Widnokrąg 2019 - ebook
Widnokrąg 2019 - ebook
Jedna z najważniejszych polskich powieści. Prowincja oglądana oczyma dorastającego chłopca, pełnokrwiste, niejednoznaczne postaci – wielowymiarowy świat, o którym nie sposób zapomnieć.
"Widnokrąg" jest z pewnością osobisty i na pewno w sporej mierze autobiograficzny (…). Jego fabuła, postacie, zdarzenia istnieją tak, jak istnieje otaczająca nas rzeczywistość – nie do końca przejrzyste i wytłumaczalne, wymagające bacznej uwagi, namysłu nad swym wewnętrznym sensem i konsekwencjami. Nie jest to z pewnością powieść ułożona wedle porządku przyczynowo-skutkowego; tajemnicą jej „jedności w wielości” jest już raczej fenomen życia – narodzin, przechodzenia z dzieciństwa w młodość, dojrzewania, starości i śmierci.
Jerzy Jarzębski
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6002-3 |
Rozmiar pliku: | 953 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ten mały, chuderlawy człowieczek na fotografii, o wytrzeszczonych oczach, w gabardynowym, jakby za dużym płaszczu i przygnieciony jakby za dużym kapeluszem – to mój ojciec. Obok niego, w granatowym marynarskim ubranku z krótkimi majtkami, w marynarskiej białej czapce na głowie, w sandałkach i podkolanówkach – to ja. Matki nie ma z nami. Więc pewnie to niedziela. Nie byłbym zresztą w tym marynarskim ubranku.
Matka prawdopodobnie gotuje obiad, bo cóż by mogła innego robić w tę letnią, słoneczną niedzielę, jak to widać na prześwietlonej słońcem fotografii. Coś tam miesza w garnku, coś przestawia na fajerkach, podkłada szczapy pod kuchnię, gniecie ciasto na kluski, narzekając, że wciąż te gary i gary, za co ją tak Pan Bóg skarał, żeby nawet na spacer w niedzielę wyjść nie mogła. Zawsze w niedzielę chodziliśmy na spacery, miała lisa, kapelusz, torebkę, rękawiczki, pantofelki, wszystko w jednym kolorze, była panią, oglądali się za nią, a została kucharką. Może kłóci się z wujenką Martą, bo mieszkamy wszyscy na kupie u dziadków i o kłótnię nietrudno.
Nie tylko ciebie, nie tylko ciebie, łagodzi jak może wujenka Jadwinia, bo wujenka Jadwinia każdemu by nieba przychyliła i boli ją, kiedy kogo coś boli, wszystkich nas pokarał. Takie świnie i to pokolczykowali, niby twoje, karmisz, starasz się, rąk od tych kartofli już nie czujesz, jeszcze żarte to, a nie możesz zabić. Poczekaj, tylko wrzucę im do koryta, i pomogę ci.
Za to wujenka Marta nie daruje ani słowu matki. Panią! Widzieliście ją, panią! To po coś tu przyjechała? Trzeba było siedzieć w mieście, kiedy ci tak dobrze było. A lisa też mogę mieć, nie myśl sobie. O, pójdzie Władek, zastawi wnyka, da się Kaźmierskiemu do wyprawy i będę miała. Pójdziesz, Władziu?
Wujka Władka ten lis aż podrzuca. Czyś ty, chlero jasna, rozum postradała? I gdzie byś w tym lisie chodziła? Po wsi? Żeby żandarm się przyczepił, skąd masz lisa, i mnie za dupę potem? Albo żeby nas ludzie obgadali, żeśmy się zbogacili i może na Żydach jeszcze? Chryste Panie! No, nie durne to? Człowiek dnia ani godziny niepewny, a ta lisa! Lisa jej się zachciało! I dając upust wezbranej wściekłości, przedrzeźnia wujenkę Martę. Lisa! Lisa! Pójdziesz, Władziu? Sakramencka! Żyły wypruwasz na doktorów, to o tym nie pomyśli. Skąd wziąć na lekarstwa, nie pomyśli. Tylko lisa! Lisa idź jej złap!
Wujence Marcie oczy zachodzą szkliście, przysiada w milczeniu na ławie pod oknem i bierze się za wyszywanie makatki. Dobra gospodyni smaczną strawę czyni. W niedzielę wyszywasz? Mówi znad różańca babka. W niedzielę grzech. A wujek Władek długo jeszcze nie może darować jej tego lisa. Lisa! Lisa!
Dopiero dziadek trzepie się swoim zwyczajem w kolano i ucina. Spokój! A potem łagodnie, z wysokości już swojego wieku, sam zaczyna o lisach, jakby on jeden o lisach wiedział wszystko. E, nie widać jakoś teraz lisów. Trochę tam kuropatw, zajęcy. A lisy jakby poznikały. Czy ta wojna, czy co? Nie było niby przepowiedni na lisy. Na kuropatwy tak. Nie będzie kuropatw, nie będzie i Żydów. Nie słychać nawet, żeby komu lis kurę porwał. A dawniej nie było dnia. Nie kurę, to gęś, kaczkę. I nory pozapadane, ani śladów, żeby wchodziły, wychodziły. Może jaka zaraza? I na lisy to nie teraz, w lecie. Teraz byle co, nie futro. Raz, dwa by ci wyleniało, Martuś. To dopiero zimą. Zimą im gęstnieje. I włos się robi grubszy, dłuższy, połyskliwy. Trzyma się latami potem. Drut tylko trzeba by stalowy na wnyka. Jest tam kawałek na strychu. I wypatrzyć, którędy jaki chodzi. Ale to do zimy jeszcze ho, ho.
A skoro niedziela, to na obiad jest kogut. Dumny, karmazynowy, z purpurowym grzebieniem. Chodził co dopiero po obejściu, jeszcze widzę go, jak ze stada kur wybiera sobie tę kropiatą kokoszkę, podlatuje do niej, roztrącając na boki pozostałe kury, i hop! przygniata ją, potulną, do ziemi, po czym otrzepuje się i dalej chodzi dumny. Jeszcze krew kapie z jego odrąbanej szyi, znacząc ślad od pniaka do izby, gdy go wujek Stefan niesie za łapy w swojej wielkiej ręce, tłumacząc jak samemu sobie, nie rzucaj się, ty nagła, przecież już nie żyjesz. Ale kiedy staje w progu, kogut znowu rozpościera skrzydła, jakby chciał się nimi zaprzeć o futrynę. Trzymaj go, bo mi krwią ściany obryzgasz, krzyczy wujenka Jadwinia, a dopiero bielone. Ano, mówię mu, żeby się nie rzucał. Co mu mówisz?! Co mu mówisz?! Łeb mu uciąłeś i mu mówisz! Wujek ze złością ciska koguta do cebrzyka.
O, wielki kogut, ale to wielki kogut, dziadek pochyla się nad cebrzykiem, a kogut jakby słysząc, że go dziadek chwali, znów się pręży, trokuje. Dopiero gdy wujenka Jadwinia polewa go wrzątkiem z czajnika, kurczy się, flaczeje, i to jest jego wieczne odpoczywanie. A wujenka przepasuje się zapaską, podsuwa sobie stołeczek. Wyrwij mu ogon najpierw, przypomina dziadek. I wujenka całą garścią wyrywa ten ogon. Idzie wrzucić ten ogon pod kuchnię. Wydaje się, jakby pęk płomieni niosła, żeby ustrzec dom przed ogniem. Już łapie pogrzebacz, już zrywa fajerki. Wołam, wujenka nie wrzuca, zrobię sobie pióropusz! Będę Indianinem! Wujenka się waha, a masz, tylko sobie osusz. Po coś mu dała? Dziadek nie ukrywa niezadowolenia, chcesz, żeby się jeszcze dom kiedy spalił? A z czego sobie zrobi pióropusz, jak chce być Indianinem? Pawi u nas nie ma. Tam zabobon, miałby się dom przez ogon spalić. Widzicie ją, będzie z ogniem igrała.
Wujenka obraca koguta na plecy, na brzuch, rwie, aż pióra chrzęszczą. Zostaw, mówi matka, sama sobie poradzę, a ty ubieraj się do kościoła, bo na mszę chcesz, a na sumę nie zdążysz. Zdążę, wujenka zwija się, aż jej się chustka obsunęła na tył głowy i uwolnione włosy czarną chmurą przesłoniły jej twarz, a jak się trochę nawet spóźnię, to się Pan Bóg przecież nie spostrzeże. Nie po to na krzyżu wisi, żeby patrzyć, kto się spóźnia.
Ma wujenka bogate te włosy. Nie piękne, nie gęste, lecz bogate. Stara Smykowa, sąsiadka, mówi nawet, bogachne. Ależ to bogachne masz te włosy, Jadwiniu, bogachne. Nie dał ci Bóg dziecka, ale chociaż włosy dał ci za twoje złote serce. Inne i tego nie mają. A wujek Stefan nieraz pogładzi wujenkę po tych włosach, kiedy nikt nie widzi, i nie powie nic. Ale wujenka wie, co chciałby powiedzieć, i co sobota myje te włosy. Tylko deszcz zaczyna padać, podstawia wiadro pod rynnę i łapie deszczówkę na to mycie. Nawet z pola potrafi przylecieć, kiedy deszcz pada, żeby nałapać deszczówki. Pełno tej deszczówki stoi w blaszanej beczce pod ścianą i w drugiej dębowej, i w kotle, bo nie może jej zabraknąć na żadną sobotę. A przecież zdarza się, że deszcz długo nie pada, nieraz całe lato susza zalega nad wsią, nad polami, a deszczówka musi być na to mycie włosów w sobotę.
Toteż w soboty wujenka już nie chodzi w pole i wszyscy to ze zrozumieniem przyjmują. Choć na wszelki wypadek co sobota rano wujek Stefan przypomina, to Jadwinia niech zostanie, włosy musi sobie umyć. Jeden tylko dziadek, nie żeby miał co przeciw temu, bo lubi wujenkę Jadwinię, nie może się nadziwić, że tak co sobota. We żniwa, no, to prędzej, nakurzy się, ale teraz znów nie ma tak kurzącej się roboty. A wszów i tak się nie wymyje, tylko trzeba grzebieniem wyczesać. Co ojciec z tymi wszami? Wujek Stefan się obrusza. Jakich wszów? No, a jakich? Wszów. Zawsze mieli wszy we włosach. To już teraz nie mają? Oj, tata, tata, wujenka Jadwinia próbuje te wszy w śmiech obrócić, bym się chyba ze wstydu spaliła. A zostanę, bo trzeba dom trochę oporządzić na niedzielę, poprać, pozamiatać, obiad ugotować. I wujenka zostaje, żeby umyć te włosy.
Najpierw naciera te włosy naftą. Żeby miały połysk i nie wypadały. Potem obnażona do pasa, staje nad miednicą, piersiami prawie dotykając wody, bo i piersi ma wujenka bogachne. Chybaby się wypchnęły z miednicy, gdyby je obie naraz zanurzyła. Rozchodzą się na boki, tak im ciasno ze sobą. Obnosi wujenka te piersi po izbie, gdy dolewa gorącej wody do miednicy z sagana i gdy po pierwszym myciu chlusta mydlinami z sieni na obejście, i gdy drew podkłada pod kuchnię, czasem tylko podtrzymując je jedną ręką, żeby jej nie zatoczyły. Ale też nie musi się nikogo wstydzić, wszyscy w polu, ja pognałem krowy, i tylko Pan Jezus w Ogrójcu sam na sam z wujenką, ale też nie patrzy na wujenkę, bo się modli i ma oczy w górze. Toteż nawet w drzwiach nie przekręciła wujenka klucza, bo któż by mógł przyjść, najbliżsi sąsiedzi tak samo w polu i dalsi w polu, i cała wieś w polu.
Pochylona nad miednicą, ma wujenka całą głowę w pianie i zanurzonymi w tej pianie rękoma szoruje, jakby z miesiąc tych włosów nie myła, a piersi kołyszą się pod nią jak dwa dzwony w takt ruchów jej rąk. Nie widzi, nie słyszy, bo i oczy, i uszy ma zatkane pianą, a jeszcze szum szorujących rąk w głowie słyszy, gdy nagle jakby coś ją tknęło. Tak jak stoi nad miednicą, z rękami we włosach, nieruchomieje. Kto to? Ni to pyta, ni się płoszy, bo nie słyszała, żeby drzwi ktoś otwierał. A wujek Stefan swoimi wielkimi rękami podbiera te piersi wujenki wiszące nad miednicą, jakby szczenięta z barłogu podbierał. Wujenka udaje zdziwienie. Nie poszedłeś w pole? Wróciłem się, że niby osełki zapomniałem. Chodź. Co ci się ubzdurało? Nie widzisz, włosy myję? A jak kto wejdzie? To i co? Długo? Ale i na krótko może wejść. To niech wchodzi. Nie z cudzą, tylko z własną. Poczekaj, niech choć spłuczę. Przekręć klucz. Po co? Chodź. I podkasuje wujence spódnicę, sadza ją sobie na kolana i huśtają się. Wujenka raz po raz unosi się z wujka kolan i opada, unosi się i opada, wzdychając, o, Boże, o, Stefuś. I coraz szybciej, o, Boże, o, Stefuś. Wujek coraz mocniej obejmuje wujenkę za piersi, aż z wujenki włosów piana rozbryzguje się po całej izbie. Nagle wujenka wydaje cichy jęk i zwiesza się wujkowi w rękach, a wujek przywiera głową do jej pleców. I tak siedzą chwilę, zastygli. Może tym razem da Bóg, Stefuś. Ano, może da.
Zapach rosołu napełnia już izbę, kiedy ostatni po sumie wracają dziadek z wujkiem Władkiem. O, pachnie, ale to pachnie, dziadek ledwo przekroczywszy próg, z lubością pociąga nosem. A bo stary kogut, to i pachnie, wujek Władek musi zawsze na przekór, a już zwłaszcza dziadkowi. Może to żal do dziadka tak z niego wyłazi przy każdej okazji, bo podobno to dziadek naraił mu wujenkę Martę za żonę. Tylko że mięso to będziemy jeść jutro, nim się ugotuje. Mówiłem, zabić tamtego kropiatego, mniejszy, bo mniejszy, ale nie taki złachany. Ale to pachnie, o, pachnie, dziadek z naciskiem powtarza.
I w tej samej chwili jakby karcąc się, że jeszcze z zapachu kadzidła po sumie nie ostygły, już nad zapachem rosołu łakomie się unosi, dodaje, no, to mądre miał dzisiaj ksiądz kazanie, o, mądre. Mówca z niego, ho. Wcale nie takie mądre, wujek Władek najwyraźniej ma ochotę posprzeczać się z dziadkiem. Gada, co mu ślina na język przyniesie. I wiecznie straszy, jakby nie dość było strachu i bez niego. Męki piekielne i męki piekielne. Mądre, obstaje dziadek przy swoim. Dla ojca wszystko, co ksiądz powie, musi mądre być. A księża też pletą nieraz trzy po trzy. Nie mądrze mówił, zarazo, ile zła jest na świecie? To bez niego wiem, ile jest. Wielka mi znów mądrość.
Posiadali z daleka od siebie, wujek Władek przy stole, dziadek na ławie pod oknem. I gdy wydawało się, że już tylko czekają, kiedy się wreszcie ten kogut ugotuje, znów zaczynają o tym kazaniu księdza. Dziadek, że, o, mądre, wujek Władek, że wcale nie takie mądre. Dziadek, że to dzięki księdzu jeszcze Boże słowo chociaż w niedzielę się usłyszy. Wujek Władek, że Bóg co miał powiedzieć, to powiedział i umarł, a księża od siebie gadają. Gdzie by Bóg chciał księdzem mówić, ojciec, jeszcze takim, co nie wie już, ile brać za pogrzeb, za ślub, za chrzciny, za co łaska po kolędzie? A Bóg Łazarza wskrzesił i wziął co? Zamienił wodę na wino, gdy nie mieli co pić, i wziął co? Boże słowo zamienili na ludzkie, a wciąż mówią, że Bóg. A Bóg chce człowiekowi coś powiedzieć, to mu sam powie, czy w myślach, czy na polu, czy nawet po pijaku, nie pij, o, idź do żony, dzieci. A dziadek wszystko to kwituje warczeniem, ty zarazo, ty zarazo. A w końcu trzepie się w kolano, ty antychryście! I wujek milknie, bo z dziadkiem nie ma żartów, kiedy trzepie się w kolano.
Zapada cisza jak sprężyna napięta, ani wyjść, ani zostać w takiej ciszy. Toteż chociaż nikt izby nie opuszcza, wydaje się, że wszyscy poznikali, i tylko dziadek zły, naburmuszony na wujka Władka o to kazanie księdza, siedzi na ławie pod oknem, jakby czekał, że może ktoś przyjdzie. A za niedługo matka, wbiwszy widelec w gotującego się koguta, obwieszcza, to będziemy już jeść. I w tej samej chwili oczy dziadka, łagodniejąc z tej złości na wujka Władka, kierują się na babkę. Chociaż mogłoby się wydawać, że babki nie ma w izbie, bo nikt nie zauważył, kiedy wróciła, nikt choćby słowem tego nie poświadczył, więc może gdzieś tam jeszcze klęczy w wyludnionym kościele, w półmroku, bo już kościelny Seweryn zgasił świece, a może w ogóle nie ma jej na świecie.
Lecz oto babka objawia się z niebytu w najdalszym kącie izby, przy wielkiej starej skrzyni w zielonobure wzory, przykulona nad różańcem. Bo cóż z tego, że była i na mszy, i na sumie, a po południu pójdzie jeszcze na nieszpory, modlitw nigdy nie dość, tym bardziej że rodzina liczna, a prócz rodziny dom, stworzenia, stodoła, chlewy, sad, pola, wieś, to ile na to wszystko trzeba modlitw.
Szykuj, przynagla dziadek, bo jeszcze ten różaniec babka trzyma w rękach. I oto zaczyna się rola babki, jakby jej od wieków przypisana. Z głębokim westchnieniem babka wstaje, idzie do kredensu i wydostaje blaszane talerze. Gdyby się nawet nie wiedziało, że już pora obiadu, brzęk tych talerzy przypomniałby o tym. Te talerze są jak krążki wyblakłego nieba, ni niebieskie, ni szare, a na dnie każdego czerwieni się duży kwiat z czarnym okiem pośrodku, otoczony po brzegach wiankiem mniejszych kwiatków, takich samych czerwonych z czarnymi oczkami. Stare są, co widać po poobijanych śladach. W jednym nawet dziurka wyskoczyła i babka przewlekła przez nią kawałek gałganka. Nikt nie chce w tym talerzu jeść, więc przy swoim miejscu na stole go stawia. Dawno jakoś nie było druciarza we wsi, zalutowałby albo nita dał, i babka ciągle go wygląda. Dobry jeszcze talerz, gdzie masz teraz takie talerze, bo wszyscy każą babce go wyrzucić.
Dostała babka te talerze w wianie, kiedy wychodziła za dziadka, i dlatego tak broni przed wszystkimi tych talerzy, a z nią broni czasem i dziadek. Zwłaszcza przed matką. Bo matka prawie przy każdym jedzeniu wygaduje na te talerze, że wstyd już jeść, że jak u najgorszych, że jak można przez tyle lat było nie kupić porcelanowych, w porcelanowych teraz ludzie jedzą. Ale babka z dziadkiem są przeciw porcelanowym, bo porcelanowych ile by się już natłukło, a te są i są. Nie mówiła księża gospodyni, trach, wypadnie z rąk choćby przy wycieraniu i po talerzu. A te są i są. Czy nie wiadomo z czego nawet pęknie. A te są i są.
Rozłożywszy talerze, przystępuje babka do dzielenia koguta, z powagą i namysłem, jakie przystoją sprawiedliwości. Temu udo, temu drugie udo, temu pół piersi, temu drugie pół, tam kuper, tu skrzydełko, drugie skrzydełko, szyja, za mało tych skrzydełek, za mało tych ud, więc tu coś ujmie, tam dołoży, przełoży, uszczknie, zamieni, doda, przepołowi, medytując, że taki wielki wydawał się ten kogut, taki wielki, póki chodził po obejściu, a nie ma czym dzielić.
Wujenki jak sowy wpatrują się, czy ich mężowie nie skrzywdzeni, i choćby oczyma podmieniają sobie większe na mniejsze kawałki, mniejsze na większe, i może to nawet dlatego tak wolno idzie babce to dzielenie. Zwłaszcza że i wujkowie nie są obojętni, lecz w napięciu szacują wzajemnie swoje talerze, nawet butem żaden nie zaszura po podłodze.
Tylko dziadek spokojny, bo ma zapewnione udo, i nie z woli babki, lecz sprawiedliwszej sprawiedliwości, kto wie, może Boga, który wraz z ziemią i to udo przypisał mu z każdego koguta na niedzielę. Toteż spogląda na talerze jakby z wysokości tej sprawiedliwości i od czasu do czasu poprawia sprawiedliwość babki. Stefanowi dołóż. Cóżeś Marcie tak skąpo dała? Jadwini dej skrzydełko, nie jemu. Ma już szyję, starczy mu.
Natomiast matka, uprzedzając sprawiedliwość babki, sama ją sobie wymierzy. Weźmie wątróbkę, żołądek, łepek, łapki, i powie, że to jej wystarczy, dosyć się nawąchała w czasie gotowania, na co wszyscy z wyrozumiałością się zgodzą. Najwyżej się upomni, żeby mnie czy ojcu babka za nią dała, albo tylko zapyta dla pewności, czy to dla mnie, czy dla ojca, i co nam sprawiedliwość babki wymierzy, wrzuci z powrotem do rosołu, żeby było ciepłe, gdy wrócimy, bo nas nie ma. My poszliśmy na spacer. Tak ojciec powiedział, po sumie pójdziemy na spacer z Piotrusiem. Ładna dzisiaj pogoda. To idźcie. Jest w tym marynarskim ubranku, to niech go zobaczą. Tylko wróćcie na obiad.
Ale ojciec nie miał zamiaru wracać na obiad, bo nie znosił tego dzielenia koguta, i najchętniej w ogóle by nie jadł. Niepotrzebnie więc matka dla usprawiedliwienia nas, czy może zaklinając dręczący ją niepokój, powie, że mieliśmy wrócić na obiad, a jakoś nas nie widać. Nikt i tak nie zwróci na to uwagi, jedynie dziadek powie, że mógłby się jeszcze trochę pogotować ten kogut, bo przytwardy. Na co wujek Władek, że dla niego jest w sam raz, bo nie lubi, jak mięso od kości odstaje, a dziadek mógłby sobie zęby wprawić, bo wszystko jest dla niego przytwarde, marchewka przytwarda, pietruszka przytwarda.
Nie mają jednak ochoty do dalszej sprzeczki, ani dziadek, ani wujek Władek, wyłagodnieli przy tym kogucie, że nawet mówić, mówią z rzadka, co bądź i od niechcenia, bo po co jeszcze mówić i marnować słowa, kiedy je się. Słowa z jedzeniem za dużo naraz i nie przystają do siebie, nie wiadomo, mówi się czy je, a zresztą jedzenie też mowa.
Niby skończyli jeść, zostały tylko kości po kogucie, lecz szkoda jakoś wstawać od talerzy, kogut nie co dzień jest na obiad i nawet nie co niedziela. Więc obgryzają te kości z pozostawionych chrząstek, ścięgien, gryzą, miażdżą, wysysają. Wujek Stefan mówi, że w kościach jest najlepsze, i najgrubszą kość zgruchocze w swoich mocnych, zdrowych zębach. A kiedy ssie, to jakby pogwizdywał. I także dziadek, rozłupawszy nożem swoją kość po udzie, bo nie dałby przecież rady tymi paroma starymi zębami, mamle ją na wszystkie sposoby i potwierdza, że najlepsze. A bo w kościach jest sam smak, mówi wujenka Jadwinka i posysa cieniutko, ale też i kostki przypadły jej cieniutkie, ledwo żeberka czy ze skrzydełka. Wujek Władek za to ssie, aż mu się w policzkach doły robią, i najgłośniej ze wszystkich. Ale też dla wujka każda kość ma inny smak, inny z uda, inny ze skrzydełka, z szyi, a najlepszy jest w łepku, mówi, ale łepek ma akurat matka. Potrafi zresztą ssać i bez ssania, obracając tylko kość w gębie, aż na wiór ją samą śliną przerobi. Lecz kiedy chce dziadkowi dokuczyć, ssie na całą izbę.
Nie możesz, chorobo, ciszej, dziadek nie znosi takiego ssania. I nie dlatego, że sam nie może, lecz wszystko, co od innych odstaje, psuje zgodę w rodzinie, to i ssać powinien każdy tak, żeby się zgadzało, chociaż każdy po swojemu i wedle kości, jaka mu przypadła. Bo wiadomo, kości kościom nierówne, choć z jednego koguta. Są kości, kostki, kosteczki, kosteńki, ale wszystko to się przecież zgadzało w kogucie, to i odgłosy tego ssania, choć różne, powinny się zgadzać, jakby kogut piał. Mógłbym po ciemku rozróżnić, że to wujek Stefan ssie, a to dziadek wysysa, wujek Władek, wujenka Jadwinia, wujenka Marta, babka.
Matka tylko nie ssie. Miastowa już się stałaś, o, miastowa, mówi wujek Stefan, nawet kości ssać już nie potrafisz. Ale zanim za mąż wyszłaś, potrafiłaś. Sporo lat tu z nami żyłaś i ssaliśmy, pamiętasz? Nie zapomina się tak prędko, kiedy coś się potrafiło, i od pierwszych zębów. I z politowaniem patrzą, jak matka oskrobuje sobie nożem te kosteczki z łepka, z nóżek, a przecież wystarczyłoby powsadzać je w zęby i wyssać. Najlepszy smak cię ominie, użala się wujek Stefan. Tak jak oni wyssą, że nawet pies się już nie naje.
Idziemy z ojcem w kierunku Zieleńca, a może Głębokiej Drogi albo Dziewiczej Góry. Trudno to odgadnąć z fotografii. Jej brzegi każą nam się ścieśnić. Ojciec ma ucięty nawet lewy łokieć. A pod stopami ledwo ścieżki można się domyślić, kończymy się nieomal z czubkami naszych butów. Ojciec ma chyba czarne kamasze, choć wydają się szare. Moje sandałki powinny być brązowe. Matka nieraz powtarzała, że dla chłopca w moim wieku najładniejsze są brązowe. No, i wojna, nie ma innej skóry, tylko czarna lub brązowa. Lecz z szarości fotografii trudno to odgadnąć, czy są rzeczywiście brązowe. Nawet bujne liście na kawałku gałęzi wystającej z boku fotografii, nad naszymi głowami, nie mogą się przebić przez tę szarość, choć zapewne broczą zielenią. I także pogórzone pola za naszymi głowami, i jakieś drzewa pomniejszone do wielkości ziół, i kawałki nieba u góry, wszystko to pokrywa szarość. I mnie z ojcem podobnie, choć stoimy w jasności słońca w tę letnią niedzielę. Widać to po cieniu gałęzi na nas i po cieniu ronda kapelusza na ojca twarzy.
Trzymamy się za ręce i patrzymy gdzieś w przestrzeń, przed siebie. Ojciec tymi swoimi wytrzeszczonymi oczyma, ja wzrokiem skrzywionym przed słońcem. Te jego oczy są najwyraźniejsze w całej fotografii, one jedne wydobywają się z jej szarości. Wydaje się, że całe światło słońca tylko w nich się skupiło, przywracając im ich naturalny kolor, nie liściom, nie niebu, tylko tym wytrzeszczonym oczom ojca. Ale jakiego właściwie są koloru, piwne, niebieskie, czarne? Może gdyby patrzyły beztrosko, ze znużeniem czy uśmiechem, łatwiej byłoby powiedzieć, piwne, niebieskie czy czarne. Nie jestem też w stanie po sobie odgadnąć koloru tych jego oczu. Mam oczy po dziadku, tak się w każdym razie mówiło, masz oczy po dziadku, o, nawet lewa powieka tak samo ci drży.
Nie mam jednak pewności, czy te oczy ojca tak naprawdę patrzą. Gdyby nie to letnie słońce rozświetlone wokół nas, można by powiedzieć, że błagają o jasność w dookolnej ciemności. Lub może w jasności tego słońca, przenosząc wzrok poza widnokrąg, ujrzały nagle coś, co tylko w jakimś nadwidzeniu bywa dostępne ludzkim oczom, a w co nie chcą przerażone uwierzyć. I tak to fotograf utrwalił.
Skąd się wziął ów fotograf w tę letnią słoneczną niedzielę, w samo południe, na naszej drodze? I któż to mógł być, skoro nikt we wsi nie miał aparatu fotograficznego? Chciał ktoś zrobić sobie zdjęcie, musiał jechać do miasta. No, i raz na rok na świętego Wincentego, kiedy odpust był, przyjeżdżał fotograf. Lecz robił tylko zdjęcia w wyciętym sercu, w mundurze ułana i na wielbłądzie, na pustyni, w stroju beduina. Te trzy tablice tylko z sobą woził, podobno od przedwojny jeszcze. Wystarczyło wstawić głowę i miało się zdjęcie, jakie kto chciał, w tym sercu, w mundurze ułana czy na wielbłądzie, na pustyni, w stroju beduina. Wujek Władek miał wszystkie trzy. Kiedy się sprzeczali z dziadkiem i dziadek nie miał już na wujka sposobu, wypominał mu te zdjęcia. Na wielbłądzie, zaraza. Ułan, zaraza. Jak dziewczyna w sercu, zaraza. No, nie pstro ma toto w głowie?
Lecz czy to akurat była wujka wina, że miał i w tym sercu, i w mundurze ułana, i na wielbłądzie, na pustyni, w stroju beduina, skoro nikt we wsi nie miał aparatu fotograficznego, a do miasta nigdy by wujek nie pojechał zrobić sobie zdjęcia, do miasta kiedy jeździł, to tylko na jarmarki. Poza tym lubił odpusty.
Wujek Stefan za to nie lubił odpustów, ale kiedy patrzył na odświętnie ubraną wujenkę Jadwinię, nie mógł się powstrzymać, żeby przynajmniej nie powiedzieć, tylko zdjęcie ci, Jadwiniu, teraz zrobić. Szkoda, że ktoś we wsi nie ma aparatu fotograficznego. Na co nieraz włączała się z westchnieniem matka, o, gdyby nie ta wojna, i aparat fotograficzny miałby Piotruś, mógłby wszystkim nam zrobić.
Miał aparat jedynie gefreiter Hanke z posterunku. Ale nie widziano go nigdy z tym aparatem w niedzielę. Chociaż to niedziela jest wymarzonym dniem na zdjęcia. Może nawet po to dał Bóg ludziom niedzielę, aby odświętnie ubrani, wymyci, pouczesywani mogli się ten raz w tygodniu przedstawić, jacy mogliby być, a nie jacy są. I niejeden zapewne bez przymusu, z własnej woli dałby sobie zrobić zdjęcie nawet i Hankemu, bo nie byli przeciw zdjęciom. Lecz pokazał się Hanke na wsi w niedzielę, to aby z kaburą u pasa.
Za to w zwykły dzień tygodnia nie przeszło się przez wieś, żeby się nie natknąć na Hankego, jak z tym aparatem na piersiach, nieraz od samego rana, łowił ludzi niczym diabeł dusze i pstrykał. Pstryk. Pstryk. Czy to taką służbę ma, czy taką mściwość? Bo nikomu nie darował, młodym, starym, chłopom, babom, dzieciom.
Blady strach na wieś padał, kiedy Hanke pojawiał się z tym aparatem. Matki zabierały dzieci z drogi, zdejmowały suszące się garnki z płotów, suszące się łachy ze sznurów, bo nie daj, Boże, jeszcze weźmie pstryknie. Czy krowy ktoś gnał, to zawracał. Czy jechał ktoś furą, to podcinał konia i uciekał, a było za późno, bo Hanke tuż tuż, to zostawiał konia, furę, bat i wpadał w najbliższe obejście albo krył się w najbliższej zagacie. Czy na ławeczce pod chałupą ktoś siedział, to myk do chałupy jak zając. A nawet gdy ktoś odświętnie był ubrany, bo akurat szedł do księdza ślub lub pogrzeb załatwić lub do miasta do starostwa się wybierał czy do sądu, też schodził Hankemu z drogi. Bo nie lubił Hanke, gdy spotykał kogoś odświętnie ubranego w zwykły dzień tygodnia. Takiego mógł wylegitymować, wyprzezywać, a nawet zaprowadzić na posterunek.
Hanke zdjęcia robi, podawano sobie z ust do ust jak złowrogą wieść. Już jest pod kapliczką! Jest tu! Jest tam! Jest pod szkołą! Stoi przed chałupą Kalembasy! O, pies ujada u Marców, musi Hanke tam być. Poszedł do Boduchów, na szczęście Boduchy wszystkie w polu, dziadek tylko są, oj, naobraca on ci dziadka, naobraca, Boże, daj siły dziadkowi, żeby przeżyli to pstrykanie.
Bo Hanke nie robił byle jakich zdjęć. Hanke miał swój świat jak prawdziwy artysta, tylko ludzie we wsi tego nie rozumieli. Przede wszystkim wynajdywał dla swojego świata najgorzej ubranych, obdartych, bosych, pokracznych, bezzębnych jak korzenie, o twarzach jak kora starych wierzb, jak wysuszona słońcem ziemia. O, wtedy gęba mu się rozjaśniała i powtarzał, sehr gut, sehr gut, wunderbar. I pstryk. A nie dał nikomu choćby włosów przygładzić czy chustki na głowie poprawić, czy koszuli wpuścić w spodnie, czy pozapinać guzików, nie mówiąc już polecieć do chałupy i choć trochę się ogarnąć. Tylko tak jak kogoś złapał, kazał mu się nie ruszać i pstryk. Czasem go ustawiał przy jakimś starym płocie, pod jakąś walącą się chałupą, pod uschniętym drzewem i pstryk. Czasem kazał się szeroko uśmiechać, jak ktoś nie miał zębów, albo czapkę czy kapelusz zdjąć, jak ktoś miał akurat czapkę czy kapelusz, a nawet i buty, czasem w progu siąść czy na kamieniu i zamyślić się, że się tak nad życiem zamyśliło. I powtarzał to swoje sehr gut, sehr gut. I pstryk. Czy jak ktoś z pola z zajdami szedł, zatrzymywał go i pstryk. Czy z sierpem, z kosą, z grabiami, ze snopkiem powróseł, pstryk. O, sehr gut, sehr gut. Wunderbar. A gdy pijanego spotkał, to szedł za nim i ze wszystkich stron go pstrykał, z dalsza, z bliska, tuż pod samą gębą, omal właził w niego z tym swoim aparatem, a pijany, jak pijany, jeszcze głupio się uśmiechał, bo mógł nawet nie wiedzieć, że to gefreiter Hanke go fotografuje, tylko że się Bogu tak spodobał.
Zwłaszcza lubił fotografować dzieci, a najbardziej te umorusane, brudne, w samych nieraz koszulach, bez majtek, jak to dzieci na wsi, gdy matka, ojciec w polu. Jeszcze kazał im się obsypywać kurzem czy taplać w błocie, gdy były za mało brudne czy umorusane. Choć nie można powiedzieć, dawał im cukierki za to albo głaskał po główkach, tak że dzieci chętnie się obsypywały czy taplały, jak to dzieci. I pstryk. Sehr gut. Sehr gut. Wunderbar. Zaglądał też w obejścia, a nawet wchodził do chałup. I pstryk.
A już z rodziną Madejów prawie że się zaprzyjaźnił. Choć Madeje mówili, że się zawziął na nich. Kupa ich była i bieda aż piszczała. Chałupę też mieli najbiedniejszą we wsi. Przykulona do ziemi, z jednej strony drągiem podparta, okienka nie większe niż główki kapusty, a i sami, od dziadków poprzez córki, synów, synowe, zięciów, aż po bachorów, nie wyglądali lepiej. Ale Hanke jaśniał na ich widok i witał się z nimi jak z dobrymi znajomymi. Poklepywał ich po plecach, a nawet próbował parę słów powiedzieć po polsku.
Zaraz też wyprowadzał ich na obejście, na słońce. Tu najpierw długo patrzył, gdzie to słońce nad obejściem, a potem według tego słońca ich ustawiał tu, tam, po całym obejściu, aż nieraz wydawało się Madejom, że to słońce na niebie tak ustawia. I wciąż mu było źle, wciąż od nowa ich ustawiał. Bo chciał, żeby i chałupa wyszła, i to po tej stronie z drągiem, żeby i stodoła, żeby chlewy, żeby płot, psia buda, żeby cały świat. To nagonił ich nieraz, że ledwo nogami Madeje powłóczyli, choć tylko po obejściu i nie wcale takim dużym.
Dziadków musiał nieraz aż popychać, ciągnąć, bo już odmawiali posłuszeństwa i woleliby, żeby ich zastrzelił. A ten, że niedobrze tu, lepiej będzie tam, i znów ich gnał. Albo tam. Może tam, jak ten prześwit, to wyjdzie i kawałek sadu. Choć jaki tam sad mieli Madeje. Trzy gruszki na krzyż z dwiema jabłonkami i jedną śliwkę sralkę. Prócz tego kilka drzew uschniętych, których nie miał od lat kto ściąć i wykopać.
A gdy dobił z nimi do takiego miejsca, że wreszcie uśmiech pojawił się na jego twarzy, to ich jeszcze czochrał, obszarpywał ubrania na nich, przesuwał tych do tyłu, tych do przodu, zamieniał tych na tych, tym kazał kucnąć, tamtym ścieśnić się, innym się wyciągnąć, a innym do ziemi przypłaszczyć. Albo którejś z córek czy synowych pierś spod bluzki wydostać i udawać, że niby to karmi zawiniętego w chustkę na ręku bachora. Bo choć było bachorów u Madejów bez liku, to przeważnie wszystko już podrosłe. A jeszcze ich nieraz sklął, że niemrawo się ruszają i nie odgadują jego myśli.
Trzeba jednak przyznać, że i sam się nie oszczędzał, przyklękał, kucał, zbliżał się, oddalał, zachodził ich z jednego boku, zachodził z drugiego, czasami aż tym aparatem po gębach im jeździł. Wychodził na pniaka, na furę. Kiedyś nawet kazał im przystawić do strzechy drabinę i wszedł na tę drabinę, ale też mu było źle. Czapkę daszkiem obracał na plecy, to znów ją zdejmował. Odpinał się pod kołnierzykiem, odpinał pas z kaburą i kładł go byle gdzie. Mówili Madeje, że można by mu jak nic pistolet świsnąć. Ale po co? Nie słyszało się, żeby któryś z synów czy zięciów Madejów był w partyzantce. Nieraz pot mu czoło zarosił, a on pstrykał i pstrykał, to mówili Madeje, że aż diabła widać było w jego oczach. A gdy wreszcie skończył to pstrykanie i powiedział sehr gut, siadał sobie na pniaku czy kamieniu i ział, jakby po tym diable tak nie mógł przyjść do siebie.
Ale i Madeje czuli się po tym pstrykaniu nieraz zmachani jak nieboskie stworzenia. I stali dalej, jakby nie wiedzieli, czy są jeszcze na świecie, czy już tylko na tej fotografii. Aż dopiero musiał im Hanke powiedzieć weg.
Lecz nawet w największym artyście pojawia się czasem chęć sprzeniewierzenia się sobie i zrobienia czegoś najbardziej błahego i pospolitego. Toteż kto wie, czy nie w tym właśnie celu wybrał się Hanke w tę letnią słoneczną niedzielę na spacer, zabierając ze sobą ten jeden jedyny raz aparat fotograficzny. I to nie on nam, lecz my jemu nadarzyliśmy się z ojcem. Chociaż mogło by się wydawać, że nasze spacery tylko przypadkowo się ze sobą zeszły.
Uśmiechnął się z daleka do nas jak do dobrych znajomych, a gdy podszedł bliżej, ten uśmiech przerodził się omal we wdzięczność dla nas. Ojciec w tym gabardynowym płaszczu, który nawet w lecie, jeśli nie było za gorąco, zwykł zakładać na siebie, w kapeluszu na głowie, ja w tym marynarskim ubranku, jakże odmienni musieliśmy mu się wydać od jego codziennego świata, jakże wzruszająco nijacy od tego, co zwykł fotografować. Może nawet spytał nas się, gdzie idziemy. A gdy ojciec odpowiedział, że na spacer, ubawiło go to, bo właśnie wracał ze spaceru. Spazieren, spazieren, powtarzał przez śmiejące się zęby. I musiało go to jeszcze bardziej utwierdzić w przekonaniu, że czegoś takiego, jak my, właśnie potrzebował, bo już dawno nie słyszał słowa spazieren, słowa tak nieodpowiedzialnego, beztroskiego.
Kazał nam się ustawić, że zrobi nam zdjęcie. Nie tam. Tam. Pod tym drzewem. Pod słońce. I oto stoimy z ojcem obok siebie, trzymając się za ręce. Ojciec w tym jakby za dużym gabardynowym płaszczu, przygnieciony jakby za dużym kapeluszem. Ja w granatowym marynarskim ubranku, w marynarskiej białej czapce na głowie, w sandałkach i podkolanówkach.
Naturalnie nie zdawałem sobie sprawy, czym ta chwila dla mnie będzie. Może nawet byłem niezadowolony, że ktoś nas zatrzymuje dla głupiej fotografii. I dlatego nie mogę mieć pewności, czy był to gefreiter Hanke, chociaż nie potrafię przypomnieć sobie nikogo innego, bo i któż by to mógł być? Nikt przecież nie miał we wsi aparatu fotograficznego. Toteż gdyby to było prawdopodobne, powiedziałbym, że nikt nam tego zdjęcia nie robił, a jedynie, jak to bywa ze zdjęciami, znalazło się po latach między innymi zdjęciami. Sądząc jednak po wytrzeszczonych oczach ojca, mógł to być gefreiter Hanke, bo przecież takimi oczami nie patrzy się, kiedy ktoś nam robi zdjęcie. Sam fotograf nim pstryknie, uprzedza, proszę się uśmiechnąć. A gdy się zdarzy, że zapomni, to samo przez się wiadomo, że do aparatu fotograficznego należy się uśmiechnąć, bo od tej krótkiej chwili nie ma już odwrotu.
Zwykle miał ojciec oczy łagodne, które patrzyły z jakimś wyrozumiałym smutkiem, ukrytym gdzieś głęboko, na dnie, lecz zarazem tak wyraźnym, że zapamiętywało się bardziej ten ich smutek niż ich kolor. I kiedy nawet się uśmiechnął, ten smutek nie opuszczał jego oczu. Widocznie jednak nie dowierzał, że oto stoi przed aparatem fotograficznym, bo gefreiter Hanke w przypływie chęci samorozgrzeszenia zapragnął zrobić nam zdjęcie. Może wydawało mu się, że stoi przed wycelowaną lufą, czekając, kiedy padnie strzał. Może nawet mocniej ściska moją rękę jak gdyby na pożegnanie. Może pragnie mi coś przekazać, lecz właśnie słowa uwięzły mu w gardle. A może wszyscy dorośli mieli wtedy takie oczy, lecz póki żyli, nie widać tego było, wychodzi to dopiero na fotografiach z tamtych lat, kiedy fotografie, zmęczone już długością pamięci, wyblakły, zszarzały. Mnie razi tylko słońce.