- W empik go
Widoki - ebook
Widoki - ebook
Intrygująca opowieść o zderzeniu pokoleń i uprzedzeń, osadzona w malowniczych Beskidach. Anna i Filip organizują kolację dla znajomych, ale pod powierzchnią rozmów o sukcesach kryją się głębsze problemy i refleksje. Doskonała powieść o współczesnej inteligencji.
Fabuła książki koncentruje się wokół kolacji, którą w eleganckim domu swoich rodziców organizują Anna i Filip. Wydarzenie z pozoru jest towarzyskim spotkaniem – wymiana plotek, rozmowy o sukcesach, ambitne plany na przyszłość. Jednak pod powierzchnią lekkich konwersacji szybko zaczynają przebłyskiwać poważniejsze sprawy. Wraz z upływem czasu, goście zaczynają odsłaniać swoje skrywane kompleksy, problemy osobiste i ukryte uprzedzenia. Niewidzialne granice między pokoleniami stają się coraz bardziej wyraźne, a rozmowy przy stole przekształcają się w swoiste pokoleniowe podsumowania.
Kwaśnicka zadaje czytelnikom ważne pytania: jaki jest stosunek współczesnej inteligencji do etosu, literatury, polityki, a także samego pojęcia elitarności? Czy Kraków różni się pod tym względem od Warszawy? I wreszcie – czy możemy mówić jeszcze o prawdziwej inteligencji, czy to jedynie pozostałość przeszłości?
Autorka, znana z książek takich jak „Pomyłka” (2019) czy „Jadwiga” (2015), w swoim najnowszym dziele ponownie dowodzi, że potrafi z niezwykłą precyzją oddać skomplikowane relacje międzyludzkie i różnorodne postawy wobec świata. Jej powieść nie tylko bawi, ale również skłania do głębszej refleksji nad współczesnym społeczeństwem, inteligencją i ich przyszłością.
Marta Kwaśnicka – pisarka, krytyczka literacka i redaktorka, laureatka prestiżowych nagród literackich, takich jak Nagroda im. Marka Nowakowskiego (2020) i Skrzydła Dedala (2016). Mieszka w Krakowie, gdzie tworzy i rozwija swoje pisarskie projekty.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8043-826-2 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– A wydawało się, że pogoda dopisze – westchnęła z rezygnacją Anna.
Po upalnym poranku nastąpiło zaskakująco pochmurne popołudnie. Niebo wyblakło i przybrało nijaki kolor, tymczasem w słowniku Anny było niewiele przymiotników o zabarwieniu bardziej pejoratywnym niż „nijaki”.
Zanosiło się na deszcz. Gospodyni czuła zawód. Za moment mieli przyjechać goście, a jej wyjątkowo zależało na tym, żeby wszystko wypadło jak najlepiej. Obiad, który ich czekał, miał być popisem, prawdziwym towarzyskim _tour de force_ – dowodem na to, że tu i ówdzie ciągle pilnuje się standardów, nawet jeśli chodzi o sprawy tak niewiele znaczące jak wakacyjny posiłek ze znajomymi. Zresztą – tak dawno nie widziała się ze wszystkimi „na żywo”!
Już dwa tygodnie wcześniej Anna zaplanowała wszystko ze szczegółami. Przemyślała dobór gości, układ stołu i to, co miało się na nim pojawić; przygotowała też kilka tematów do przedyskutowania na wypadek, gdyby rozmowa przestawała się kleić. Gospodyni nie chciała, żeby spotkanie wypadło zbyt książkowo. Nikt nie mógł odnieść wrażenia, że gotuje się tu z poradnikiem w ręku albo przesadnie wysila – posiłek miał być, jak mówiła, „nieco nieortodoksyjny, ale kunsztowny”, miał też zdradzać smak gospodarzy. Pogoda należała jednak do spraw, których nie dało się zaplanować.
Było jeszcze lato, więc Anna nie przyjmowała do wiadomości, że coś tak prozaicznego jak ulewa czy mżawka mogłoby niekorzystnie wpłynąć na atmosferę „jej” wieczoru. Chciała, aby goście mogli wyjść do ogrodu, bo tylko stamtąd dało się w pełni docenić elegancję budynku i trud, jaki wkładano w jego utrzymanie. W minionych tygodniach porządnie się napracowała, nadzorując przeróbki. Poza tym wszystko ciągle kwitło – dopisały róże, owocowały jabłonie. Wystarczyło przejść się kilkadziesiąt metrów po stoku, żeby nabrać owego poczucia sytości, do którego tęskni się zimą, kiedy do rąk wpadnie nam zdjęcie umajonej łąki. Z okien jadalni widać było całą dolinę. Obserwowana stąd przy dobrej pogodzie wyglądała jak plansza do gry albo pejzaż starego mistrza, na którym można było śledzić miniaturowe losy mieszkańców, ich posty, karnawały i codzienne dramaty. Anna lubiła je śledzić. Trudno byłoby to wszystko zobaczyć, gdyby padał deszcz.
– Może się jeszcze przejaśni. Letnie ulewy szybko mijają. – Krystyna wyjrzała przez okno. Odłożyła nóż, którym przed chwilą obierała owoce na deser, i przeciągnęła się.
– O tej porze roku z pogodą nie ma żartów. Chyba już czas przygotować się do jesieni – stwierdził sentencjonalnie Filip.
Od dłuższej chwili krzątał się nieopodal, sprawdzając kompletność zastawy. Stół przygotowały dzieci, mogło więc czegoś brakować. Najmłodsza z córek jeszcze nie liczyła najlepiej; mogła na przykład przynieść za mało łyżeczek, a potem pobiec gdzieś z bratem i zapomnieć o zadaniu, jakie jej powierzono, czego najstarsza, odpowiedzialna za pozostałe sztućce, mogła z kolei nie zauważyć. Być może zatem brakowało czegoś albo coś zostało źle ułożone. Srebra były zresztą stare, lwowskie, ozdobione roślinnym ornamentem; zdobyli je z Anną na targu staroci i z trudem przemycili do Polski – szkoda, żeby coś miało się zgubić. Poza tym Filip nie miał nic innego do roboty; odwiózł dzieci i przyniósł ostatnie zakupy. Teraz mógł jedynie przypatrywać się kuchennym czarom żony nadającej ostateczny kształt potrawom. Krystyna pomagała w gotowaniu; gospodyni czasem rzucała w jej stronę krótkie uwagi albo spoglądała jej przez ramię, ani przez chwilę nie tracąc kontroli nad całością przedsięwzięcia.
Willa rodziców Anny była przyjemnie staroświecka, warta tego, żeby ją podziwiać. Zbudowano ją sto lat wcześniej na fali popularności stylu zakopiańskiego. Architekci mieli chyba ambicje nawiązania kształtem do Koliby czy Witkiewiczówki, ale ostatecznie wyszedł dom nieco eklektyczny, trochę górski, a trochę nizinny, podobny tyleż do chat zakopiańskich, co do mazowieckich świdermajerów. Budynek posiadał wszystkie cechy willi wypoczynkowej – miał szlachetne proporcje, był drewniany, ale przestronny; sprawiał wrażenie ażurowego. Na parterze znajdowała się przeszklona weranda, na piętrze zaś klasyczny podokapowy balkon z rzeźbioną balustradą.
Swojego czasu rodzice Anny odkupili ten dom po okazyjnej cenie od jakiejś podupadającej firmy. Zrobili to w czasach, kiedy rynek nieruchomości pozwalał jeszcze na podobne inwestycje. Wcześniej budynek służył jako miejsce wczasów pracowniczych i wyjątkowo go zaniedbano. Rodzice Anny – i Anna, bo córka profesorostwa od początku brała udział we wszystkich pracach – stopniowo podnieśli dom z ruiny, wymienili dach i okna, odnowili pokoje. Tam, gdzie się dało, przywrócili kominki i stare piece.
W willi było wiele sypialń i można było tam zjechać w większym gronie. Największą dumą gospodarzy był ogród zimowy, w którym jadano nie tylko podczas niepogody czy upału, ale także dla czystej przyjemności przebywania w rozświetlonym wnętrzu, z którego roztaczał się niezapomniany widok na dolinę. Przesiadywano tam często, również w czasie mrozów, ponieważ nikt nie potrafił oprzeć się urokowi tej przestronnej sali i każdy, kto ją zobaczył, wolał raczej marznąć niż zrezygnować z niezwykłego prospektu.
Teraz ciągle był sierpień, ale chłód mógł już dać się we znaki. W górach coraz częściej zdarzała się słota, a noce bywały zimne. Tak, lato zdecydowanie się przesilało; przypominało dojrzałą osobę, która ciągle jest w pełni sił, ale z dnia na dzień coraz częściej odkrywa w sobie skłonność do łapania zadyszki. Za dnia słońce świeciło mocno i letnikom nadal zdarzało się spędzić leniwe popołudnie w ogrodzie. Po zmierzchu temperatura spadała jednak gwałtownie i nie można było wyjść po zmroku, nie zabierając ze sobą przynajmniej swetra. O świcie okolicę spowijała gęsta mgła, co było wyraźną zapowiedzią jesieni.
Krystyna, choć pomagała w przygotowaniach, była tutaj gościem. Kilka lat wcześniej poznała Annę na jakimś spotkaniu literackim, na które ta druga przyszła, bo należała do znajomych fetowanego autora, a gdzie Krystyna trafiła przypadkiem. Była odludkiem i rzadko zdarzało się jej przychodzić na jakiekolwiek imprezy. Wtedy tak się stało – być może zainteresował ją tytuł książki, a może z domu wygonił ją niepokój, który czasami uniemożliwiał jej siedzenie w miejscu. Nie wiedziała, skąd się brał. Po prostu od czasu do czasu budziła się z nim – otwierała oczy i wiedziała, że tego dnia musi wyjść z domu dokądkolwiek albo zrobić coś, co wychodziłoby poza jej rutynę, bo w przeciwnym razie kolejny dzień zostanie przez nią zupełnie zmarnowany. Zdarzało się jej wówczas powierzać swój los przypadkowi: przyjmowała czyjeś zaproszenie lub szła gdzieś bez wyraźnego powodu, jakby kupowała los na loterii, licząc, że coś się wydarzy: na skutek jakiegoś zbiegu okoliczności jej przyszłość objawi się przed nią jak gotowa ścieżka, a ona zrozumie, czego powinna pragnąć i w jakim kierunku podążać.
Tamten wieczór okazał się owocny – usiadła obok Anny i tak od słowa do słowa zaczęła się ich znajomość, która dość szybko przerodziła się w zażyłość. Mimo różnicy wieku zaprzyjaźniły się na tyle, że po kilku miesiącach Krystyna stała się stałym bywalcem tego domu, rodzajem przysposobionej młodszej siostry, dorosłej, ale jeszcze nieposiadającej własnej rodziny. Była towarzyszką, którą chętnie miało się pod ręką: pomagała we wszystkim i cierpliwie zajmowała się dziećmi.
Krysia, chociaż już po studiach, sama była jeszcze dzieckiem – tak oceniała ją Anna za każdym razem, kiedy jej wzrok padał na zgarbione plecy przyjaciółki – a przynajmniej była na tyle dziecinna, żeby znaleźć wspólny język z jej gromadką. Gospodyni miała wrażenie, że od pewnego czasu wychowuje nie tylko swoje dzieci, ale i tę dziwną, zawsze nieobecną dziewczynę. Czuła, że Krystyną trzeba pokierować, żeby wyszła na ludzi; że trzeba ją oszlifować i wyprowadzić na szerokie wody, a potem przedstawić wpływowym znajomym. Ktoś musiał wziąć sprawy w swoje ręce, w przeciwnym razie ta niezwykła, choć trochę niezaradna istota musiałaby się zmarnować i zagubić. Anna nie zamierzała na to pozwolić.
„Dobrze, że dzisiaj jest tutaj”, westchnęła teraz, „bardzo nam pomogła”.
– Chyba gotowe. Pieczenie zostawię już na twojej głowie i pójdę się przebrać – powiedziała Krystyna, zdejmując fartuch.
Anna z satysfakcją rozejrzała się po kuchni. Lubiła podobne chwile: poczucie gotowości, kiedy nerwowe przygotowania dobiegały końca. Czuła się wtedy jak gwiazda teatralna na chwilę przed ostatnim dzwonkiem – pewna siebie, chociaż nieco przejęta. Rutyna nie przeszkadzała jej odczuwać tremy, nawet jeśli podenerwowanie łączyło się z wiarą we własne zdolności i przekonaniem, że większość widzów przyszła tam ze względu na jej kunszt.
– Dziękuję za pomoc, kochana – odpowiedziała przyjaciółce i uśmiechnęła się miękko, dokładnie tak, jak diwy zwykły uśmiechać się do dziewcząt z chóru: ciepło, jakby z otuchą, aby jeszcze bardziej zachęcić je do artystycznego wspólnictwa. – Jeśli możesz, zapukaj do Urszuli i przypomnij jej, że goście wkrótce tu będą – dorzuciła.
Krystyna skinęła głową i bez słowa zniknęła za drzwiami.2.
Urszula przyjechała pociągiem tego samego przedpołudnia. Filip odebrał ją z dworca w najbliższym miasteczku i wwiózł na górę razem z ostatnią porcją produktów, które miał kupić przy okazji bytności w dolinie. Urszula pojawiła się zatem w towarzystwie skorupiaków, włoskich pomidorów i najlepszej oliwy _extra vergine_ jako jeszcze jeden niezwykły produkt, który jest nie do dostania w małych górskich sklepikach i który sprowadza się z daleka nie tylko dlatego, że się go lubi, lecz także po to, aby uświetnić wydawany obiad.
Była starą znajomą Anny. Kiedyś chodziły razem do klasy w jednym z najlepszych krakowskich liceów, takim, w którym ciągle uczono greki, a na korytarzach ustawiano popiersia wielkich osobistości. Zwykle siadały w jednej ławce. To, co je łączyło, nie było chyba typową przyjaźnią, raczej rodzajem długotrwałej, obopólnej aprobaty, czymś na kształt zażyłości przez zasiedzenie. Nie widywały się często, nie spotykały na plotkach. Raz na jakiś czas jedna telefonowała do drugiej, a potem wpadała z rutynową wizytą. Zwykle zdarzało się to latem i na ogół to Urszula przyjeżdżała do Anny, czasem z synem, a czasem sama, jeśli Fufulcio, jak go nazywała, miał wtedy inne, przyjemniejsze zajęcia. Dawne koleżanki spędzały razem kilka dni, podczas których Urszula nie mówiła wiele. Zwykle słuchała gospodyni, o sobie opowiadając mało, po czym ponownie znikała z życia Anny na rok lub dłużej. Była to zatem znajomość pozbawiona wzlotów i upadków; relacja może nie gorąca, ale trwała, która zdążyła obrosnąć we własne dziwactwa i rytuały.
Na pierwszy rzut oka Urszula wyróżniała się z otoczenia jedynie nieco ekscentrycznym stylem bycia. Obnosiła się ze swoją niezależnością, jakby był to rodzaj trofeum uzyskanego po długich i nieprzyjemnych zmaganiach. Pewnie nie byłaby tak atrakcyjnym gościem, gdyby nie jej rodzinne koligacje – pochodziła bowiem z bocznej linii prastarego senatorsko-dygnitarskiego rodu, a nazwisko, które nosiła, padało po wielekroć w każdym podręczniku historii. Od końca średniowiecza jej przodkowie bywali wszędzie, na sejmach i prawie na każdej wojnie, władali wioskami, miastami i województwami, zdradzali królów lub przy nich stali, czasem swatając swoje córki mieszkańcom dworu. Wśród licznych rozgałęzień drzewa genealogicznego Urszuli można było znaleźć biskupów, marszałków i hetmanów, a nawet egzotycznych baronów i książąt. Teraz jej krewni stylem życia nie odbiegali już od innych umiarkowanie zamożnych krakowskich rodzin; nie wyróżniała ich nawet niewielka kolekcja starej, dobrej sztuki, jaką posiadali. Jeśli Urszula wspominała czasem o Boznańskiej czy ulubionych Kossakach swojego ojca, to przecież takie obrazy w „starym” Krakowie mieli prawie wszyscy, w tym rodzice Anny, choć oni kupili je, a nie otrzymali w spadku. Inteligencja, patrycjat i arystokracja od wielu dekad coraz bardziej upodabniali się do siebie i jeśli w ogóle cokolwiek wyróżniało jeszcze dawnych ziemian, były to rzeczy znacznie mniej oczywiste: stare kredensy, dokumenty i portrety mało urodziwych praprababek, upchnięte po salonach kuzynostwa lub oddawane w depozyt lokalnym muzeom. Różnicą były także rodzinne wspomnienia.
Anna wiedziała, że do końca ostatniej wojny przodkowie Urszuli posiadali dwór i sporą połać ziemi gdzieś na wschód od Krakowa. Dobra te zostały im odebrane i rozparcelowane, a o ich zwrot potem, po upadku komuny, pozostali przy życiu krewni nie chcieli się starać. Na terenie ich dawnego majątku osiedlili się miejscowi. Przedwojenne zabudowania zostały albo zburzone, albo gruntowanie przebudowane; przywracanie im świetności groziłoby bankructwem. Do dawnego świata nie było powrotu – także ziemianie przyzwyczaili się do życia w mieście. Lepiej było pozostawić sprawy takimi, jakimi były, a pałace jedynie wspominać.
Choć zatem, pożegnawszy się z ostatnimi śladami materialnej wielkości, rodzina Urszuli nie wyróżniała się z otoczenia i chociaż ona sama rzadko mówiła o swoich korzeniach, to wszyscy znajomi wiedzieli, że w czasie zaborów jeden z jej bezpośrednich przodków otrzymał od cesarza tytuł hrabiego. Z tego powodu czasem w towarzystwie przezywano ją hrabianką. Robiono tak oczywiście dla żartu, był to jednak jeden z tych żartów, które, dotycząc spraw związanych z prestiżem i statusem, w rzeczywistości są śmiertelnie poważne. Na swoje przezwisko owa wysoka kobieta o ostrych, nieco ptasich rysach, w dodatku nosząca się raczej po męsku niż w sposób kojarzący się ze szlachciankami i królewnami, reagowała zresztą z charakterystycznym dla siebie sarkazmem. Tak naprawdę była samotną matką po rozwodzie i lekarzem geriatrą zatrudnionym w jednej z miejskich poradni.
Mimo że widywały się rzadko, Anna ucieszyła się, kiedy Urszula znowu zapowiedziała swoje przybycie. Teraz, stojąc przy kuchennym stole i patrząc na okno, przez które już za moment miała zobaczyć kolejnych gości, gospodyni czuła satysfakcję, że tego wieczoru będą przy niej obie przyjaciółki, Urszula i Krystyna – jedna, aby uświetniać obiad swoim wybornym _désintéressement_, druga, żeby jak małe dziecko oswajać się z ludźmi i próbować sił w konwersacji_._ Obie kobiety były niezwykłe, co Anna stwierdzała z przyjemnością, ilekroć czyniła bilans zawartych i zakończonych znajomości. Te dwie stanowiły rzadkie okazy, punkty graniczne na mapie towarzystwa zapraszanego przez Annę: ekscentryczna arystokratka i zakompleksiona pisarka, która, jeśli nad nią popracować, mogła w przyszłości stać się wielką dumą swojej promotorki; stara znajomość i nowa przyjaźń; splendor znakomitego rodu i obiecujący debiut. Trudno było wyobrazić sobie lepszą konfigurację.
Była sobota, wczesne popołudnie. Anna i Filip zwykle umawiali się na soboty – po wielu latach przyjmowania gości pierwszy dzień weekendu stał się dla nich rodzajem dawnego żurfiksu, choć oczywiście kalendarz przyjmowanych wizyt nie był ani w połowie tak napięty jak te, które regulowały kiedyś życie wyższych sfer. Życie towarzyskie Anny i Filipa było raczej bladym echem tamtego, a nawet ich własnego, tego, które sami prowadzili kilkanaście lat wcześniej. Był to, jak sądzili, naturalny koszt czasów – intensywnych, zwłaszcza jeśli się chciało porządnie zarabiać – a także skutek poważnie traktowanego rodzicielstwa.
Poza tym ciągle trwała pandemia, długa, na co dzień niewidoczna, znana głównie z obostrzeń i cudzych opowieści. Nie, Anna nie była covidową sceptyczką, wierzyła w istnienie wirusa, ale nie dało się ukryć, że choroba zbierała żniwo głównie gdzie indziej – we Włoszech, w Hiszpanii czy w Anglii, czasem wśród dalszych znajomych. Z powodu kwarantann życie towarzyskie Anny i Filipa stało się jeszcze bardziej skromne – od kilkunastu miesięcy nie widywali się w zasadzie z nikim spoza rodziny. Dopóki zaś lato trzymało na tyle mocno, że informacje o możliwym powrocie wirusa nie robiły na nikim większego wrażenia i dopóki od dawna nikt z ich otoczenia poważniej nie zachorował, wszystko mogło nareszcie powrócić na dawne tory.
Kucharsko-towarzyska pedanteria Anny była rodzajem niewielkiego bzika. Mało kto urządzał już podobne wieczorki we własnym domu, chyba że chodziło o Wigilię czy inny świąteczny posiłek, który jadło się razem z rodziną i którego menu oraz przebieg były ściśle regulowane przez tradycję. Ale przecież i w tej kwestii coraz częściej zdarzały się wyjątki – nawet najważniejsze okazje można było bez kłopotu „załatwić” w restauracji, chociaż w wielu domach podobne ułatwienia nadal uważano za świętokradztwo. Mało kto miewał jednak czas i ochotę, aby z byle powodu podejmować gości własnoręcznie przygotowanymi obiadami. Zapraszano się co najwyżej na lekkie kolacje albo na przekąski z winem, natomiast urodziny, imieniny, rocznice – i wszystkie inne okazje wymagające porządniejszej oprawy – od dawna organizowano na mieście, żeby się niepotrzebnie nie zamęczać dodatkową pracą.
Anna uwielbiała podobne wyjścia; lubiła, kiedy Filip prowadził ją do stolika, a potem zamawiał wino do obiadu i odprawiał z kelnerem rytuał sommeliera: oglądał, wąchał i smakował trunek, jaki za chwilę mieli pić jego goście; czasem mówił, że było „korkowe”, i odsyłał butelkę, czasem zaś, zmarszczywszy czoło, kiwał z uznaniem głową, a kelner skłaniał się lekko i nalewał wina wszystkim biesiadnikom, trzymając butelkę od dołu, w sposób, który Annie zawsze wydawał się zabawny, ale szykowny, ponieważ stanowił nieodzowny element całej ceremonii.
Mimo to gospodyni lubiła czasem bez powodu ugotować coś specjalnego, a widok gości zgromadzonych wokół stołu i chwalących jej kuchnię sprawiał jej wielką przyjemność. Wszystko zdawało się wówczas znajdować na właściwym miejscu, ona zaś czuła się panią swojego mikroświata, wszechmocną i dobrotliwą czarodziejką, która ma moc zaprowadzania ładu oraz obdarowywania wszystkich uczuciem sytości i spokoju. Było w tym coś kojącego także dla niej. Czy nie zasłużyli na taką ucztę właśnie teraz, po okresie długiej posuchy?
Jeżeli nadchodzącego wieczoru Annie miało czegokolwiek brakować, to tylko jej dzieci. Wiedziała, że są w dobrych rękach i że na pewno bawią się znakomicie, dużo lepiej, niż gdyby kazała im zostać w domu i nudzić się przy stole. Zanim jednak Filip zawiózł je do sąsiadów na jakiś kinderbal połączony z nocowaniem, pomogły ułożyć talerze i sztućce. To był ich tradycyjny wkład, ile razy szykowano się do bardziej uroczystych posiłków. Anna nie miała zamiaru folgować im w tej kwestii nawet wtedy, kiedy obiad był szykowany dla kogoś innego. „Dzieci muszą się przecież nauczyć obowiązkowości i tego, że nie zawsze pracuje się tylko dla własnej korzyści” – tłumaczyła Krystynie, która prawie zawsze próbowała je wyręczać. „Jesteś dla nich zdecydowanie za miękka” – mówiła, grożąc przyjaciółce palcem – „pozwalasz im wchodzić sobie na głowę. Jeśli będziesz kiedyś miała swoje dzieci, kompletnie je rozpuścisz”.3.
Oboje – i Anna, i Filip – pochodzili z rodzin profesorskich, zaangażowanych w szlachetne problemy akademii. Już na pierwszy rzut oka stanowili doskonale dobraną parę. Mieli podobne upodobania. Z domów o zbliżonym statusie wynieśli te same nawyki i przekonanie o konieczności „trzymania poziomu”. Także poglądy ich rodziców, nawet jeśli nieco różniły się szczegółami, ponieważ jedni należeli do konserwatystów, a drudzy byli raczej liberałami, ostatecznie sprowadzały się do umiłowania hierarchii i spokoju. Jeśli zatem podczas spędzanych wspólnie świąt rozmowa schodziła czasem na tematy polityczne, co w Polsce było nieuniknione, bo o polityce rozmawiało się tu równie często jak w Anglii o pogodzie, to dyskusja tego rodzaju kończyła się nie krzykiem, jak zdarzało się w innych domach, tylko zakłopotanymi uśmiechami wzajemnego niezrozumienia. Wystarczyło jednak, aby na stole pojawiła się butelka kilkunastoletniego _single malta_, żeby utracona harmonia została przywrócona, a kontrowersje zniknęły równie szybko, jak się pojawiły.
Spowinowacone rodziny, mimo wielkich podobieństw, nie były sobie równe i chociaż wszyscy teściowie mieli tytuły naukowe, a także wszyscy pełnili istotne funkcje w swoich instytutach, to jedni znaczyli w świecie akademii nieco więcej od drugich. Były to niuanse widoczne tylko dla zaawansowanych, tych, którzy orientowali się w zwyczajach życia uczonych, ale przecież namacalne na tyle, że dało się je wyczuć i opisać. Profesora głównego krakowskiego uniwersytetu, a takim był ojciec Anny, powszechnie uważano za kogoś bardziej godnego uznania niż wykładowcę prowincjonalnej akademii, nawet jeśli niewiele różnili się dorobkiem. Koledzy z mniej ważnych szkół, o ile nie byli wielkimi sławami i nie mieli znajomości w stołecznych redakcjach, budzili w profesorach głównych uniwersytetów szacunek zaledwie grzecznościowy. Było to być może poważanie podobne do tego, jakimi kiedyś magnateria obdarzała średnią szlachtę, niby równą stanem, a przecież należącą do innego świata i nieposiadającą ani odrobiny przywilejów, którymi cieszyli się magnaci. Względy okazywane hreczkosiejowi przez wielmożę były odruchem, konsekwencją prawa, ale nie stało za nimi przekonanie o rzeczywistej równości.
Tak było tutaj. Rodzice Anny, pracując na lepszych uczelniach, stali w hierarchii wyżej niż rodzice Filipa, którzy wykładali gdzieś na Śląsku – gdzie dokładnie, nie było nawet warto sprawdzać. Na to nakładały się inne subtelności. Ojciec Anny był słynnym literaturoznawcą, członkiem licznych kapituł i rad naukowych, matka – adiunktem na tym samym wydziale filologicznym, na którym królował jej mąż. Rodzice Filipa mogli poszczycić się „zaledwie” profesją archeologów, co sprawiało, że oczywiście chętnie słuchano opowieści o ich badaniach i egzotycznych wyjazdach, ale niechętnie przychylano się do ich poglądów, które, rzecz jasna, jako wygłaszane przez prowincjonalnych starożytników, musiały grzeszyć pewnym oderwaniem od rzeczywistości. Poza tym w pierwszej rodzinie, Anny, uczeni pojawiali się od pokoleń – była to typowa stara rodzina inteligencka, taka, której członkowie, znalazłszy się na ludowej biesiadzie, przekazują sobie ponad tłumem spojrzenia pełne współczucia. Jeden z pradziadków Anny był lwowskim historykiem sztuki, kolejny blisko współpracował ze Stefanem Banachem, a jeszcze inni przodkowie pełnili ważne funkcje w austriackiej administracji. Aktywizm był w ich rodzinie dziedziczny: matka i ojciec Anny poznali się w opozycyjnym stowarzyszeniu studenckim, potem pomagali Solidarności. Na takim tle przodkowie Filipa wypadali blado: byli tylko rzemieślnikami. Pochodzili z małych kresowych miasteczek, skąd następnie trafili na Śląsk, gdzie prowadzili życie pozbawione właściwości. Potomkowie kuśnierzy i szewców ciągle nie mogli równać się z dziećmi profesorów, a przynajmniej nie mogli się równać w świecie, w którym wartość człowieka nadal, mimo wszystko, mierzyło się według starych miar majątku i pochodzenia.
Student, którego dziadkowie nie mieli wyższego wykształcenia, w świecie akademii nadal był kimś na kształt stażysty i jego osobiste zalety nie zawsze mogły zatrzeć fakt niewystarczająco dobrego pochodzenia. Nawet z doktorską tubą w dłoni, ale bez odpowiednio długiej listy wiarygodnych przodków czy krewnych, choćby z KPP lub ONR, najlepiej związanych ze stolicą (potępiając czyjeś wybory ideologiczne, ciągle można było przecież zachwycać się inteligencją i bezkompromisowością, a nade wszystko tym, że dana osoba była w samym środku ważnych wydarzeń), nawet zatem z dyplomem, ale bez odpowiednio rozpoznawalnego rodowodu, kandydat na akademika wciąż nie był godny zaufania. Kontury jego osobowości ciągle niknęły w półmroku i pozostawał _homo novus_, kimś, kto dopiero stawiał pierwsze kroki w dobrym towarzystwie i nabywał ogłady. Dopiero jego dzieci mogły automatycznie otrzymać obywatelstwo w hermetycznym kręgu polskiej elity.
Rodzina profesorska była jednak rodziną profesorską i Filip pochodził z takiej, nawet jeśli była ona dość „świeża”; dawał też rodzicom Anny wystarczającą ilość powodów do dumy. Nie zawiódł zaufania, którym go obdarzono, kiedy przyszedł poprosić o rękę ich córki. Wybił się bardzo szybko – najpierw jako szef krakowskiej korporacji studenckiej, w której nazywano go szumnie „prezesem”; liznął też nieco polityki, startując w lokalnych wyborach i przez jakiś czas piastując godność miejskiego radnego. Teraz wykładał na tym samym starym uniwersytecie co jego teść. Jeżeli można byłoby w jego przypadku mówić o rodzinnej inwestycji, to była udana – zaczynała się zwracać ze sporą nawiązką. Poza tym Filip i Anna doczekali się czwórki dzieci, na punkcie których dziadkowie mieli prawdziwego bzika. Anna od lat próbowała godzić obowiązki matki z własną karierą naukową. Gdzieś pomiędzy drugą a trzecią ciążą obroniła doktorat. „O tak, Ania z Filipem”, zachwycano się powszechnie, „ci poradziliby sobie ze wszystkim! Wspaniała rodzina, sukcesy, kindersztuba, habilitacja w drodze – i jeszcze to niezwykłe poczucie humoru obojga, które sprawia, że każdy lubi ich towarzystwo”.
W ostatnich latach to oni najczęściej gościli w willi. Zimą przyjeżdżali na narty, latem spędzali tam co najmniej kilka tygodni. Mimo wszystkich swoich osiągnięć ciągle byli małżeństwem na dorobku i chętnie korzystali z górskiego domu, zwłaszcza że właściciele, czyli rodzice Anny, bywali w nim rzadko. Podczas wakacji zwykle podróżowali po świecie, tymczasem byłoby szkoda, gdyby ich piękna posiadłość stała pusta. Kiedy zatem profesorostwo bawili w Nowym Jorku czy Paryżu, przygotowując się do przejścia na emeryturę, Anna gospodarzyła w willi – dbała o wystrój domu i ogród, nadzorowała większe naprawy i przeróbki, kupowała na aukcjach dzieła sztuki. Czasem przyjmowała gości. Willa przeżywała wówczas swoje najwspanialsze chwile. Ciepła, rozświetlona, widoczna z doliny, stawała się tym, czym powinna i czym być może miała się stać również w przyszłości, kiedy rodzice Anny osiedliby tu na stałe: była centrum życia rodzinnego i towarzyskiego, wygodną wiejską przystanią, odwiedzaną przez krewnych, znajomych i zaprzyjaźnione znakomitości. Po to przecież, aby w nich świętować, w ogóle posiada się takie domy, nieprawdaż?