Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Widma w mieście Breslau - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 sierpnia 2013
Ebook
28,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
28,99

Widma w mieście Breslau - ebook

Wrzesień 1919. Wrocław. Czterech nagich mężczyzn w marynarskich czapkach. Powykręcane ciała. Wykłute oczy. I list: Mock, przyznaj się do błędu.

Sprawa czterech marynarzy odebrała sen Eberhardowi Mockowi i całemu miastu. Psychopatyczny morderca czai się w ciemnościach Wrocławia. W zaułkach słychać krzyki konających i jęki rozkoszy. Ślad białego proszku ciągnie się przez wszystkie dzielnice. Zmarli wracają do życia…

Ścigany przez duchy Mock jest bliski obłędu. Prowadzi śledztwo, w które nagle wkracza piękna rudowłosa fordanserka. Miłość w objęciach śmierci nabiera zupełnie innego smaku.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-2783-5
Rozmiar pliku: 942 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WROCŁAW, ŚRODA 2 PAŹDZIERNIKA 1919 ROKU, KWADRANS NA DZIEWIĄTĄ RANO

------------------------------------------------------------------------

KOMISARZ KRYMINALNY HEINRICH MÜHLHAUS wchodził powoli po schodach na drugie piętro budynku Prezydium Policji przy Schuhbrücke 49¹. Kiedy stawiał stopę na kolejnym schodku, napierał na niego całym ciężarem swego ciała, by sprawdzić, czy osiemnastowieczny piaskowiec schodów nie pęknie pod obcasem jego błyszczącego trzewika. Chętnie rozkruszyłby stary kamień, naśmiecił pyłem dokoła, a potem zszedł na dół i zwrócił woźnemu uwagę na nieporządek. Opóźniłby w ten sposób wejście do swojego gabinetu: nie ujrzałby zbolałej miny sekretarza von Gallasena, nie zobaczyłby zapełnionego ważnymi terminami kalendarza ściennego z widokiem niedawno wzniesionego gmachu Technische Hochschule ani oprawionego zdjęcia swojego syna Jakoba Mühlhausa z uroczystości konfirmacyjnej, ale nade wszystko nie doświadczyłby kłopotliwej i niemiłej mu obecności medyka sekcyjnego doktora Siegfrieda Lasariusa, którego zaanonsował mu przed chwilą policyjny goniec. To właśnie ta wiadomość zepsuła komisarzowi humor. Nie lubił Lasariusa, który uważał zmarłych za najlepszych partnerów do rozmowy. Ci też go cenili, choć nie śmiali się z jego dowcipów, leżąc w betonowych rynnach Instytutu Lekarsko-Sądowego i pławiąc się w lodowatym strumieniu wody z podrygującego gumowego szlaucha. Każda wizyta Lasariusa zwiastowała w najlepszym razie trudne pytania, w najgorszym – poważne kłopoty. Tylko ciekawy problem poznawczy lub jakieś niebezpieczeństwo sprawiało, że Charon opuszczał swe dzierżawy. Komisarz chciał wierzyć w tę pierwszą przyczynę. Rozejrzał się dokoła. Nic nie dawało mu pretekstu do opóźnienia spotkania z małomównym medykiem. Jeszcze raz przycisnął stopień nogą. Lekko zatrzeszczała polakierowana skóra butów, odbijająca metalowe liście wijące się wokół prętów poręczy i piramidalne wzniesienie schodów. Z dziedzińca doszedł jakiś stukot i głośne przekleństwa. Mühlhaus spojrzał ponad zaniedbaną paprotką, której fatalny stan zauważała każda kobieta wchodząca do tego męskiego świata. On sam, choć nie był kobietą, zarejestrował skręcone gałązki proszące o wodę. Z rozgniewaną miną odwrócił się i zbiegł po schodach w stronę dyżurki. Nie doszedł jednak do niej.

– Panie komisarzu! – usłyszał z góry tubalny głos Lasariusa. Przystanął i ujrzał ciemny wachlarz kapelusza i wilgotne ornamenty rzadkich loków na czaszce. Lasarius schodził majestatycznie. – Nie mogłem się pana doczekać.

– Jest dopiero za pięć dziewiąta. – Mühlhaus wyjął srebrną kopertę z kieszeni kamizelki. – Nie może pan poczekać, doktorze, kilku sekund? Tak pilna jest pańska sprawa, że będziemy ją omawiać na schodach?

– Niczego nie będziemy omawiać – Lasarius otworzył skórzaną aktówkę i podał Mühlhausowi dwie kartki z nagłówkami „Raport z sekcji zwłok”, po czym zapatrzył się na dziedziniec, gdzie woźny i furman dzwonili kankami z naftą. – Nie będziemy w ogóle nic mówić. Ani słowa. Nikomu.

– A zwłaszcza Mockowi – uzupełnił Mühlhaus po szybkim przeczytaniu raportu. Obserwował wąsatego furmana, który podawał woźnemu kanki i był tak nadęty, że mało brakowało, a po dziedzińcu zaczęłyby strzelać guziki z jego kamizelki. – Doktorze Lasarius, czy pańscy zimni pacjenci nie mają nazwisk? Dlaczego ci dwoje są anonimowi? Ja wiem, że pan nie zna tych nazwisk. W takim razie trzeba je nadać. Nawet bydlęta przebywające z ludźmi mają swoje imiona.

– U mnie, panie komisarzu Mühlhaus – mruknął medyk – nie ma różnicy pomiędzy bydlętami a ludźmi, chyba że chodzi o rozmiary serca lub wątroby. A w pana profesji jak jest?

– Nazwiemy ich... – policjant pominął milczeniem pytanie i spojrzał na furgon z naftą, na którym widniał napis: „Artykuły oświetleniowe Salomon Beyer” – ...nazwiemy ich Alfred Salomon i Catarina Beyer.

– Ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego – powiedział Lasarius, oparł aktówkę o poręcz, wpisał nazwiska w odpowiednie rubryki i uczynił nad kartkami znak krzyża.

– Nikomu... zwłaszcza Mockowi – powtórzył zamyślony Mühlhaus i podał medykowi rękę. – W moim zawodzie też nie ma różnicy pomiędzy ludźmi i zwierzętami. Ale bez nazwisk trudno prowadzi się kartotekę.WROCŁAW, ŚRODA 2 PAŹDZIERNIKA 1919 ROKU, GODZINA DZIEWIĄTA RANO

------------------------------------------------------------------------

ASYSTENT KRYMINALNY EBERHARD MOCK wyszedł chwiejnym krokiem z trafiki Afferta znajdującej się w ciemnej bramie na północnej pierzei Rynku. Październikowe słońce poraziło zamglone tęczówki jego oczu, na które nasuwały się co chwila opuchnięte powieki. Słaniając się na nogach, oparł się o bramę wejściową do Ring-Theater i nałożył na nos okulary o jaskrawożółtych szkłach. Wszystko dokoła oblewała jasna poświata potęgowana dziełem jenajskich optyków, jakim były silnie rozjaśniające binokle. Pomiędzy szkła a pocięte czerwonymi żyłkami białka oczu dostał się gryzący dym papierosowy. Mock prawie stracił oddech. Wypuścił dym i odruchowo przysłonił palcami oczy. Syknął z bólu – powieki były kłębowiskiem neuronowych zakończeń, a pod wilgotną skórą przesuwały się twarde grudki. Trzymając się jedną ręką ściany, ruszył prawie po omacku. Skręcił w Schmiedebrücke. Pod dłonią przesuwały mu się oszklone witryny sklepu Proskauera z męską konfekcją, w oczy kłuły go blaski wysyłane przez złote zegarki rozłożone za szybą sklepu Kühnela, ocierał się o chropowate ściany budynku zajmowanego przez Deutsche Seefischhandels-Aktiengesellschaft, aż w końcu przeszedł przez Nadlerstrasse i natrafił na oszklone drzwi kawiarni Heymanna.

Wtoczył się do środka lokalu, który o tej porze był jeszcze pusty i cichy. Po głównej sali kręcił się chłopak w białym sztywnym fartuchu i ustawiał piramidy ze stołów i krzeseł, przeplatając tę czynność zręcznymi pociągnięciami wilgotnej szmaty, która zbierała kurz i papierosowy popiół pokrywające blaty stołów i płachty serwet. Widząc Mocka, który potknął się i poleciał wprost na kruchą piramidę sprzętów, chłopak odruchowo zamachnął się szmatą i przeciągnął nią po twarzy porannego gościa. Jaskrawożółte binokle zatańczyły na łańcuszku, Mock utracił punkt ciężkości, a stoły i krzesła – swe oparcie. Chłopak patrzył przerażony, jak dobrze zbudowany brunet ląduje na sterczących nogach i wygiętych oparciach krzeseł, łamiąc je z przeraźliwym trzaskiem, a na jego głowę zsuwają się wykrochmalone serwety. W porannym październikowym słońcu zamigotały drobiny kurzu. Otwarta solniczka wpadła pomiędzy gęste włosy Mocka i z lekkim szmerem sypnęła po policzkach strużką soli. Asystent kryminalny w obronnym odruchu zamknął oczy i wtedy poczuł narastające pieczenie. Cieszyło go to, ponieważ wiedział, że ból nie pozwoli mu usnąć, że podziała lepiej niż sześć filiżanek mocnej kawy, które od godziny piątej nad ranem zdążył już wypić. W żyłach Mocka – wbrew przypuszczeniom pomocnika restauracyjnego – nie płynął ani miligram alkoholu. Mock nie spał od czterech dni. Mock robił wszystko, aby nie spać.WROCŁAW, ŚRODA 2 PAŹDZIERNIKA 1919 ROKU, GODZINA DZIEWIĄTA PIĘTNAŚCIE RANO

------------------------------------------------------------------------

MIMO IŻ KAWIARNIA HEYMANNA nie była jeszcze czynna, siedzieli tam dwaj mężczyźni i podnosili do ust dymiące filiżanki z czarną kawą. Jeden z nich wypalał papierosa za papierosem, drugi, ściskając zębami kościany ustnik fajki, w gęstwinie swej brody wypuszczał kącikami ust małe strużki dymu. Pomocnik restauracyjny robił wszystko, aby czarnowłosy mężczyzna, jak się okazało – policjant, puścił w niepamięć niedawne zajście. Posprzątał rumowisko połamanych mebli, podał kawę, mleko, sprowadził na koszt firmy znane friedrichhofskie sucharki z niedalekiej cukierni „S. Brunies”, wkręcał dla bruneta papierosy w małą cygarniczkę w kształcie fajki i przysłuchiwał się uważnie rozmowie, aby móc w lot zgadywać pragnienia człowieka, którego tak srogo sponiewierał. W pewnym momencie ofiara jego porządków wyjęła z wewnętrznej kieszeni marynarki kilka złożonych kartek papieru i wręczyła je brodaczowi. Ten czytał, wypuszczając z fajki krótkie grzybki dymu. Jego towarzysz podstawił sobie pod nos małą ampułkę. Nad stołem rozeszła się ostra woń moczu. Chłopak uciekł ze wstrętem za bar. Brodaty mężczyzna czytał uważnie, a rysy jego twarzy i fałdy skóry układały się w znak zapytania.

– Mock, dlaczego pan napisał to absurdalne oświadczenie dla prasy? I dlaczego mi je pan pokazuje?

– Panie komisarzu. Jestem – Mock długo zastanawiał się nad kolejnym słowem, jakby mówił w słabo znanym sobie języku – lojalnym podwładnym. Wiem, że jeśli... jeśli jakaś gazeta to wydrukuje, to będę skreślony. Tak. Skreślony. Zwolniony z policji. Bez pracy. Dlatego mówię panu o tym.

– I co? – W smudze słonecznego światła przecinającego kłęby dymu wyraźnie było widać drobinki śliny osiadające na brodzie Mühlhausa. – Chce pan, żebym pana uratował przed zwolnieniem z pracy?

– Sam nie wiem, czego chcę – szepnął Mock, bojąc się, że za chwilę zamknie oczy i przeniesie się do krainy dzieciństwa: w pokryte suchymi liśćmi, nagrzane jesiennym słońcem Góry Stołowe, dokąd jeździł na wycieczki ze swoim ojcem. – Jestem jak żołnierz. O swojej dymisji informuję dowódcę.

– Jest pan jednym z ludzi – zabulgotało w cybuchu Mühlhausa – z którymi chcę zbudować nową komisję morderstw. Bez idiotów, którzy zadeptują ślady na miejscu zbrodni, a jedynym ich atutem jest wzorowa służba wojskowa. Bez byłych szpicli, którzy mogą działać na dwa fronty. Nie chcę pana stracić przez pańskie niedorzeczne oświadczenie, które wystawi na pośmiewisko całe Prezydium Policji. Powstrzymuje się pan od snu już kilka dni. Jeśli pan zwariował, na co wskazuje i to oświadczenie, i pana zachowanie, to i tak nie będę miał z pana żadnego pożytku. Dlatego musi mi pan wszystko opowiedzieć. Jeśli będzie pan milczał, uznaję pana za wariata i wychodzę, jeśli będzie pan opowiadał jakieś brednie – również wychodzę.

– Panie komisarzu – Mock postawił na stoliku ampułkę z solami trzeźwiącymi – gdy będę zasypiał, proszę podstawić mi ją pod nos. Cieszę się, że nie działa na pana smród amoniaku. Hej, ty – zwrócił się do chłopaka. – O której otwieracie tę budę? Wystarczy nam czasu, panie komisarzu – kontynuował, usłyszawszy odpowiedź. – A ciebie już tu nie widzę. Przyjdziesz przed samym otwarciem.

Chłopak z radością uwolnił swoje nozdrza od przykrych zapachów i wybiegł z lokalu. Mock oparł łokcie na stole, założył rozjaśniające okulary i wystawił twarz na światło słoneczne padające przez koronkowe zasłonki w witrynie. Potarł oczy i syknął z bólu, uderzył się po nich otwartą dłonią. Pod powiekami wybuchły fajerwerki, w kącikach oczu zakłuło, papieros dopalał się w popielniczce.

– Teraz jest dobrze – Mock oddychał przez chwilę. – Teraz nie zasnę. Teraz mogę panu opowiedzieć. Jak pan się domyśla, to wszystko jest związane z naszą sprawą, ze „sprawą czterech marynarzy”...WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 1 WRZEŚNIA 1919 ROKU, GODZINA WPÓŁ DO ÓSMEJ RANO

------------------------------------------------------------------------

MOCK OTWORZYŁ CIĘŻKIE DWUSKRZYDŁOWE DRZWI i znalazł się w niemal zupełnie ciemnym przedpokoju wykładanym kamiennymi płytkami. Ruszył powoli, nie starając się nawet stłumić dzwonienia ostróg u swych butów. Nagle natrafił na aksamitną kotarę. Odsunął ją i wszedł do kolejnego przedpokoju. Była to poczekalnia, z której wychodziły drzwi do kilku pokoi. Jeden z nich był otwarty, lecz u nasady futryny wisiała kotara podobna do tej, która przed chwilą powstrzymała Mocka. Na jednej ze ścian poczekalni nie było drzwi, lecz okno. Wychodziło ono, jak Mock się domyślił, na studnię wentylacyjną. Na parapecie, na zewnątrz, stała lampa naftowa, której słabe światło ledwie się przebijało przez zakurzoną szybę. W tej wątłej poświacie Mock dostrzegł kilka osób siedzących w poczekalni. Nie zdążył się jednak im przypatrzyć, ponieważ jego uwagę przykuła kotara wisząca w drzwiach pokoju. Poruszyła się gwałtownie i spoza niej dobiegło westchnienie. Mock ruszył w jej kierunku, lecz na drodze stanął mu wysoki mężczyzna w cylindrze. Kiedy Mock usiłował go odsunąć, mężczyzna zdjął nakrycie głowy. W bladej poświacie widać było wyraźnie węzły blizn, na których załamywało się światło. Krzyżowały się one i przeplatały – zamiast oczu miał plątaninę blizn.

Mock spojrzał na ich grube linie, na ciemne zacieki, które widniały na ścianie nad jego łóżkiem. Przetarł oczy i odwrócił się od ściany. Zasłona oddzielająca jego sypialną niszę obramowana była słonecznym blaskiem.

Zza zasłony dochodziła krzątanina ojca. Stukały kubki, szczękały fajerki, trzaskał ogień, chrupał chleb pod naciskiem noża. Mock sięgnął po metalowy dzbanek stojący obok łóżka i usiadł, aby nie rozlać wody podczas picia. Przechylił dzbanek i woda wlała się w wyschniętą jamę ustną wypełnioną szorstkim językiem. Płynęła szerokim strumieniem, aż zwilgotniała koszula nocna zawiązana pod szyją sztywnymi od krochmalu trokami. Zardzewiałe żabki zaskrzypiały na metalowej szynie, zasłona rozdzieliła się i wpuściła w duszne wnętrze niszy jasny słup światła.

– Wyglądasz jak siedem plag egipskich. – Niewysoki, krępy mężczyzna trzymał w sękatych palcach poobijany kubek.

Rysy twarzy, w które wżarły się opary gotujących się klejów do obuwia, brązowe wątrobiane przebarwienia skóry i surowe siwe oczy czyniły z Willibalda Mocka postrach okolicznej dzieciarni. Eberhard Mock nie bał się swojego ojca, już dawno przestał być dzieckiem. Miał lat trzydzieści sześć, kawałek metalu w udzie, reumatyzm, złe wspomnienia, słabość do alkoholu i rudowłosych kobiet. Teraz zaś nade wszystko miał kaca. Odstawił pod łóżko dzbanek z wodą, minął ojca i wszedł do zalanego słońcem pokoju, który był jednocześnie kuchnią i sypialnią Willibalda. Kiedyś nieżyjący od kilku miesięcy stryj Eduard rozbierał tutaj wołowe tusze, rozbijał miękkie placki schabu oraz ugniatał oblepiające palce bryły wątróbki. To w tym miejscu napychał nadzieniem flaki pachnące dymem karkonoskich ognisk, a potem wieszał pierścienie kiełbas nad kuchnią, nad którą teraz jego brat, Willibald, podgrzewał mleko dla skacowanego syna.

– Nie pij tyle. – Ojciec wyszedł z niszy. Jego siwy wąs jeżył się nad wąskimi wargami. – Ja nigdy nie zaniedbywałem pracy. Zawsze o tej samej porze zasiadałem nad butami. Stukanie w warsztacie było jak kukułka zegara.

– Nigdy ojcu nie dorównam – powiedział Mock odrobinę za głośno, podszedł do miednicy stojącej pod oknem i ochlapał twarz wodą. Potem otworzył okno, na gwoździu zawiesił pas do ostrzenia brzytwy. – Poza tym dzisiaj zaczynam służbę później.

– Co to za służba. – Willibald mocował się z buteleczkami lekarstw. – Spisujesz dziwki i alfonsów. Powinieneś chodzić po dzielnicy i pomagać ludziom.

– Daj spokój, stary dziadu – powiedział Mock, naostrzył brzytwę i pocierał mydłem o gęste włosie pędzla. – Ty za to wdychałeś smród cudzych gir.

– Co powiedziałeś? – Ojciec wbijał jajka na żeliwną patelnię. – Co powiedziałeś? Specjalnie tak cicho mówisz, bo jestem głuchy.

– Nic, to do siebie. – Mock ściągał brzytwą pianę z policzków.

Ojciec usiadł przy stole i ciężko oddychał. Postawił patelnię z żółtą masą na desce do krojenia chleba, z której starannie zebrał okruszki. Potem ułożył kromki posmarowane smalcem jedna na drugiej. Powstał prostokątny stosik. Ojciec wyrównał jeszcze jego boki, tak aby żadna kromka nie wystawała poza krawędź. Eberhard wytarł pianę z twarzy, posmarował policzki i podbródek laską ałunu, założył podkoszulek i usiadł przy stole.

– Jak można tak chlać? – Ojciec ucinał nożyczkami łodygi cebuli rosnącej w doniczce i posypywał jajecznicę. Potem rozdzielił już złożone pajdy i sypnął między nie odrobinę szczypiorku. Następnie złożył je i owinął w zatłuszczony pergamin. – Ja nigdy się tak nie schlałem. A ty prawie codziennie. Pamiętaj, przynieś ten papier z powrotem. Jutro znów zapakuję ci w niego jedzenie.

Mock zjadł ze smakiem półpłynną masę jajeczną ozdobioną szczeciną szczypiorku, potem wstał, wsunął patelnię do wypełnionej wodą balii stojącej koło miednicy, włożył koszulę, przypiął do niej kwadratowy kołnierzyk i zawiązał krawat. Na głowę nasadził melonik, poszedł w róg pokoju i otworzył klapę w podłodze. Zszedł po stopniach do dawnego sklepu rzeźniczego. Zatrzymał się i spojrzał na rząd haków, na których wisiały niegdyś wieprzowe półtusze, na wypucowaną ladę, na lśniącą witrynę i na kamienne płytki pochylone nieco ku odpływowi przykrytemu żelazną kratką. To w tę kratkę stryj Eduard wlewał ciepłą zwierzęcą krew.

Na górze dał się słyszeć świst oddechu ojca i jego gwałtowny kaszel. Mock poczuł zapach kawy wlewanej do termosu. Para z kawy zaparła na chwilę oddech ojcu – pomyślał – a właściwie to, co z niego zostało po wyziewach kleju ze zwierzęcych kości. Wyszedł na zewnątrz, dzwoniąc mosiężnym dzwonkiem umocowanym na futrynie.

Willibald Mock obserwował syna przez okno. Ten wyszedł tylnym wyjściem na podwórko. Ukłonił się dozorczyni, pani Bauert, uchwycił przyjazny uśmiech stojącej przy pompie służącej pastora Gerdsa, który zajmował czteropokojowe frontowe mieszkanie, prychnął na bezpańskiego kota, przyśpieszył kroku, przeskoczył kałużę i rozpinając spodnie oraz klnąc na nadmiar guzików, sforsował zardzewiałą kłódkę i wszedł do niewielkiego pomieszczenia w kącie podwórka.

Ojciec zamknął okno i wrócił do swych czynności. Umył patelnię, talerz oraz rondel po mleku i wytarł ceratę przypiętą pineskami do stołu. Potem zażył lekarstwa i siedział przez chwilę w milczeniu na starym bujanym fotelu. Wszedł do niszy Eberharda i przyjrzał się skołtunionej pościeli. Schylił się, aby ją złożyć, i wtedy jego stopa natrafiła na dzbanek z resztką wody. Dzbanek się przewrócił, a woda wlała się do jednego z jego skórzanych kapci.

– Do stu piorunów! – wrzasnął i wierzgnął nogą, a kapeć poleciał wprost w twarz zamykającego klapę w podłodze Eberharda. Ojciec padł na łóżko syna i gwałtownie odpinał troczki przytrzymujące skarpetkę. Zdjął ją i powąchał.

– Niech się ojciec nie denerwuje – uśmiechnął się Eberhard. – Nie używam już nocnika i nie chowam go pod łóżkiem. To była tylko woda.

– No dobrze, dobrze... – mruczał ojciec, wkładając z trudem skarpetkę. Wciąż siedział na łóżku syna. – Po co ci woda pod łóżkiem? Ja wiem po co. Jak się schlejesz, to masz ją na kaca. Ciągle chlejesz i chlejesz... Ożeniłbyś się, tobyś przestał chlać...

– Czy ojciec wie – syn podał ojcu kapeć, usiadł przy stole i wysypał kilka szczypt jasnego tytoniu na ceratę – że wódka mi pomaga?

– W czym? – spytał zdumiony przyjaznym tonem głosu Eberharda. Zwykle wyrzuty dotyczące alkoholu i starokawalerstwa wprawiały syna w złość.

– W przespaniu nocy. – Eberhard zapalił papierosa i układał na stole przedmioty, które zaraz miały się znaleźć w jego aktówce: termos, kanapki ze smalcem, woreczek z tytoniem i ceratową teczkę z raportami. – Przecież tyle razy mówiłem ojcu, że kiedy idę spać trzeźwy, mam koszmarne sny, a potem się budzę i już nie mogę zasnąć! Wolę mieć kaca niż koszmary.

– Wiesz, co jest najlepsze na sen? – Ojciec odruchowo zaczął ścielić łóżko syna. – Rumianek i ciepłe mleko. – Wygładził prześcieradło i nagle spojrzał uważnie na swojego rozmówcę. – Zawsze po trzeźwemu masz koszmary?

– Nie zawsze – uśmiechnął się Eberhard, zapinając teczkę na stalowe zatrzaski. – Czasami śni mi się pielęgniarka z Królewca. Ruda i bardzo ładna.

– Byłeś w Królewcu? Nigdy mi o tym nie mówiłeś. – Ojciec przytrzymał marynarkę, a syn wsunął w jej rękawy swe masywne ramiona.

– Byłem podczas wojny. – Eberhard powachlował się melonikiem i sięgnął po zegarek. – Nie ma o czym mówić. Do widzenia ojcu.

Ruszył w stronę klapy w podłodze. Za sobą słyszał mruczenie starego: – Nie chlałby tyle. Tylko rumianek i ciepłe mleko. Rumianek i ciepłe mleko.

W królewieckim szpitalu Miłosierdzia Bożego połamany jednoroczny podchorąży Mock dostawał rumianek przed snem. Piękna rudowłosa pielęgniarka patrzyła z podziwem na stojące obok jego łóżka wypastowane buty z ostrogami. Tytułowała go „panem oficerem”, nie zdając sobie sprawy, że każdy zwiadowca z pułku artyleryjskiego nosił ostrogi, ponieważ jeździł konno. Nazywając go w ten sposób, wlewała w jego usta łyżeczki naparu. Dwukrotnie ranny podchorąży Mock nie miał sił zaprzeczyć, że jest oficerem, wstydził się wyznać, że nie zdał egzaminu i nie odbył stosownych ćwiczeń, a na wojnie znalazł się ze zwykłego poboru. Wstydził się też zapytać, jak ma na imię jego anielica. Nie miał siły przekręcić głowy, by odprowadzić ją wzrokiem. Chcąc poszerzyć swój kąt widzenia, zakreślał oczami gorejące koła. Obejmowały one – niestety – jedynie neogotyckie sklepienie królewieckiego szpitala. Nie docierały ani do leżących obok żołnierzy, ani do Corneliusa Rühtgarda, szpakowatego, szczupłego sanitariusza, któremu podchorąży Mock zawdzięczał życie. W zasięgu wzroku rannego Mocka rudowłosa pielęgniarka nie znalazła się nigdy więcej. Znacznie później, kiedy już się zrosły jego połamane kończyny, kiedy mógł się poruszać o kulach, w końcu kiedy się dowiedział, że jego rany wskazywały wyraźnie, że musiał upaść z dużej wysokości i że sanitariusz Rühtgard, który onegdaj był lekarzem w Kamerunie, idąc do pracy, znalazł go porzuconego na Wale Litewskim, szybko przetransportował do szpitala i opatrzył klatkę piersiową oraz płuca zranione odłamkami żeber – kiedy podchorąży Mock już o tym wszystkim się dowiedział, ruszył na poszukiwanie rudowłosej pielęgniarki. Kuśtykając, stukał kulami po płytkach piaskowca i wszędzie spotykał się z brakiem zrozumienia. Pielęgniarki niecierpliwiły się, kiedy połamany rekonwalescent sporządzał kolejny rysopis ich rzekomej rudowłosej koleżanki, zaglądał im po raz setny w oczy i starał się uchwycić zapach ich ciał. Woźni i salowi kręcili głowami, niektórzy pukali się w czoło, kiedy mówił o parujących filiżankach rumianku, aż w końcu były doktor Rühtgard zdegradowany do stopnia sanitariusza uświadomił pacjentowi, że rudowłosa pielęgniarka może być wytworem jego fantazji. Zwłaszcza że halucynacje nie są obce ludziom będącym w takim właśnie stanie, w jakim do szpitala Miłosierdzia Bożego w Królewcu trafił podchorąży Mock. Był bowiem zupełnie nieprzytomny. Nie od upadku z dużej wysokości. Od alkoholu.

Eberhard Mock schodził do byłego sklepu rzeźniczego swojego stryja Eduarda.

– Rumianek i ciepło mleko. Chleje, no to ma za swoje – dochodził z góry głos ojca, który znał remedium na wszelkie synowskie dolegliwości.

Eberhard usłyszał mocne stukanie o parapet okna w izbie na górze. To pewnie ten kretyn Dosche ze swoim parszywym psem – pomyślał. – Ten kundel znowu nasra na wypucowane schody, a Dosche i mój ojciec będą grali cały dzień w szachy.

Jajecznica ze szczypiorkiem dławiła go jak włos przylepiony do gardła. „Rumianek i ciepłe mleko. Chleje i chleje”. Mock odwrócił się na schodach i ruszył w górę. Jego głowa wychyliła się nad poziom podłogi. Parapet zabrzęczał gwałtownie. Ojciec stał przy oknie i skakał na jednej nodze, na drugiej wisiała pocerowana skarpetka.

– Czy ojciec nie rozumie – wrzasnął Eberhard – że rumianek i mleko gówno mi pomogą?! Ja nie mam kłopotów z zasypianiem, tylko ze snami!

Willibald patrzył na syna, niczego nie rozumiejąc. Tułów znalazł się nad powierzchnią podłogi. Zaciśnięte pięści. Kac szumiący w głowie jak morze. Rumianek i ciepłe mleko. Ojciec zbladł. Nie wypowiedział ani słowa.

– I niech ojciec powie temu zasranemu szachiście Doschemu, żeby nie przychodził tu ze swoim kundlem i nie walił tak mocno w parapet, bo pożałuje. – Nogi Eberharda znalazły się w izbie.

Nie patrząc na ojca, podszedł do miednicy, ukląkł przed nią, zdjął melonik i wylał na swoje falujące włosy kilka chochli wody. Przez szum w uszach zatkanych spływającymi strużkami słyszał głos ojca:

– To nie Dosche wali drągiem w parapet, to ktoś do ciebie.

Eberhard pochylił się przy starym i wsunął mu skarpetkę na stopę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: