśmy odpowiedzieć. Przyniesiono kotlety, czerwone i krwiste, i Fleete pochłonął trzy z nich w nadzwyczaj odrażający sposób. Gryzł je prawymi trzonowcami i gwałtownie odwracał głowę na prawe ramię, chwytając mięso. Kiedy skończył, uświadomił sobie, że zachowywał się dziwnie, gdyż odezwał się przepraszającym tonem: — Chyba nigdy w życiu nie byłem taki głodny. Łykałem wszystko jak jakiś struś.
Po śniadaniu Strickland zwrócił się do mnie:
— Nie odchodź. Zostań tutaj i nawet przenocuj.
Zważywszy, że mieszkałem w odległości niecałych trzech mil od domu Stricklanda, jego prośba brzmiała niedorzecznie. Strickland jednak nalegał i właśnie miał coś dodać, gdy Fleete przerwał mu, oznajmiając z zawstydzeniem, że znowu odczuwa głód. Strickland posłał kogoś do mego domu po moją pościel i konia, i ruszyliśmy we trzech do stajni, by zabić czas, nim nadejdzie pora przejażdżki. Kogoś, kto ma słabość do koni, nigdy nie znudzi sprawdzanie ich stanu, a gdy dwóch mężczyzn spędza czas w ten sposób, dzielą się zarówno wiedzą, jak i łgarstwami.
W stajniach znajdowało się pięć koni i nigdy nie zapomnę sceny, jaka się rozegrała, gdy próbowaliśmy je obejrzeć. Wydawało się, że wpadły w obłęd. Stawały dęba, rżały przeraźliwie i niemal powyrywały sztachety, do których były uwiązane; pociły się, dygotały i pokrywały pianą, oszalałe ze strachu. Konie Stricklanda, podobnie jak jego psy, dobrze go znały, co czyniło tę sprawę jeszcze dziwniejszą. Opuściliśmy stajnie w obawie, że rozszalałe zwierzęta stratują nas w panice. Potem jednak Strickland zawrócił i przywołał mnie. Konie wciąż były wystraszone, ale pozwoliły się „ugłaskać” i obłaskawić, i kładły łby na naszych torsach.
— Nie _nas_ się boją — orzekł Strickland. — Wiesz, oddałbym trzymiesięczny zarobek, gdyby tylko mój Outrage potrafił przemówić.
Lecz Outrage był niemym stworzeniem, mógł tylko przytulić się do swego pana i wydymać nozdrza, jak zwykły to czynić konie, kiedy pragną coś wytłumaczyć, a nie potrafią. Fleete nadszedł, gdy przebywaliśmy między przegrodami, i zaledwie konie go dostrzegły, ponownie uległy napadowi paniki. Musieliśmy stamtąd uciec, żeby nas nie stratowały.
Strickland zauważył: — Chyba nie przepadają za tobą, Fleete.
— Bzdura — odparł Fleete — moja klacz chodzi za mną jak pies.
I podszedł do niej; stała w boksie, gdy jednak odciągnął zasuwę, runęła naprzód, przewracając Fleete’a, i pognała do ogrodu. Wybuchnąłem śmiechem, lecz Strickland nie był tym rozbawiony. Obiema dłońmi chwycił się za wąsy i szarpał tak mocno, że niemal je wyrwał. A Fleete, zamiast udać się w pościg za swoim koniem, ziewnął i powiedział, że jest śpiący. Poszedł do domu, aby się położyć, co było niemądrym sposobem świętowania Nowego Roku.
Strickland został ze mną w stajni i zapytał, czy zauważyłem coś osobliwego w zachowaniu Fleete’a. Odparłem, że jadł swój posiłek jak zwierzę, lecz mogło to być skutkiem samotnego życia na wzgórzach, z dala od towarzystwa tak wyrafinowanego i wzniosłego jak, nie przymierzając, nasze. Mój żart nie rozśmieszył Stricklanda. Nie sądzę, by w ogóle mnie słuchał, gdyż jego następne zdanie odnosiło się do śladów na piersi Fleete’a, na co odpowiedziałem, że mogły je spowodować ukąszenia chrząszczy oparzyków lub jest to jakieś przyrodzone znamię, które właśnie teraz uwidoczniło się po raz pierwszy. Stwierdziliśmy obaj, że przykro na nie patrzeć, a Strickland wytknął mi przy okazji, jaki to ze mnie głupiec.
— Nie mogę ci teraz powiedzieć, co o tym myślę — oznajmił — bo uznasz mnie za szaleńca, ale musisz tu pozostać jeszcze na kilka dni, jeśli to możliwe. Chcę, żebyś obserwował Fleete’a, nie mów mi jednak, co o nim myślisz, dopóki sam nie wyrobię sobie opinii.
— Ale kolację zjem dzisiaj gdzie indziej — zaznaczyłem.
— Ja również — odparł Strickland — podobnie jak Fleete. O ile nie zmieni zdania.
Spacerowaliśmy po ogrodzie, paląc w milczeniu — jak to przyjaciele, którym gadanie psuje dobry tytoń — dopóki nie zgasły nam fajki. A później poszliśmy obudzić Fleete’a. Nie spał już i kręcił się nerwowo po pokoju.
— Słuchajcie, zjadłbym jeszcze parę kotletów — zauważył. — Da się je zorganizować?
Parsknęliśmy śmiechem i odparliśmy: — Idź się przebrać. Zaraz przyprowadzą nam konie.
— No dobrze — zgodził się Fleete. — Pójdę, jak dostanę kotlety. Krwiste, zaznaczam.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.