- W empik go
Widoki - ebook
Widoki - ebook
Druga część bestsellerowej serii „Czas na zmiany”
Dziesięć lat temu wspólne wakacje na Wyspach Kanaryjskich zmieniły ich życie. Od tamtej pory każdy z nich pisze dla siebie zupełnie nową historię. Dorosły już Kacper usiłuje ratować rozpadające się małżeństwo, Dariusz walczy o wyczekiwany awans, a zakochana Sandra stara się znaleźć wspólny język z nastoletnią córką. Ich drogi wciąż przecinają się w mieście nieograniczonych możliwości i spełniających się marzeń.
Jak daleko można się posunąć, aby odnieść sukces? Kto ma prawo decydować o naszej przyszłości? I czy miłość naprawdę wszystko zwycięży?
Codzienne wyzwania, wspólne radości i tajemniczy pamiętnik skrywający mroczne sekrety. Agnieszka Lis pokaże wam stolicę, jakiej nie znacie!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66553-52-1 |
Rozmiar pliku: | 755 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sandra i Kacper
Warszawa to piękne miasto – tak czasem myślę, choć wiele osób by się ze mną nie zgodziło.
W tygodniu gęste i zatłoczone, w weekendy pustoszeje o przynajmniej dwieście tysięcy ludzi. Paradoks miasta żywiciela. Wykorzystać, pasożytniczyć – tak, podziwiać – nie.
A ja lubię Warszawę. Pomimo kurzu i hałasu. Dźwięk tramwajowych hamulców, dudnienie autobusowych diesli, trąbienie taksówkarzy, drżenie chodników od przejeżdżającego metra – to wszystko dla mnie muzyka. Hałas samolotów jest ledwo słyszalnym akompaniamentem. Na przedmieściach podobno przeszkadza, w centrum jest jak dodatek cytryny do słodkiego napoju. Ciągły pośpiech to charakter tej źle skomunikowanej metropolii, gdzie korki, zbyt wąskie ulice i nieprzewidywalny czas dojazdu dominują codzienność mieszkańców. Nie ma co narzekać, kocham to miasto, razem z wieloznacznym symbolem piękna i okrucieństwa. Pałac Kultury, wpisany kilka lat temu do rejestru zabytków kultury, jest zarazem uwielbiany i znienawidzony. Symbol ruskiej dominacji nad Polakami, pałac pod wezwaniem Józefa Stalina, i jednocześnie cel większości wycieczek. Trzydzieste piętro, z którego widok, okraszony dość gęstymi kratami, bywa kapryśny. Często zamglony, tak nazywamy to kulturalnie. Choć to nie mgła, to smog, który dzień po dniu zabija nasze pęcherzyki płucne.
Pałac od początku żądał ofiar. Już w czasie budowy brał, kogo chciał. Mówią, że szesnaście osób. Ale mogił na cmentarzu jest piętnaście, w tym dwójka niemowląt. Mówią, że nie wiadomo, ilu wpadło w wylewane betonem fundamenty. Nie było jak ich wyciągnąć. Mówią cuda. O piwnicach, tunelach, tajemnych przejściach. A to po prostu wielki, brudny biurowiec, który kiedyś był – nieprawdopodobne – prawie biały.
Nie można nie kochać takiego miasta, które ofiarowuje ci swój bezmiar, pozwala być zachłannym na życie i ludzi, samo pozostając żarłoczne. Co miesiąc pożera dwa tysiące osób. Czterdzieści pięć procent umiera na choroby krążenia, dziesięć na choroby układu oddechowego, i ten procent rośnie. Warszawiacy lubią też samobójstwa, a miasto nie szczędzi wypadków komunikacyjnych.
Dlaczego jednak ma mnie to obchodzić? Stolica to miasto możliwości dla wszystkich, którzy mają odwagę wychylić się, wypełnić los. Nie wierzyłam w to, dopóki tego nie zrobiłam.
Miałam powtórzyć los matki, babki, ciotek i sąsiadek. Już zaczęłam. O młodocianej ciąży ledwo zdążyłam powiedzieć świeżo upieczonemu tatusiowi, już znikł. Jakby zdmuchnął go wiatr. Samotna mamusia bez wykształcenia, zupełnie jak mama i babka. Choć lepiej być samą niż bitą, do tego wniosku doszła też moja matka, w odpowiednim czasie.
Pewnego dnia podniosłam głowę, wykupiłam wycieczkę. Desperacja w szarej codzienności. Kupiłam all inclusive na Wyspy Kanaryjskie, nic szczególnego. Nic szczególnego? Dla mnie więcej i dalej niż lot na Księżyc.
Tam, przez chwilę, tylko przez moment, poczułam, że są ludzie, którzy się nie boją. Krzyczą życiu prosto w twarz, wprost artykułują, czego chcą, i wydzierają to pazurami. Postanowiłam się nie bać. Najwięcej odwagi ode mnie wymagało powiedzenie sobie, czego chcę. A chciałam… wszystkiego, oczywiście. Ale zaczęłam od czegoś, co nie leżało w koszyku z rzeczami istotnymi dla mojej matki, babki, ciotek i sąsiadów. Od wykształcenia. To niebywałe. Panna ze zgrabnym tyłkiem, neonowymi tipsami i blond kitą skończyła studia. Zaoczne, bo pracowałam w Biedronce. Nikt nie wierzył. Im bardziej nikt nie wierzył, tym więcej się uczyłam. Aż się wyuczyłam.
Wierzył we mnie tylko on – smarkacz, czternaście lat młodszy, być może nie wiedział, co to znaczy nie móc. Kacper, wtedy czternastolatek ze smartfonem przed nosem, zamiast słów używający burknięć. Ze mną rozmawiał, ku irytacji swojej matki.
Agata była dla mnie inspiracją. Zdecydowana, twarda, zimna suka. Na czole miała wypisane: „do celu”. Niemiła, kiedy w byciu miłą nie widziała interesu. Choć w sumie, tak samo jak pozostali, wcale nieodporna na niepowodzenia. Też postanowiłam taka być.
Ze zdumieniem odkryłam, że miasto mojego dzieciństwa i młodości daje tyle możliwości. Przez lata nie przyszło mi do głowy, by wybrać się do kawiarni, o restauracji nie wspominając. Nie wyobrażałam sobie, że w takim miejscu można pić jeden napój przez dwie godziny, siedzieć i uczyć się do kolokwium. Albo rozmawiać ze znajomymi nad szklanką taniego wina. Albo umawiać się z przyjacielem, który, sam będąc z innego świata, pozwolił mi ten świat zobaczyć i poznać. Zdecydowałam, że w nim zostaję.
Dlatego spotykam się z Kacprem regularnie. Z chłopakiem, dla którego wykształcenie było oczywiste, lot samolotem stanowił nudną konieczność przed wakacjami, a markowe butki mamusia wymieniała co sezon. Dla mnie żadna z tych rzeczy nie była oczywista, i dalej nie jest. Ale przynajmniej wiem, czy ich chcę.
Kawiarnia jest sieciowa i zwyczajna, wiele takich przygarnęła na swoją mapę Warszawa. Każda z nich stara się przyciągnąć – przytulnością, ładniejszymi kubkami, bardziej wymyślnymi nazwami napojów kawowych. W rzeczywistości wszystkie są takie same. W tej konkretnej kawiarni istotny jest widok; za wielką niebieskawą taflą szkła widać śpieszących się ludzi i kierowców. W Warszawie kierowcy to nie ludzie, to istoty zrośnięte ze swoimi mustangami, które nierzadko mają lakier bez jednej rysy, skórę nawet na kierownicy, a znaczek z przodu przyprawia o dreszcze, bo wiadomo, że za takie auto można kupić niezły dom ze sporym ogrodem. Inne wehikuły, i kierowcy takich są chyba najgorsi, mają po trzydzieści lat, każdy zderzak w ciut innym odcieniu, a kolejne wgniecenie na nikim nie robi wrażenia. Jeszcze oddzielna kategoria to kierowcy bmw, jeśli czarne – drżyj, przechodniu. Tych kierowców na drogach szybkiego ruchu nie dotyczą prawa fizyki, a w mieście – ograniczenia w parkowaniu. Jeśli zobaczysz auto parkujące w poprzek na miejscu dla inwalidów, z całą pewnością będzie to czarne X5. Wiem, przecież niedaleko stąd parkuje Chyłka.
Poza tą ludzką masą zza szyby widać także Pałac Kultury. Patrzę na ten budynek i lubię go coraz bardziej. Nie sądziłam, że będzie to miało dla mnie jakiekolwiek znaczenie. To tylko budynek w mieście. To aż symbol, dla mnie wyzwolenia.
Kacper jest zmęczony. On też, ku mojemu zdumieniu, próbował powtórzyć mój los, choć to nie najrozsądniejsze z jego strony. Ale on nie uciekł. Głaskał powiększający się brzuch swojej dziewczyny, którą ku wściekłości Agaty szybko zamienił w żonę.
Agata jest dla mnie ważna także pod tym względem. Przekonałam się, że nawet takie twarde sztuki muszą się czasem pogodzić z rzeczywistością i ostatecznie uznać, że życie wcale nie czeka na ich akceptację. To dla mnie cenna lekcja. Walczyć, ale nie do krwi ostatniej. Nie jak to miasto, nie jak Warszawa. Zawsze zostawiać sobie furtkę, choćby niewielką przestrzeń na zmianę wyboru.
Mam trzydzieści osiem lat i dopiero niedawno poczułam, że moje życie idzie we właściwym kierunku. Jestem w miejscu, w którym powinnam być dziesięć lat temu. Nie szkodzi. Dziesięć lat temu, na Lanzarote, zawróciłam z drogi, którą uważałam za jedyną.
Kacper uważa się za szczęściarza. Kończy studia na polibudzie, jego żona, Sylwia, też, choć ma rok opóźnienia. Ich dwuipółletnia córeczka, Zosia, ma brązowe loki po babci i zielone oczy Sylwii. Jest śliczna, prawie tak ładna jak moja Sandra, gdy była w jej wieku. Teraz Sandra ma szesnaście lat i robi wszystko, żeby ładną nie być. Etap glanów, kolczyków i czarnych worków zamiast ubrania. Wyrośnie, wierzę w to głęboko.
– Chciałbym kiedyś wrócić na Lanzarote – mówi Kacper i uśmiechamy się do siebie.
– Nie ma przeszkód – odpowiadam. Bo przecież nie ma.
– Może jak mała skończy sześć lat. Będzie pewnie łatwiej.
– Że niby ma mieć tyle co Sandra, kiedy się tam spotkaliśmy?
Kacper śmieje się.
– To nie ma znaczenia – kontynuuję. – Za trzy i pół roku będziesz szczurkiem w korpo, a urlop szef wyznaczy ci w listopadzie. Zgodnie z zasadą, że przecież nie lubisz gorącego piwa i spoconych dziewczyn.
Kacper uśmiecha się jakoś tak bokiem, krzywo.
– Dużo w tym racji. Ale na Lanzarote w listopadzie jest ciepło. I tanio – dodaje.
Sądziłam, że akurat ten aspekt go nie interesuje. To ja jestem od wiecznego ściubienia i obracania w palcach każdego grosza. Pracuję, zarabiam, ale pewnie nie pozbędę się już nawyku oszczędzania. Może i dobrze. Ta wdrukowana potrzeba chomikowania jest po prostu podyktowana doświadczeniem, że zawsze na coś braknie i nawet naprawa zepsutej lodówki bywa bezzasadna. Bo jeśli ją naprawię – nie będę miała co do niej włożyć. Dziś nie muszę się o to martwić, lęki jednak pozostały i pewnie nie znikną.
– Masz widoki na pracę? – pytam.
Ożywia się.
– Mam już prawie umowę. Na razie pół etatu, ale wreszcie nie śmieciówa. Jak obronię pracę, to będzie cały. Rzucę wreszcie ten zmywak.
– Super. – Podnoszę wielki kubek z kawą. – Twoje zdrowie.
– A jak u ciebie? – Uśmiecha się. Wiem, o co pyta. O to, co sprawia mi w tej chwili radość tak wielką, że niewypowiedzianą.
Wzdycham, unoszę wysoko pierś, świadomie napełniam ją powietrzem. Nareszcie mam szansę na normalność, na zwykłe dni dzielone z kimś.
– To… – waham się przed następnym słowem – dopiero raczkuje.
– Ale podoba ci się?
Kiwam tylko głową. Czy mi się podoba? Jestem facetem zachwycona. Zadurzona. Nie planuję z nim dzieci, planuję z nim życie, to coś znacznie więcej. Dziecko już mam i chyba nie jestem gotowa na następne.
– Przedstawisz mi go? – domaga się Kacper.
– Może za wcześnie?
Nie jestem pewna, jak przyjąłby to Piotr. Nie chciałabym go spłoszyć. Nie chciałabym, żeby uciekł, tak jak kiedyś ojciec Sandry, z którym nigdy więcej nie miałam kontaktu.
– Przecież ci nie ucieknie – mówi Kacper, zupełnie jakby słyszał, o czym myślę. – Skoro pracujecie razem, to nie. A jesteś pewna, że tego chcesz?
Czy jestem pewna? Z niedowierzaniem patrzę na Kacpra.
– Wiesz – jąka się trochę, widząc moją reakcję – krótko go znasz. Nie wiesz, kim jest, tak naprawdę. Może trochę za szybko… – Nie kończy myśli, i słusznie.
– Jest facetem, który przyjął mnie do pracy. Ba! Który zauważył mnie na Goldenline, choć miałam tam skromny, niedawno założony profil. Jest gościem, który zaproponował mi normalną pracę, w biurze, na etacie, z dostępem do kawy i herbaty.
Kacper wyciągnął przed siebie ręce w geście poddania.
– Jest świetny. – Uśmiecha się. – Dorośli nigdy nie potrafią sami zrozumieć. Ale chciałbym go kiedyś poznać.
– Dobrze, tatko.
Wywraca oczami.
– A co teraz?
Wzruszam ramionami.
– Tradycja.
Kiwa głową.
Choć to droga rozrywka i czasem wzajemnie ją sobie fundujemy, gdy u któregoś krucho z funduszami, dbamy o to. Przynajmniej raz w miesiącu wjeżdżamy razem na dach Warszawy, skąd dostrzec można wszystkie marzenia, połapać ich nitki i powiązać tak, by nas udźwignęły. Raz w miesiącu wjeżdżamy razem na trzydzieste piętro Pałacu Kultury.2
Kacper, Sylwia i Zosia
Kacper miał chęć zwyczajnie pooglądać telewizję. Jak stary pryk – pomyślał. – Mam dwadzieścia cztery lata i dziadzieję.
Dokuczał swojemu ojcu, gdy ten po powrocie z pracy osiadał miękkim ruchem na kanapie z pilotem w dłoni. Teraz zaczynał rozumieć, że to nie lenistwo, a po prostu dążenie do równowagi wewnętrznej. Oglądać głupoty, wyciszyć się.
– Obiad – powiedziała Sylwia, nie wkładając w to żadnej intonacji.
Kacper wstał i podszedł do stołu. Na jego krańcu, w plastikowym foteliku do karmienia, siedziała Zosia. Trzymała w ręku grubą świecową kredkę i malowała nią niezgrabnie, nie trafiając w kartkę.
Sylwia nalewała zupę, Kacper starał się uporządkować stół.
– Mógłbyś czasem pomóc – powiedziała Sylwia, a Kacper uniósł głowę szybkim ruchem, niemal wrogo spoglądając na żonę.
– Wróciłem z pracy.
– Ja jestem z małą w pracy cały czas.
– Po obiedzie, bez żadnego odpoczynku – podkreślił – idę pisać pracę. Nie skończyłem jeszcze studiów.
– Ja też. – Uśmiechnęła się lodowato, samymi ustami. – A nawet, dla dobra naszej rodziny, wzięłam urlop dziekański, pamiętasz?
– Trudno nie pamiętać. – Kacper odwrócił głowę w stronę córki. – Przypominasz mi o tym trzy razy w tygodniu.
– Też jestem zmęczona, uczę się, zaliczam kolokwia, napisałam licencjat z dzieckiem przy piersi. Gotuję, dbam o dom, piorę i sprzątam.
– Przepraszam, że zrobiłem ci dziecko, które tak zachwiało twoją karierą naukową.
Sylwia rzuciła łyżką. Chciałaby w szybę, albo przynajmniej w ścianę, ale hamowała ją myśl o ekstra wydatku na szklarza lub o sprzątaniu, które musiałaby odbębnić sama. Wybrała zlew. Łyżka brzęknęła efektownie, mała podskoczyła w foteliku.
– Ja lenię się całymi dniami. Wstaję o szóstej i przez cały dzień zasuwam, nie zauważyłaś?
– Póki co przez trzy dni w tygodniu – odpowiedziała cierpko.
– W pozostałe jestem na uczelni. Zresztą, dostanę pewnie etat, na razie część.
– I przez te trzy dni – Sylwia nie dała się wytrącić ze swojego toku rozumowania – zarabiasz tyle, że na schabowego wystarczy tylko w niedzielę. Gdyby nie moja mama… – Pokręciła głową, wzdychając.
– Twoja mama kupiła nam mieszkanie. Fantastycznie. To znaczy prawie, bo kupiła je tobie, nie nam. Cudownie, że nam pomaga, niemniej, dopóki nie obronię dyplomu, dopóty nie dostanę całego etatu. Ani podwyżki. Ani awansu. Et cetera.
– Siadaj – przerwała mu skrzywiona. – Bez obiadu mózg nie pracuje, musisz go naoliwić, by jak najszybciej napisać, obronić i zarabiać. Co mówiłeś o tym etacie?
– Pół. Cały dopiero, gdy obronię dyplom.
Kacper odsunął krzesło i siadł ciężko. Spojrzał na córeczkę. Sylwia postawiła na stole talerze z parującą zupą, po czym niewielką miseczkę z ostudzonym płynem ustawiła na półce krzesełka dziecka. Kacper pochylił głowę, pierwszą łyżką poparzył wargi. Syknął. Sylwia uśmiechnęła się lekko, zajęta karmieniem córki usiadła na krześle bokiem.
Kacper nie skomentował. Hasło „gorąca” zawsze spotykało się z jakże słusznym komentarzem Sylwii: Zimną zupę chciałbyś jeść? Nie chciałby. I wciąż to robił, za każdym razem parzył się pierwszą łyżką. I codziennie obiecywał sobie, że jutro tego nie zrobi. Sprawdzi, podmucha, odczeka. Następnego dnia zapominał.
Nie rozmawiali. Sylwia przemawiała do dziewczynki, która pluła zupą z przyzwyczajenia. Specjalnie dla niej Sylwia zagęszczała wywar, dodawała ciut kaszki, ryż, makaron lub miksowała całość. Gęsta zupa leciała bliżej.
– Nie mogę na to patrzeć – powiedział w pewnym momencie Kacper. – Zjedz, ja ją nakarmię.
Sylwia uniosła brwi, bez komentarza odłożyła plastikową łyżeczkę, odblokowała kółka siedziska i skierowała je w stronę Kacpra. Sama spokojnie zabrała się do jedzenia.
– Tata – powiedziała mała z zadowoleniem, wkładając łyżeczkę w miskę i strzelając zupą prosto w prawe oko Kacpra.
– Tata – odpowiedział, wycierając twarz. – Teraz Zosia będzie ładnie jadła zupkę.
– Tak – odpowiedziała mała, grzecznie połykając porcję, którą Kacper włożył jej do buzi.
– A jak zjesz, to pewnie pójdziemy na spacer – powiedział Kacper.
– A twoja praca? – zripostowała Sylwia.
– Z dzieckiem też muszę chwilę pobyć – odpowiedział.
– Fantastycznie. Tylko że ona teraz idzie spać. To jej pora.
– Nie spać – odpowiedziała mała.
– No właśnie – podsumował Kacper.
– A jednak – z uśmiechem odpowiedziała Sylwia. – Jeśli jej teraz nie położysz, do wieczora będzie dramat. Bez drzemki jest nie do wytrzymania.
– Mania – potwierdziła Zosia.
– Chciałbym… nie wiem. – Kacper zwiesił ramiona.
– Na razie ją po prostu nakarm.
– Nie umiem tak jak ty.
Sylwia zatrzymała się w drodze do kuchni.
– Umiesz tak jak ty – odpowiedziała.
– Potrafiłem jednym rzutem oka odróżnić Chiny od Arizony – mruknął Kacper. Sylwia nie zareagowała.
Karmienie się przedłużało. Sylwia zdążyła sprzątnąć, zmyć, wytrzeć i ułożyć w szafkach talerze po zupie. Podać drugie danie. Siedziała teraz na wprost męża, który wtykał Zosi zupkę, ona połykała co trzecią porcję, częścią pluła. Sylwia wzdychała, nie odzywając się. Kacper poczuł w pewnym momencie, że zaraz pęknie. Nic nie robię wystarczająco dobrze – pomyślał i odwrócił się w stronę żony. Siedziała zamyślona, wpatrzona w jakiś punkt daleko nad jego głową. Ciekawe, czy chciałbym wiedzieć, o czym myśli – przemknęło mu przez głowę.
Zosia wykorzystała zamyślenie rodziców i przerwę w karmieniu. Chwyciła zapomnianą kredkę i włożyła do buzi. Gryzła ją przez chwilę z zaangażowaniem, okazała się jednak niesmaczna, więc wypluła przeżute kawałeczki do stojącej przed nią miski z zupą.
Kacper wziął dwa głębokie wdechy, poczuł, że opada z niego furia, zanurzył łyżeczkę w misce i podał córce. Zosia przełknęła z zadowoleniem. Kredka z zupką tworzyły zupełnie nowy smak, a niebieski kolor jedzenia wydał się dziewczynce atrakcyjny. Przy trzeciej łyżeczce ocknęła się Sylwia.
– Co ty robisz? – wykrzyknęła.
– Karmię dziecko – odpowiedział ze spokojem.
– Czym? – Zdenerwowana, podniosła głos.
– Zu… – zaczął Kacper. Przerwał, bo w tym momencie spojrzał na zawartość miski. – Co to, do cholery, jest?
– Nie wiem. Przygotowałam jadalną zupę. – Zabrała miskę, przyjrzała się jej zawartości. – To kredka. Niech to szlag, ile jej tego dałeś?
– Chyba niedużo. Na pewno niedużo.
– Mam nadzieję, że nie będzie rzygać.
– Nie potrafię nawet dziecka nakarmić.
– Potrafisz, nie rozczulaj się. To nic wielkiego. Swoją drogą, kolor jest niesamowity. Jedz – powiedziała, wracając z kuchni ze ścierką. Głową wskazała na stojący przed Kacprem talerz z makaronem w pomidorowym sosie.
To było sztandarowe danie w ich domu. Wprawdzie Sylwia chwaliła się tym, jak gotuje, jednak ograniczała się do kilku zaledwie potraw. Makaron jedli trzy razy w tygodniu, sos niemal zawsze był pomidorowy. Na więcej nas nie stać – mawiała, choć nawet nie próbowała przygotować nic innego.
W niedzielę zwykle był schabowy, bo tak nauczyła Sylwię mama, a w pozostałe dni jedli makaron lub coś, co przygotowała teściowa Kacpra. Co kilka dni zjawiała się z szerokim uśmiechem i siatką wiktuałów.
Kacper dziobał w talerzu, Sylwia podetknęła córce sam makaron. Dziewczynka z zadowoleniem wybierała z miski świderki, niektóre tylko wkładając do buzi. Sylwia nie broniła jej takiej zabawy. Makaron sprzątało się łatwo, w przeciwieństwie do sosu lub zupy.
– W niedzielę idziemy do mamy na obiad – zakomunikowała mężowi.
– Rozumiem, że pytasz, czy nie mam żadnych planów? – zareagował.
Sylwia uśmiechnęła się ironicznie.
– Masz. Odwiedzić teściową.
– A jeśli nie?
– Słabe to. – Wzruszyła ramionami.
– Słabe nie słabe, chciałbym wreszcie odpocząć.
– Ja też. Dlatego z przyjemnością przyjęłam zaproszenie od mojej mamy na obiad, którego nie będę musiała przygotować. Chętnie przyjęłabym je także od drugiej naszej mamusi, ale ta nie pali się do przygotowania dla nas czegokolwiek.
– Jak moja matka próbuje coś przyszykować, to albo spróbujesz i się skrzywisz, po czym zapomnisz schować do lodówki, albo chowasz tak, żebym nie mógł znaleźć. W obu przypadkach żarcie się psuje i trzeba je wyrzucić.
– Zepsute czy nie, zawsze smakuje tak samo.
– Cholera, czy ciebie pogięło? – wkurzył się Kacper.
Sylwia uniosła głowę.
– Wyrażaj się. Chociaż przy dziecku.
– Co mam się wyrażać! Ciągle jesteś niezadowolona! Nieważne, co bym zrobił – zawsze jest źle! Moja matka robi wszystko źle, ojciec jest do kitu, a ja to w ogóle nieudacznik! Czego ty chcesz, kobieto?
– Skoro już tak sam siebie podsumowałeś, to może wyniósłbyś talerze do kuchni – skwitowała. – Nie będę się kłócić przy dziecku.
– Lolela – odpowiedziała mała.
– Co ona powiedziała? – zdziwił się Kapcer.
Sylwia spojrzała na córkę w zamyśleniu.
– Powtórzyła po tobie. Cholera. Powiedziała „cholera”.
– Lolela – potwierdziła mała.
– Dlatego właśnie nie będę się kłócić przy dziecku – powiedziała Sylwia.
Choć właściwszym byłoby określenie: wykrzyknęła. Była zmęczona. Niewyspana. Mała bardzo absorbowała, do państwowego żłobka jej nie przyjęli, na prywatny nie mieli pieniędzy. Studia szły Sylwii kiepsko, zaoczny tryb był łatwiejszy, a i tak miała problem z przygotowaniem się do wszystkich zajęć. Nie tak wyobrażała sobie szczęśliwe życie u boku wymarzonego księcia. Nie tak chciała spędzać młodość. Kochała córkę, ale…
– Jeśli jej w tej chwili nie położysz, nie będzie spała do wieczora. Nie pouczysz się wtedy ani minuty – zagroziła.
Chciała też dodać, że jeśli mała szybko zaśnie, to i ona pouczy się trochę do najbliższego kolokwium.
– Wiesz co – odpowiedział Kacper z namysłem. Chciał coś wykrzyczeć, wyrzucić z siebie, odreagować. Ku swojemu zdumieniu powiedział jednak: – Wiesz co… Idź, połóż się z małą. Uśpisz ją, może też zaśniesz, jesteś zmęczona. Ja pozmywam i się pouczę.
Sylwia popatrzyła na męża z uwagą.
– Lolela – dodała mała na wszelki wypadek.
– Ale jak to… – zaczęła Sylwia.
– Po prostu – odpowiedział Kacper. – Czy ty pamiętasz, że my się kiedyś kochaliśmy?
– Kiedyś?
– Masz rację. Czy pamiętasz, że my się kochamy?
Sylwia uśmiechnęła się do męża. Stanęła koło niego i lekko pogłaskała go po ramieniu.
– Pójdę ją uśpić – powiedziała.
Pamiętam – pomyślała. – A ty?3
Kacper, Sylwia, Zosia i Ewa
– Rozpieszczasz nas, mamo – powiedziała Sylwia.
– Wspaniałości – dodał Kacper tonem, jakim zazwyczaj komunikuje się zgony.
– A dla mojej kruszynki najlepszości – skomentowała Ewa, wskazując na tort, faworki i ciasteczka z dżemem. – Wszystko domowe.
– Mamo, Zosia będzie miała problem z wagą – powiedział Kacper. – Przyzwyczaisz ją do jedzenia słodkiego i…
– Nie przesadzaj. – Teściowa uniosła wysoko głowę. – Od domowego ciasteczka jeszcze nikomu nic się nie stało.
– Waży więcej niż rówieśnicy – odważył się dodać Kacper. Sylwia zmierzyła go spojrzeniem, od którego odechciało mu się mówić cokolwiek.
Siadając do stołu, pomyślał jeszcze, że jedyna kara dla teściowej to nie zjeść jej wyrobów. Ale aż tak głupi nie jestem – zreflektował się, nakładając sobie pierwszą przystawkę. – Ukarać to ja bym chciał ją, nie siebie. Takiego żarcia nie odpuszczę.
Przysłuchiwał się rozmowie, dokładając kolejne porcje. Zosia pluła wszystkim, co nie było słodkie. Trudno się dziwić. Pierwsze, czego spróbowała u babci, to obsypany cukrem faworek.
– To na spróbowanie dla mojego pączusia – powiedziała Ewa, podtykając małej smakołyk.
Będzie pączuś, oj będzie – pomyślał Kacper.
– Aż wstyd mi tam chodzić – westchnęła teściowa.
Kacper wyłączył się na chwilę, teraz nadstawił uszu. Teściowej? Wstyd?
– Goła ziemia, nie uchodzi.
Planuje zakup działki? – przemknęło mu przez głowę. Po chwili jednak zorientował się, że chodzi o coś zupełnie innego.
– Nie szkoda ci pieniędzy, mamo? – Sylwia usiłowała jednak nakarmić małą czymś, co choć trochę przypominało zdrową żywność. Łyżeczką nadzienia z rolady łososiowej, czerwonym kawałeczkiem papryki, łyżką kremowej zupy. Czasami odnosiła sukces, częściej nie.
– Ale to nie wypada! – oburzyła się teściowa.
– Mamo, przecież to nie ma znaczenia – wtrącił Kacper, całkiem niepotrzebnie.
– Może w twojej rodzinie nie ma – odpowiedziała. – U nas hołd dla zmarłych jest istotny.
– Oczywiście – odpowiedział z uśmiechem, nakładając sobie porcję karkówki pieczonej z rodzynkami.
– Muszę w końcu zamówić ojcu pomnik. Czas najwyższy.
Teść zmarł kilka miesięcy temu, po ciężkiej i dotkliwej chorobie. Pod koniec życia był już bardzo zmęczony – bólem, niedyspozycją, otępieniem lekami. Kiedyś wspomniał Kacprowi, że chciałby już być po. Po drugiej stronie, w innym miejscu – z nadzieją, że tam ból nie będzie tak dotkliwy albo – co lepsze, choć trudno wyobrażalne – nie będzie go wcale. Sugerował nawet, że w łazienkowej apteczce znajduje się duża ilość tabletek, Kacper jednak nie dał mu dokończyć. Szczęśliwie, było to niedługo przed śmiercią teścia. Niewykluczone, że gdyby musiał dłużej patrzeć na męczarnie tego sympatycznego człowieka… co by zrobił? Wolał się nad tym nie zastanawiać. Teść przypominał wysuszoną gałąź, bo już nawet nie pień drzewa, choć gdy Kacper został mu przedstawiony, jeszcze w liceum, był postawnym, przystojnym mężczyzną, o którym plotkowano, że lubi kobiety, a one jego. Ewa, zdaje się, też o tym doskonale wiedziała i nie było jej to obojętne. Pilnowała męża, robiła karczemne awantury, którymi elektryzowała całą okolicę. Przy tym przesadnie dbała o siebie, ubierała krótkie spódniczki i stosowała dużo różu na policzki.
Choroba zabrała go w niecałe dwa lata. Teściowa wpadła w krótkotrwałą rozpacz, po pół roku przestała nosić czarne ubrania. Krótkie spódniczki i wyrazisty makijaż powróciły.
– Ty chyba naprawdę lubisz chodzić na cmentarz – powiedziała Sylwia.
– Tam jest cicho i spokojnie. Szczególnie w tej starej części.
– Tata leży w nowej.
– Spacerować mogę po każdej.
– Mama planuje pomnik taki jak na tych starych nagrobkach? – zapytał Kacper z lekką ironią.
Ewa i Sylwia spojrzały na niego synchronicznie, jak na matkę i córkę przystało.
– Nie byłeś tam, nie odzywaj się. To magiczne miejsce – powiedziała Ewa urażonym tonem.
Kacper kiwnął głową. To nieprawda, że nie był. Podczas pogrzebu, znudzony przydługim zaśpiewem popa, oddalił się od żałobników, spacerował po alejkach. Nie zdawał sobie sprawy, jak piękny jest warszawski cmentarz prawosławny. Wiele pomników to zabytki tak piękne jak na Powązkach, ale zrujnowane, po wojnie częstokroć rozkradzione, a parafia restauruje tylko tyle, na ile starcza funduszy. Nadzwyczaj skromnych.
Kacper nie mógł pozwolić sobie na długą marszrutę, ledwie rzucił okiem na zazielenione alejki, wrócił do grupy żegnającej teścia, zresztą odczuwał z powodu jego śmierci głęboki żal.
To był naprawdę fajny gość – myślał. O teściowej powiedziałby coś wręcz przeciwnego. Nie przyszło mu do głowy, że teściowa też musiała być kiedyś fajną babką. Może zmieniło ją życie, może nadmiar oczekiwań, a może – zaledwie być może – rozbieżność oczekiwań i rzeczywistości. Kacper oceniał stan dostrzegalny gołym okiem, ten mu się nie podobał.
– Masz projekt? – zainteresowała się Sylwia.
Ewa kiwnęła głową i wstała.
– Tu jest – powiedziała, sięgając kartkę z półki pod telewizorem.
Kacper zerknął, niby od niechcenia. Projekt był piękny. Nieważne, jak bardzo nie lubił swojej teściowej, gustu odmówić jej nie mógł. Gładka marmurowa płyta z mosiężnymi literami, napis po polsku i cyrylicą. Nad płytą niewysoki obelisk, połączenie czarnego i białego marmuru. Nowocześnie i elegancko.
– Mamo? – Sylwia wpatrywała się w projekt.
Ewa uniosła brwi.
– Musi być w dwóch językach? Tylko na starych grobach tak jest.
– Ojciec tak sobie życzył! – Ewa uniosła głowę.
– Ale całość… Mamo, taki nagrobek będzie kosztował majątek – kontynuowała Sylwia.
– Już postanowiłam. Wezmę kredyt.
– Kredyt na grób? – Kacper nie wytrzymał.
– Na pomnik pamięci – odpowiedziała Ewa, patrząc mu w oczy. – Mojego męża i mojej.
– Będzie piękny – zreflektował się Kacper.
Coś się zepsuło w motorze – pomyślał, cytując Małego Księcia. Po co się w ogóle odzywam? Poza tym, rozumiał teściową, choć wcale nie chciał tego przyznać. Ożenił się z Sylwią, doskonale zdając sobie sprawę z różnicy wyznania. Uważał, że to nie ma znaczenia. Miłość przenosi przecież góry, Boga przenosić nie trzeba. Jest ten sam, tylko wyznawany w innym języku. Nie rozumiał swoich rodziców, którzy do kościoła wprawdzie nie chodzili, jednak uparli się na ślub katolicki. Kacper wolałby uroczystość prawosławną, zachwycała go jej ceremonialność, melodyjne śpiewy, bogactwo ikon, korony trzymane nad głowami państwa młodych. Jego rodzice, przede wszystkim Agata, uparli się jednak i zagrozili brakiem tradycyjnego błogosławieństwa. To z kolei było ważne dla Sylwii. Stanęło więc na ceremonii katolickiej. Kościół odwiedzili chyba po raz pierwszy od czasu własnej ślubnej ceremonii – myślał wtedy rozżalony Kacper o rodzicach. Był nieuczciwy. Przecież został ochrzczony i był u pierwszej komunii, a nawet rodzice towarzyszyli mu podczas bierzmowania.
Po kilku latach życia z Sylwią rozumiał jednak, że sprawy nie zawsze są tak proste, jakby można tego oczekiwać. Ewa była katoliczką. Zdecydowała się jednak na ślub i życie z mężczyzną o wyznaniu prawosławnym, mało tego, przy nim, na prawosławnym cmentarzu, chciała być pochowana. Dlaczego? – zachodził w głowę. Znajdował tylko jedną odpowiedź. Najbardziej oczywistą i zarazem dla niego najbardziej nieprawdopodobną. Z miłości. Jego teściowa – z miłości?
– Na ile lat ten kredyt? – rzeczowo zapytała Sylwia.
– Córuś, nie interesuj się – odpowiedziała Ewa ze sztucznym uśmiechem. – Nie jestem niedołężną umysłowo staruszką, nie wezmę pożyczki u domokrążcy. Wszystko będzie w banku, ubezpieczone. Nie będziesz musiała spłacać na wypadek mojej śmierci.
– Mamo… – próbowała coś powiedzieć Sylwia.
– Jedz, bo muszę deser wstawić – odpowiedziała Ewa.
– Nie do przejedzenia – stwierdziła Sylwia.
– Tak musi być u mamy – odpowiedziała Ewa.
Czekały na komentarz Kacpra, ale ten nie nastąpił. Bo Kacper tylko w myślach zgodził się z żoną, po czym zaraz dodał, także wyłącznie na własny użytek, że takich deserów jak teściowa jego żona robić nie potrafi. Czyli trzeba się najeść.
– Wiecie co… – zaczęła teściowa zachęcająco, wnosząc tacę z czymś gorącym i bardzo pachnącym.
– Nie wiemy – odpowiedziała zachowawczo Sylwia. Siedziała przy małej i próbowała wcisnąć jej odrobinę jabłka. Wychodziła z założenia, że jeśli mała zje choć ćwiartkę, to, najedzona, nie ruszy deseru. Przy czym „będzie więcej dla nas” nie było akurat tym argumentem, który ją specjalnie przekonywał. Bardziej skłaniała się ku „odrobinę witaminy mają polskie dziewczyny”, ale dla Zosi w ogóle nie miało to żadnego znaczenia. Po prostu pachniało słodkim, dlaczego miałaby jeść coś innego?
Kacper nie odzywał się zapobiegawczo.
– Mam tutaj coś dla mojego pączusia, ciu, ciu, ciu – powiedziała Ewa, nie zważając na ciszę. – Deserek, taki maciupci.
– Dla mnie też maciupci? – zainteresował się Kacper.
– Skądże znowu. – Na reakcję teściowej nie musiał czekać. – Dla ciebie w największej możliwej misce.
Kacper przyglądał się, jak Ewa zdejmuje z tacy naczynia.
– Mamo, masz większe miski – skomentował Kacper.
Sylwia się zaśmiała, Ewa nie. Ale sobie nagrabiłem – pomyślał Kacper.
Zosia machała rączkami, dopominając się deseru. Nawet nie trzeba było jej karmić.
– Tak w ogóle, to muszę wam coś powiedzieć – zaczęła Ewa, a Kacper zamarł.
Zwykle oznaczało to kłopoty. Powinniście schudnąć – oznajmiała od czasu do czasu teściowa, podając schabowe z frytkami. Na tacy czekała wtedy zwykle góra faworków. Liczba mnoga była formą grzecznościową, wypowiedź dotyczyła wyłącznie Kacpra. Powinniście kupić działkę – to z kolei pojawiało się co roku wiosną, gdy drzewa na ulicach pękały pączkami. „Nie mamy na to czasu” – odpowiadała standardowo Sylwia, i równie typowo Ewa odpowiadała: „Pomogłabym wam”. „Dzieci naszych sąsiadów jeżdżą na wakacje na Majorkę” – mówiła Ewa zwykle w maju. Sylwia na to nie odpowiadała, Kacper zaś myślał, z każdym zdaniem czując wzrastającą furię: w przeciwieństwie do sąsiadów nie mamy bogatych rodziców, niezbędnych do finansowania wycieczek na Majorkę. Następnie pojawiała się kąśliwa myśl: „Nie macie sąsiadów, już nie. Teraz tylko ty sama masz sąsiadów”. Kończył zaś widowiskowo: „Spadaj, stara krowo”. Wszystko w myślach oczywiście. Standardowo się przy tym uśmiechał.
Tym razem jednak teściowa miała przygotowaną zupełnie inną koncepcję.
– Powinniście kupić sobie psa – oznajmiła z przekonaniem.
– Słucham? – zapytał Kacper.
– Dlaczego? – równocześnie spytała Sylwia.
– Sia – zgodziła się Zosia.
– Bo pies to prawdziwy przyjaciel człowieka – rozwijała temat Ewa.
– Od sierści zwierząt pojawiają się alergie – wtrąciła Sylwia.
– Pomagają w wychowaniu dzieci – kontynuowała Ewa. – Integrują rodzinę. I w razie czego można ich użyć do dogoterapii – oznajmiła z satysfakcją.
– Do czego? – zapytała Sylwia.
– Po co? – równocześnie powiedział Kacper.
– Dzieci chorują – powiedziała Ewa z powagą. – A wtedy psy są najlepsze.
– Życzysz nam, mamo, by Zosia zachorowała? – Kacper nie potrafił się powstrzymać.
– To znakomity pomysł, mamo – odpowiedziała Sylwia, patrząc zimno na męża.
Ewa, zadowolona z odpowiedzi córki, nie zwróciła uwagi na zdanie wypowiedziane przez zięcia.
– Cudownie – odpowiedziała seniorka. – Bernardyn albo golden. Znajdę wam odpowiedniego szczeniaka.
Ciąg dalszy w wersji pełnej