- W empik go
Widmo przeszłości. The Mystery of Cloomber - ebook
Widmo przeszłości. The Mystery of Cloomber - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. „Widmo przeszłości”, czy też „Tajemnica Cloomber” - „The Mystery of Cloomber” to powieść brytyjskiego autora Sir Arthura Conan Doyle'a. Narratorem jest John Fothergill West, Szkot, który przeprowadził się z rodziną z Edynburga do Wigtownshire, aby opiekować się majątkiem przyrodniego brata swojego ojca, Williama Farintosha. W pobliżu ich rezydencji, Branksome, znajduje się Cloomber Hall, przez wiele lat nieużytkowany. W końcu jednak zamieszkuje w nim John Berthier Heatherstone, służący ongiś w armii indyjskiej. Generał Heatherstone jest znerwicowany do tego stopnia, że wpada w obłęd. W miarę rozwoju opowieści staje się jasne, że jego obawy są związane z niektórymi ludźmi w Indiach, których w jakiś sposób obraził. W jego obecności ludzie słyszą dziwny dźwięk, podobny do pobrzmiewania dzwonka, który jest bardzo niemiły. Co roku jego obłęd osiąga apogeum około piątego października, po czym jego lęki na chwilę ustępują. Po pewnym czasie w zatoce dochodzi do rozbicia się statku, a wśród ocalałych jest trzech buddyjskich mnichów, którzy weszli na statek z Kurrachee… To jednak nie jest koniec tej dziwnej historii...
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-155-7 |
Rozmiar pliku: | 239 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. Rodzina West z Edynburga.
Nazywam się John Fatterjeal West, jestem słuchaczem wydziału prawnego w St. Andrews i pragnąłbym w treściwej formie podać do publicznej wiadomości moje zeznania.
Nie gonię za sławą literacką, nie pragnę bynajmniej czarem mego słowa i artyzmem opowiadania rzucać jeszcze głębszego cienia na to niezwykłe wydarzenie, o którem mam opowiedzieć.
Chcę przedewszystkiem, aby ludzie, wiedzący coś nie coś o tej sprawie, przeczytawszy moje sprawozdanie, mogli świadomie i w dobrej wierze osądzić je, nie znajdując w mojem opowiadaniu najmniejszego nawet rozminięcia się z prawdą.
Osiągnąwszy ten cel, będę mógł spokojnie spocząć, zupełnie zadowolony z rezultatu mojej pierwszej i, prawdopodobnie, ostatniej próby na polu literackiem.
Pierwotnie chciałem jedno za drugiem, w należytym porządku, opisać wszystkie wydarzenia, opowiadając o tem, co się działo w mojej obecności i cytując wiarogodne zeznania świadków o tych wypadkach, przy których sam nie byłem obecny. Jednak, dzięki współdziałaniu moich przyjaciół, ułożyłem inny plan, wprawdzie, zyska on mniej uznania dla mnie, da jednak więcej zadowolenia czytelnikom.
Pragnę przytoczyć rozmaite rękopisy, znajdujące się w mem posiadaniu, a dotyczące tej sprawy; zaliczam do nich przedewszystkiem zeznania osób, dobrze znających generała Levis’a.
A zatem, przedstawię czytelnikom zeznania Izraela Stacksa w Cloomber-Hall, oraz Johna Esterlinga, lekarza. Przyłączę do tego urywki z dziennika nieboszczyka Johna Bertier Levis’a, dotyczące wypadków, jakie miały miejsce w dolinie Thul, w jesieni 1841 roku, mniej więcej przy końcu pierwszej wojny w Afganistanie, z opisem potyczki w wąwozie Therada i śmierci Hulab Szacha.
Biorę na siebie obowiązek wypełnienia wszystkich luk i niedomówień. Tym sposobem więc zrzekam się tytułu autora, stając się jedynie pospolitym kompilatorem. Praca moja przestaje być opowiadaniem historyczno-kronikarskiem i zamienia się w serję zeznań naocznych świadków.
Ojciec mój, John Hunter West, był znanym uczonym, zajmującym się literaturą wschodnią, jakoteż sanskrycką; dotychczas cenią go wszyscy, którzy interesują się tym przedmiotem. On pierwszy, po Wiliamie Johnsie, zwrócił uwagę na wielkie znaczenie literatury perskiej, a jego przekłady utworów Hawiza i Ferid-Eddina Atara zyskały mu gorące pochwały barona von Hammer z Wiednia i innych znanych krytyków Kontynentu.
W styczniowym zeszycie ˝Przeglądu nauk wschodnich˝ za rok 1861, nazywają go ˝znakomitym i nader uczonym Westem z Edynburga˝; doskonale pamiętam, jak ojciec wyciął tę wzmiankę z pisma i z łatwo zrozumiałą dumą schował wycinek pomiędzy najważniejsze dokumenta familijne.
Ojciec by ukończonym prawnikiem, zajęcia jednak naukowe pochłaniały go do tego stopnia, że praktyki całkowicie prawie zaniechał.
Gdy klijenci zjawiali się w mieszkaniu przy Georges-Street, okazywało się zazwyczaj, że ojciec zatopiony jest całkowicie w odczytywaniu jakiegoś dokumentu, lub też zapleśniałego manuskryptu, a myśli jego zajęte są więcej kodeksem, wydanym przez Manu na sześćset lat przed Narodzeniem Chrystusa, aniżeli zawiłymi problemami prawodawstwa szkockiego z dziewiętnastego wieku. Nic więc dziwnego, że w miarę tego, jak praca naukowa mojego ojca postępowała naprzód, klijenci jego rozpraszali się, tak, że w chwili, gdy dosięgnął zenitu swej sławy, pod względem materjalnym, znalazł się w smutnem ze wszech miar położeniu tureckiego świętego.
W żadnym z uniwersytetów jego ojczyzny nie było katedry literatury sanskryckiej, nigdzie też nie objawiano najmniejszej podaży na jedyny w swym rodzaju towar umysłowy, jaki ojciec mój mógł społeczeństwu zaofiarować; bylibyśmy też zmuszeni zapoznać się z dotkliwą nędzą, pocieszając się aforyzmami i przepisami życia Firdusiego, Omara, Khajama i innych pisarzy – wschodnich ulubieńców ojca, gdyby nie pomoc, okazana nam przez jego dalekiego kuzyna, Wiliama lorda Brinksome z hrabstwa Wichtowne.
Lord Wiliam Brinksome posiadał wprawdzie wielkie obszary ziemi, nieurodzajne wszakże i mało skutkiem tego przynoszące dochodu; a jednak, prowadząc nader skromny tryb życia, lord Wiliam robił nawet oszczędności.
Podczas naszego względnego dobrobytu, mało słyszeliśmy o nim; w tym samym jednak czasie, gdy nasze warunki materjalne zmieniły się na gorsze, nadszedł od lorda list, dający nam dowód jego sympatji, oraz możność poprawienia naszego smutnego położenia. Lord pisał, że od pewnego czasu zasłabł na płuca i doktór Esterling poradził mu ostatnie lata przebyć w łagodniejszym klimacie. Skutkiem tego postanowił udać się na południe Włoch i zapraszał nas na czas swej nieobecności do zamieszkania w Brinksome, pod warunkiem, aby ojciec mój objął zarząd jego dóbr i otrzymywał za to wynagrodzenie. Pensja, którą lord mu wyznaczył, zapewniała nam tymczasem życie bez troski.
W owym czasie matka nasza od lat już paru nie żyła, rodzina zaś nasza składała się tylko ze mnie, mego ojca i siostry mojej, Estery. Oczywiście, naradzaliśmy się niedługo i wkrótce zgodziliśmy się przyjąć wspaniałomyślną propozycję lorda. Tegoż wieczoru ojciec udał się do Wichtowne; Estera zaś i ja pojechaliśmy tam w kilka dni potem, wziąwszy ze sobą dwa worki uczonych książek i te z naszych rzeczy, które opłacało się przewieść na nową siedzibę.II. W Cloomber zjawia się dziwny mieszkaniec.
W porównaniu z rezydencjami innych magnatów angielskich, Brinksome mógł się wydawać dosyć ubogą siedzibą; dla nas jednak, którzy przez tak długi czas zamieszkiwaliśmy duszne i ciasne mieszkania, by on cudownym, wspaniałym pałacem.
Dom był szeroki, niski, kryty czerwoną dachówką z mnóstwem olbrzymich pokoi, o zakopconych sufitach i ścianach, wyłożonych dębową boazerją. Przed domem roztaczał się stary, zapuszczony park, z niewielkim stawem, okolonym płaczącemi brzozami, ztyłu zaś, w niewielkiej odległości, widniała wioska Brinksome-Beer, składająca się z kilkunastu chat i po większej części zamieszkała przez rybaków. Na zachód od domu widniał żółty, piaszczysty brzeg morza Irlandzkiego, we wszystkich zaś innych kierunkach ciągnęły się, dziwnym smutkiem owiane, niziny, zpoczątku szaro-zielone, potem coraz bledsze, wreszcie całkiem liljowe. Pustka i samotność stanowiły wybitną cechę tej okolicy. Można było przejść wiele mil, nie spotkawszy ani jednej żywej duszy i tylko czasem białe czajki przelatywały z krzykiem, jakby groźne przeczucie rozdzierającym pełną tajemnic ciszę wybrzeża.
Straciwszy z oczu Brinksome, nie napotykało się nawet śladu pracy ludzkiej; tylko wysoka, biała wieża Cloomber-Hall’u, nakształt pomnika, na jakimś olbrzymim grobie, górowała nad lasem, strzelając dumnie w niebiosa.
Monumentalny ów budynek, odległy mniej więcej o milę od naszej siedziby, został wzniesiony przez pewnego bogatego kupca z Glasgowu, posiadającego oryginalny gust i rozmiłowanego w samotności; w tym czasie jednak, gdyśmy przybyli do Brinksome, od wielu lat nikt go już nie zamieszkiwał. Zamek Cloomber był zupełnie pusty i niezliczone otwory jego okien patrzały wdal, niby martwe oczy.
Ten opuszczony, zapleśniały dom służył jedynie, jako drogowskaz dla rybaków; z doświadczenia wiedzieli bowiem, że, znajdując się naprzeciw kominów Brinksomu i białej wieży Cloomber, mogli szczęśliwie ominąć niebezpieczne rafy podwodne, często ukryte pod wysokiemi falami rozszalałego morza.
Oto do jakiej więc miejscowości zmienny los zagnał mego ojca, siostrę moją i mnie. Samotność nie przestraszała nas. Po gorączkowym ruchu i gwarze wielkiego miasta, po wyczerpujących wysiłkach, by żyć przyzwoicie z niewielkiego dochodu, odetchnęliśmy swobodnie pośród jasności szerokiego horyzontu, napawając się świeżem, ożywczem powietrzem. Tutaj przynajmniej byliśmy wolni od ciekawych sąsiadów, którzy nas podpatrywali i obmawiali.
Lord oddał nam do rozporządzenia swój powóz i parę koni; tak więc ojciec mój i ja mogliśmy bez trudu objeżdżać majątek, sprawując niezbyt zresztą uciążliwe obowiązki zarządzającego; mała Estera prowadziła gospodarstwo, obecnością swą rozjaśniając stary, ciemny gmach.
Życie nasze płynęło spokojnie i cicho, aż do chwili, gdy pewnej letniej nocy zaszedł nieoczekiwany, drobny na pozór, wypadek, który później wszakże okazał się zwiastunem dalszych, dziwnych, przerażających wydarzeń.
Wieczorami wypływałem za zwyczaj na morze, aby złowić nieco ryb na kolację. Owego pamiętnego wieczoru siostra moja udała się ze mną; zasiadała z książką na przedzie łódki, ja zaś, pilnując równocześnie steru, zapuściłem wędkę.
Słońce zaszło za brzeg irlandzki, horyzont, pokryty białymi obłokami, gorzał jeszcze ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Ocean zabarwił się czerwonym blaskiem. Stałem, zapatrzony w dal i z zachwytem przyglądałem się imponującemu widokowi nieba i morza. Nagle siostra schwyciła mnie za rękę i z okrzykiem zdumienia wyrzekła:
– Spójrz, Johnie, w Cloomber ukazało się światło!
Odwróciłem głowę i spojrzałem na wznoszącą się ponad drzewami białą wieżę. Przyjrzawszy się dobrze, dostrzegłem istotnie wyraźne, chociaż blade światełko w jednem z okien opuszczonego zamku. Nagle światełko znikło, lecz zjawiło się zaraz w innem, wyższem oknie. Świeciło tam czas jakiś, poczem mignęło w oknach dolnego piętra, wreszcie drzewa zasłoniły je przed naszymi oczyma. Widocznem było, że ktoś, niosący lampę, lub świecę, wszedł na górę, a następnie powrócił na dół.
– Kto tam może chodzić? – zauważyłem, zwracając pytanie raczej ku sobie, niż do Estery, gdyż zdziwienie, malujące się na jej twarzy, mówiło mi, że na to pytanie nie mógłbym od niej otrzymać odpowiedzi. – Może komu z Brinksome przyszło do głowy obejrzeć pustą wieżę?
Siostra moja nie zgadzała się ze mną.
– Nikt nie zdecyduje się przekroczyć bramy parku – rzekła – a przytem, klucze przechowywane są u zarządzającego w Wichtowne. Tak więc nikt nie zdołałby dostać się do Cloomber.
Pomyślawszy o ciężkiej, masywnej bramie, broniącej wstępu do Cloomber-Hallu, musiałem siostrze przyznać słuszność. Oczywiście, ten, co o tej porze dostał się do opuszczonego domu, albo otrzymał klucze, albo też wszedł tam podstępem.
Ta mała tajemnica zaintrygowała mię nad wszelki wyraz; dopływając do brzegu, postanowiłem samemu zbadać, kto, i z jakimi zamiarami zdecydował się przekroczyć próg pustego domu. Zostawiwszy więc Esterę w domu, wezwałem Jamsona, byłego majtka wojennego statku, a obecnie jednego z najlepszych rybaków i udałem się do Cloomber. Słońce zatonęło już w morzu i coraz głębszy mrok zalegał ziemię, aż w reszcie ogarnęły nas nieprzeniknione ciemności.
– Nie dobrze jest po nocy chodzić do tego domu – zauważył mój towarzysz i zaczął iść zwolna, niechętnie; – nie bez przyczyny zamek stoi pusty, a nawet sam właściciel nigdy nie podchodzi tu bliżej, jak na odległość mili.
– A jednak, mimo to, ktoś nie zawahał się wejść tam – rzekłem, wskazując ręką na wielki budynek, bielejący przed nami.
Światło, które widziałem z morza, poruszało się jeszcze, migając przez okna dolnego piętra; łatwo je było dostrzedz, okiennice bowiem były otwarte. Teraz zauważyłem, że drugie, słabsze światełko poruszało się o kilka kroków za pierwszem. Widocznie było tu dwóch ludzi, jeden z lampą, drugi ze świecą.
– A niech tam – rzekł Jamson, zatrzymując się nagle. – Co nam do tego, jeżeli złe duchy lub też inne twory nieczyste zamyśliły odwiedzić Cloomber. Niedobrze jest wtrącać się w takie sprawy.
– Ależ – zawołałem – czyż sądzicie, że złe duchy przyjeżdżałyby w powozie? Popatrz no, cóż to za dwa światełka widać tam u wrót parku?
– A prawda, przecież to latarnie powozowe – zauważył mój towarzysz, raźniejszym już głosem. – Chodźmy, mr. West, zobaczymy, co się tam dzieje.
Było już zupełnie ciemno; na zachodzie jedynie widoczna była blada jasność, zaledwie odbijająca się od ciemnego nieba. Potykając się na nierównym gruncie, doszliśmy do kamiennych słupów, stojących przy wjeździe do alei. Przy bramie stał wysoki kocz; koń skubał trawę, rosnącą na brzegu drogi.
– Ależ ja go doskonale znam – zawołał Jamson – obejrzawszy pusty ekwipaż. – To powóz mr. Mac-Neyle’a, rządcy z Wichtowne, tego samego, który ma klucze od zamku.
– Kiedyśmy tu przyszli, możemy z nim pomówić – odpowiedziałem. – O ile się nie mylę, schodzą właśnie na dół.
W tej chwili usłyszeliśmy skrzypnięcie ciężkich drzwi, a w jakiś czas potem zjawiły się dwie postacie, jedna wysoka, chuda i koścista, druga zaś mała i gruba; zbliżały się one do nas w ciemności. Ludzie ci rozmawiali z takiem ożywieniem, iż spostrzegli nas dopiero, znalazłszy się za bramą.
– Dobry wieczór mr. Mac-Neyle – rzekłem zwracając się do rządcy, którego znałem z widzenia.
Mały człowieczek zwrócił się ku mnie, co było dowodem, iż nie pomyliłem się w adresie; wysoki towarzysz odskoczył w tył z oznakami silnego wzburzenia.
– Co to jest, Mac-Neyle – zawołał głosem drżącym i przerywanym. – Tak to pan spełniasz swoje obietnice? Co to ma znaczyć?
– Nie przestraszaj się pan, generale, nie przestraszaj – rzekł mały, gruby rządca, tym uspakajającym tonem, jakim się przemawia do przestraszonych dzieci. – To młody mr. Fetterjeal West z Brinksome, jakkolwiek w żaden sposób nie mogę zrozumieć, co go skłoniło przyjść tutaj i to o tej porze. Ale, że będziecie panowie sąsiadami, korzystam ze sposobności, aby panów ze sobą zapoznać. Mr. West – oto generał Levis, który zamierza wynająć Cloomber-Hall.
Wyciągnąłem rękę do wysokiego człowieka, który podał mi swoją niezdecydowanie i jakby bez chęci.
– Przyszedłem tu – odezwałem się – dojrzałem bowiem z morza światło w oknach i wyobraziłem sobie, że zaszedł tutaj jakiś wypadek. Bardzo się cieszę, że postąpiłem tak, gdyż dało mi to sposobność poznania się z generałem.
Mówiąc to, zauważyłem, że nowy mieszkaniec Cloomber’u przyglądał mi się w ciemnościach nader uważnie. Gdy zamilkłem, generał wyciągnął swą długą, drżącą rękę i zwrócił w moją stronę latarnię powozową. Nagle potok jasnego światła padł prosto na moją twarz.
– Wielki Boże, Mac-Neyle – zawołał tym samym drżącym głosem – ten młody człowiek twarz ma ciemną, jakby z czekolady. On nie jest anglikiem, sir?
– Z urodzenia i wychowania jestem szkotem – odpowiedziałem, powstrzymując się ze wszystkich sił od śmiechu.
– Szkot? aha – rzekł generał z westchnieniem ulgi.
– W obecnych czasach, to wszystko jedno. Wybacz pan, mr.... mr. West. Jestem nerwowy, szalenie nerwowy. Jedźmy, Mac-Neyle. Powinniśmy być w Wichtowne nie później jak za godzinę. Do miłego widzenia, dobranoc.
Siedli w kocz; gruby rządca trzasnął z bicza i wysoki ekwipaż zaturkotał w ciemności, rozlewając jasny blask żółtych promieni po obu stronach drogi, aż w końcu wszystko w oddali umilkło.
– Co powiecie o naszym nowym sąsiedzie, Jamson? – zapytałem swego towarzysza, przerywając długie milczenie.
– Zdaje mi się, mr. West, że jest on rzeczywiście niezwykle nerwowy, a może jego sumienie niezupełnie jest wporządku.
– Raczej wątroba – zauważyłem. – To widoczne, że organizm jego jest rozstrojony. Ale robi się zimno, Jamson, obu nam czas do domu.
Pożegnałem się z rybakiem i poszedłem w stronę wesołego i jasnego światła, bijącego z okien naszej bawialni w Brinksome.III. Jak zaznajomiłem się bliżej z generał - majorem Levisem.
Łatwo sobie wyobrazić, do jakiego stopnia niespodziewana wiadomość o wynajęciu i zamieszkaniu Cloomber-Hall’u poruszyła ciekawość bliższej i dalszej okolicy; przez długi czas krążyły najcudaczniejsze wieści o nowym mieszkańcu i o przyczynach, dla których wybrał on na stały pobyt właśnie tę samotną i posępną część hrabstwa.
Wkrótce jasnem było dla wszystkich, że generał i jego rodzina zamieszkali w Cloomber-Hall na czas dłuższy; dom gruntownie restaurowano z wielkim nakładem, a gdy roboty ukończono, niktby nie poznał dawnego ciemnego i ponurego budynku. Wyglądał, jak nowy.
Kto wie, może generał poświęca się nauce – rzekł do mnie ojciec, gdyśmy pewnego razu rozmawiali o Levis’ie – może wybrał to ustronie, by módz pracować w ciszy i spokoju?
– Być może, że ojciec ma słuszność – odpowiedziałem – ale podczas naszego pierwszego spotkania wydało mi się, że generał nie wygląda na człowieka, posiadającego zamiłowanie do literatury, a tem bardziej do nauk specjalnych. Sądziłbym raczej, że przyjechał tu dla zupełnego wypoczynku, aby leczyć się na nerwy. Jest niesłychanie rozstrojony; stan jego zdrowia, nawet przy tak krótkiem spotkaniu, dał mi wiele do myślenia.
– Czy ma żonę i dzieci? – zapytała Estera. – Biedni, jak oni będą tu osamotnieni. Oprócz nas przecież na siedem mil dokoła niema ani jednej rodziny, z którąby mogli zawiązać bliższą znajomość.
– Generał Levis, to dzielny i zasłużony żołnierz – zauważył mój ojciec.
– Czy wiesz co o nim, ojcze? – zawołaliśmy równocześnie.
– Ach, moi drodzy, dużo się w życiu słyszało – odparł ojciec z uśmiechem, biorąc z półki książkę i otwierając ją przed nami. – Oto spis oficerów armji indyjskiej, wydany przed trzema laty, a tu nazwisko tego pana, o którym mówimy. ˝Levis D. B., kawaler orderu, były pułkownik 41-go Bengalskiego pułku piechoty, przeszedł w stan spoczynku w randze generał-majora. Oblężenie Ghusni, obrona Dżelalabadu, 1848 r.; powstanie w Indjach i uśmierzenie Ouda. Pięć razy wspomniany w raportach˝. Zdaje mi się, moi drodzy, iż możemy być dumni z naszego nowego sąsiada.
W dniu, w którym ukończone zostało odnowienie domu, wypadło mi pojechać do Wichtowne; po drodze spotkałem powóz, w którym jechał generał Levis i jego rodzina. Obok niego siedziała starsza już kobieta, o twarzy zmęczonej i schorowanej, przednie siedzenie zajmował młody człowiek, mniej więcej w moim wieku, oraz panienka, o dwa lub trzy lata młodsza od niego. Uchyliłem czapki i chciałem przejechać, nie zatrzymując się, generał wszakże kazał woźnicy przystanąć i wyciągnął do mnie rękę.
– Jak się pan ma, mr. Fatterjeal West – zawołał.
– Muszę przeprosić pana za to, że byłem te go wieczoru nieco za ostry. Pan zpewnością wybaczy staremu żołnierzowi, który lepszą część życia spędził na wojnie. Tem nie mniej przyzna pan, że jak na szkota, jest pan nieco za ciemny.
– Mamy w sobie krew hiszpańską – odparłem niemało zdziwiony, że generał powraca znowuż do tego przedmiotu.
– Ach, to zupełnie wyjaśnia ciemną barwę pańskiej twarzy – rzekł uspokojony, a zwracając się do żony, dodał. – Pozwól, droga żono, przedstawić sobie mr. Fallerjealla West. A oto mój syn i moja córka. Przyjechaliśmy tutaj odzyskać spokój, zupełny spokój.
– Istotnie, nie mógł pan znaleźć na ten cel lepszego miejsca – zauważyłem.
– Doprawdy? – zapytał generał.
– Mnie również wydaje się ta okolica nader spokojną i cichą. Sądzę, że można tu wędrować całą noc i nie spotkać żywej duszy. Jak pan sądzi?
– O tak, po zachodzie słońca niełatwo tu kogoś spotkać – odpowiedziałem.
– I nie niepokoją państwa żadne włóczęgi? Niema tu koczujących cyganów?
– Zaczyna być zimno – przerwała tę rozmowę mistress Levis, otulając się ciepłą rotundą, a przytem zatrzymujemy mr. Westa.
– Tak, tak, masz słuszność, moja droga. Jedziemy. Do widzenia, mr. West.
Powóz potoczył się w stronę Cloomber, ja zaś zamyślony podążyłem do Wichtowne.
Wjeżdżałem właśnie w ulicę Wysoką, gdy Mac-Neyle wybiegł ze swego kantoru i poprosił, abym się zatrzymał.
– Pańscy nowi sąsiedzi wyjechali już stąd – rzekł. – Dziś rano udali się do Cloomber-Hall.
– Spotkałem ich przed chwilą – odpowiedziałem.
– Lubię mieć do czynienia z prawdziwymi gentlemanami – rzekł śmiejąc się Mac-Neyle. – Oni mnie rozumieją, ja również ich pojmuję. – ˝Jaką cyfrą mam go wypełnić?˝ zapytał mię generał, wyjąwszy pusty czek z kieszeni i kładąc go na stole. – ˝Liczbą dwustu funtów˝, odparłem, pragnąc, aby i mnie dostało się coś za stratę czasu i fatygę. Generał napisał czek i rzucił mi go, jak gdyby była to stara, niepotrzebna koperta. No, i co pan powie o generale, mr. West?
– Zbyt mało go znam, by wyrobić sobie o nim zdanie.
Mac-Neyle postukał znacząco w czoło.
– Oto, co ja o nim myślę – rzekł tajemniczym głosem. – On jest niespełna rozumu, jestem tego pewien. – A jak pan sądzi, mr. West, jakiby można przytoczyć na to dowód?
– No, naturalnie, zamiar zaofiarowania niewypełnionego czeku administratorowi zamku.
– Pan sobie żartuje. Ale mówiąc tak między nami, przyznaj pan, że jeśli ktoś wypytuje, jak daleko jest z Cloomber do najbliższego fortu, czy przybijają tam okręty ze Wschodu, czy dużo jest włóczęgów w okolicy i czy można wybudować wysoką ścianę z desek dokoła parku, to trudno powziąć o nim inne zdanie.
Nie mając chęci dłużej z nim rozmawiać, pożegnałem się i pojechałem dalej.
Wkrótce przekonaliśmy się, że co do zamiaru generała odgrodzenia się od całego świata, Mac-Neyle był dobrze powiadomiony: całe oddziały robotników od rana do wieczora wznosiły wysoką drewnianą ścianę dokoła siedziby generała.
A co dziwniejsze jeszcze, gromadził on w swoim domu olbrzymie zapasy żywności, jakby spodziewał się oblężenia; Bichbey, właściciel największego sklepu kolonjalnego, zdumiony i zachwycony, opowiadał mi, że generał zamówił u niego kilkaset tuzinów najrozmaitszych konserwów z mięsa i jarzyn.
Wszystko to wywoływało tysiące rozmaitych zdań i plotek, od których wrzała cała okolica; generał zaś i jego rodzina prowadzili ciche i samotne życie, zupełnie nie oglądając się na to, cokolwiekby mógł ktoś o nich powiedzieć.
Pewnego dnia mój ojciec wszedł do pokoju jadalnego i rzekł do nas tonem zdecydowanym:
– Włóż swą różową suknię, Estero, a i ty John ubierz się w wizytowe ubranie. Pojedziemy odwiedzić mistress Levis i generała.
– Pojedziemy do Cloomber? – zapytała Estera, klaszcząc w dłonie.
– Jestem – z godnością powiedział mój ojciec – nietylko zarządzającym majątkiem lorda, ale również jego krewnym. Sądzę, że postąpię w jego myśl, składając wizytę nowym mieszkańcom Cloomber’u i ofiarowując im swoje usługi. Muszą się czuć osamotnieni i pozbawieni przyjaciół.
Wkrótce zajechał powóz i ruszyliśmy ku Cloomber; jakież jednak było nasze zdziwienie, gdy dojechawszy do bramy Cloomber-Hall, ujrzeliśmy na najwidoczniejszem miejscu wysoko zawieszoną deskę z następującym napisem:
˝Generał i mistress Levis nie pragną powiększać grona swych znajomych˝.
Kilka chwil siedzieliśmy w milczeniu, ze zdumieniem przypatrując się oryginalnemu napisowi. Wreszcie Estera i ja wybuchnęliśmy niepowstrzymanym śmiechem; ojciec jednak zacisnął usta, co było u niego niezawodną oznaką złego humoru i gwałtownie zawrócił ku domowi. Byłem pewny, że dręczyła go myśl, iż w jego osobie wyrządzono zniewagę lordowi Brinksome, którego był przedstawicielem.IV. Młodzieniec z siwą głową.
Nazajutrz po tem dziwnem zajściu wypadło mi przechodzić przed bramą Cloomber’u i przystanąłem, by popatrzeć na niezwykły napis. Nagle zjawiła się przede mną śliczna dziewczynka i ręką dała mi znak, abym podszedł bliżej.
– Mr. West – szepnęła, oglądając się ze strachem – pragnęłabym przeprosić państwa za nieprzyjemność, na jaką zostaliście wczoraj narażeni. Mój brat widział wszystko i zapewniam pana, że jakkolwiek nic na to nie mogliśmy poradzić, było nam jednak niezmiernie przykro.
– O, miss Levis – powiedziałem, starając się całą rzecz w żart obrócić. – Wielka Brytanja jest krajem wolności i jeśli ktoś życzy sobie tego, ma wszelkie prawo uprzedzić ewentualnych gości, aby się mu nie naprzykrzali.
– A jednak, jest to grubijaństwem; gdy pomyślę, że pańska siostra została również obrażona, pragnęłabym zapaść się pod ziemię.
– Nie martw się pani – rzekłem gorąco. – Jestem pewny, że ojciec pani ma poważne, chociaż nieznane nam przyczyny, skłaniające go do postępowania w ten sposób.
– O tak, Bóg świadkiem – odpowiedziała z niewypowiedzianym smutkiem.
W tej chwili z zadrzew ukazał się młody człowiek; gdy stanął obok nas, miss Levis odezwała się.
– Mordownt, w swojem i twojem imieniu przepraszam mr. Westa, za to, co się stało wczoraj.
– Cieszy mię bardzo, iż mogę to uczynić osobiście – rzekł uprzejmie młodzieniec. – Pragnąłbym również siostrę i ojca zapewnić, jak bardzo zajście to było mi niemiłe. Idź do domu, Gabrjelo, zaraz podają herbatę. Niech pan nie odchodzi, mr. West, mam panu kilka słów do powiedzenia.
Mis Levis pożegnała mię uśmiechem i wkrótce zniknęła w głębi parku; brat jej zaś otworzył ostrożnie bramę, wyszedł do mnie i znowuż starannie ją zamknął.
– Jeżeli pan nic niema przeciwko temu, z chęcią pana odprowadzę – rzekł do mnie.
– Bardzo proszę, sprawi mi to prawdziwą przyjemność.
– Muszę panu powiedzieć, że ojciec mój byłby bardzo niezadowolony, gdyby się dowiedział, że wyszedłem poza bramę naszej siedziby. Postanowił on, że nie powinniśmy nikogo widywać... Dziwna to fantazja, bo każdy przecież takby to nazwał... Ja jednak wierzę, że istnieją poważne przyczyny, dla których ojciec mój musi w ten sposób postępować.
– A czyż nie mógłby pan od czasu do czasu wychodzić, aby porozmawiać ze mną? Widzi pan ten dom? – to Brinksome.
– Naturalnie, pragnąłbym bardzo odwiedzać państwa od czasu do czasu.
– A siostra pańska? Ona chyba jeszcze bardziej odczuwa brak towarzystwa – wyrwało mi się mimowoli.
– O tak, biedna Gabrjela, bardzo cierpi nad tem; jeszcze mniej naturalnem wszakże jest, by młody człowiek w moim wieku był trzymany, jak w więzieniu. Spójrz pan na mnie: w marcu skończyłem lat dwadzieścia trzy, a dotychczas noga moja nie postała ani w uniwersytecie, ani też w żadnym innym zakładzie naukowym; jestem zupełnym ignorantem. Może to panu wydać się dziwne, a jednak to szczera prawda. Czyż nie zasługuję na lepszy los?
– Jedne wiadomości otrzymuje się z książek, inne z doświadczenia – rzekłem. – Trudno mi wierzyć, aby życie pana upłynęło w bezczynności i w przyjemnościach.
– W przyjemnościach! – zawołał – a zdejmując kapelusz dodał: – popatrz pan! jak pan sądzi, czy te siwe włosy zjawiły się skutkiem przyjemności?
Istotnie młody człowiek miał włosy gęsto przyprószone siwizną.
– Musiał pan przejść jakieś silne wstrząśnienia – rzekłem doń – lub też jakąś straszną chorobę w dzieciństwie. Znałem również młodych ludzi z takimi samymi siwymi włosami. Jeśli się uda, dodałem zmieniając temat – zajrzyj pan od czasu do czasu do Brinksome, a może i siostra pana będzie mogła nas odwiedzić.
– Trudno nam będzie wyjść razem, jednak postaram się urządzić to wtedy, gdy ojciec nasz wypoczywa po południu. Ale muszę już wracać, dodał – złożywszy najserdeczniejsze podziękowanie za współczucie i sympatję, jakie nam pan okazał; siostra moja również będzie głęboko wzruszona pańskiem uprzejmem zaproszeniem.
Podaliśmy sobie ręce i Mordownt szybko poszedł ku Cloomber-Hall, po chwili jednak zawrócił, a zbliżywszy się do mnie rzekł:
– Prawdopodobnie patrzysz pan na ten dom, jak na prywatny przytułek dla umysłowo chorych; nie mogę na pana za to się gniewać. Zajęły pana, rzecz prosta, nasze dziwactwa, ja zaś nie postąpiłbym po przyjacielsku, gdybym nie zadowolnił pańskiej, łatwo zrozumiałej, ciekawości. Przyrzekłem jednak ojcu najgłębszą tajemnicę, a chociażbym nawet opowiedział panu wszystko co wiem, wątpię, abyś zrozumiał mię w zupełności. Chciej pan jednak wierzyć, że ojciec mój jest również zdrów jak pan lub ja, oraz, że ma poważne przyczyny prowadzenia życia tak bardzo odosobnionego. Mogę dodać jeszcze, że nie powoduje nim nic, coby przynosiło mu ujmę, przeciwnie, wymaga tego tylko instynkt samozachowawczy.
– To znaczy, że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo? – zapytałem.
– Tak, grozi mu ciągle i straszne niebezpieczeństwo.
– Czemuż jednak nie zwróci się o pomoc do władz sądowych? Jeśli boi się kogoś, wystarczy, aby wymienił nazwisko, a sprawiedliwość znajdzie środki pokrzyżowania jego wrogich zamiarów.
– Drogi panie West – odparł młody Levis – niebezpieczeństwa, które grozi mojemu ojcu, nie zdoła odwrócić żadna siła ludzka, a jednak jest ono całkiem realne i, być może, nieuniknione.
– Nie chcesz pan chyba powiedzieć, że ma charakter nadnaturalny? – zauważyłem z niedowierzaniem.
– Kto wie? – odpowiedział młodzieniec z głębokim smutkiem. – Powiedziałem więcej, aniżeli miałem prawo. Do miłego widzenia.
Zawrócił i wkrótce straciłem go z oczu.
Powracając do domu, zastanawiałem się nad tem, co usłyszałem. Dotychczas uważałem Levisów za ludzi niezmiernie ekscentrycznych; po wyjaśnieniu Mordownta wszakże nie mogłem już wątpić, że całe ich postępowanie ma jakieś tajemnicze, złowróżebne znaczenie. Im więcej zastanawiałem się nad tą zagadką, tem wydawała mi się trudniejszą do rozwiązania.The Mystery of Cloomber
Chapter I: The Hegira of the Wests from Edinburgh
I John Fothergill West, student of law in the University of St. Andrews, have endeavoured in the ensuing pages to lay my statement before the public in a concise and business-like fashion.
It is not my wish to achieve literary success, nor have I any desire by the graces of my style, or by the artistic ordering of my incidents, to throw a deeper shadow over the strange passages of which I shall have to speak. My highest ambition is that those who know something of the matter should, after reading my account, be able to conscientiously indorse it without finding a single paragraph in which I have either added to or detracted from the truth.
Should I attain this result, I shall rest amply satisfied with the outcome of my first, and probably my last, venture in literature.
It was my intention to write out the sequence of events in due order, depending on trustworthy hearsay when I was describing that which was beyond my own personal knowledge. I have now, however, through the kind cooperation of friends, hit upon a plan which promises to be less onerous to me and more satisfactory to the reader. This is nothing less than to make use of the various manuscripts which I have by me bearing upon the subject, and to add to them the first-hand evidence contributed by those who had the best opportunities of knowing Major-General J. B. Heatherstone.
In pursuance of this design I shall lay before the public the testimony of Israel Stakes, formerly coachman at Cloomber Hall, and of John Easterling, F.R.C.P. Edin., now practising at Stranraer, in Wigtownshire. To these I shall add a verbatim account extracted from the journal of the late John Berthier Heatherstone, of the events which occurred in the Thul Valley in the autumn of '41 towards the end of the first Afghan War, with a description of the skirmish in the Terada defile, and of the death of the man Ghoolab Shah.
To myself I reserve the duty of filling up all the gaps and chinks which may be left in the narrative. By this arrangement I have sunk from the position of an author to that of a compiler, but on the other hand my work has ceased to be a story and has expanded into a series of affidavits.
My Father, John Hunter West, was a well known Oriental and Sanskrit scholar, and his name is still of weight with those who are interested in such matters. He it was who first after Sir William Jones called attention to the great value of early Persian literature, and his translations from the Hafiz and from Ferideddin Atar have earned the warmest commendations from the Baron von Hammer-Purgstall, of Vienna, and other distinguished Continental critics.
In the issue of the Orientalisches Scienzblatt for January, 1861, he is described as ˝Der beruhmte und sehr gelhernte Hunter West von Edinburgh˝ –a passage which I well remember that he cut out and stowed away, with a pardonable vanity, among the most revered family archives.
He had been brought up to be a solicitor, or Writer to the Signet, as it is termed in Scotland, but his learned hobby absorbed so much of his time that he had little to devote to the pursuit of his profession.
When his clients were seeking him at his chambers in George Street, he was buried in the recesses of the Advocates' Library, or poring over some mouldy manuscript at the Philosophical Institution, with his brain more exercised over the code which Menu propounded six hundred years before the birth of Christ than over the knotty problems of Scottish law in the nineteenth century. Hence it can hardly be wondered at that as his learning accumulated his practice dissolved, until at the very moment when he had attained the zenith of his celebrity he had also reached the nadir of his fortunes.
There being no chair of Sanscrit in any of his native universities, and no demand anywhere for the only mental wares which he had to dispose of, we should have been forced to retire into genteel poverty, consoling ourselves with the aphorisms and precepts of Firdousi, Omar Khayyam, and others of his Eastern favourites, had it not been for the kindness and liberality of his half-brother William Farintosh, the Laird of Branksome, in Wigtownshire.
This William Farintosh was the proprietor of a landed estate, the acreage which bore, unfortunately, a most disproportional relation to its value, for it formed the bleakest and most barren tract of land in the whole of a bleak and barren shire. As a bachelor, however, his expenses had been small, and he had contrived from the rents of his scattered cottages, and the sale of the Galloway nags, which he bred upon the moors, not only to live as a laird should, but to put by a considerable sum in the bank.
We had heard little from our kinsman during the days of our comparative prosperity, but just as we were at our wit's end, there came a letter like a ministering angel, giving us assurance of sympathy and succour. In it the Laird of Branksome told us that one of his lungs had been growing weaker for some time, and that Dr. Easterling, of Stranraer, had strongly advised him to spend the few years which were left to him in some more genial climate. He had determined, therefore to set out for the South of Italy, and he begged that we should take up our residence at Branksome in his absence, and that my father should act as his land steward and agent at a salary which placed us above all fear of want.
Our mother had been dead for some years, so that there were only myself, my father, and my sister Esther to consult, and it may be readily imagined that it did not take us long to decide upon the acceptance of the laird's generous offer. My father started for Wigtown that very night, while Esther and I followed a few days afterwards, bearing with us two potato-sacksful of learned books, and such other of our household effects that were worth the trouble and expense of transport.Chapter II: Of the Strange Manner in Which a Tenant Came to Cloomber
Branksome might have appeared a poor dwelling-place when compared with the house of an English squire, but to us, after our long residence in stuffy apartments, it was of regal magnificence.
The building was broad-spread and low, with red-tiled roof, diamond-paned windows, and a profusion of dwelling rooms with smoke-blackened ceilings and oaken wainscots. In front was a small lawn, girt round with a thin fringe of haggard and ill grown beeches, all gnarled and withered from the effects of the sea-spray. Behind lay the scattered hamlet of Branksome-Bere–a dozen cottages at most– inhabited by rude fisher-folk who looked upon the laird as their natural protector.
To the west was the broad, yellow beach and the Irish Sea, while in all other directions the desolate moors, greyish-green in the foreground and purple in the distance, stretched away in long, low curves to the horizon.
Very bleak and lonely it was upon this Wigtown coast. A man might walk many a weary mile and never see a living thing except the white, heavy- flapping kittiwakes, which screamed and cried to each other with their shrill, sad voices.
Very lonely and very bleak! Once out of sight of Branksome and there was no sign of the works of man save only where the high, white tower of Cloomber Hall shot up, like a headstone of some giant grave, from amid the firs and larches which girt it round.
This great house, a mile or more from our dwelling, had been built by a wealthy Glasgow merchant of strange tastes and lonely habits, but at the time of our arrival it had been untenanted for many years, and stood with weather-blotched walls and vacant, staring windows looking blankly out over the hill side.
Empty and mildewed, it served only as a landmark to the fishermen, for they had found by experience that by keeping the laird's chimney and the white tower of Cloomber in a line they could steer their way through the ugly reef which raises its jagged back, like that of some sleeping monster, above the troubled waters of the wind-swept bay.
To this wild spot it was that Fate had brought my father, my sister, and myself. For us its loneliness had no terrors. After the hubbub and bustle of a great city, and the weary task of upholding appearances upon a slender income, there was a grand, soul-soothing serenity in the long sky-line and the eager air. Here at least there was no neighbour to pry and chatter.
The laird had left his phaeton and two ponies behind him, with the aid of which my father and I would go the round of the estate doing such light duties as fall to an agent, or ˝factor˝ as it was there called, while our gentle Esther looked to our household needs, and brightened the dark old building.
Such was our simple, uneventful existence, until the summer night when an unlooked-for incident occurred which proved to be the herald of those strange doings which I have taken up my pen to describe.
It had been my habit to pull out of an evening in the laird's skiff and to catch a few whiting which might serve for our supper. On this well-remembered occasion my sister came with me, sitting with her book in the stern-sheets of the boat, while I hung my lines over the bows.
The sun had sunk down behind the rugged Irish coast, but a long bank of flushed cloud still marked the spot, and cast a glory upon the waters. The whole broad ocean was seamed and scarred with crimson streaks. I had risen in the boat, and was gazing round in delight at the broad panorama of shore and sea and sky, when my sister plucked at my sleeve with a little, sharp cry of surprise.
˝See, John,˝ she cried, ˝there is a light in Cloomber Tower!˝.
I turned my head and stared back at the tall, white turret which peeped out above the belt of trees. As I gazed I distinctly saw at one of the windows the glint of a light, which suddenly vanished, and then shone out once more from another higher up. There it flickered for some time, and finally flashed past two successive windows underneath before the trees obscured our view of it. It was clear that some one bearing a lamp or a candle had climbed up the tower stairs and had then returned into the body of the house.
˝Who in the world can it be?˝ I exclaimed, speaking rather to myself than to Esther, for I could see by the surprise upon her face that she had no solution to offer. ˝Maybe some of the folk from Branksome-Bere have wanted to look over the place.˝
My sister shook her head.
˝There is not one of them would dare to set foot within the avenue gates,˝ she said. ˝Besides, John, the keys are kept by the house-agent at Wigtown. Were they ever so curious, none of our people could find their way in˝
When I reflected upon the massive door and ponderous shutters which guarded the lower storey of Cloomber, I could not but admit the force of my sister's objection. The untimely visitor must either have used considerable violence in order to force his way in, or he must have obtained possession of the keys.
Piqued by the little mystery, I pulled for the beach, with the determination to see for myself who the intruder might be, and what were his intentions. Leaving my sister at Branksome, and summoning Seth Jamieson, an old man-o'-war's-man and one of the stoutest of the fishermen, I set off across the moor with him through the gathering darkness.
˝It hasna a guid name after dark, yon hoose,˝ remarked my companion, slackening his pace perceptibly as I explained to him the nature of our errand. ˝It's no for naething that him wha owns it wunna gang within a Scotch mile o't.˝
˝Well, Seth, there is some one who has no fears about going into it,˝ said I, pointing to the great, white building which flickered up in front of us through the gloom.
The light which I had observed from the sea was moving backwards and forward past the lower floor windows, the shutters of which had been removed. I could now see that a second fainter light followed a few paces behind the other. Evidently two individuals, the one with a lamp and the other with a candle or rushlight, were making a careful examination of the building.
˝Let ilka man blaw his ain parritch,˝ said Seth Jamieson doggedly, coming to a dead stop. ˝What is it tae us if a wraith or a bogle minds tae tak' a fancy tae Cloomber? It's no canny tae meddle wi' such things.˝
˝Why, man,˝ I cried, ˝you don't suppose a wraith came here in a gig? What are those lights away yonder by the avenue gates?˝
˝The lamps o' a gig, sure enough!˝ exclaimed my companion in a less lugubrious voice. ˝Let's steer for it, Master West, and speer where she hails frae.˝
By this time night had closed in save for a single long, narrow slit in the westward. Stumbling across the moor together, we made our way into the Wigtown Road, at the point where the high stone pillars mark the entrance to the Cloomber avenue. A tall dog-cart stood in front of the gateway, the horse browsing upon the thin border of grass which skirted the road.
˝It's a' richt!˝ said Jamieson, taking a close look at the deserted vehicle. ˝I ken it weel. It belongs tae Maister McNeil, the factor body frae Wigtown–him wha keeps the keys.˝
˝Then we may as well have speech with him now that we are here,˝ I answered. ˝They are coming down, if I am not mistaken.˝
As I spoke we heard the slam of the heavy door and within a few minutes two figures, the one tall and angular, the other short and thick came towards us through the darkness. They were talking so earnestly that they did not observe us until they had passed through the avenue gate.
˝Good evening, Mr. McNeil,˝ said I, stepping forward and addressing the Wigtown factor, with whom I had some slight acquaintance.
The smaller of the two turned his face towards me as I spoke, and showed me that I was not mistaken in his identity, but his taller companion sprang back and showed every sign of violent agitation.
˝What is this, McNeil?˝ I heard him say, in a gasping, choking voice. ˝Is this your promise? What is the meaning of it?˝
˝Don't be alarmed, General! Don't be alarmed!˝ said the little fat factor in a soothing fashion, as one might speak to a frightened child. ˝This is young Mr. Fothergill West, of Branksome, though what brings him up here tonight is more than I can understand. However, as you are to be neighbours, I can't do better than take the opportunity to introduce you to each other. Mr. West, this is General Heatherstone, who is about to take a lease of Cloomber Hall.˝
I held out my hand to the tall man, who look it in a hesitating, half-reluctant fashion.
˝I came up,˝ I explained, ˝because I saw your lights in the windows, and I thought that something might be wrong. I am very glad I did so, since it has given me the chance of making the general's acquaintance.˝
Whilst I was talking, I was conscious that the new tenant of Cloomber Hall was peering at me very closely through the darkness. As I concluded, he stretched out a long, tremulous arm, and turned the gig-lamp in such a way as to throw a flood of light upon my face.
˝Good Heavens, McNeil!˝ he cried, in the same quivering voice as before, ˝the fellow's as brown as chocolate. He's not an Englishman. You're not an Englishman–you, sir?˝
˝I'm a Scotchman, born and bred,˝ said I, with an inclination to laugh, which was only checked by my new acquaintance's obvious terror.
˝A Scotchman, eh?˝ said he, with a sigh of relief. ˝It's all one nowadays. You must excuse me, Mr.–Mr. West. I'm nervous, infernally nervous. Come along, McNeil, we must be back in Wigtown in less than an hour. Good-night, gentlemen, good-night!˝
The two clambered into their places; the factor cracked his whip, and the high dog-cart clattered away through the darkness, casting a brilliant tunnel of yellow light on either side of it, until the rumble of its wheels died away in the distance.
˝What do you think of our new neighbour, Jamieson?˝ I asked, after a long silence.
˝'Deed, Mr. West, he seems, as he says himsel', to be vera nervous. Maybe his conscience is oot o' order.˝
˝His liver, more likely,˝ said I. ˝He looks as if he had tried his constitution a bit. But it's blowing chill, Seth, my lad, and it's time both of us were indoors.˝
I bade my companion good-night, and struck off across the moors for the cheery, ruddy light which marked the parlour windows of Branksome.