Widowisko - ebook
Widowisko - ebook
Piotr Langenfeld, ceniony przez czytelników za cykl „Czerwona ofensywa”, tym razem przedstawia powieść sensacyjną. Pełna akcji fabuła, osadzona w polskich realiach, zaskakuje prawdopodobieństwem zdarzeń i nasuwa pytanie, czy ta historia na pewno jest fikcją...
Ambitny, młody policjant, podejmuje ryzykowne śledztwo, od początku płynąc pod polityczny prąd. Brutalne zabójstwo kolekcjonera artefaktów historycznych zaprowadzi go do świata wielkich międzynarodowych interesów i ludzi z najwyższych kręgów władzy. Ludzi, którzy tworzą historię, rozpoczynając i kończąc… wojny.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64523-78-6 |
Rozmiar pliku: | 1 004 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
2009, lipiec
Od samego początku wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że tamci po drugiej stronie byli dobrzy. Cholernie dobrzy.
Z każdą kolejną minutą przypuszczenia zmieniały się w absolutną pewność. I wcale nie poprawiały nastroju.
Kiedy tylko szef zszedł do nędznej, pełnej lichych chatek, cuchnącej doliny, w Wielkim pojawiło się to dziwaczne uczucie.
Wielki nie był przesadnie lękliwy, w tej robocie to niemożliwe. Nie wierzył nigdy w przesądy, przeczucia i inne dyrdymały.
Zresztą, cokolwiek to było, zaraz miało się sprawdzić…
Boss poszedł w dół, jak było zaplanowane. Nie sam, to byłoby głupie, zwłaszcza tu, gdzie w jednej chwili przyjaciel mógł stać się nieco bardziej wredny. Zresztą nie potrafiłby się dogadać. Tłumacz był dobry, przeszkolony i pochodził z tych okolic. Znali go i darzyli zaufaniem.
Reszta, cała piątka, miała czuwać i osłaniać, gdyby miejscowym coś odwaliło. Były to dodatkowe środki ostrożności, bo nigdy dotąd nie sprawiali kłopotów, wszystko szło sprawnie, jak to przy dobrym biznesie, na którym zależy obu stronom.
Boss sprawdzał ładunek, liczył pobieżnie i wracał. Płacił kto inny, innym kanałem, ale ich to w ogóle nie obchodziło. Ich rolą było przypilnowanie, żeby nie działo się nic w czasie krótkiej drogi do granicy. Bo dalej wszystko było już prostsze, bardziej oficjalne.
Wielki nie lubił takich akcji. Pilnowania dostaw, czegokolwiek by nie zawierały i w którąkolwiek stronę by nie płynęły. Taka praca nudziła ich wszystkich, nie rozumieli jej do końca, choć wpojone poczucie obowiązku nie pozwalało pisnąć słówka. Ba, to nawet nie przychodziło im do głowy.
Ich kręciło coś innego. Grubsze sprawy, kiedy tylko wolno im było przekroczyć granicę. Wypady na dalekie akcje z miejscowymi albo ich sojusznikami. I przeciwnik, z którym w innych okolicznościach, jak na razie, nie było szans się zmierzyć. Nie mogli szarżować, ale i tak dawało to więcej radochy niż ślęczenie gdzieś na skale w rosnącym skwarze wstającego dnia.
Zresztą spokojny świt stał się już mglistym, nierealnym wspomnieniem.
Jak zawsze o tej porze roku na niebie nie było ani śladu chmurki. I choć skryli się w cieniu, temperatura rosła szybko, pot zalewał skronie, a ubrania z wolna zaczynały przylegać do ciał.
Dziwne, niepokojące przeczucie sprzed kilku godzin jeszcze się nasiliło. Wielki aż czuł mrowienie na karku.
Boss ciągle był we wsi.
Niespełna piętnaście minut później wszystko nagle wywróciło się do góry nogami.
Ktoś na nich czekał.
Dolinę wypełnił grzmot, który poniosło echo. W dole się zakotłowało od kurzawki. Wielki miał ze sobą dobry sprzęt, ale w tym chaosie niewiele mu to pomogło.
Był wściekły. Nie wykrył ich. To, że reszta grupy też nic nie zauważyła, nie bardzo go pocieszało.
Tamci wiedzieli o ich eskapadach albo też czaili się od kilku dni.
Pierwszy strzał przeciwnika nie był udany. Dał szansę na znalezienie schronienia, choć z początku ludzie w dolinie myśleli, że to chyba przypadek, pomyłka czy coś podobnego.
Kilku zapłaciło za tę chwilę wahania, bo kolejne strzały były już lepiej mierzone.
– Upiór, skąd, do cholery, to leci?! – dyszał do radia Boss, nie kryjąc strachu, ale i wściekłości.
Skrył się za jakimś murkiem, nawet nie starając się walczyć. Każdy, kto w swej głupocie próbował, padał jak długi.
Jakby tego było mało, od wschodu doleciały inne dźwięki. Chyba auta lub ciężarówki. I znów strzelanina.
Wielki pojął, co to oznacza. Przeciwnik trzymał tych w dolinie w potrzasku, czekając, aż nadciągnie nagonka i ich wszystkich wyłowi.
To nie była mała grupka, ale wielka operacja. Wielka, pieprzona ofensywa, w którą dali się wpuścić.
Zaraz zaczęły stukać moździerze. Najpierw wolno, miarowo, na próbę, potem szybciej, sprawniej. Huk pojedynczych wybuchów stopił się w jeden dźwięk.
Miejscowi na skraju swojej osady bili się dzielnie: albo atakujący nie przejawiali wigoru, albo teren był dobrze przygotowany do obrony. Zresztą Wielkiemu nie robiło to różnicy. Jak sprawnie by tam nie szło, było jasne, że za kilka minut rozlegnie się świst wirników i będzie po wszystkim.
To jednak niewiele go teraz obchodziło. Katastrofa już się dokonała. Dowódca był w pułapce, nie mógł się ruszyć, a wróg widział wszystko, więc kilka śmigłowców nie robiło różnicy.
– Mam! Są! – Cegła, rudy facet w przepoconej bandanie, przyklejony do swojej armatki, omal nie wybił sobie oka celownikiem. – Północny wschód. W połowie wzgórza, nieduża półka…
– Jebani – syknął Wielki. – Są prawie na skraju zasięgu! – przekrzyczał echo rwącej się świeżej porcji granatów. – Spróbujesz?
Nie był do końca pewien swojej decyzji. Miał ratować szefa lub przynajmniej dać mu nieco czasu, ale sam wystawiał wszystkich na strzał.
Jeśli się nie mylił, tamci doskonale widzieli każdy kamyk w tej okolicy i każdy najmniejszy ruch. Mieli przecież dostęp do potężnego oka wiszącego wysoko na niebie.
Tylko perfekcyjna kryjówka pod nawisem jeszcze nie zdradziła pozycji Wielkiego.
W dolinie się kotłowało. Idąca szturmem kolumna musiała przebijać się coraz skuteczniej, bo miejscowi, świadomi bliskości końca, rzucili się do ukrytych aut, głusi i ślepi na efekty ostrzału.
– Wieją, kurwa, wieją! – dyszał Boss. – Wieją, widzicie?!
– Widzimy. – Wielki z trudem próbował zachować profesjonalny ton.
– Zawijamy się na trójkę. Może się uda – obwieścił szef krótko, bez odrobiny miejsca na wątpliwości czy pytania.
– Przyjąłem – przytaknął Wielki. – Chuj z tym, wal! – nakazał Cegle.
Cegła zawahał się chwilę, otworzył zamknięte dotąd oko i łypnął na kumpla, żeby upewnić się, że to rozkaz.
Wstrzymał oddech, wcisnął kolbę. Huknęło. Uniosło się nieco kurzu, ale nie za wiele. Podlali wodą wokoło, by zbytnio się nie zdradzać.
Długo nic. Potem obłoczek dymu, ale dużo poniżej domniemanych celów.
Odczekali. Tamci albo nie zauważą, że są na celowniku, albo trudniej będzie im szukać.
Znowu strzał. Bliżej.
– Tłucz – rozkazał Wielki, dostrzegając, jak szef skokami, ciągnąc za sobą tłumacza, zapieprza od ściany do ściany, od chlewu do rowu, byle dalej.
Cegła się nie poddawał. Strzelił kilka razy. Przeładował. Przymierzył. Huk.
– Kurwa! – Rozpromienił się. – Chyba mi się…
Nie skończył, bo zaraz na lewo od nich zatańczył pomarańczowy obłok.
– No, tośmy osłonili… – Wielki poczuł, jak serce zaczyna mu kołatać.
Chciał wierzyć, że odciągnął uwagę tamtych od szefa, choć teraz wcale nie było mu z tym dobrze.
– Skurwiele mają coś większego. – Nerwowo pochylił głowę, kiedy kolejny dymek rozproszył się od wiatru.
Cegle przechodziła ochota na pojedynkowanie się z takiej odległości. Bił rzadziej, już mniej pewny. Jakby świadom, że tamtych tylko rozsierdził.
Od wschodu, ponad szczytami, doleciał tętent wirników. Wielki poczuł ogromny ucisk w piersi. Nie chciał mieć racji, nie tu, nie teraz. Nie był starym wyjadaczem, ale swoje wiedział. Bał się. Nawet nie śmierci. Bardziej zbliżającej się wielkimi krokami kompromitacji, która kosztowałaby bardzo dużo. Za dużo.
– Srebrny, jak ci idzie? – powiedział do mikrofonu, znów z trudem się hamując, by nie wyjść na panikarza.
Szef zniknął chwilę po wyjściu ze wsi. Dobry był.
– Zawijamy się, chłopaki! – rzucił za siebie po odebraniu komunikatu i dla przykładu ruszył z miejsca pierwszy.
Ześlizgnął się po piachu nieco w dół, do niecki. Teraz wał ziemi i skał zakrywał jego sylwetkę.
Trójka ludzi gapiła się na niego nieprzytomnie. Milczeli cały czas i zdawać by się mogło, że w tym całym napięciu czekali tylko na to polecenie.
– Cegła, pilnuj – nakazał.
Nie było to proste. Strzelec już zrezygnował z posyłania nabojów na ślepo i tylko patrzył. Tamci albo też dali za wygraną, albo ich ludzie zmieniali pozycję na bardziej dogodną, albo… i to była najpotworniejsza z możliwości, przekazali namiar celu załogom w śmigłowcach. Tamci z kolei albo z sadyzmu czekali tak długo, dręcząc rudego strzelca, albo mieli jeszcze co robić w dolinie.
Grupa sprawnie zebrała sprzęt, plecaki i zatarła resztki śladów swojej bytności. Nie mieli prawa pozostawić niczego, nawet papierka.
Trasę odwrotu, a nawet dwie, wyznaczyli już wcześniej. Tyle że teraz nic już nie było pewne.
– Motyl, szpica – syknął surowo Wielki.
Chłopak, żylasty osiłek, tylko skinął głową, ale widać było wyraźnie, że nie ma wielkich chęci torować drogi.
Wielki, jak przystało na jego ksywkę, z trudem mieścił się w niskiej grocie. Garbił się, szorował plecakiem o skalny sufit, aczkolwiek dałby wiele, żeby cała droga wyglądała jak to. Nikt nie mówił jednak, że ma być łatwo.
Szli szybko, zostawiając za sobą dudnienie dogasającej już bitwy. Mieli nadzieję, że tam się jeszcze przeciągnie i pogoń ruszy ich tropem jak najpóźniej.
Wyszli z jaskini. Wąską ścieżką poniżej grzbietu skierowali się na południe. Teraz dopiero odczuli, że dzień zaczął się na dobre. Paliło piekielnie, żar lał się z nieba. Nawet najmniejszego, ożywczego podmuchu wiatru. Nic.
Biegli, jak tylko dało się najszybciej na tej stromiźnie pełnej ostrych głazów.
Cegła dołączył po chwili. Teraz było ich pięciu. Prawie cała grupa.
Odgłos walki dolatywał rwanymi dźwiękami zza grzbietu góry i można byłoby pomyśleć, że to ich już nie dotyczy. Droga jednak dopiero się zaczynała.
– Srebrny, jak z tobą? – rzucił w eter Wielki, ciągle biegnąc.
– Do trójki jeszcze półtora – usłyszał dyszenie szefa przez trzaski.
Łączność się rwała albo byli zagłuszani.
Bieg na tej wysokości był czymś okropnym. Jeszcze z bronią i pogonią na karku. Ale przynajmniej żyli.
– Szybciej, szybciej, chłopaki – rzucił Wielki już nieźle zdyszany.
On i reszta doskonale wiedzieli, że teraz zaczęła się prawdziwa zabawa. Jeśli do tej pory nie zostali dostrzeżeni, to w kilka chwil przeciwnik nadrobi te zaległości i będzie śledził ich każdy krok. Tu pewnie cała dolina, wszystkie jej zbocza były pod obserwacją i tylko nieznajomość pozycji ludzi Wielkiego dawała mu jaką taką przewagę. Choć nie na długo.
Następne dwadzieścia minut było piekłem ociężałego biegu. Przemokli od potu, gorące oddechy grzęzły w gardłach. Zawroty głowy otumaniały. Odległość nie była wielka, ciężar też nie stanowił problemu. Przecież byli wyszkoleni. Ale stres, upał i to cholerne powietrze dawały im popalić.
– Srebrny, nadchodzimy od czerwonej strony. Jesteś? Uważaj! – Wielki świszczał do mikrofonu.
Miał wrażenie, że zaraz wypluje płuca. Przed oczami widział ciemne plamy, w głowie mu szumiało.
– Jestem za… dwie… – wycharczał szef.
Nie był widać aż tak sprawny, jak się Wielkiemu wydawało. Miał mniej na grzbiecie, zaczął wcześniej, a mimo to mieli dotrzeć do celu niemal w tej samej chwili.
Kilka powalonych głazów, cień na zboczu góry. Byli na miejscu. Motyl zwymiotował. Dyszeli jak dziurawe parowozy.
– Jes… Jesteśmy. – Wielki osunął się na kolana przy dowódcy. Przez chwilę odczuwał ulgę.
Szef padł jak długi i głowę oparł o kamień, łapiąc tlen. Lekko już szpakowate, zroszone skronie szczupłego mężczyzny pulsowały. Cała jego pociągła, koścista twarz zrobiła się czerwona z wysiłku. Był mokry od potu, dygotał, a jego lewy rękaw sczerniał od sączącej się gdzieś pod ubraniem krwi.
– Psia mać – jęknął Wielki, jakby jego samego coś zabolało.
Odruchowo sięgnął do pakunku medycznego, otworzył go i rwąc rękaw szefa, zaczął szukać rany.
Spocił się jeszcze bardziej na samą wizję tego, że teraz będą musieli wiać z rannym na barkach. Na dodatek każda minuta postoju zwiększała prawdopodobieństwo ich wypatrzenia w tym labiryncie skał i uskoków.
– Gdzie… gdzie… – próbował zapytać o tłumacza, kiedy palce natrafiły na broczący posoką otwór.
Boss tylko zacisnął zęby, zastygł, jakby wierzył, że przeczeka ból.
– Dostał zaraz po mnie. Na skraju wsi – wyjęczał wreszcie półgłosem.
– Poniesiemy cię, damy radę – przerwał mu Wielki, mocując się z opatrunkiem. W tej sytuacji jego zapewnienie zabrzmiało jakoś mało przekonująco.
– Słuchaj. – Boss kaszlnął w dziwacznym spazmie.
Wielki wystraszył się, że jedna rana to dopiero początek.
– Zbierajmy się i wiejmy do granicy… Tam już nie będą mogli…
– Dobra. – Wielkiemu nie trzeba było dwa razy powtarzać.
Zerwał się z ziemi, narzucił plecak. Przewiesił broń przez pierś, gotów sam taszczyć wodza.
– Zostaw, ty masz… – Jak na taki stan odepchnięcie Bossa było całkiem mocne. – Günter – przywołał najniższego chłopaka o krótkiej szerokiej szyi, przyspawanego do niewielkiego radia, o mocy większej niż indywidualne zestawy, osłoniętego piaskowym plecakiem.
Günter przypełzł na czworakach, taszcząc sprzęt i karabinek.
– Wołaj kierownika, mają dać osłonę.
Wielki posłał Bossowi zdziwione spojrzenie. Radiowiec tylko westchnął i sięgnął po słuchawkę, chyba modląc się w duchu, żeby nie trzeba było szukać gdzieś wysoko lepszej fali.
– Tak daleko od… – Wielki wydawał się nie rozumieć.
– Pierdol to… Muszą nas wyciągnąć. – Rozterki młodego niewiele Bossa obchodziły. Ból rozłaził się po ciele, ale ciągle myślał trzeźwo. – Mają to obgadane, powinni dać radę… – stęknął. – Wieś, okolica na wschód i północ. Załatwią nam trochę czasu, usadzą ich… No już…
– Kormoran, Kormoran, tu Zielony. – Głos Güntera był nad wyraz mocny.
Szybko opisał sytuację i ponaglany wbitym weń spojrzeniem szefa rozpoczął formułkę o wsparciu.
Po drugiej stronie naprawdę musieli być przygotowani, bo chyba nie protestowali, ba, nawet nie dziwili się zbytnio.
– Rozumiem, zbieramy się. Bez odbioru – zakończył Günter. – Zrobione, szefie.
Boss dźwignął się z wysiłkiem i skurczem cierpienia na twarzy. Próbował zrobić krok, ale opadł z sił. Wątpliwa przyjemność taszczenia dowódcy przypadła Cegle. Krótko ostrzyżony rudzielec był najsilniejszy, zbudowany jak zapaśnik, który dodatkowo dźwiga sztangi. Zarzucił sobie szefa na ramiona jak kukiełkę, razem z plecakiem. Broń zabrał Wielki.
– Zmywamy się!
Znów biegli. Teoretycznie nie było daleko. Jakieś pięć kilometrów. Mogli iść inną drogą, ale Wielki się obawiał, że tę drugą ścieżkę tamci zdołali obstawić albo przynajmniej namierzyć. Nie wiedział, co szykują, czy już ich mają na widelcu. Wiedział natomiast, że trzeba szybciej przebierać nogami. Jako dowódca zaczynał się wyrabiać.
Przeszli pod granią, ścieżka schodziła nieco w dół, by po pół kilometra znów zacząć się wspinać. Musieli chwilę odpocząć. Tempo było zabójcze. Cegła sapał dociążony ponad miarę.
Zaledwie przysiedli na sekundę, kiedy zza gór doleciało dudnienie. Przetoczyło się z łoskotem pod nieboskłonem, by zniknąć hen, daleko, tam gdzie gorejąca wieś, i przeobrazić się w jeden wielki grzmot. Niezawodne echo nie omieszkało powtórzyć tego tragicznego dźwięku. Kolejny wybuch, drugi, trzeci. Wszystko wokoło, w promieniu kilku kilometrów, tonęło w tym jazgocie.
Wielkiemu nastrój się poprawił.
– Dobra, chłopcy! Dupy w troki! – zawołał nawet wesoło.
Naprawdę mieli szansę. ■