Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Widokówki - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 sierpnia 2025
20,19
2019 pkt
punktów Virtualo

Widokówki - ebook

Historie niesprzedawalne, na które nie ma obecnie — i na wieki, wieków, amen, nie będzie zapewne — zapotrzebowania. Ostatecznie i tak zostaniecie z tym sami.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-207-0
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Na 2:0

Być może to wszystko jest tylko na chwilę; dobry smutek i cała reszta. Być może to tylko początek (w takim razie trzeba dobrze rozpocząć). Być może będę żałował, na pewno często odwracał się, powracał; będę wracał i nie wyrzeknę się.

Światło jest ważne, pomyślałem mniej więcej pomiędzy południem, szóstą kawą a ukłonem w kierunku Ewy, którą dostrzegłem po drugiej stronie ulicy; gdy wróciłem wreszcie, Enrique Toquero Revuelta strzelił właśnie na dwa zero.

Soboty jak archipelagi, pastelowe, pełne złudzeń; wiszą nad nami miraże w kolorach różu i mięty, jeśli pytasz, to ta mięta, takZimą zagubione Mulatki

Bardzo pięknie ominęła krawężnik; zwinne, kocie ruchy przywoływały myśl o powabie i zmysłowości. Ale to było lato, wczesna jesień w najgorszym razie. Nigdy nie wiesz, powiedziała, kiedy to ci się przyda; czy mogę zazdrościć pamięci?

Gdzieś tam, na horyzoncie, majaczy się to i owo; słońce dziś świeci dość intensywnie, może dlatego widać to — to i owo — lepiej, stąd pokusa silniejsza niźli na co dzień, by od tego i owego, które, jako się rzekło, lśni z lekka dziś wyraźniej, słowem, by od tego i owego uzależnić więcej, niż można, niż trzeba, niż się powinno.

Długie coś zdanie wyszło, nie stanowi to jednak powodu do niepokoju; słońce nadal świeci.

Zasadniczo to nic nowego, taka konstatacja, że trudno godzić się z minionym, z odejściem tego i tamtego. Cóż czynić, nie ma rady, trza teraz oczekiwać na ostatni śnieg (albo pierwsze ciepłe słońce), koniecznie ciężki, biały, koniecznie grube, mokre płatki, aby spełnić formalne kryteria sentymentu; niechaj tego napada, a twarze Mulatek znów fantastycznie będą kontrastować z bielą otoczenia; o, tak, zimą Mulatki wydają się najbardziej zagubione i najbardziej piękne. Najwyżej wiosną (to już w zasadzie) — latem, jesienią — poszuka się innych argumentów.

Że o tym magnesie wspomnisz, tom zaskoczony; o, tak — kobieta o parametrach magnesu. Razem kroczymy: jednego serca, jednego osiedla, jednej szarości.Dwadzieścia-cztery-ha

U progu czegoś nowego: sączące się klepsydry, dryfujące zegary; mimo wszystko coś nowego, acz ze świadomością, że nieistotne to wszystko z perspektywy niknącego dnia, że bezzasadne, gdy wyzbyte minionego, że przytłumione, kiedy popołudniowe słońce pełnego lipca obejmie zakurzone okna; no, nie czarujmy się, warstwa symboli wciąż ma spore znaczenie, nie oszukuję się przecież — wiem, będę się wspinał i starał się poznawać, jeśli starczy oddechu, jeśli.

Moje życie ufundowane jest na wspomnieniach, one je konstytuują, powiedziałem, na dobrą sprawę rzucając te słowa bez żadnego wstępu. Nie będę się temu przeciwstawiać, odparła, już nie potrafię; wspomnij mnie tylko czasem, dobrze?

Tak czy inaczej krótko po czternastej wszystko zaczęło się uspokajać.

Tak, bez skruchy wyznaję, jestem łapczywy; brałbym w ręce i na język, ze smakiem dotykiem, namacalnie, doznania w zasięgu wzroku, w zasięgu dłoni, proszę już zaprzestać żartów z tą synestezją, no cóż — być może nazbyt ufam zmysłom (albo nie ufam w ogóle, nie można wykluczyć i tego); bądź już, bądź w końcu, śnij się nie więcej niż równolegle.

Jakież zmęczenie: brak snu najpierw, a potem i sen; gdy nadejdzie, to wypełniony trwogą. Trzeciej drogi nie ma, a którąś wybrać trzeba; nieprzerwanie mi gości na twarzy konfuzja. W lustrze po staremu, zmiany zarysowane i dyskretne, nie do twarzy mi.

Czerwone słońce o szesnastej dwadzieścia sześć niknie gdzieś za widnokręgiem; na śniegu iskrzy się czerwone serce, jeszcze nie wszystko trzeba skreślać. Idziesz, ja z tobą, księżniczko, tuż obok stąpam; śnieg trzeszczy pod stopami. Tak jest dobrze, to wiem na pewno. O, widzisz, księżniczko, coś jednak wiem. Idziemy, tak jest dobrze; idziemy, tak wystarczy. Z wiekiem nie staję się rozumny, mówię; daj rękę, odzywa się księżniczka, grzęznę w tym śniegu; słyszysz, jak skrzypi? Tak jest dobrze, nie płacz.

Ukojenie ma różne szyldy, na przykład ten: dwadzieścia-cztery-ha.Chłód na stopach w pobliżu starego poligonu

Te snopy lichego, bladopomarańczowego światła są na wskroś jesienne, mniemam; poza mniemaniem mam taki obraz w pamięci, a teraz także — przed oczami. Te wczesne snopy, tonacja bladej pomarańczy, coraz wcześniejsze, ta jesień, coraz bardziej realna; być może zresztą ta jesień jest dość porowata, niczym skóra pomarańczy, ale wewnątrz miąższ miękki, słodki czasem, aromatyczny nawet, słowem, mówiąc wprost, być może ta jesień jest bardziej soczysta, niż się zrazu wydawać by mogło.

Czuję chłód na stopach, jesień odczuwam, mówi ona, a mnie jej intensywnie czerwone paznokcie u stóp nie pasują: to piękny odcień, nie bronię się przed tą konstatacją, wszakże, na Boga, tak czerwone (tak, w ten sposób czerwone) mogą być zimą, chyba zwłaszcza wtedy, jeno że nikt — no, mało kto — podówczas może je podziwiać, się napawać ową kompozycją i w ogóle, względnie wiosną i latem, naturalnie, o tak, latem ta czerwień jest jak najmocniej, jak najbardziej naturalna, się komponuje, harmonijnie scala z wodnymi odcieniami, tworząc całość się dopełniającą, zgoła, rzekłbym, estetyczną; kłuje mnie ta czerwień na jej stopach jesienią.

Co jednak chciałem powiedzieć, to głównie to, że mimo tego żądlenia, kąsania, że czerwień, że jesień, że rozdźwięk pomiędzy nimi i pomiędzy ich zestawieniem a moją percepcją, czyli rozdźwięk numer dwa, pomimo zatem rozdźwięków niejakich, pomimo wszystko nie mogę zakomunikować, że mi się to nie podoba, a nawet więcej — się podoba, że tak skonstatuję. Chłód czuję na stopach, mówi ona.

Jestem przekonany, że w starym miejscu, nieopodal poligonu, w starej dzielnicy, jeżeli istnieje, choćby w formie mocno skarlałej, ale, korekta, stare miejsce istnieje na pewno, może na innych zasadach istnieje, ja wiem, że istnieje i cyklicznie je odszukuję, głównie w pamięci, i cyzeluję, dopieszczam, gładzę, delikatnie przeciągam po nim pędzlem z możliwie miękkiego włosia, odmalowuję ją, dzielnicę — tak, wierzę, że w starym miejscu wciąż rosną kasztanowce, rosną i owocują. Jeżeli czegoś się obawiam, to tego może, że nikt tam się nie zapuści i kasztanów nie pozbiera; zgniją niechybnie.Zapach perfum, zupy ogórkowej i śmierci

Wychodzę, dzień w dzień, o siódmej rano; zlewa się wtorek z piątkiem, czwartek nachodzi na minioną środę, nawet niewiele znaczy uderzenie soboty. Dziwny jest ten październik, gdzieś zatracił swój charakter i niepokojąco przypomina wczesny kwiecień; dalibóg, nie mam pojęcia, nie pamiętam, jak skrzeczą rano ptaki, czeredy ptaków, skryte gdzieś po krzakach, po drzewach, jak skrzeczą ptaki w kwietniowe poranki, ale te dni, nie wiedzieć czemu, niosą myśl o ptakach świergocących o siódmej rano na początku kwietnia i jeszcze te żółte liście na nienazwanych krzewach, jako żywo, niczym żółte forsycje, choć nie wiem, czy one w kwietniu kwitną — a wszystko to, jednak wszystko to w pierwszej dekadzie października.

O siódmej rano jestem na zewnątrz; to w sumie zaskakujące, ile o tej porze mija mnie dziewcząt, ja je mijam — naturalnie, mijamy się nie tylko z dziewczętami, niemniej, wyznam bez wstydu, ordynarnie — otóż tylko na dziewczyny zwracam uwagę. O siódmej przeszywają mnie ich zapachy, zapachy ich perfum, niektóre rozpoznaję, co nie znaczy, rzecz jasna, że potrafiłbym je nazwać, nie, na pewno nie, ale — rozpoznaję. A także, skoro już przy zapachach, dwóch stałych starców kroczy tymi alejkami, osiedlami, gdzie ja o siódmej rano w październiku, mija mnie lub ja ich, gdziekolwiek by szli lub dokądkolwiek by nie szli, rozpoznaję tych starców i ich zapach rozpoznaję, ów wydobywający się z porów na gładkich, zupełnie jakby nie ich policzkach zapach — to Przemysławka bądź jej następca, Brutal, dobrze mi się kojarzą, z minionym. Zatem zapachy, perfumy, dziewczyny i staruszkowie, a uwagę przykuwają ponadto — ciepły jest październik — okna, gdzieniegdzie pootwierane, z których wydziera się zapach gotowanej o poranku, zamglonym i dusznym poranku, zapach zupy ogórkowej — i tak te zapachy się mieszają w październiku, o którym myślę kategoriami poświęconymi kwietniowi, o siódmej rano.

W takie dni przychodzi od czasu do czasu pooddychać smutkiem, doświadczyć tego smutku, którego, to pewne, nie sposób odrzucić, strząsnąć, wypluć, niczym porannej flegmy zalegającej w gardle doświadczonego palacza, niepodobna się go pozbyć, umknąć. Po smutku, niczym cień bez światła, niczym uśmiech bez radości, po smutku nadchodzi, kroczy za nim, towarzyszy mu, niech będzie, że immanentnie w taki czas — strach nadchodzi. Swoiste _novum_ stanowi miejsce, gdzie strach dokonuje upostaciowania — oto zielony prostokąt murawy, oto przestrzeń pomiędzy dwoma bramkami. Zgroza mnie ogarnia, gdy konstatuję, w jak błyskawicznym tempie znikają z aren piłkarze z mojego rocznika, co uwypukla się zwłaszcza na wielkich turniejach, znikają, owe rodzynki, ewenementy, znikają jak moje poczucie bezpieczeństwa i wiara w nieśmiertelność, czegokolwiek; i zabrzmi jak bluźnierstwo, wiem: epifania nadaremności życia, późno, zdaje się, doświadczona, ale teraz nie po raz pierwszy przecież, bo zdeponowana się tliła, gdzieś te przebłyski już notowałem. Dużo większego kalibru zarzut się uruchamia, gdy umiera ta aktorka, w wieku całkiem do mego zbliżonym, ta aktorka, co kwitła zazwyczaj, gdy wszystko wokół obumierało, jak to — ona także? Ale, w jednym się zgódźmy, to nie śmierć ją zabrała, a raczej nie tylko ona, nie całkiem suwerennie nadeszła, bowiem już za życia ukłuła; nadaremność życia przemawia, zacierając granicę, a teraz ten smutek nic nie znaczy, mimo że w oddechach czerpany, nic nie pomoże teraz, wcześniej i jutro, nigdy. Tak, nic ten smutek nie znaczy, niczego nie ukoi, lecz chyba dobrze, że jest. Zapłaczemy jeszcze, nie raz i nie dwa, a nasze łzy będą piękne, piękne i nadaremne, lśnić będą pięknie i smutno, nadaremnie.

Tlą się jeszcze zapomniane latarnie, bladą poświatą lekko się odróżniają od tej wszechobecnej szarości października i całkiem udanie komponują się z tym smutkiem; która to już — ósma, dziewiąta? Są jeszcze takie miejsca, takie miasta, a głównie takie mosty, gdzie mrok, ciemności zaledwie nieco rozrzedzają latarnie gazowe i jest wyznaczony człowiek, być może wypada go tytułować latarnikiem, który je gasi, wcześniej zapala, to chyba dobre miejsca. Wszak nie tu, tu wystarczy jeden przycisk, by to wszystko kontrolować, lecz osiedlowe alejki wciąż nękane są zapomnianym lichym światłem, mimo że to już ósma, dziewiąta może, w październiku.

Która to już — ósma, dziewiąta? Smutek wciąż nie odpuszcza, trudno się z nim rozstać i chyba nie sposób, chyba nie warto. Dziewiąta, blisko dziewiątej; trzeba iść.Wybór widm listopadowych

Że też listopad tyle spojrzeń przyciąga, tyle zdań wywołuje, no któż by pomyślał; ja, ja pomyślałem, że się wyrwę, wbrew sobie aktywny i pilny.

Listopad, niemal koniec świata, jako rzecze Świetlicki, ale co tam Świetlicki, że pozwolę sobie podziękować głównemu poecie, co tam Świetlicki, co tam koniec świata, prognozowany przecie nie po raz pierwszy ni nawet szesnasty, co tam, co tam, gdy M. mówi, że oto czas smutku i przygnębienia, czas listopadowy, w owych smutkach i przygnębieniach najokazalszy w całym roku. I bądź tu mądry, człowieku, skoro czujesz inaczej, fundamentalną różnicę odczuwasz, wyraźniej, z każdym rokiem, z każdym listopadem mocniej i czulej; a może tylko smutek i przygnębienie w tych kolejnych listopadach już ci się z końcem świata nie kojarzą, człowieku, a może tu właśnie różnica zasadnicza i fundamentalna się czule pozwala odkryć, może to, to właśnie. Jakkolwiek, nie oskarżam listopada, bom tak roztkliwiony, bo deszcze, dreszcze, bo liście, bo wiele wspomnień drgających, że i wyobrazić sobie takiego postponowania w ogóle niepodobna, że o skargach ni wspomnieć się nie godzi, idźże, prokuratorze nędzny, jedźże, do cieplejszych krajów, dajmy na to.

A skoro o krajach, to tutaj nie sposób o mieście nie wspomnieć, o dzielnicy starej, gdzie czasem się jeszcze człowiek zapuści, z rzadka, owszem, ale się zapuści, bo tam korzenie, naderwane, nadszarpnięte, nie przeczę, ale zawszeć — korzenie. Z drugiej strony wrażenie nieco inne: oto złudzenie, że nie ja w dzielnicę dawną wkraczam, nie ja ją nachodzę, od biedy — odwiedzam, nie ja. Nie ja! To ona za mną podąża, nie pozwala zapomnieć, szarpie, chwyta za ramię, pamiętaj mówi — jakbym, człowieku, kiedykolwiek próbował, kiedykolwiek chciał zapomnieć! — palcem wskazuje, o, widzisz, tam, w tej kolejce, tuż przed kontuarem, gdzie akurat powabna dziewczyna, nie umyka ten szczegół, coś przy kasie fiskalnej majstruje, tamten, w tej kolejce, toć przecież Henryk z ulicy P., no oczywiście, tłuściutkie włosy i czarne ramiona, to znaczy czarne ramiona, bo czarny płaszcz, gęsto skropiony w wyższych partiach łupieżem, toć Henryk ani chybi!; albo ci dwoje, przygarbieni, co to teraz kroczą dostojnie a jednak zamaszyście, mimo zgarbienia, już znacznie po szesnastej, zmierzcha, a oni znacznie w wieku posunięci, to rodzice L., który to potem, już w innych czasach się na języki dostał, z racji płciowych zainteresowań, niestandardowych, jeżeli wolno tak powiedzieć. Oto więc spotykam tych od L. i H. we własnej osobie i innych przecież także, niczym jakieś widma się wyłaniają, pojawiają, to coś na granicy snu, igraszek wyobraźni i złudzeń, lecz i twardych, zarejestrowanych okoliczności, pomimo wszystko to się dzieje, to jest naprawdę.

Chwila! Powiedziałem — spotykam? Tak, w takim razie jednak źle powiedziałem. Powinienem był napisać: napotykam, widzę i rozpoznaję (wszak oni, te widma zaprzeszłe, oni mnie chyba nie rozpoznają, chyba nie, odnoszę wrażenie), jednakże nie odzywam się, nie przypominam, niekiedy nawet wzrok opuszczam, wbijam go w stopy, ziemię, asfalt, bruk cmentarnych alejek, się topię czasami, usuwam, rozpływam. I, diagnozuję, po to tylko chyba mimetyzm uruchamiam, po to tylko to wszystko odnotowuję, by tamtego, co było, czego nie ma — teraz nie ma — co jednak kategorycznie, mam pewność więcej niż absolutną, co jednak kategorycznie istnieje, po to jedynie to wszystko, by tego świętego nie naruszyć, nie kancerować, ale troską otoczyć, pielęgnować i przywoływać. Tak dobrze jest, tak trzeba, w imię tej czułości, co w listopadzie.Miejsce

Mnóstwo perspektyw się wyłania, że tak rozpocznę, niektóre, wyznam, kuszące, niczego sobie; reminiscencje wyłaniać się nie muszą, bo nazbyt widoczne, odczuwalne, nieomal w jawną dyktaturę przeobrażone. I zliczyć niepodobna, który to już raz dziś deklaruję, że od jutra zaprzestaję rozpatrywać wczoraj.

Szukam miejsc; to dobrze, mówi mi A., która, musicie wiedzieć, z każdym rokiem piękniejsza, z każdym spotkaniem obserwuję, jak rozkwita, nabiera blasku, aż słów brakuje, takie wrażenie robi A., no więc mówi A., że to dobrze, bo i ona, choć pod każdym możliwym względem jest w stanie przedstawić się poprzez dyferencję wobec mnie, lecz tu akurat, to dobrze, podkreśla, bo i ona szuka miejsc — zatem, pod każdym możliwym względem się różnicujemy, tyle że z wyjątkami, dobra reguła.

Szukam miejsc, gdzie krzyżują się piękno i metafizyka, tajemnica i niepokój, poezja i harmonia, wszystkie one, odczuwalne, wyrażone, nienatarczywe; imaginacja kreśli postać kobiety jako boskiego miejsca, tam się spotykają, tam — ufam — bywa, że odnajduję, ale proces poszukiwań nie ma końca, miejsce nigdy nie będzie rozpoznane. Dobrze szukasz, powiedziała A., jej głos potrafi zwalić z nóg.Pamiętaj o śniadaniu

Śniła mi się pani od literek, potem przyszła też pani od cyferek; stały nade mną, obok, obie. Już, mówiły, już dobrze, tak się czasami zdarza, tak bywa, bywa i mija, śpij, chociaż, skoro już tu jesteśmy, to może chodź z nami, o, tak, to będzie nawet lepiej — chodź. Noc była ciemna, bezgwiezdna i bezksiężycowa, czarna, bez nadziei, ale i bez pragnień. Wiatr domknął okno, wyszliśmy.

Jest inaczej, no — przynajmniej u mnie, tak, u mnie na pewno jest teraz inaczej, gdzie indziej. Dotychczas to ja robiłem tobie śniadania, kto robi je teraz, doprawdy, nie wiem; mam jednak nadzieję, że jesz śniadania, no, jakżeby inaczej, tak bez śniadania cały dzień, bez śniadania tak wychodzić, no?

Mało mi tutaj mówią i widać w sumie niewiele. Tak, to prawda, dotąd niespecjalnie się nad tym zastanawiałem, nie mogę więc powiedzieć, że kiedyś wyglądało to lepiej, że teraz nie wygląda dobrze, po prostu inaczej jest. Odczuwam, tak, nadal odczuwam: głównie stratę i brak, one się uzupełniają.

Podobno tamta promenada, no, wiesz przecież, która, podobno ładnie odmienili tamtą promenadę, podobno bywają wczesne wiosny, że o tej porze konwalie i tulipany, że się przebijają, słońca domagają, klucze gęsi widoczne na coraz jaśniejszym niebie, ktoś wraca, rozmaite wiadomości docierają, lecz mi, nam, mówią niewiele, być może nic już nie mówią, pamiętaj, bardzo cię proszę, o tych śniadaniach, dokumenty znajdziesz w środkowej szufladzie, pamiętaj o śniadaniach i następnym razem, gdybym te słowa wypowiadał na głos, to wyczułabyś drżenie, na pewno, następnym razem może spróbujemy z zielonym, a ty spróbuj ponownie z dymnym makijażem, lepiej z grzywką, tak, powoli zmierzam do wyjścia, do końca, kiwa na mnie smukłym palcem pani od cyferek, pani od literek tak ładnie się uśmiecha, idę, uściski.J., tragedie

O siódmej rano przemierzam osiedle w kwietniu; chodniki, asfaltowe ścieżki, pod którymi pulsują wybijające się korzenie starych drzew, a także boiska, wylane jeszcze w poprzednich dekadach, wszystko to, wszystko to znaczone szarością niby-betonu pokryte jest różowymi słońcami, barwnymi kwiatami, ciepłą warstwą kredy, reminiscencjami po słonecznych popołudniach. Teraz, o siódmej rano w kwietniu, teraz pachnie deszczem.

Wciąż widzę Janka, jest kres stycznia któregoś roku minionego — och, wzdycham na marginesie, te lata, ten stale rosnący zbiór. Widzę Janka, kroczy pośród roztopów, brudne resztki śniegu, ścieżka jest wąska; Janek idzie, po bokach śnieg, Janek idzie, w ręku dzierży pordzewiały klucz, wiatr targa krawatem w futbolówki, pod szyją krawat w piłki. Najsampierw, Janku, rozpocznij, coś szepcze, jednak Janek jakoś tak bardziej ku końcowi, ten klucz w sumie nie pasuje, w przeciwieństwie do krawata, duży, zgrabny węzeł pod szyją.

Może panowie, nasamprzód, zechcieliby się przedstawić, bardzo proszę; kurtyna, Jan Serce i Józef Merrick, zapraszamy do środka. Są takie dni, najdroższa, że trzeba, no, nie sposób inaczej, że trzeba myśleć tragediami. A teraz kwiecień, znów pachnie deszczem, jakieś słońce się rysuje.Kropla mleka

Zagubiona kropla mleka w kąciku jej ust; nierozsmarowana strużka balsamu na gładkim udzie, teraz najgładszym, ślady porannych ablucji, choć przecież wszystko jest jeszcze poranne, lśni asfalt, nieliczne poświaty i jakby imperatyw. To ważne, zwłaszcza w kontekście poranków bez kolorów i wieczorów, gdy niebo bywa dość brudne, trochę bursztynowe, ledwie unosi słaniające się słońce, potem era księżyca, chociaż czy to nie wszystko jedno, zastanawiam się, bo my już raczej ku końcowi, kiedyś byliśmy na ty, teraz na niby i chyba rzeczywiście ku końcowi, ale jeszcze lipiec, rysuje się lipiec, miesiąc co nas, mnie, miesiąc, który mnie ocali, och, tak się stać może, niesie mnie nadzieja, lecz nic pewnego w tym lipcu, no chyba że złoty; być może, zresztą, to faktycznie wszystko jedno, jeszcze niedawno mówiła: polegaj na interpunkcji, to przecież niczym muzyka, ale to jutro, mówiła, bo teraz najbardziej się chcę położyć i się kładła, ja obok, to dobrze i też trochę jak muzyka, ten moment, symultaniczność, można powiedzieć, co niniejszym piszę, wystukuję. Zatem ta kropla mleka, strużka jakby zastygła, miękkie ruchy dłoni, zatem to ważne.Muszle Pessoi

Pamiętam — kiedym po raz pierwszy przeczytał pewien fragment z Pessoi, ten o dziecku, ściskającym najpiękniejsze muszle w garści i potem o płaczu tego dziecka, gdy te muszle zaginą albo zostaną mu odebrane, o przyrównaniu dziecka do Boga, któremu zabrano stworzony dopiero Wszechświat; a więc pamiętam, to był czerwiec, sama końcówka czerwca, a więc przeczytałem i wówczas, w to niespieszne czerwcowe rozgrzane popołudnie nastała w pokoju cisza, chociaż za oknem huk miasta; chociaż panował upał, słońce oblewało czarne, cieknące dachy kamienic naprzeciwko, to na karku poczułem jakby lodowate imadło, coś w gardle jęło uwierać, a oczy naszły mi wilgocią. I myślę teraz, że to dziecko drzemie we mnie, w tobie, we wszystkich nas drzemią dzieci; często płaczemy, te muszle, te najpiękniejsze muszle, no cóż, regularnie nam je zabierają, czasem jednak je odzyskujemy, a wtedy znów zaciskamy pięści i znów ściskamy muszle, najpiękniejsze muszle świata tego i wszystkich innych, jeśli są; zatem dzierżymy muszle, a oczy wędrują ku niebu.

I to dziecko się odzywa: a gdyby się tak spotkać raz jeszcze, wcześniej, gdyby znowu pić wino, twoja szminka zamiast korkociągu, i rozmawiać, a gdyby znowu nocne morza i niebo nocne i upał w tramwaju, pusta knajpa i jeszcze, wiesz.

Gdyby — najgorsze słowo świata tego i wszystkich innych, jeśli są; usunąć je z języka, wyrugować, jednak to już nie dziecko suplikuje.Miejsca, listy z pamięci

Jest pewien problem z czasem; odwieczny, słyszę, jak mówisz, dopowiadasz właściwie, uśmiechasz się przy tym, ten uśmiech wiele znaczy, ten uśmiech sporo wynagradza, rekompensuje, rzekłbym, otóż tak uzupełniając konstatację dyskretnie się uśmiechasz, to jest półuśmiech, półuśmiech w pół słowa, w pół zdania, o tak. Niech no przymknę oczy, nawet nie to, że twój półuśmiech mnie zawstydza, nawet nie to; przymknąwszy oczy — nie gniewaj się, to pretekst jedynie — dostrzegam, że jest problem także z miejscami, zatem — z przestrzenią, problem też przecież dojrzały, zupełnie jak nie ja, tak więc problem z czasem plus kwestia miejsca, przestrzeni. W tym wszystkim, dobrze się domyślasz, pięknie się domyślasz, w tym wszystkim prym wiedzie sentyment, dominuje nostalgia, smutek i nostalgia; miejsce powiązane z czasem, w konkretnym czasie, w mojej pamięci, gdzie główną rolę ty grasz, pierwsze skrzypce i wszystko inne, pozostałe, nietymczasowe, och, oboje już widzimy, już, już tam na horyzoncie, a teraz bliżej, całkiem blisko, oboje się zgadzamy — są miejsca sentymentalne.

Tamte tory, czerwiec na karuzeli, tamte tory i dzikie przejście, ogródki działkowe (jakiegoś imienia, pod jakimś wezwaniem, teraz już tylko buldożery, teraz już tylko zgliszcza), czwarte liceum, numer cztery (sześć, siedem i zapewne jeden), podstawówka opodal, tu już dwie cyfry, tak, i betonowe boisko, cmentarz w listopadzie, dworce i perony (uszkodzony tropik w namiocie i tropik na Mazurach, pamiętna kanikuła), brzmi litania, wybrzmiewa, tam, pamiętasz, tam gdzie pierwszy raz usta spotkałem, mówiłem ci kiedyś, mroźny poranek, różowe policzki, można dojechać składakiem, zarośnięte bunkry, opuszczona strzelnica, we wrześniu na kasztany, tupot bosych stóp na nabrzmiałym wilgocią pomoście, wszystkie lipce i sierpnie, chleb z masłem i jabłka, a teraz, mógłbym tak się rozpędzić, z moją pamięcią, z twoim imieniem na ustach, a teraz ostatnie słowo, a teraz — kropka.Historia seansu w kinie Pomniejszenie

Pogasły latarnie, przepalone wszystkie żarówki, znikąd światła; trzeba się ocknąć, przebudzić, tym razem blok reklamowy dość okrojony, och, gasną już światła, jeszcze szmery, szelesty, jeszcze pospieszne pocałunki pomiędzy ostatnią reklamą a pierwszym zwiastunem (premiera w czerwcu), nieco na lewo ode mnie, widzę, choć nie muszę poruszać głową, nieco na lewo po skosie on trzyma rękę na jej kolanie, krótka spódniczka w nieodgadnionym kolorze, proszę państwa, ta kopia jest legalna, powiedział znajomy głos lektora.

W tamtym kinie, dość mrocznym, podówczas niewielu ludzi na sali było, w tamtym kinie, dziś już nieistniejącym, być może zburzonym, dalibóg, nie pamiętam, lecz pamiętam tamten upalny lipiec, tamtą sobotę, w tamtym kinie nim światła powyłączali patrzyłem na nią, siedziała kilka rzędów niżej, właściwie, dwa, trzy góra rzędy niżej, powinienem był wspomnieć, że kino było małe, kameralne, Pomniejszenie się nazywało i nie na darmo tak się nazywało; nie pamiętam też tytułu filmu, choć powinienem, mimo tego że seans był tym, co powinienem pamiętać najmniej, tak mi się wydaje, och, wiele rzeczy mi się dziś wydaje, pamięć żyje jakby swoim życiem, jak gdyby nie we mnie miała źródło, jak gdyby na ramieniu się przysiadła, wolna, dumna, niechętna nakazom, zbuntowana, korsarz na morzu wspomnień, otóż tak. Patrzyłem, kręcąc głową — chociaż wiedziałem, że nie wypada (wtenczas tak wiele znów reklam nie poprzedzało seansu, być może w ogóle reklam nie dawali, nie pamiętam po raz kolejny, aż wstyd mnie chwyta) — wiercąc się na fotelu, pozorując przypadek, że tu coś mi upadło, tam coś zaciekawiło i pod łopatką swędzi: byleby tylko na nią, byleby tylko w nią, patrzeć, oczy przykleić, wessać się wzrokiem; musiałem się kręcić w fotelu, pozorować, aż w końcu światła pogasły i nastał mrok.

Jakżeż dłużył się ów seans, którego tytułu już dziś nie pomnę, choć myślę, że już w trakcie projekcji nie pamiętałem, ileż to trwało, dowodząc niezbicie subiektywności czasu (czas się nie gubi i poza nami nie istnieje, nie); dość powiedzieć, że niemal wybiegłem wraz z ostatnim napisem, po omacku, gdyż jeszcze nie zdążyli podkręcić świateł, wybiegłem pierwszy, tu o coś zawadzając, tam kogoś szturchając, wybiegłem wprost w złote słońce lipca, wprost w błękitne okno lipcowego popołudnia, wybiegłem i czekałem, lecz ona się nie wyłaniała z czeluści kina Pomniejszenie, chociaż wyłaniali się inni, ale nie ona, chociaż wróciłem i pytałem kasjerki, która też otwierała, zamykała drzwi sali kinowej, pytałem — można by rzec: z obłędem w oczach (to światło lipca nie było bez znaczenia) — ktoś jeszcze został w środku może? Rozpłynęła się, zniknęła, może jej wcale nie było lub była zawsze; czas się nigdy nie gubi.Drzwi kawiarni Bachus

Ilekroć przypomnę sobie Daszę, zawsze odczuwam może nie tyle zdumienie, co raczej pewien niepokój, zrazu niewyjaśniony, zrazu ledwie drgający na co czulszej strunie gdzieś tam w środku, raczej odzywa się zagniewane sumienie, że oto tak szybko, że oto łatwo tak zdołałem o niej zapomnieć.

Wszystkie pastelowe nieba, które pamiętam, wszystkie sukienki, wszystkie zapachy niosące wiosnę — bo wiosnę zawsze przynoszą kobiety — jesień obwieszczające i zimę, lato skąpane w pastelach; drzemie we mnie to wszystko, uśpione i wszystko plus wszystko, na nic innego nie ma miejsca, chyba że moje, wszystkie nieba, pastele, zapachy, wszystkie pory roku, ich sukienki, każdej i wszystkich, rozmarzone, jedne mniej, inne więcej, one, pastelowe i Dasza, też przecież cała w pastelach.

Rozmarzona zatem, tak, chociaż nie tę jedną cechę mógłbym jej przypisać, widzę ją ciągle w drzwiach kawiarni Bachus, widzę ją jakby wczoraj, choć to był ostatni raz, ostatnie drzwi, ostatnia sylwetka i cień, który stał się końcem, swym zmierzchem i naszym również, choć ona — wyrzucam sobie tę łatwość, tę amnezję, pluję sobie w brodę — ona tego by nie powiedziała, nie odczuwałaby w ten sposób, nie współodczuwałaby, otóż, tak, niestety.

Twarz Daszy rozmarzona i te marzenia przelewały się na jej wiotką, piękną postać, paradygmatyczną sylwetkę, ciało wzorcowe, do dziś tak sądzę, o ile tylko sobie przypomnę, ją, Daszę, ciało i duszę, twarz, lekkie zmarszczki po zewnętrznej stronie oczu, skryte, ledwie się wychylające z kącików, twarz rozmarzona i zagadkowa, jak gdyby dysputa perypatetyków i spór fenomenologów pozostawiły tam swe jarzmo, niewątpliwe twarz piękna i rozmarzona, do dziś tak ją widzę, żałuję, że tak rzadko sobie przypominam, że zbyt mało pamiętam, twarz rozmarzona, Dasza.

Wszystkie kolory, pastele, bezpieczne przystanie, każda podróż trwa zbyt krótko, o ile jest ucieczką, błąkam się czasem w tamtych rejonach, żaglówki, żagle, kawiarnia Bachus brązowiejąca nadbrzeże, Dasza w drzwiach, pływałem tylko wówczas, gdym przypuszczał, że ona patrzy, acz czy patrzyła, nie wiem, tak mało pamiętam: cienie, zmierzch, pastele, ostatnie drzwi kawiarni Bachus.Udręka jak ptak niebieski

Zmagam się z jesienią, nieokiełznane, rozpoznane symptomy, namiastki zmierzchu, zmagam się z udręką pytań, pamiętasz. Pamiętasz przecież, że był taki czas, że pytałaś, że pokładałaś zaufanie, licząc, że znam jakieś rozwiązania, że znam niektóre odpowiedzi; otóż był taki czas, a teraz tkwię w objęciach kwantyfikatorów, sina jest twarz jesieni, rodząca się pośród zmierzchu, upływu i czasu, rodząca się a już zmęczona, wyciąga ręce, objęcia niczym kleszcze.

Niebo nabiera sinej dominanty, później czerwonych odcieni, skąpane myśli grzęzną w udręce. Tak ładnie to odmalował, powiedziała, tamten czas, gdy erzac uchodził za udrękę, naprawdę pięknie, nie bez znaczenia jest sentyment, wymalowany twój pokój, kuchnia, puszki pełne przypraw i zapach mielonej codziennie kawy, matka, tak, widzę to, jakby nic nie umknęło, matka krząta się wokół stołu, rozkłada chleb, talerze, ale kawy to bym się napiła, powiedziałaś. Oczywiście, krygujesz się, oczywiście, to piękne, lecz mnie to nie dotyczy, przynajmniej nie do końca, trochę o to zahaczam, co prawda, ale to nie o mnie w istocie, to nie o mnie, chociaż czas był mój, jeden, dziewięć, dziewięć i w górę, we wrześniu nowe rozdziały, miasto w słońcu, ulice w deszczu, ja z tobą i z parasolką chodziłam, psy w końcu zaczęły nas poznawać, trasa ta sama, od poniedziałku do piątku, budził mnie zapach jesieni, zapach pożółkłych modrzewi, mówiła.

We śnie szukałem matki, już to na łące ją widziałem, sukienka w kwiaty, już to wyglądała przez okno swojej sypialni, kiedym skrzypiał furtką, szukałem matki u fryzjerki w Alejach, w pasmanterii, szukałem jej w ośrodku wczasowym, podówczas akurat to mnie ona szukała, gdym zaszył się za wypożyczalnią kajaków, wreszcie ujrzałem jej lico w lustrze, wciąż śniąc, jak przypuszczam, jej piękną twarz dostrzegłem, czarne włosy w niejakim nieładzie, i spinka z niebieskim ptakiem w nie wpięta; matka delikatnym, dyskretnym ruchem zaczesuje uciekające kosmyki, ptak upada pod jej stopy.

Zmagam się z udręką nadchodzącego zmierzchu, z niebem o barwie denaturatu. Zmagam się z własną pamięcią, nie mogę uciec, zmienić niczego; dokądkolwiek nie pójdę, wszędzie siebie ze sobą zabiorę.

Póki co preludium, uwertura do nieuniknionego. Póki co jeszcze przed osiemnastą nie rozświetlają się tysiące okien korporacyjnych budynków, póki co dziewczyny wciąż dzielnie pedałują, prężą uda, łydki, na swoich rowerach z koszykami przecinają parki i ścieżki wzdłuż arterii.Dziewczynka z niebieską żyrafą

Umieram, powiedziała śmierć, niezdarnie wiercąc się, przewracając z boku na bok; sen, ten i wszystkie, pochłaniam niecierpliwie, ssąc palec i zgrzytając zębami, ja.

Myślę, że dziewczynka z niebieską żyrafą, skryta gdzieś teraz, skryta za którymś z setek jednakowych okien, gdzieś pośród najbardziej szarej elewacji, myślę, że ta dziewczynka nie chce spać; dobrze, że towarzyszy jej żyrafa, niebieska, i ona też nie będzie spała.

Może w sobotę pójdziemy na mecz, będzie deszcz i wata cukrowa, parasol, na Boga, nie pamiętam, gdzie schowałem parasol, to mi się normalnie nie zdarza, choć i w tej mgle, która zapowiada listopad, choć i w tej mgle nie ma niczego nadzwyczajnego, zdarza się, mgła i zagadka parasola, tajemnice Fromborka (najsampierw, 1971, zagadki w _Płomyku_, nie pamiętam, nie byłem wówczas, tak) i innych miast, skrytych w mleku poranka, mleku cierpliwej środy, zatem w sobotę na mecz, ufam, że zagrają wreszcie na zero z tyłu, wezmę cię, jeśli pozwolisz, pamiętaj o braku zadaszenia, znikąd ratunku, nie ma gdzie się skryć, pomimo tajemnic, być może będę sam, taka godzina nastanie, na pewno; mleko o poranku i deszcz w sobotę.Tęsknię za zupą szczawiową

Szukam jej; piszę trochę, wszystkie wystukane literki, zagubione, liczę każdy niewysłany list, wiesz, to raczej lata niźli miesiące. Szukam jej, czas stracony, niemrawo pulsuje monitor, znowu literki, setki wyszukiwań i algorytmów, mierzę to wszystko, szukam jej, tymczasem — zupa szczawiowa, otóż tak, zupa, można podawać z jajkiem.

Pamiętaj o świeżo zmielonym pieprzu, ale to na koniec, smukła dłoń, palce zaostrzone idealnie różowymi paznokciami, smukła dłoń unosi jajko — jajko między kciukiem a palcem wskazującym, tak chyba się go określa, ów palec — jajko pomiędzy różowymi paznokciami, zgrabny palec drugiej dłoni wskazuje, w jaki sposób je przekroić, to jajko, można dodać, rzecz jasna, odrobinę białego sera, wedle uznania, zdjęcie jest ostre.

Szukam jej i chciałbym ją znaleźć, kiedy pisze w czasie równoległym, kiedy, być może, ja śpię, przewracam się z boku na bok, czas równoległy, tak to wygląda i tak to najlepiej ująć, ja śpię, a ona pisze — nie o mnie, pośrednio jednak, kto wie, o mnie również, chociaż o nim przede wszystkim, o tym, jak tęskni tą nocną porą, jak wstrząsa nią dreszcz na myśl o opuszkach jego silnych palców sunących po jej aksamitnej piersi, dreszcz na wspomnienie jego mocnych dłoni na jej plecach, na karku, pełznących pod włos i ku rozkoszy, nocną porą jej tęsknoty i pragnienia wystukane, na monitor przelane, szukam. Zatem czas równoległy, na który zasłużyłem, ale tak, jak się zasługuje na karę, na udrękę, na potępienie i samotność, czas równoległy, gdzieś obok, może przetnie i mój czas, jeśli dorosnę, doczekam, zatem czas równoległy, którego szukam, nocną porą, ostre zdjęcia i myśli roztańczone, owszem.

Szukam, lecz ciągle ta zupa szczawiowa, bladozielona, pośród ostrego pieprzu, na ostrych zdjęciach, proponuję następującą formę podania, pisze ona, tamta, inna, jedna z moich ulubionych; ni słowa o tęsknocie, o silnych palcach, ni wzmianki o dreszczach na wspomnienie lędźwi tamtego, w czasie równoległym, sunącym — jak dłonie tamtego, innego — tej samej nocy.

Jeśli tęsknię, czytam, jeśli tęsknię, pisze ona, dłonie dziś wieńczy szkarłatna czerwień, to za wiosną, za botwinką.Autobiografia na kwadrans przed zaśnięciem

Piąta piętnaście, moja droga, moja droga godzino. Wychodzę spojrzeć, jak dzień się budzi, nastaje, jak życie — bądź to, co za nie uchodzi — w ciemnościach poczyna się rozpychać, miasto się budzi, moja droga, piąta piętnaście. Pierwsze autobusy (wyjazd z zajezdni) na granatowych ulicach, nad nimi niebo jeszcze bardziej granatowe, wokół zgliszcza po jesieni, jeszcze przedzimowe; ciemność o randze aksjomatu nakrapiana skąpym blaskiem reflektorów (pierwsze autobusy, wyjazd z zajezdni), nikłą poświatą latarni, które, rzekłabyś, jawią się niczym łby egzotycznych ptaków, złączonych w rozedrganym mezaliansie z laleczkami voodoo, tu i ówdzie żar łapczywie umykających pierwszych papierosów, wyjazd z zajezdni.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij