- W empik go
Widziadło i inne smętne opowieści - ebook
Widziadło i inne smętne opowieści - ebook
Książka zawiera zbiór dość smutnych opowiadań z odrobiną dreszczyku, które wyszły spod pióra polskich pisarzy, dzisiaj powoli skazywanych na zapomnienie. Antologia zawiera takie oto utwory: Jana Kleczyńskiego „Widziadło”, Jana Chryzostoma Zachariasiewicza „Poseł-męczennik”, Pauliny Wilkońskiej „Sto lat dobiega”. Uważamy, że warto sięgnąć po te teksty, których niezwykły klimat, dziś już nieobecny w podobnego typu, czy może rodzaju literaturze, przeniesie nas w inne czasy...
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-731-3 |
Rozmiar pliku: | 589 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WIDZIADŁO
Kobieta biegła, biegła, zziajana, nieprzytomna.
– Uciekać!... Uciekać!... wichrem jej wyło w głowie, dziko szumiało w uszach, zatykało dech w piersi. – Uciekać!... krzyczała w niej krew rozszalała, zawodziło zdyszane, skaczące, biedne serce. – Uciekać! – Uciekać!... chichotała wokoło przestrzeń otwarta, biała, bezmierna, lodowata.
I chwytał kobietę obłęd i rozkosz strachu.
Z włosem zjeżonym na głowie, łykając mroźne powietrze, dusząc się w kłębach wydychanej pary, ślizgała się trzęsącemi nogami po zmarzłych grudach śniegu, upadała, podnosiła się – byle dalej, byle dalej.
O tak, to był on – napewno, napewno! Stał za ogromnym krzakiem, zaczajony, bez ruchu. Widziała najwyraźniej kołpak i długą lancę. Przeszła tuż koło niego, a on nic – czyż umyślnie? Czyżby jej nie zobaczył, czyżby się ulitował? Więc nie chciał jej śledzić? A może usnął pijany?
O tak, o tak, napewno – ale on widzi wszystko! On zawsze pił i spał – nawet gdy wstawał bić! Oh tak! Ta zielonkawa, śmiertelnie blada twarz, te powieki ogromne, zaciśnięte męcząco... takie białe, wypukłe, przeświecające, cieniutkie! – Przerwą się lada chwila i gały oczne wyskoczą – rzucą się na nią ze śmiechem – a On weźmie bat w rękę...
Nie – ale ona nie może już biegnąć dłużej! – Oddech świszczał jej w gardle, mgła otaczała głowę, a w piersiach podnosiło się jej ku gardłu wielkie i napęczniałe, trzepoczące się serce. Porywały ją suche, duszące nudności. Trzeci dzień nic nie jadła, więc ksztusiła się, dławiła, wpadała w osłupienie z otwartemi ustami i orgią bólu, który jej skręcał jelita.
Zwolniła w końcu kroku, bojąc się upaść bez życia. O Jezus Marja! – szeptała ustawicznie, łapiąc w zbolałe piersi suche, mroźne powietrze. O jakżeż jej się chciało położyć gdzie na tym śniegu, wyciągnąć się i odpocząć – odpocząć nareszcie!
– Może gdzie był ratunek... może oni też błądzą... i może jej szukają... oni tacy poczciwi! Może nie chcą uciekać bez niej.
Ale nie!
Za blisko! za blisko! – Tu tak biało, tak biało! Tu tak pusto i wszystko tak widać dokoła... On ją dojrzy – napewno. On się tak czai podstępnie... Oh, ta głowa olbrzymia z rzadkim, rudym zarostem... niby krew ją otacza – uśmiecha się ohydnie... i nagle krzyki, jęki – bić będą! – Oh! on wstaje... ten uśmiech idyotyczny na białej, opuchłej twarzy! Oczy przymknięte – wielkie – a pod powieką... Ha, ha, ha – ręka się wznosi, a w ręku pręt ostry, giętki... Raz – dwa! Raz – dwa! – świst – uderzenie... świst – uderzenie... Pręgi czerwone, pręgi krwawiące – tłumione jęki. Krew ścieka kroplami... Raz – dwa! Raz – dwa! Pręgi i krew, pręgi i krew! – i krew bluzga pod batem i pryska jej na twarz – i te głuche, okropne, okropne uderzenia! Ha, ha!... ona nie może, ona nie może patrzeć. A On wstaje... ha – idzie – idzie – niee! Uciekać!...
Ale nogi tylko jej drżały bezsilnie i ledwie się suwały po gładkiej, śliskiej powierzchni.
Świadomość chłodną falą napływała do głowy.
– Czego ona się boi? – przecież tu jego niema. Oh, ona taka chora... przecież tu nie więzienie... oh, jak pusto, jak pusto... trzeba iść, trzeba iść...
– Trzeba iść... powtórzyła i powlokła się dalej. Ledwie ciągnęła chore, pokaleczone nogi, ledwie dźwigała grube i ciężkie, twarde buty.
Jakaś myśl beznadziejna drżała w głębi jej mózgu.
– Tędy pójdę... mruczała naprzekór owej myśli.
Z zaciśniętymi zębami szła naprzód bez wahania. Zachciało się jej nagle, nieprzeparcie żartować.
On myśli, że w tej tundrze ona w końcu zabłądzi! – Ha, ha, ha! – On jest mądry, ale ona mądrzejsza! Ona wie, że to tędy – a on zmarznie na śmierć! Ha, ha, ha – tak, na śmierć! Ona wie, że tam rzeka... Ona wie... tam nareszcie połączy się z nimi! I razem już uciekną, czółnami, do morza – ha, ha!
I znów ta straszna myśl, ale tylko na chwilę.
– Ha, ha, ha! – on jest mądry – ha, ha, ha! – on tam czeka... ha, ha, ha! on tam zasnął, zasnął! – No i sam zginie!...
Zaśmiała się sucho, cicho i tak jakoś boleśnie, jakby to jego ręka szarpnęła jej wnętrzności.
Krwawa i dziwnie nudna mgła ją otoczyła. Jakoś nagle zupełnie zabrakło jej oddechu. Gardło jej uchwyciły twarde, dławiące kleszcze. Olbrzymia i piekąca w niej przestrzeń wznosiła się do góry, opadała raptownie, wydymała się w jakiemś nieludzkiem pożądaniu, sucha i dygocąca straszliwym bólem próżni, a potem opadając, ściskała puste kiszki i kobieta wyraźnie czuła kościstą dłoń, której stalowe palce rozgniatały jelita.
– To on – to on! – przemknęło jej przez głowę, ale ból niepojęty zasłonił widmo strachu.
– Puść mnie – oh, puść mnie – puść mnie! – jęczała głucho i widziała nad sobą dziką, szyderczą twarz. – Weź te ręce okropne – lepiej zabij odrazu – oh, jak szarpie! Człowieku... odejdź, odejdź... Nie patrz na mnie – miej litość, jam taka nieszczęśliwa! – Daj mi wody choć kroplę – oh, jak pali się we mnie!
Ale on śmiał się cicho, głębiej sięgał palcami i szczypał, szczypał równiutko – powoli...Jan Chryzostom Zachariasiewicz
POSEŁ-MĘCZENNIK
Gorące, sierpniowe słońce przyświecało w pierwszych dniach ostatniemu sejmowi polskiemu zgromadzonemu w Grodnie , który do trumny Rzeczypospolitej miał przybić wieko żelazne.
Grodno przedstawiało w owym czasie widok nadzwyczajny.
Dwie faktyczne, najwyższe władze, założyły w ciasnych murach tego miasta siedliska swoje.
Król z sejmem reprezentował niejako legalny rząd Rzeczypospolitej – a po drugiej stronie stała generalicya targowicka, która dzierżyła w swojej władzy przeważną część rządzących.
Wraz z królem przenieśli się do małego miasta wszyscy posłowie mocarstw zagranicznych, a niektórzy z nich, których ten sejm najbliżej obchodził, mieli z sobą licznych, postronnych pomocników.
Prócz tego, ze wszystkich ziem Rzeczypospolitej pozjeżdżali się tak zwani Konsyliarze Konfederacyj, których obecność na sejmie miała zagrzewać upadających śród tak tragicznych zawikłań na duchu posłów Rzeczypospolitej.
W takim stanie rzeczy wyglądało Grodno jak mrowisko olbrzymie, w którem roiły się tłumy różnobarwnych kontuszów i fraków francuskich. Legiony cudzoziemców i chciwych przy tak wielkiej stypie zarobku krajowców, przybyłych ze wszystkich kątów Polski, zalegały place i ulice.
Straszliwie wspaniały był widok tego olbrzymiego konduktu, który zwłoki dziesięciowiekowej Rzeczypospolitej miał odprowadzić do grobu!...
Rzucamy zasłonę na ten obraz tragedyi szekspirowskiej, którego lęka imać się pióro przywykłe do barw codziennych. – Jeden tylko szczegół wyjmiemy z tej olbrzymiej tragedyi, jedną scenę, która nietylko rzuca dziwnie charakterystyczne światło na głównych aktorów tej tragedyi, ale nawet prawem dziedzictwa przeszła aż do naszych czasów i w organizmie nieszczęśliwego narodu sprawia nie małe spustoszenia.
Sejm grodzieński, któremu przypadła smutna rola grabarza Rzeczypospolitej, składał się z ludzi dziwnie dobranych.
Z tajnych papierów i rachunków Sieversa, pełnomocnika rosyjskiego okazuje się, że dla przeprowadzenia pomyślnych dla zamiarów Rossyi wyborów, wydano olbrzymie sumy pieniędzy!
Mimo tych tak niebezpiecznych środków, nie zdołano wszędzie przeprowadzić wyborów w duchu rosyjskim lub pruskim, chociaż użyto do tego wpływu ludzi, posiadających zkąd inąd estymę w kraju.
Kilkanaście jednak parszywych owiec w tem stadzie bezradnem i przygnębionem, zdołało pociągnąć za sobą wielu słabych i obojętnych, i stworzyć z nich upragnioną dla widoków zaborców większość.
Proces ten formowania się większości nie odbywał się jednak bez walki lepszych żywiołów. Zaciętą, bezprzykładną, godną homerowskich bohaterów była ta walka, walka tragiczna, która tylko tem zwyciężyła, że dalekim pokoleniom zostawiła przykład, jak się ma umierać, aby się znowu kiedyś odrodzić!...
Walka ta, wewnątrz sejmu, była przedsięwzięta jako walka stronnictw.
W parlamentarnem życiu narodów takie walki stronnictw odgrywają wielką rolę.
Otóż odrysujmy jedno takie stronnictwo.
Ciemne, starożytne komnaty przystrojono na przedzie dywanami i makatami. Wilgotne ściany zasłoniono rogożą...........Paulina Wilkońska
STO LAT DOBIEGA
Wy chytrych zdrad sąsiedzkich służalce nikczemni,
Błędu, dumy, prywaty, krzykacze najemni;
Wy wszyscy, coście różne ławry przybierali,
I zgubą matki Waszej ręce powalali!
Niech ta krew na was spadnie i na wasze dzieci,
I piętnem matkobójczem na czole wyświeci,
A przekleństwo zgubionych milionów ludzi,
I tych, których potomność z ich wnuków obudzi,
Niechaj was obłąkanych po puszczach ścigają
I nory wasze wyciem srogiem napełniają.
J. P. Woronicz.
Czy kto myśli, że krew poślubioną Ojczyźnie można ukraść? – Nigdy!
A. Mickiewicz.
I.
Po obszernej, wysokiej komnacie w starym zamku po praojcach odziedziczonym, pan szambelan niespokojnym przechadzał się krokiem. Niski, szczupły, ruchliwy, raz po raz niecierpliwie pudrowanego poprawiał tupetu, marszczył brwi mocno narysowane, czarne niemal, a kąciki warg dużych, obwisłych ściągały się gniewnie. Miał ubiór z francuska: frak popielaty, wiązanie na szyi batystowe z fontaziem dużym, kamizelkę złotem tkaną.
Komnata była zastawiona sprzętami z ciemnego mahoniu, z rzeźbami pięknemi; ciężkie kanapy i krzesła poręczowe pokrywał aksamit utrechtski zielonego koloru. Gobeliny zdobiły ściany, marmury, złoto i wielkie zwierciadła. Bogaty dywan perski mozaikową zaścielał posadzkę.
Wprost drzwi głównych, po nad kanapą szerokich rozmiarów, wisiał wielki obraz, złotogłowiem zasłonięty.
Szambelan przystąpił do okna i wyjrzał na dziedziniec, jak gdyby wyglądał kogoś.
Słońce przedzachodnie jaskrawem światłem daleko sięgające, zielone pozłociło niwy. Od zachodu zwolna czarna, gęsta nadciągała chmura, a łamiąc promienie pożegnawcze gwiazdy dziennej, rumianego dodawała im błyskotu.
Szambelan odwrócił się od okna, stanął przy stoliku i jakieś przerzucał papiery.
Zadźwiękła na bruku podkowa. Wyjrzał: młodzian na wronym koniu przemknął przez dziedziniec i w ciemnej zniknął bramie. Szambelan ramionami ruszył – „Waryat!” głosem wyrzucił stłumionym, i grube, sinawe usta ściągnęły się znowu.
Rzucił się na krzesło poręczowe i chmurne czoło wsparł dłonią. W tej chwili zaturkotało. Porwał się. Przed zamkiem czworokonna stanęła kolasa.
„A!” zawołał i ku drzwiom pobiegł.
Służba otworzyła podwoje i wszedł mężczyzna lat średnich, w mundurze pułkownika rosyjskiego: wysoki, barczysty, ciemnej twarzy, z nosem zadartym a grubym.
– Witam, hrabio, witam! zawołał gospodarz z rozjaśnionem obliczem. Przybyły francuzkim odpowiedział frazesem.
– I cóż tam? I cóż? pytał szambelan niecierpliwie.
– Rzecz skończona, jak przewidzieć było można: najjaśniejsza monarchini moja słusznie stała się panią tej tu części ziemi, która już więcej polską nie będzie.
– Podpisali podział?
– Podpisali. A wielką jest zasługa marszałka sejmu Ponińskiego, Młodziejowskiego kanclerza, biskupów Ostrowskiego, Massalskiego...
– Niech żyje najjaśniejsza imperatorowa, Katarzyna II, wszechpotężna a błogosławiona monarchini nasza! zawołał szambelan, jakoby w ekstazie. Przybiegł do obrazu, odrzucił ze złotogłowia przysłonę, i ukazała się w majestatycznej postawie Katarzyna Anhalt-Zerbst, wszechwładna caryca rossyjska, ręką biegłego wykonana mistrza. Zgiął poddańczo kolano a potem dodał:
– O dziękj, dzięki, że się pod to błogosławione dostajemy berło!
– Oceniono szambelanie, i wasze pod tym względem niepoślednie zasługi. I najjaśniejsza pani nigdy nie zapomni o was. Czeka was order i dygnitarstwo.
– Czyniłem co mogłem – pokłonił się zdrajca. Działałem, przekonywałem... a ciężka niekiedy była ta robota. Użyłem obietnic, złota i poszczęściło się w końcu.
– Nie zapomnimy! Najjaśniejsza imperatorowa zasługi nagradzać umie.......................