- W empik go
Widmo przy ulicy Kanonia. Część 1. Kryminały przedwojennej Warszawy. Tom 8 - ebook
Widmo przy ulicy Kanonia. Część 1. Kryminały przedwojennej Warszawy. Tom 8 - ebook
Dwóch robotników znajduje w kanale przy ulicy Kanonia nieprzytomną kobietę, ciężko ranioną nożem. W obawie przed policją postanawiają w tajemnicy zabrać ją do domu, gdzie wyleczy ją student medycyny. Tożsamość kobiety pozostaje zagadką, wiadomo jedynie, że pochodzi ona z bogatej rodziny. Jednocześnie jeden z robotników twierdzi, że widział tajemniczą postać wychodzącą z kanału. Razem ze studentem postanawiają na własną rękę zbadać dokładnie kanały przy ulicy Kanonia, by samodzielnie schwytać mordercę. Kierowani żądzą przygody i sławy, we trzech schodzą do kanałów, nie zdając sobie sprawy, że narażają się na ogromne niebezpieczeństwo... Czy uda im się rozwiązać tajemnice podziemi? Czy uda się zdemaskować przestępcę, zanim popełni on kolejną zbrodnię? I czy odnaleziona kobieta pomoże w wyjaśnieniu zagadki?
To unikalna powieść i największy zbiór gwary warszawskiej z końca XIX w. Zapraszamy! Polecamy również ”Upiór podziemi”, ”Tajemnica czerwonej skrzyni” i inne powieści serii Kryminały przedwojennej Warszawy.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8019-155-5 |
Rozmiar pliku: | 720 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed dziesięciu laty w Warszawie dnia 8 marca, późną bardzo nocą, dwóch ludzi postępowało cichą i zupełnie pustą w tej porze ulicą, noszącą nazwę Kanonii.
Niebo było zachmurzone, czas dżdżysty i wicher, przedostając się od strony Wisły przez ściśnięte i wysokie kamienice, wył jak potępieniec po ulicach. Latarnie, rzadkie jeszcze w owej porze, rzucały niepewne, migotliwe światło, na potężne mury Świętojańskiego kościoła, na powyginane fasady domów, na których tu i ówdzie poumieszczane obyczajem średniowiecznym rzeźbione twarze ludzkie, zdawały się nabierać życia i śmiać się i szydzić ze świata i ludzi. Lampka, gorejąca przed figurą Matki Boskiej, umieszczonej z tyłu kościoła, okryta ciemnym szkłem, rzucała na ulicę jasny, purpurowy pas światła, drżący i gnący się co chwila dziwacznie. Sama figura w tym świetle wyglądała, jakby zstępowała gdzieś z wyżyn ciemności czarnej w krwawy blask ziemskiej niedoli. W mieście panowała posępna, ponura cisza, wśród której rozlegały się donośnie ciężkie kroki postępujących wolno dwóch ludzi.
Stanowili oni ze sobą uderzający kontrast. Jeden był olbrzymiego wzrostu, drugi maleńki; tamten zbudowany jak Herkules, ten chudy, szczupły i wiotki. Olbrzym, ubrany w czapkę z daszkiem szkaradnie połamanym, w kubrak jakiś kusy, szedł ciężko, dźwigając ze sobą różne narzędzia i duży worek na plecach, w którym coś ciągle się chrobotało; karzeł zaś postępował przodem, ubrany w palto, stąpał krokiem lekkim i cichym i niósł tylko maleńką latarkę, którą sobie drogę oświecał. Obaj milczeli i słychać było jedynie ciężkie kroki olbrzyma i głośny jego oddech. Na ulicy oprócz nich żywej duszy nie było i z żadnego okna domów sąsiednich nie przeglądało światło, które by świadczyło, że w oknach tych ktoś jeszcze czuwa. Uboga i pracy oddana ludność tej dzielnicy, korzysta ze spoczynku, którego tak niewiele ma w życiu.
Na koniec postępujący przodem z latarką karzeł zatrzymał się prawie na rogu Kanonii i ulicy Jezuickiej, wprost drzwi prowadzących do zakrystii kościoła Św. Jana i, nachyliwszy się, począł przy świetle latarni oglądać starannie bruk.
– To tu! – rzekł na koniec cienkim, prawie kobiecym głosem.
Olbrzym nic nie odpowiedział, tylko z trzaskiem zrzucił z siebie worek i położył na ziemi długi drąg żelazny, siekierę, pęk drew i łopatę. Obejrzał się dokoła, ziewnął potężnie i mruknął grubym, posępnym głosem:
– Psi czas!
Właśnie w tej chwili na wieży zamkowej zegar wybił godzinę drugą po północy. Wiatr przyniósł wyraźnie spiżowy, poważny odgłos zegara i żałosna nuta jego zdawała się drżeć jeszcze wśród zaciśniętych murów Kanonii, gdy karzeł rzekł swym cienkim głosem:
– Druga godzina! Phii… że psi czas, to psi czas. Pietruś!
– Ee? – burknął olbrzym, rozwiązując worek.
– Jeść ci się, brachu, nie chce?
– Co się nie ma chcieć?
– Przecie jadłeś kolację?
– Iii – mruknął, podnosząc się – widzisz… taki kałdun jak mój, to potrzebuje dwa razy tyle, niżeli drugi człowiek.
– Twoja prawda – piszczał karzeł – a ja ci coś powiem. Może my w tym kanale znajdziemy jaki pierścionek albo co, to zaraz pójdziemy do ryżej Maryśki na kadryla…
– Gadasz! Ryża Maryśka tera śpi, jeno się na drugi bok przewraca.
– Ho!… ho!… ho!… – zaśmiał się karzeł. – Ale co tam… una nam otworzy i kadryla da, byle jeno co było…
– Druga godzina i gdyby salceson obaczył, że una otwiera, to by ją na sztraf skazali… i jeszcze w taki czas jak dzisiaj. No! Do roboty. Poświeć mi dobrze, Seledynku, bo nic nie widzę, gdzie jest krata.
Nazwany Seledynkiem karzeł przykucnął i skierował światło latarki na wilgotny bruk ulicy, wśród którego ukazała się duża, w kształcie gęstej kraty zrobiona płyta żelazna, stanowiąca w owe czasy, gdy jeszcze takiej, jak dziś kanalizacji nie było, wejście do jednego z tych rzadkich kanałów, jakie przecinały miasto. Krata owa zaopatrzona była w zamek i olbrzym, wydobywszy z worka pęk zardzewiałych, ogromnych kluczy, usiłował ów zamek otworzyć. Ale kręcił, kręcił kluczem, mruczał, spluwał i nie mógł tego dokonać i wreszcie, szarpnąwszy raz mocno kratą, podniósł ją do góry i ukazało się czarne wejście do kanału.
– Seledynku – rzekł – wiesz ty co?
– No, co?
– Tę kratę ktoś otwierał.
– Bajesz, brachu, a któż by taki?
– Czy ja wiem, ale że ktoś otwierał, to otwierał, żebym tak pękł.
To mówiąc wziął latarkę i przy jej świetle począł się przypatrywać zamkowi bacznie.
– Ani chybi – mruknął – ktoś zamek otworzył, i krata tyż nie była zamknięta. Przecie ja kręcił i kręcił, a nijak wykręcić nie mogłem. Ktoś w kanale był.
– A może je jeszcze? – pisnął Seledynek.
– A może i je.
– Pietruś, brachu!
– Ee?
– Widzisz… Pietruś… ja nijakiej nie mam krzepy.
– A wiem, co ty jesteś niby mucha.
Zaśmiał się mówiąc to, aż olbrzymie jego cielsko się zatrzęsło.
– Jakże ja tam pójdę?
– Niby gdzie?
– Ano, do kanału.
– Albo co?
– Jak tam je kto…
– To co, że je… niech sobie będzie.
– Dobrze tobie gadać, coś je krzepki niby nie przymierzając kuń, ale ja…
– Ano, tyś słaby, to się wie.
– A widzisz. To ja też mówię, nuż tam kto je.
– To i cóż?
– To mnie zdusi.
– Ee?
– A tak, i to pewnikiem nikt inny tam nie wlazł, jeno Komorek.
– Komorek?
Wyrzekłszy to nazwisko, olbrzym Pietruś zgrzytnął zębami i uderzył pięścią w kratę tak silnie, że aż zadzwoniła.
– Pamiętasz, jakeśmy to naleźli w kanale ten złoty medalik, co to Czarny Dawid na Mostowej dał nam za niego, psia jucha Żyd, dwa fajgle, to Komorek słuchał, a ślipie mu się świeciły jak u kota. To un wlazł do kanału i szuka.
– Ee?
– A tak, ani chybi. Idź ty do kanału, brachu.
– A kiedy to nie moja rzecz.
– To i co, albo się to dla przyjaciela tego nie robi? Pójdziemy oba, jeno ty idź przody.
– A dobrze… ale… Seledynku…
– Co?
– Jeżeli to Komorek, to go…
Zrobił ruch ręką, jakby kogoś dusił i wpychał gdzieś w jakąś przepaść.
– To się wie! – odrzekł Seledynek.
Olbrzym spuścił nogi w kanał, usiadł sobie na jego krawędzi i, drapiąc się po głowie, prawił:
– Bo to, widzisz, Seledynku… jak Stwórcę kocham, un, ten Komorek, żeby go cholira… un mi zalał sadła za skórę, o! zalał!
– Pluń na to, Pietruś.
– Dobrze ci gadać, bo ty jej nie znałeś.
– Kogo?
– A kogóż by, tej diablicy, Aurelki.
– E, niech ją tam!
– A, nie gadaj, Seledynku, nie gadaj! Una, widzisz, brachu, nic niewinna, nic… un ją stumanił, zbałamucił, un… ten psubrat Komorek, żeby go cholira, i una mnie opuściła. A wiesz ty co, Seledynku?
– No?
– Un ją rzucił, jak szczenię. Un ci ją tak obciuchał, że jeno w koszuli ostała.
– O! łobuz to ostatni, szelma.
– To ja też mówię, że jak go spotkam, to mu kości połamię i bebechy z niego wytrzęsę! No! dawaj latarkę i chodźmy!
Wziął latarkę i po szczeblach żelaznych, które były mocno obsadzone w obmurowaniu kanału, począł się na dół spuszczać, sapiąc głośno. Za nim to samo uczynił Seledynek, nucąc pod nosem głosikiem piskliwym:
„Moje serce coś przenika, że się nie zobaczym już”.
Gdy już na tyle pogrążył się w ciemny otwór, że mu tylko głowa sterczała nad brukiem, zawołał:
– Pietruś!
– Ee? – ozwał się z głębi ponury głos.
– Przymknąć kratę?
– A przymknij.
Krata zapadła się i na ulicy zapanowała dawna cisza i żywej duszy na niej nie było i nikt by nie przypuszczał, że przed chwilą pod ziemię dwóch ludzi się niejako zapadło.
Tymczasem wewnątrz kanału olbrzymi Pietruś i karzeł Seledynek spuszczali się z trudnością na dół, po żelaznych szczeblach. Otaczała ich duszna, zgniła, piwniczna atmosfera; migotliwe światło latarki ślizgało się po wilgotnych, cieknących jakąś brudną, cuchnącą wodą murach i nie mogło rozpędzić gęstych, posępnych ciemności, jakie panowały dokoła. W ciszy głuchej, jaka tu panowała, słychać było wyraźnie szmer płynącej leniwie i ciężko wody i odgłos kropli, spadających w równych odstępach czasu z głośnym pluskiem.
Pietruś oddychał i sapał głośno, a latarka przytwierdzona do jego pasa, rzucając niepewne w głąb kanału światło, oblała migotliwym blaskiem płynącą na samym dnie mętną, czarną jakąś wodę. Kanał, o ile zrazu był dość wąski, powoli rozszerzał się i na koniec Pietruś stanął na ziemi, a przy nim znalazł się wkrótce Seledynek.
W owe czasy, lat temu dziesięć, takich jak dziś kanałów w Warszawie nie było. Te, które istniały, zbudowane w różnych czasach i wśród różnych okoliczności, przedstawiały największą rozmaitość tak, co do swych rozmiarów, jak i budowy. Kanał, idący pod Kanonią i łączący się z siecią kilku innych, ciągnących się pod ulicami staromiejskimi, należał do większych i obszerniejszych.
Gdy się Pietruś i Seledynek na jego dno spuścili mieli nad sobą sklepienie stosunkowo dość wysokie i mogli się wygodnie wyprostować. Stali na rodzaju podwyższenia, zbudowanego z ciosu i ciągnącego się wzdłuż obu ścian kanału, miejscami dość nawet szerokiego i stanowiącego rodzaj brzegów, których środkiem płynęła we wgłębieniu woda. Tym razem, ponieważ przez parę dni deszcze padały, kanał był przepełniony i woda z głuchym szmerem płynąc, wypełniała swe wgłębienie po brzegi, a nawet tu i ówdzie wylewała się na nie. Olbrzym Pietruś, ciskając swój worek, spowodował głośne rozpryśnięcie się na tysiące kropel tej wody, liżącej płyty ciosu pod jego nogami. Pod światłem latarki marszcząca się lekko woda rzucała złotawo brudne, zmieniające się co chwila blaski.
Olbrzym Pietruś podniósł do góry latarkę i starał się sobie rozświecić nią ponure ciemności kanału z jednej i drugiej strony, ale nic nie dostrzegł podejrzanego.
– Psa nie widać! – mruknął.
– I cicho – dodał Seledynek.
– Hm! a jednak tu ktoś wchodził.
– Diabli go wiedzą, może dalej poszedł – odrzekł Seledynek.
– Jeżeli to Komorek, to szelma taka sprytna i uszy ci ma takie jak lis. Usłyszał nas i przycupnął gdzie w kącie.
– Iii – machnął ręką pogardliwie Seledynek – co by on tu robił? Przy takiej wodzie przecie nic nie znajdzie.
– Hm! Pewno, że nie znajdzie.
Rzekłszy to, olbrzym podniósł latarkę do góry i, przypatrzywszy się bacznie sklepieniu, rzekł:
– Po kiego diabła uni nas tu wysłali? Wszystko je jak należy i sklepienie nigdzie się nie wali.
– A więc wracajmy. Powiemy staremu, że wszystko je jak się patrzy.
– Wracać? A Komorek?
– Przecie widzisz, że go nie ma.
– A ja ci, brachu, pedam, co un tu je. Ja nie wrócę, jeno przeszukam cały kanał.
– Ha! to szukajmy. W którą stronę pójdziemy?
– Chodźmy naprzód ku Wiśle.
Ruszyli więc, trzymając się ściany, Pietruś przodem, a Seledynek za nim. Ten ostatni często przystawał, oglądał się poza siebie niespokojnie i pilnie nasłuchiwał. Ale w kanale panowała wciąż niczym niezamącona cisza, przerywana tylko jednostajnym szmerem wody i pluskiem kropel, spadających ze sklepienia. Ciężkie kroki olbrzyma Piotrusia rozlegały się głośno i ponurym echem ginęły w czarnej dali kanału.
Szli przez jakiś czas, aż wreszcie olbrzym się zatrzymał i rzekł:
– Tu nie ma nikogo i po co by tu szedł? Tam niedaleko łączą się dwa kanały… słyszysz, jak woda szumi? I tam niebezpiecznie chodzić… Wisła też niedaleko. Chodźmy, brachu, na powrót. Jeżeli Komorek je, to jeno tam…
Zawrócili i teraz Seledynek szedł przodem, a za nim olbrzym. Kanał spinał się pod górę i woda rwała silnie, tak, że droga była dość uciążliwa. Przyszli na koniec do miejsca pod otworem, prowadzącym na powierzchnię.
Seledynek spojrzał do góry i ujrzał blady blask zimowej nocy, gdzieś tam w oddali bielejący.
– No, czego tam ślepiasz? – mruknął olbrzym.
– Idę już, idę! – odrzekł Seledynek.
Przyszli do miejsca, gdzie kanał zaginał się pod kątem szeroko rozwartym i nagle Seledynek zatrzymał się i zwróciwszy się do olbrzyma, szepnął:
– Brachu, tu coś je.
– No?
– Dawaj latarkę.
Olbrzym mu ją podał, a gdy Seledynek skierował światło na ścianę, tuż przy zakręcie, na wielkie zdziwienie swoje spostrzegli w niej szeroki otwór, tak, że człowiek mógł przez niego spokojnie przejść. Otworu tego dawniej nie było. Obaj należeli do służby kanalizacyjnej i kanał swój znali, jak własną kieszeń stąd ich nadzwyczajne zdziwienie.Walery Przyborowski
Walery Przyborowski, pseudonim Zygmunt Lucjan Sulima (27 listopada 1845 – 13 marca 1913) – pisarz, historyk, brał udział w powstaniu styczniowym. Urodził się Domaszowicach koło Kielc, zmarł w Warszawie. Pochodził z ziemiańskiej rodziny o narodowych tradycjach.
Chodził do gimnazjum w Radomiu, jednak w wieku osiemnastu lat uciekł ze szkoły, żeby wziąć udział w powstaniu styczniowym. Walczył w oddziale Langiewicza. Po upadku powstania przez kilka miesięcy był więziony przez władze carskie.
Później studiował na wydziale filozoficzno-historycznym w Szkole Głównej w Warszawie. Podczas studiów rozpoczął pracę dziennikarską. Współpracował z wieloma czasopismami, między innymi z „Przeglądem Tygodniowym”, redagował też pismo „Chwila” w latach 1885-1886, gdzie przedstawiał program ugody z caratem, co nie było zbyt dobrze odbierane przez czytelników.
Po 1900 uczył historii w gimnazjum w Radomiu, gdzie był lubiany przez uczniów.
Jako pisarz debiutował w 1869 powieścią _Hinda_. Początkowo pisał powieści romansowe i kryminalne, np. _Na mogile_ (1873), _Czerwona skrzynia_ (1877). Opublikował też wiele powieści historycznych dla młodzieży np. _Bitwa pod Raszynem_ (1881), _Szwalożer Stach_ (1900), _Szwedzi w Warszawie_ (1901), _Upiory_ (1902), _Noc styczniowa_ (1913), _Rycerz bez skazy i trwogi_ (1913). Właśnie powieści historyczno-przygodowe, publikowane często pod pseudonimem Zygmunt Lucjan Sulima, przyniosły mu dużą popularność.
Jako historyk napisał książkę dla młodzieży _Dzieje Polski do 1772_ (1879) oraz kilka prac dotyczących powstania styczniowego, w którym się specjalizował.
Powieści Przyborowskiego nie przetrwały próby czasu, zresztą sam autor bardziej uważał się za historyka niż pisarza i do tej dziedziny swojej twórczości przykładał większą wagę. Niemniej jednak powieści kryminalne warte są przypomnienia. Wiele z nich nie zostało dotychczas wydanych w formie książkowej – publikowane były w odcinkach w gazetach małopolskich, pod koniec XIX w. Jedną z najtrudniej dostępnych w oryginale powieści jest wydane książkowo w 1891 r. _Widmo na Kanonii_.POLECAMY RÓWNIEŻ
KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały przedwojennej Warszawy
- Tom 1. _Marek Romański_, Mord na Placu Trzech Krzyży.
- Tom 2. _Stanisław Antoni Wotowski_, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy.
- Tom 3. _Stanisław Antoni Wotowski_, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich.
- Tom 4. _Stanisław Antoni Wotowski_, Upiorny dom w Pobereżu.
- Tom 5. _Marek Romański_, W walce z Arsène Lupin.
- Tom 6. _Marek Romański_, Mister X.
- Tom 7. _Marek Romański_, Pająk.
- Tom 8. pierwsza część. _Marek Romański_, Złote sidła.
- Tom 8. druga część. _Marek Romański_, Defraudacja, druga część.
- Tom 9. pierwsza i druga część. _Walery Przyborowski_, Widmo przy ulicy Kanonia.
- Tom 10. _Antoni Hram_, Upiór warszawskich podziemi
- Tom 11. _Kazimierz Laskowski_, Agent policyjny w Warszawie.
- Tom 12. _Walery Przyborowski_, Tajemnica czerwonej skrzyni.
- Tom 13. _Marek Romański_, Warszawski prokurator Garda.
Szpiedzy i agenci
- Tom 1. Marek Romański, Miss o szkarłatnym spojrzeniu.
- Tom 2. Marek Romański, Szpieg z Falklandów.
- Tom 3. Marek Romański, Tajemnica kanału La Manche.
- Tom 4. Marek Romański, Znak zapytania.
- Tom 5, pierwsza część. Marek Romański, Serca szpiegów.
- Tom 5, druga część. Marek Romański, Salwa o świcie.
Detektyw Piotr Vulpius
- Tom 1. Marek Romański, Tajemnica małżeństwa Forster.
- Tom 2. Marek Romański, Zycie i śmierć Branda.
Inspektor Bernard Żbik
Adam Nasielski
- Tom 1, Alibi
- Tom 2. Opera śmierci
- Tom 3. Człowiek z Kimberley
- Tom 4. Dom tajemnic w Wilanowie
- Tom 5. Grobowiec Ozyrysa
- Tom 6. Skok w otchłań
- Tom 7. Puama E
- Tom 8. As Pik
- Tom 9. Koralowy sztylet i inne opowiadania
Najciekawsze kryminały PRL
- Tom 1. _Tadeusz Starostecki_, Plan Wilka
- Tom 2. _Zuzanna Śliwa_, Bardzo niecierpliwy morderca
- Tom 3. _Janusz Faber_, Ślady prowadzą w noc
- Tom 4. _Kazimierz Kłoś_, Listy przyniosły śmierć
- Tom 5. _Janusz Roy_, Czarny koń zabija nocą
- Tom 6. _Zuzanna Śliwa_, Teodozja i cień zabójcy
- Tom 7. _Jerzy Żukowski_, Martwy punkt
- Tom 8. _Jerzy Marian Mech_, Szyfr zbrodni
- Tom 9. _G.R Tarnawa_, Zakręt samobójców
- Tom 10. _I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik_, Trucizna działa
Klasyka angielskiego kryminału
Edgar Wallace
- Tom 1. Tajemnica szpilki
- Tom 2. Czerwony Krąg
- Tom 3. Bractwo Wielkiej Żaby
- Tom 4. Szajka Zgrozy
- Tom 5. Kwadratowy szmaragd
- Tom 6. Numer Szósty
- Tom 7. Spłacony dług
- Tom 8. Łowca głów
Detektyw Asbjørn Krag
Sven Elvestad
- Tom 1. Człowiek z niebieskim szalem
- Tom 2. Czarna Gwiazda
- Tom 3. Tajemnica torpedy
- Tom 4. Pokój zmarłego
NOWE POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały Warszawskie
Wojciech Kulawski
- Tom 1. Lista sześciu.
- Tom 2. Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści.
- Tom 3. Zamknięci
- Tom 4. Poza granicą szaleństwa
Komisarz Ireneusz Waróg
Stefan Górawski
- Tom 1. Sekret włoskiego orzecha
- Tom 2. W cieniu włoskiego orzecha
Kapitan Jan Jedyna
Igor Frender
- Tom 1. Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa
- Tom 2. Mordercza proteza
Tim Mayer
Wojciech Kulawski
- Tom 1. Syryjska legenda
- Tom 2. Meksykańska hekatomba