- promocja
- W empik go
Widowisko - ebook
Widowisko - ebook
Podczas parady ulicznej rozpoczynającej festiwal teatralny w Olsztynie ginie jeden z miejskich urzędników. Morderstwo zostało rozegrane w widowiskowy sposób, a policjanci odkrywają, że narzędzie zbrodni służyło wcześniej jako rekwizyt na scenie.
Psycholog Zygmunt Rozłucki po raz kolejny zostaje poproszony przez policję o pomoc w śledztwie. Morderca zostawił po sobie niewiele śladów i wszystkie zdają się prowadzić w stronę miejscowego teatru, w którym rządzi despotyczny dyrektor. Czy to jego kontrowersyjne metody są przyczyną ciągu tragicznych wydarzeń? A może to on jest demiurgiem, reżyserem nie tylko przedstawień, lecz również zbrodni?
Rozłucki podąża tropem mordercy, jego dochodzenie komplikuje jednak znajomość z piękną aktorką, która zdaje się być w samym centrum dramatycznych wydarzeń.
Wkrótce bowiem okazuje się, że pierwsze morderstwo było zaledwie początkiem.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66381-23-0 |
Rozmiar pliku: | 873 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odgłosy parady docierały aż tu. Wysoki, ceglany kolejowy wiadukt, na który się wspinali, przerzucony nad rzeką Łyną, stanowił doskonały punkt widokowy. Olsztyńskie Stare Miasto, ceglany Zamek Kapituły Warmińskiej, park przy Łynie i sama rzeka – wszystko to było widoczne z niego jak na dłoni. Odwrócił się ze strachem. Daleko w dole, jakby patrzył ze szczytu góry, widział ich wszystkich: klaunów, aktorów na szczudłach, połykaczy ognia, dziwne mechaniczne stwory na jeżdżących platformach i gapiących się na to wszystko widzów. W tej swojej śmiesznej zbroi wyglądał, jakby był jednym z członków ulicznego teatru, który przez przypadek, nie znając miasta, zabłądził aż tutaj.
Poczuł na plecach uderzenie i usłyszał dźwięk metalu zgrzytającego o metal. Mężczyzna, który za nim szedł, dźgnął go mieczem. Pomyślał, że wygląda to tak, jakby prowadził go na ścięcie. Jeśli prawdą jest, że na wzgórzu za ich plecami stał kiedyś szafot i szubienica, byłoby to jak najbardziej odpowiednie do tego miejsce.
Odwrócił się z powrotem i ruszył w górę. Wąskie schodki, którymi szli, wyglądały na rzadko używane. Porośnięte mchem i zaścielone ubiegłorocznymi jeszcze liśćmi, sprawiały wrażenie zbudowanych tylko na wszelki wypadek. Bo i niby po co ktoś miałby wchodzić na ten wielki, kilkudziesięciometrowej wysokości wiadukt, którego szczytem biegła linia kolejowa w kierunku Warszawy?
A oni właśnie na niego wchodzili. Bał się. Bał się bardzo. Bał się tym bardziej, że nie rozumiał, po co to robią ani dlaczego. Kim był ten człowiek za jego plecami i czego od niego chciał? Nie widział jego twarzy, była zasłonięta teatralną maską. Lecz miecz w jego dłoni był wystarczająco ostry, zdążył już się o tym przekonać. I bardzo twardy, gdy się nim biło na odlew.
Jeszcze tylko parę schodków i stanęli na górze. Słońce zachodziło, robiło się coraz ciemniej. Jego pomarańczowa tarcza chowała się właśnie za ciemną, widoczną w oddali linię lasu. Człowiek z tyłu pchnął go w plecy. Nie ruszył się, zbyt zmęczony i przerażony, by zareagować. Wtedy usłyszał świst, a potem głuche uderzenie płazu miecza o swoją czaszkę. Nie za mocne, lecz na tyle silne, by przecięło skórę, a pod włosami na jego głowie pociekła krew.
Drugie pchnięcie w plecy już podziałało. Ruszył przed siebie oszołomiony i otępiały niczym krowa w rzeźni. Człowiek, który szedł za nim, ustawił go na torach, potem wyjął coś z plecaka. Kątem oka dostrzegł, co to było – łańcuch. Poczuł, jak jego ręce oplatają go nim w pasie, usłyszał szczęk kłódki spinającej go za jego plecami, a potem kolejny taki sam dźwięk, gdy prześladowca przykuł drugi koniec łańcucha do torów. Dostrzegł z pewnym zdziwieniem wygrzebany pod jedną z szyn otwór, przez który teraz przeciągnięty był łańcuch. Znaczyło to, że człowiek, który go tu przyprowadził, był tu wcześniej i wszystko dokładnie przygotował.
Spojrzał jeszcze raz w dół, na paradę. Wyglądała naprawdę ładnie. Kolorowo i wesoło. Poczuł dumę, w końcu miał w tym widowisku swój skromny udział. Wszystko udało się znakomicie, musiał to przyznać. Nawet pogoda dopisała. A tego w sumie obawiali się najbardziej. W kwietniu przecież mogło być różnie.
Człowiek w masce w dalszym ciągu się uwijał. Rozstawiał teraz wokół niego małe, kartonowe pudełka i łączył je kablem. W pewnej chwili spojrzał na zegarek. Wyglądało, jakby się spieszył. Ciekawe dlaczego?
Ta zagadka tylko przez chwilę jednak zajmowała jego oszołomiony umysł, szybko bowiem się wyjaśniła. Zbyt szybko. W oddali rozległ się dźwięk jadącego pociągu. Spojrzał z przestrachem w kierunku, w którym tory zmierzały w stronę Warszawy. Dostrzegł światła pędzącej w jego stronę lokomotywy. Tory były dwa, przez chwilę miał jeszcze nadzieję, że pociąg przejedzie po tym drugim. Nic z tego. Człowiek w masce i pod tym względem dobrze się przygotował. Klęczał teraz obok i wyjmował coś z plecaka. Był to hełm. Krzyżacki hełm z przyłbicą w kształcie psiego pyska i kilkoma połamanymi pawimi piórami na czubku. Po chwili wstał, podszedł do niego i założył mu go na głowę. Pociąg słychać było coraz bliżej. Przyłbica opadła, zostawiając mu tylko wąski pasek, przez który mógł dostrzec zbliżające się dwa okrągłe reflektory lokomotywy. Oddychał szybko i płytko. Ze zmęczenia i z przerażenia. Dźwięk tego oddechu, jego własnego oddechu, wzmocniony jeszcze metalowymi ściankami hełmu, zdawał się huczeć mu w samym środku mózgu. Poczuł, jak człowiek w masce wciska mu coś do ręki. Odruchowo zacisnął dłoń. Człowiek w masce odszedł parę kroków i przyglądał mu się teraz, jakby oceniał swoje dzieło. Lokomotywa była coraz bliżej. Jej odgłos zagłuszał już odgłos oddechu. Dopiero teraz poczuł prawdziwe przerażenie. Szarpnął się do tyłu, chcąc uciec, lecz łańcuch usadził go w miejscu. Spojrzał przez szparę na swoją rękę. Trzymał w niej miecz. Zaczął nim walić, ciąć łańcuch, wbijać sztych w kłódkę. Poczuł nagle przypływ niewiarygodnej energii i siły; gdyby ten człowiek w masce stał teraz bliżej, przeciąłby go jednym ciosem na pół.
Wszystko na nic. Miecz szczerbił się, leciały iskry, gdy zdenerwowany trafiał nim w szynę, lecz ani kłódka, ani łańcuch nie puściły. Spojrzał przed siebie, na zbliżającą się coraz bardziej lokomotywę. Widział już tablicę rejestracyjną z numerem między jej reflektorami. Widział też małą, ciemną sylwetkę za szybą. Rozległ się dźwięk syreny. Po chwili ostry, metaliczny odgłos hamowania. Podniósł miecz, jakby chciał się nim zasłonić.
Ostatnią rzeczą, którą dostrzegł, były sztuczne ognie wybuchające i wystrzeliwujące w górę po obu stronach torów i ich odblask na wzniesionej, lśniącej klindze jego miecza. Pomyślał wtedy, że wygląda jak Święty Jerzy walczący ze smokiem.
Wysoki dźwięk syreny, odgłos hamowania i huk wystrzeliwanych w górę petard dotarły do nich niemal w jednej chwili. Odruchowo zadarli głowy. Po wysokim, łukowato sklepionym, ceglanym wiadukcie jechał pociąg. Spod jego kół leciały srebrne iskry, wokoło niego zaś wybuchały złote fontanny fajerwerków. Wyglądało to tak, jakby przejeżdżał przez bramę z ognia. Parada stanęła. Aktorzy na szczudłach, klauni i połykacze ognia zamarli bez ruchu, patrząc się na to niezwykłe, rozgrywające się ponad ich głowami widowisko. Po chwili rozległy się oklaski, a potem okrzyki zachwytu. Nikt nie dostrzegł małego, blaszanego rycerzyka, rozrywanego właśnie i wciąganego pod koła lokomotywy.ROZDZIAŁ 2
Zarówno gabinet komisarza Sądeckiego, jak i sam komisarz nie zmienili się ani trochę. Kiedy tu ostatnio był? Pewnie z sześć miesięcy temu. Karolina jeszcze żyła i wszystko wydawało się mieć z grubsza jakiś sens.
Bał się tej wizyty. Bał się, co poczuje, gdy tam wejdzie, gdy usiądzie tak jak zwykle na krześle stojącym przed biurkiem komisarza i pomyśli – bo przecież nie da się tego w tym momencie nie pomyśleć – że do tej pory zawsze, gdy tu był, na krześle obok siedziała ona. Bał się powtórzenia tej tak znanej mu sytuacji – tym razem bez niej. Jak się okazało, niepotrzebnie. Wszedł, zamknął za sobą drzwi, spojrzał na puste biurowe krzesło z szarym obiciem stojące na środku pomieszczenia i nie poczuł nic. Kompletnie nic. I to nawet nie tyle nic w związku z Karoliną, co nic w ogóle. Jakby zamiast miejsca, w którym normalny człowiek nosi swe uczucia, on miał tylko wybetonowaną, zamiecioną i zmytą szlauchem pustkę. Jakby tych kilka dni, które spędził niedawno w Zakopanem, wjeżdżając codziennie rano na szczyt Kasprowego Wierchu i zjeżdżając z niego wieczorem ostatnią kolejką, przesiadując w międzyczasie na oblodzonej ławce z dala od schroniska i pozwalając, by pokrywał go padający wciąż jeszcze tam w górach śnieg, spełniło swoje zadanie i przyniosło mu wreszcie to, czego nie były w stanie dać mu te wszystkie terapie, których próbował w ciągu ostatnich paru miesięcy – upragniony, choć zapewne iluzoryczny, bo nieoparty na dogłębnym przepracowaniu problemu spokój.
– Cześć! – przywitał się w drzwiach i pokuśtykał w kierunku krzesła.
– Co się stało? – spytał Sądecki. Przyjrzał się uważnie jego nodze. – Miałeś jakiś wypadek?
– Przewróciłem się na nartach – skłamał.
– Niektórym to się powodzi.
Usiadł na krześle i z ulgą wyciągnął przed siebie nogę. W powietrzu rozszedł się lekko octowy zapach altacetu, którym nasączony był kompres pod bandażem. W zasadzie, gdy siedział, prawie go nie bolało. Tylko gdy chodził, czuł, jakby między kośćmi w jego stopie nie było wcale chrząstek. Nie, nie miał wypadku na nartach. Przewrócił się i skręcił kostkę, gdy on, Zygmunt Rozłucki, psycholog i psychoterapeuta, w ostatnim (miał przynajmniej taką nadzieję) ataku podlanej alkoholem rozpaczy postanowił zejść ze szlaku i zamarznąć gdzieś na stoku góry. Skończyło się na szczęście tylko upadkiem, ale było to tak żałosne, że raz na zawsze wyleczyło go z wszelkich tego typu pomysłów. Wstyd, jaki poczuł następnego dnia rano, był zdaje się punktem kulminacyjnym jego żałoby. Od tego momentu postanowił przestać się nad sobą użalać i wrócić do świata żywych.
– Ty się bawisz, a my mamy poważny problem – obwieścił z przekąsem komisarz. – Rycerze walczą tu z pociągami.
– Słyszałem – odpowiedział Rozłucki. – Weronika mówiła mi przez telefon. Pojawiło się od wczoraj coś nowego?
Cały dzisiejszy dzień spędził w pociągu. Rano był jeszcze w Tatrach, sześćset kilometrów od Olsztyna. Gdy Weronika zadzwoniła do niego wczoraj z prośbą o pomoc, czekał właśnie na rentgen na ostrym dyżurze. Rano spakował się więc i wsiadł do pociągu. Doszedł do wniosku, że nowe śledztwo to było dokładnie to, czego w tym momencie potrzebował.
Weronika przez ten cały czas nie podniosła nawet wzroku znad ekranu laptopa, który stał rozłożony z boku biurka komisarza. Nawet się z nim nie przywitała.
– Cześć, Weronika! – powiedział więc.
– Cześć – odpowiedziała. Tyle.
Zauważył, że trochę skróciła i przefarbowała włosy. Choć gdyby mu ktoś kazał powiedzieć, z jakiego na jakie, wolałby chyba wrócić w śnieg na Kasprowy.
– Tak, parę rzeczy mamy już ustalonych – odpowiedział komisarz. – Czy też raczej ustaliliśmy, że nic się nie da ustalić.
– Na przykład co?
– Na przykład wiemy już, skąd się wzięła zbroja, którą miał na sobie ten nieszczęśnik. Oraz to, że nie da się z niej zdjąć odcisków palców.
– Ściśle rzecz ujmując – włączyła się Weronika, nie podnosząc wciąż wzroku znad komputera – da się z niej zdjąć mnóstwo odcisków palców. Tak wiele, że przestaje to mieć jakiekolwiek znaczenie.
– Nie bardzo rozumiem.
– Zbroja pochodziła z zasobów teatru miejskiego w Olsztynie – odpowiedziała Weronika i po raz pierwszy na niego spojrzała. – Zrobiono ją parę lat temu do jakiegoś przedstawienia. Była wykonana z blachy, choć niezbyt grubej. Zazwyczaj robi się takie rzeczy z plastiku, ale tym razem w jednej ze scen aktora w niej grającego okładano mieczami, więc musiał to być metal, by zbroja się nie zniszczyła i by dźwięk był odpowiedni. Potem, gdy przedstawienie zdjęto z afisza, zbroję postawiono na stojaku za kulisami i od tego czasu pełniła funkcję czegoś w rodzaju maskotki. Aktorzy wychodzący na scenę dotykali jej na szczęście, zakładali ją przy okazji jakichś wewnętrznych imprez albo po prostu dla zgrywy. Były na niej napisy, rysunki wykonane szminką… Jednym słowem, lepiła się wręcz od śladów biologicznych. Nawet miała imię: Roger.
– Teraz dodatkowo jest w nie najlepszym stanie z wiadomego powodu – dodał komisarz Sądecki. – Przejechał po niej Intercity z Warszawy.
– Wiecie już, kto był w środku?
– Pracownik Urzędu Wojewódzkiego w Olsztynie. Z wydziału odpowiadającego za sprawy kultury.
Rozłucki zastanowił się przez chwilę.
– Teatr, kultura… To raczej nie kojarzy z wielkimi emocjami prowadzącymi do zbrodni – zauważył. – Może ktoś chciał się na nim zemścić za zbyt małe dotacje?
– Teatr w Olsztynie ma status Narodowej Instytucji Kultury i jest finansowany bezpośrednio z budżetu centralnego – odpowiedziała Weronika. – Dobra lub zła wola jakiegoś lokalnego urzędnika nie ma na to wpływu, więc raczej nie o to chodzi. Ale jest pewna rzecz, która łączyła ofiarę z teatrem.
– Jaka?
– Wczoraj rozpoczął się w Olsztynie festiwal teatralny. Morderstwo nastąpiło w trakcie parady teatrów ulicznych, która go rozpoczynała. Festiwal organizowany jest wspólnie przez teatr i Urząd Wojewódzki. Ten człowiek, Grzegorz Kostecki, zajmował się tym ze strony urzędu.
– Może więc chodzi o jakieś przekręty, do których doszło przy tej okazji?
– Też o tym pomyśleliśmy – powiedział komisarz. – Ale na razie do niczego takiego nie dotarliśmy.
– A ten wasz profiler co o tym sądzi?
– Jest w trakcie sporządzania profilu.
– Ale na pewno coś mówił.
– Tak, że to wszystko jest bardzo symboliczne, a to może wskazywać, że motywem była zemsta.
– Też tak myślę.
– To co, pomożesz nam? – spytał komisarz. – Sprawa jest delikatna i dlatego też bardzo mi zależy na twojej pomocy.
– Znowu? – spytał Rozłucki. – Poprzednia sprawa też była delikatna.
– Ta jest chyba nawet jeszcze bardziej.
– A co w niej takiego delikatnego?
– W grę wchodzi polityka. – Komisarz Sądecki lekko ściszył głos. – W tym roku są wybory samorządowe, rozumiesz…
– Nie bardzo.
– Wojewoda bardzo się zaangażował w ten festiwal. To nie jest jego pierwsza edycja, ale pierwsza w nowej odsłonie, na bogato i z rozmachem. Zatrudnili nowego dyrektora teatru, żeby im pomógł to wszystko ogarnąć. To Tomasz Kaletnik, na pewno o nim słyszałeś.
– Ten reżyser?
– Ten sam. Sławny człowiek. Zna wszystkich. Ściągnął na festiwal naprawdę znane teatry. Z Polski i z zagranicy.
– Chodziłem na jego przedstawienia w Warszawie. Wtedy był uważany za jednego z najlepszych polskich reżyserów. Dostawał nagrody w Edynburgu i w Awinionie. Potem jakoś o nim ucichło.
– Nawet ci powiem dlaczego. Został dyrektorem jednego z teatrów w Warszawie, ale dość szybko zespół się przeciwko niemu zbuntował. Podobno niezbyt dobrze traktował aktorów. Sprawa otarła się niemal o prokuraturę. To była słynna historia, trąbili o tym w telewizji.
– Musiałem być wtedy zajęty swoimi sprawami.
Śmierć siostry, depresja, rozwód i chlanie – takie to były sprawy. Miał takie półtora roku w swoim życiu, z którego naprawdę niewiele pamiętał.
– No i teraz właśnie wrócił. Jako dyrektor naszego teatru. Plan jest taki, żeby zrobić z naszego starego festiwalu, który odbywa się w Olsztynie od ponad trzydziestu lat, imprezę na skalę ogólnopolską. Festiwal, który będzie się kojarzył z Olsztynem, jak Festiwal Filmowy z Gdynią albo Festiwal Piosenki Aktorskiej z Wrocławiem. Wszystko to oczywiście tuż przed wyborami. Rozumiesz więc, że naszym władzom bardzo na tym zależy. A tu na samym początku taki syf…
– Ale co cię to obchodzi? Policja państwowa jest instytucją niezależną od władz samorządowych.
– Ale już nie od władz wojewódzkich, a tym bardziej centralnych. A tak się składa, że w ratuszu rządzą inni ludzie, niż ci, którzy rządzą w Urzędzie Wojewódzkim i całej Polsce. I tym drugim bardzo zależy, żeby to zmienić przy okazji najbliższych wyborów. Do tego ma między innymi służyć festiwal. Żeby pokazać wyborcom, kto tak naprawdę dba o miasto. Zafundować im igrzyska, krótko mówiąc. Rozumiesz więc, że chodzę po bardzo niepewnym gruncie. Wystarczy jeden nieuważny krok i… – Komisarz Sądecki wykonał dłonią wymowny gest imitujący podrzynanie gardła.
– Chyba jednak trochę przesadzasz – powiedziała Weronika.
– Tak? To możesz mi wyjaśnić, dlaczego poleciał prokurator okręgowy? Jakoś nie mam ochoty podzielić jego losu.
– OK. Ale co w takim razie z tego wynika? – spytał Rozłucki.
– Że trzeba prowadzić śledztwo dyskretnie. Nie psuć atmosfery teatralnego święta. Pilnować, żeby sprawa nie przedostała się do mediów. Zresztą media, przynajmniej te lokalne, też są spacyfikowane. Wszyscy wiedzą, że czasy się zmieniły i że nie warto się narażać. Olsztyn to małe miasto. Jak cię wywalą z jednej redakcji, to nie pójdziesz pracować do innej, bo jej po prostu nie ma.
– Nie wiem, czy mam ochotę w czymś takim uczestniczyć.
– Dlaczego? Z pewnego punktu widzenia to dla nas sytuacja komfortowa. Prowadzimy śledztwo jak zwykle, tyle tylko, że jeszcze bardziej po cichu niż zazwyczaj. Nie musimy się martwić dziennikarzami, a poparcie władz otwiera nam wszystkie drzwi. Żyć nie umierać.
– No nie wiem…
– Ale przyznasz, że to bardzo ciekawa sprawa? Ktoś się mocno napracował, żeby urządzić to przedstawienie na wiadukcie. I to jeszcze w dniu rozpoczęcia festiwalu. Nie masz ochoty dowiedzieć się, o co tu chodzi?
Rozłucki poprawił się na krześle. Gdy jego skręcona kostka za długo była w jednej pozycji, zaczynała pulsować tępym bólem.
– Mam – odpowiedział po chwili.
– Tak właśnie myślałem.
– Tylko jest pewien problem. – Rozłucki skrzywił się lekko.
– Jaki?
– Nie mam za co żyć. Musielibyście mnie przyjąć do pracy.
– A ta twoja przychodnia u czubków?
– Nie chcę tam wracać. Nie chcę mieć już nic wspólnego z zawodem psychologa. Nie nadaję się.
Komisarz Sądecki spojrzał na Weronikę.
– Dalibyśmy radę coś z tym zrobić?
Podniosła wzrok znad klawiatury.
– Posadę profilera mamy już zajętą.
– Nie jestem profilerem – powiedział Rozłucki. – I raczej nie będę.
Spojrzała na niego.
– Nie możemy cię przyjąć do pracy w policji, bo nie jesteś policjantem, nie masz skończonej policyjnej szkoły. To już nie te czasy, gdy przyjmowano ludzi, a oni dopiero potem się doszkalali.
– Sorry, ale muszę coś jeść…
– Chyba, żebyśmy cię przyjęli do pracy jako cywilnego pracownika administracji…
– Cywilnego pracownika administracji?
– Kogoś w rodzaju sekretarki – wyjaśnił życzliwie komisarz.
– Oficjalnie oczywiście – dodała Weronika. – Nieoficjalnie pomagałbyś nam w śledztwie. Pogadam w kadrach. Powinno się udać. Z tym, że nie jest to za wysoka pensja.
– Nie mam dużych potrzeb – powiedział. – Poza tym ciągle jeszcze wynajmuję to mieszkanie w Warszawie.
– A ile płacisz za ten dom nad jeziorem?
– Niedługo już nic nie będę płacił. Wypowiedziałem umowę. Wynajmę sobie coś małego w Olsztynie. Nie mogę tam już mieszkać. Za dużo rzeczy wydarzyło się w tym miejscu.
– Jasne.
Wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Przez chwilę zapadło milczenie. Przerwał je dopiero wyraźny odgłos burczenia w brzuchu.
– Przepraszam – powiedział Rozłucki. – Nic dzisiaj nie jadłem. Nie zostały ci może jakieś kanapki od żony? – zwrócił się do Sądeckiego.
– Jego żona nie robi mu już kanapek – powiedziała Weronika. – Są w trakcie rozwodu.
– Wybacz, nie wiedziałem.
– Nie szkodzi – odparł komisarz. – Co robić? – Rozłożył ramiona. – Normalna sprawa w tym zawodzie. Wszyscy są albo przed, albo w trakcie, albo po rozwodzie.
– Ale nie wszyscy z powodu młodej dupy na boku – zauważyła Weronika. – A ona co, nie robi ci kanapek?
– Kanapek akurat nie robi. Za to robi parę innych rzeczy – odparł komisarz. – A tak w ogóle to chyba nie wasza sprawa, aspirantko.
– Ma pan rację, komisarzu, nie moja. I bardzo się z tego powodu cieszę.ROZDZIAŁ 3
Budynek teatru wznosił się na wzgórzu opadającym w kierunku Starego Miasta. Gdzieś tam z tyłu za nim było liceum, do którego chodziła Justyna Wasilewska. To właśnie ono stało się ongiś sceną dramatu, którego spóźnione o dwadzieścia lat konsekwencje ściągnęły go po raz pierwszy do Olsztyna. Ulica 1 Maja, przy której stał teraz Rozłucki, zjeżdżała dość stromo w stronę wysokiego neorenesansowego ratusza, a potem, przepływając przez niewielki placyk przed nim, skręcając w prawo i zmieniając po drodze nazwę, kierowała się w stronę gotyckiej bramy murów obronnych Starego Miasta i dalej w stronę zamku. Gdyby puścić tędy rzekę, byłaby to naprawdę rwąca rzeka, w sam raz dla amatorów różnych ekstremalnych sportów.
Sam teatr nie był duży, za to zaopatrzony w imponujące, podwójne, spływające na obie strony schody prowadzące do wejścia. Jego architektura – już dość nowoczesna, lecz niepozbawiona odniesień do klasycystycznych form – wskazywała, że zbudowany być musiał w czasach dwudziestolecia międzywojennego, jeszcze przez dawnych, niemieckich włodarzy tego miasta.
Stali przed nim we dwóch – on i komisarz Sądecki – u stóp schodów, na znajdującym się obok nich przystanku autobusowym i patrzyli w górę na po niemiecku toporną bryłę teatru. Komisarz palił papierosa. W ogóle, jak zauważył Rozłucki, dużo teraz palił – zatrzymali się tu w zasadzie tylko po to.
– Poczęstujesz mnie też? – spytał.
– Ty palisz? – zdziwił się komisarz.
– Postanowiłem rzucić picie, a przecież trzeba mieć w życiu jakiś nałóg – odparł Rozłucki.
– Mogę ci któryś odstąpić. Ja mam ich aż za dużo – odpowiedział Sądecki i wyciągnął w jego stronę paczkę lucky strików.
Rozłucki wyjął jednego papierosa, a potem nachylił twarz nad płomieniem trzymanej przez komisarza zapalniczki. Zaciągnął się głęboko, poczekał, aż nikotynowy młot uderzy w jego nieprzyzwyczajony do tego organizm, a potem wypuścił powoli dym.
– Jak to jest mieszkać w mieście, gdzie jest tylko jeden teatr? – spytał.
Komisarz wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Całe życie mieszkałem w takim mieście. Skąd mam wiedzieć, na czym polega różnica?
– Chodzi mi o to, że taki teatr musi być tu czymś szczególnym, czymś o wiele ważniejszym niż w Warszawie, gdzie jest ich dwadzieścia.
– Pewnie tak. Tu masz w zasadzie tylko dwa takie miejsca: teatr i filharmonię. Możesz pójść albo tu, albo tu.
– Dyrektor teatru w takim mieście to musi być ktoś.
– Niewątpliwie. Jedna z kilku najważniejszych osób.
– Często tu bywasz? – spytał, wskazując głową wznoszący się nad nimi budynek.
– Nie za bardzo – odparł komisarz. – Ale parę razy byłem. Żona mnie wyciągnęła.
– Czytałem gdzieś o tym. To głównie kobiety chodzą do teatrów i to głównie kobiety czytają książki. Kolejny dowód na to, że są od nas mądrzejsze.
– Ale nie umieją sikać na stojąco, więc to się jakoś wyrównuje.
Zgasili papierosy w koszu stojącym przy przystanku i ruszyli w górę schodów. Rozłucki wciąż trochę kuśtykał, co dało komisarzowi okazję do kilku nieśmiesznych żartów oraz do nazwania go kuternogą. Weszli przez duże, podwójne drzwi, minęli przedsionek z kasą po lewej stronie i weszli do foyer.
Szczerze powiedziawszy, nie prezentowało się ono zbyt okazale. Było jakby odrobinę zbyt niskie i odrobinę zbyt małe. Wrażenie to potęgowały trzy kwadratowe kolumny przegradzające je dokładnie na samym środku i podjazd dla wózków inwalidzkich z metalową poręczą po prawej stronie. Na ścianach wisiały oprawione plakaty dawnych spektakli, a na końcu pod ścianą, za którą była już zapewne sala teatralna, na podwyższeniu, oddzielonym od głównej części trzema długimi, biegnącymi przez całą długość foyer schodkami, stało brązowe popiersie na marmurowym postumencie.
Po tych to właśnie schodkach zeszła ku nim już po chwili dwudziestokilkuletnia kobieta ubrana w czarną garsonkę i białą koszulę, z włosami spiętymi z tyłu głowy w kok.
– Dzień dobry – powiedziała, podając im dłoń. – Kaja Wosewicz. Proszę za mną, zaprowadzę panów do pana dyrektora.
Ruszyli za nią. Weszli na schodki, minęli popiersie, schody biegnące zapewne na balkon i skręcili w korytarz po prawej stronie. Troje dużych, podwójnych, drewnianych drzwi po jego jednej stronie świadczyło, że za nimi rzeczywiście znajduje się sala teatralna. Doszli do innych, mniejszych i pojedynczych drzwi na końcu korytarza.
– Gabinet dyrektora jest co prawda na tyłach teatru – powiedziała, odwracając się do nich kobieta – ale doszłam do wniosku, że prościej nam będzie umówić się przy głównym wejściu.
Ruszyli wąskim, białym korytarzem, po którego prawej stronie były okna, a po lewej wejścia do kolejnych pomieszczeń, przeplatane co jakiś czas białymi, oszklonymi gablotami, wypełnionymi najprzeróżniejszymi ogłoszeniami. Po chwili znaleźli się przed dużymi, brązowymi drzwiami. Kobieta zapukała, po czym nie czekając na odpowiedź, nacisnęła klamkę. Weszli.
Gabinet dyrektora wyglądał tak, jak należałoby się tego spodziewać. Na ścianach plakaty teatralne i parę dyplomów, na półkach statuetki i mnóstwo książek. Sam dyrektor, który podniósł się zza swojego biurka na ich widok, był człowiekiem mniej więcej sześćdziesięcioletnim, dość wysokim i o sporej tuszy. Jego głowa, nasadzona bezpośrednio na ramiona bez pośrednictwa szyi, sprawiała z początku wrażenie całkiem łysej, choć gdy się bliżej przyjrzeć, okolona była z tyłu wianuszkiem bardzo krótko przystrzyżonych siwych włosów, a z przodu przyozdobiona równie krótkim i siwym zarostem.
– Dzień dobry panom. – Dyrektor wyciągnął w ich stronę rękę. Mimo sporych rozmiarów, wydawał się człowiekiem dość sprawnym fizycznie, za to jego głos był zdecydowanie zbyt cichy i zbyt wysoki, jak na kogoś o tak imponujących gabarytach.
Przywitali się i usiedli na dwóch przygotowanych już krzesłach.
– Może kawy, herbaty? – spytał.
– Dziękujemy – odpowiedział za nich obu Sądecki.
– Ja chętnie kawy – powiedział Rozłucki. Ponieważ jego sytuacja etatowo-finansowa wciąż była nieuregulowana, postanowił skorzystać z okazji, gdy mógł dostać coś za darmo.
– Pani Kaju – dyrektor zwrócił się do stojącej wciąż za nimi kobiety – czy byłaby pani tak łaskawa?
Kobieta wyszła.
– Co panów do mnie sprowadza? – spytał. – Wydaje mi się, że w czasie naszej ostatniej rozmowy – zwrócił się do policjanta – powiedziałem panu wszystko, co wiem.
– Tak, oczywiście – odpowiedział komisarz. – I bardzo jesteśmy za to wdzięczni. – Sądecki sprawiał wrażenie, jakby mówiąc to, nisko się kłaniał. Gdyby mógł, na pewno zdjąłby w tej chwili czapkę. – Niestety, mamy pewien problem. Wszystkie szeroko zakrojone czynności operacyjne, które w tej sprawie podjęliśmy, nie przyniosły, szczerze mówiąc, spodziewanych rezultatów.
– Jesteście w dupie? – spytał Tomasz Kaletnik. Było to dość zaskakujące w ustach kogoś takiego.
– Tak, można tak to określić. – Komisarz Sądecki wyglądał teraz na jeszcze bardziej onieśmielonego. – Zarówno rozmowy z pana pracownikami, jak i działania podejmowane przez naszych techników kryminalistycznych nie dały nam żadnego punktu zaczepienia.
– I co w związku z tym?
– No cóż, panie dyrektorze… – Komisarz zrobił minę niczym szakal próbujący przekonać lwa, by się trochę posunął. – Wydaje mi się jednak… wszystko na to wskazuje… zarówno użycie teatralnego rekwizytu, jak i spektakularna oprawa morderstwa, że już nie wspomnę o związkach pana Kosteckiego z festiwalem, że zbrodnia ta miało mimo wszystko związek z pana teatrem…
– Też tak myślę – przerwał mu Kaletnik. – Co pan więc proponuje?
– Pomyślałem sobie, że moglibyśmy w tej sytuacji spróbować zadziałać troszkę niekonwencjonalnie.
– Czyli jak?
– Pan Zygmunt Rozłucki – komisarz wskazał na swojego towarzysza – jest psychologiem i jednocześnie pracownikiem policji. – Nie była to jeszcze prawda, ale Rozłucki miał nadzieję, że wkrótce będzie. – Pomyślałem sobie, że mógłby spróbować przyjrzeć się pracy pana teatru niejako od wewnątrz.
– Od wewnątrz? Co to ma niby znaczyć? – Dyrektor zwrócił się tym razem do Rozłuckiego.
– Nie na zasadzie policjanta przesłuchującego świadków i podejrzanych, lecz jako ktoś, kto chodzi i przypatruje się wszystkiemu od środka; próbuje wychwycić wewnętrzne napięcia i konflikty – spróbował wytłumaczyć Rozłucki. – W antropologii taka metoda nazywa się obserwacją uczestniczącą…
– W antropologii? Chce pan nas tu badać jak dzikie plemię?!
– Raczej jak plemię nieznane – odparł Rozłucki. – Środowisko teatralne jest dość hermetyczne. My, zwykli ludzie, niewiele wiemy o jego funkcjonowaniu. Może patrząc od środka, uda mi się zobaczyć coś, czego nigdy nie zdołalibyśmy dostrzec z zewnątrz?
– Nie wydaje mi się, że to dobry pomysł – powiedział dyrektor. – Nie lubię, gdy ktoś obcy kręci mi się po teatrze. Dla nas teatr to drugi dom, w pewnym sensie nawet ważniejszy od tego pierwszego. To tak, jakbym miał wpuścić pana do sypialni i pozwolił obserwować, co tam robię.
– Panie dyrektorze – głos komisarza Sądeckiego stał się w zauważalny sposób mniej przymilny – nie muszę chyba panu tłumaczyć, w jak delikatnej sytuacji jesteśmy. Rozpoczął się festiwal, z którym wszyscy, także, jak wiem, pan, łączymy wielkie nadzieje. I już na samym jego początku popełniono dość spektakularne morderstwo. Wiele wysiłku włożyliśmy, by fakt ten nie przedostał się do opinii publicznej, zarówno lokalnej, jak i ogólnopolskiej. Zdaje pan sobie sprawę, że gdyby tak się stało, mogłoby to narazić na szwank cele zarówno pańskie, jak i wielu innych osób. Musimy działać dyskretnie, ale i musimy też działać stanowczo. Nie możemy sobie pozwolić na zaniechanie, nawet wynikające z najszlachetniejszych pobudek. Pożar nie został jeszcze ugaszony, na razie udało nam się tylko ukryć dym. Nie pozwólmy, by strawił całą konstrukcję.
Rozłucki spojrzał z podziwem na swojego towarzysza. Nigdy by nie przypuszczał, że potrafi on wypowiadać się w taki sposób. Komisarz Sądecki skrywał, jak widać, jeszcze wiele talentów.
– I co, uważa pan, że znajdziemy mordercę, bo ten pan – dyrektor wskazał palcem na Rozłuckiego – będzie mi się szwendał po teatrze?
– Nie – spokojnie odparł komisarz. – My będziemy robić swoją robotę, a pan Rozłucki swoją. W dalszym ciągu będziemy prowadzić czynności dochodzeniowo-śledcze. Będziemy zbierać i badać dowody, przesłuchiwać świadków, wykonywać całą normalną pracę operacyjną. A pan Rozłucki będzie się szwendał po teatrze. Idziemy przez las i walimy kijami w drzewa. A pan Rozłucki siedzi w krzakach, czekając, co wyjdzie.
Dyrektor sapnął. Widać było, że nie podobało mu się to, co usłyszał.
– Nie muszę chyba dodawać – powiedział komisarz – że przychodzę tu nie tylko w swoim imieniu. Wszystkim – to słowo zostało wyraźnie podkreślone – bardzo zależy, by żaden więcej podobnie przykry incydent nie zakłócił atmosfery naszego teatralnego święta.ROZDZIAŁ 4
Stara winda pachniała psim moczem. Na jej popisanych flamastrami ścianach oprócz paru wykonanych przez domorosłych grafficiarzy niezrozumiałych napisów widniało kilka częściowo zdartych naklejek z nazwami zespołów, których muzyki nigdy zapewne nie będzie miał szansy wysłuchać. Zamknął najpierw ciężkie metalowe zewnętrzne drzwi, a potem podwójne drewniane wewnętrzne. Wcisnął przycisk z numerem dziewięć. Wyglądał na nadpalony, jakby ktoś zgasił na nim papierosa. Windą lekko szarpnęło i ruszyła w górę.
Wszystko tu było przygnębiające. Wielki, dziesięciopiętrowy blok wydawał się najgorszym miejscem do mieszkania, jakie kiedykolwiek wymyślono. A już na pewno najbrzydszym. To się co prawda powoli zmieniało. Z zewnątrz, odremontowany i odmalowany w pastelowe barwy, prezentował się już całkiem znośnie; wewnątrz niestety wciąż epatował przybrudzoną szarością i charakterystyczną wonią, pamiętającą zapewne jeszcze lata siedemdziesiąte.
Winda stanęła na dziewiątym. Otworzył jedne, potem drugie drzwi i wyszedł na korytarz. Wyglądał na brudny, chociaż wcale taki nie był. Po czterdziestu czy może nawet pięćdziesięciu latach od wybudowania zarówno betonowa posadzka, jak i pokryte siną lamperią do połowy swej wysokości ściany przybrały już po prostu na stałe taki odcień.
Minął kilka par nowych, antywłamaniowych drzwi i dotarł pod swoje nowe mieszkanie. Te drzwi z kolei nie były na pewno nigdy wymieniane. Włożył klucz do zamka, który jednoznacznie obwieszczał wszystkim złodziejom, że nie może on chronić nic w jakikolwiek sposób cennego, i przekręcił. Drzwi otworzyły się, ukazując wnętrze jego nowego miejsca do życia. W nozdrza uderzył go specyficzny zapach. Trudno go byłoby nazwać smrodem, nie był nawet w jakiś szczególny sposób nieprzyjemny, był po prostu smutny. Zapach zużytych, niepotrzebnych, pozbawionych znaczenia rzeczy.
Wszedł do środka. Jego dobytek stał na środku większego z pokoi w kilku nierozpakowanych jeszcze kartonach. Drugi pokój w zasadzie ledwo zasługiwał na to miano. Mieściła się w nim tylko wersalka, która po rozłożeniu zajmowała prawie całe dostępne miejsce.
Była jeszcze ślepa, ciemna kuchnia, mała łazienka z żeliwną, obtłuczoną wanną i przedpokój wypełniony w całości starą szafą z pilśniowej płyty. Z mebli, nie licząc szafek w kuchni, miał do dyspozycji jeszcze stary fotel z niemożliwie wytartą tapicerką, kwadratowy stolik i dwa krzesła. Tyle. Dywanów żadnych tu nie było, ale to chyba nawet i lepiej. Można sobie wyobrazić, jakimi siedliskami kurzu i roztoczy by były.
Podszedł do okna, otworzył drzwi balkonowe i wyszedł na zewnątrz. Balkon miał mniej więcej metr na metr szerokości i służyć mógł w zasadzie tylko po to, żeby było gdzie wyjść na papierosa. Ale widok był z niego wspaniały.
Spojrzał przed siebie. Rozpościerało się pod nim całe miasto. Widział w oddali zamek i wieżę katedry, jeszcze dalej połyskującą taflę jakiegoś jeziora i otaczające Olsztyn ze wszystkich stron lasy. Wydało mu się nawet, że widzi jasną kropkę teatru, ale nie był tego pewien. „Trzeba by kupić lornetkę”, pomyślał. „Albo jeszcze lepiej teleskop”. Tak, czyli wiedział już, na co wyda swoją pierwszą policyjną pensję.
Spojrzał w dół. Małe ludziki i małe samochody. Pomyślał, że wygląda to jak symbol jego alienacji. „Mieszkam w wysokiej wieży otoczonej fosą”, przypomniał sobie tekst piosenki, której słuchał, będąc jeszcze w liceum. Idealnie pasował.
Poczuł nagle bardzo silną ochotę, by zjechać windą na dół, pójść do najbliższego sklepu, kupić butelkę jakiejkolwiek whisky, wrócić tu, wystawić krzesło na balkon i zacząć pić. Byłoby to romantyczne i w jakiś sposób straceńcze. Mógłby przypomnieć sobie Karolinę i po raz kolejny poużalać się nad swoim losem. Bardzo kuszący pomysł. Mógłby wymyślić sto argumentów, dlaczego nic by się nie stało, gdyby tak zrobił. Wiedział jednak, że nie może. I nie chodziło nawet o to, że tych kilkaset złotych, które pożyczył od komisarza Sądeckiego a conto przyszłej wypłaty, ledwie starczy mu na utrzymanie, bardziej o to, że postanowił już nie pić. Ani whisky, ani niczego. Było to do zrobienia. Musiał sobie tylko szybko znaleźć jakiś nowy nałóg.
Na razie jednak musiał się po prostu czymś zająć. A najlepiej wyjść i wrócić tu dopiero wtedy, gdy będzie na tyle zmęczony, by nie myśleć o niczym innym, jak o pójściu spać. Postanowił, że pójdzie do teatru. W sumie nie było powodu, by odkładać to do jutra. Pójdzie tam i pokręci się w pobliżu. Nie musi nawet wchodzić do środka. Będzie to jego pierwsze rozpoznanie terenu.
Nie miał daleko. Stąd do teatru było nie więcej niż piętnaście, dwadzieścia minut drogi na piechotę. To był trzeci, po cenie i widoku z okna, argument, by wynająć właśnie to mieszkanie. Dla kogoś, kto nie ma samochodu, ma za to dużo wolnego czasu, bardzo istotny. Zamknął drzwi balkonowe i wyszedł z mieszkania. Zjechał windą na dół. Było ładnie, słonecznie, choć odrobinę chłodno. Idealne warunki na spacer.
Ruszył w prawo wzdłuż ulicy. Noga wciąż go bolała, lecz usztywniona mocno w kostce bandażem, w zasadzie wróciła już do swojej dawnej sprawności. Ból był wyraźny, ale już pomijalny. Dawało się o nim w każdym razie zapomnieć i żyć, jakby nie istniał. Dokładnie tak samo było ze wspomnieniami o Karolinie.
Dość szybko pojął, że jego blok musiał zostać pobudowany tuż za przedwojenną granicą miasta. Stał wśród brzydkich wielopiętrowych budynków, ale już parędziesiąt metrów dalej pojawiły się pierwsze dwupiętrowe domy ze spadzistym, krytym czerwoną dachówką dachem.
Ulica zjeżdżała w dół. W ogóle, jak zauważył, w tym mieście nie dało się zbyt długo iść po płaskim. Zbudowane było na dziesiątkach mniejszych lub większych wzgórz i pagórków i każda droga, którą się szło lub jechało, opadała lub wznosiła się raz za razem.
Doszedł do linii pierwszych, kilkupiętrowych kamienic. Większość z nich zbudowana była w stylu północnej secesji, choć zdarzały się również przedstawicielki germańskiego neogotyku. Aż przystanął zdumiony mnogością architektonicznych detali. Wszystkich tych balkonów, balkoników, wykuszy, werand i wieżyczek. Kiedyś musiało to być całkiem bogate miasto. Przynajmniej do czasu, gdy jego mieszkańcy nie postanowili zwariować, jak cała reszta Wielkich Niemiec, i ściągnęli na siebie nieszczęście wojny i masowych wypędzeń.
Ruszył dalej. Minął wielki, neogotycki kościół z wysoką, strzelistą wieżą; minął ponury budynek z czerwonej cegły, w którym, jak się okazało, mieściło się liceum; przeciął dość ładną ulicę zabudowaną na przemian przedwojennymi kamieniczkami i polskimi, powojennymi wstawkami; przeszedł przez plac, na którego środku wznosiła się brzydka, biała kolumna z polskim orłem na szczycie, mająca, jak przeczytał ma umieszczonej pod spodem tablicy, podkreślać, że nawet przed wojną w mieście silny był polski ruch narodowy, aż wreszcie wyszedł na ulicę 1 Maja prawie dokładnie naprzeciwko teatru.
Także i tu, na małym skwerku przy ulicy, stało popiersie, na granitowym tym razem cokole, prawie identyczne z tym, które widział w foyer teatru. Podszedł z ciekawością i przeczytał napis wykuty w kamieniu: „Stefan Jaracz, wielki polski aktor”. Spojrzał na odlaną w brązie głowę. Łysy mężczyzna z dość wydatnym nosem spoglądał z napięciem na fasadę wznoszącego się po drugiej stronie ulicy teatru. Jego twarz, nawet zastygła w metalu, zdawała się wyrażać kłębiące się we wnętrzu emocje. Nie było wątpliwości, że człowiek ten mógł być wielkim aktorem.
Odwrócił się, poszukał wzrokiem przejścia dla pieszych i poszedł w jego stronę. Przeszedł przez ulicę i ruszył w kierunku teatru. Po jego prawej stronie, już za podwójnymi schodami prowadzącymi do wejścia, znajdowały się inne wąskie schodki wiodące na wzgórze, na którym wznosił się teatr, lecz prowadzące nie do niego, a do nowego apartamentowca zbudowanego obok. Postanowił wejść nimi i obejść gmach teatralny naokoło. Zobaczyć, jak wygląda też od drugiej strony. Ruszył w górę.
Schody prowadziły do chodnika ciągnącego się wzdłuż ogrodzenia teatru. Po jego prawej stronie, między chodnikiem a nowym, wyglądającym na najwyżej kilkuletni, budynkiem ze szkła i stali, był niewielki, zielony, ocieniony starymi drzewami skwerek. Oprócz małego placu zabaw dla dzieci stała tam również ławeczka. Jedna jedyna, za to zwrócona w stronę budynku teatru.
Usiadł na niej, by chwilę odpocząć. Zrobiło się dość ciepło, choć może to on był po prostu rozgrzany marszem. Idąc tu, zaszedł po drodze do sklepu z szyldem „Trafika” i kupił tam małe cygaro w szklanej tubce. Właściciel przekonywał go, że pochodziło z Dominikany, i choć było wytwarzane maszynowo, nie ręcznie, jak naprawdę dobre cygara, prezentowało sobą całkiem przyzwoity poziom, a już zwłaszcza biorąc pod uwagę jego niezbyt wysoką cenę.
Wyciągnął je teraz z kieszeni, wyjął z tubki i powąchał. Pachniało całkiem przyjemnie, musiał to przyznać. Sprzedawca – najwyraźniej prawdziwy cigar aficionado – poinstruował go dokładnie, co należy zrobić. Odgryzł więc delikatnie zębami końcówkę (powinno się ją odciąć specjalną gilotynką, lecz oczywiście nie miał takiej), po czym z pomocą zapalniczki opalił dokładnie drugi szerszy koniec i dopiero wtedy włożył do ust i podpalił.
Wciągnął dym, uważając, by nie zaciągnąć się i nie dopuścić, by dostał się on do płuc. Potrzymał go trochę w ustach i wypuścił. Trudno powiedzieć, czy było to przyjemne, czy nieprzyjemne. Na pewno smakowało znacznie lepiej niż zwykły papieros. Powtórzył całą sekwencję. Dym pachniał bardzo ładnie. Coś w tym było, choć jego zdaniem, chodziło bardziej o sam rytuał niż o zwykłą zmysłową przyjemność.
Spojrzał na budynek teatru. Z tej strony był jeszcze bardziej przysadzisty niż od fasady. Długie szeregi jednakowych okien ciągnęły się wzdłuż całego gmachu. Skrywało się za nimi to, czego żaden zwykły widz nie miał nigdy szans poznać, a co on, miał nadzieję, wkrótce zobaczy: garderoby aktorów, pracownie rekwizytów, magazyny kostiumów i dekoracji, maszynownie i pomieszczenia obsługi technicznej. Ciekawiło go to, a nawet w pewien sposób ekscytowało. Tajemniczy świat teatru, pełen emocji, wzniosłych myśli i zupełnie niewzniosłych intryg – tak przynajmniej wyobrażała go sobie większość ludzi – czekał tam na niego. Już wkrótce przekona się, jak wygląda naprawdę.
Ciąg dalszy w wersji pełnej