- W empik go
Więcej niż słowa - ebook
Więcej niż słowa - ebook
Drugi tom jednej z najbardziej emocjonalnych serii tego roku!
Rev Fletcher próbuje zapomnieć o swoim trudnym dzieciństwie, w czym pomagają mu kochający rodzice adopcyjni. Jednak jego poczucie bezpieczeństwa rozpada się na kawałki, kiedy chłopak otrzymuje list od biologicznego ojca. Wszystkie złe rzeczy, o których chciał zapomnieć, powracają.
Emma Blue całe dnie doskonali stworzone przez siebie gry komputerowe. To jej sposób na ucieczkę od kłopotów w domu, w którym jej codziennością jest przyglądanie się rozpadowi małżeństwa rodziców.
Dziewczyna potrafi rozwiązać niemal każdy informatyczny problem, jednak kiedy jakiś troll internetowy zaczyna jej grozić, Emma naprawdę zaczyna się bać.
Kiedy Rev i Emma się spotykają, ich sekrety stają się tym, co natychmiast ich łączy. Jednak czy ta więź wytrzyma próbę, którą los dla nich szykuje?
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8362-185-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Emma
OtherLANDSPanel gracza
NAZWA UŻYTKOWNIKA: Emma Blue (KONTO PRYWATNE)
POZIOM UPRAWNIEŃ: Admin/Programista
NAZWA POSTACI: Azure M
NOWA WIADOMOŚĆ
Czwartek, 15 marca, 17:26
Od: K0szmar
Do: Azure M
Jesteś do dupy.
I właśnie to zamierzam powiedzieć, kiedy cię znajdę i wepchnę ci go w dziurę pomiędzy ustami.
Ohyda. Ale przynajmniej ten koleś nie dołączył zdjęcia kutasa.
Jestem o włos od kliknięcia w przycisk „zbanuj gracza”.
Powinnam to zrobić. Wiem o tym.
Koszmar jest wkurzony, ponieważ usunęłam go z drużyny za nękanie innego gracza. Zrobiłam to pod koniec misji, co oznaczało, że stracił wszystkie zdobyte punkty doświadczenia. Dwie godziny gry spuszczone w kiblu.
Ale OtherLANDS nie posiadają imponująco dużej liczby fanów. Może dwustu graczy w dobry dzień. Stworzenie tej gry było tylko częścią szkolnego projektu. A linka wrzuciłam na szkolne forum 5Core, bo potrzebowałam, żeby przetestowało ją kilku graczy. Nie spodziewałam się, że ktokolwiek naprawdę będzie w nią grał.
Ale tak było. A teraz… mam swoich graczy. Stworzyłam społeczność. I boję się, że wystarczy jeden trollujący mnie na forum kretyn, żeby ich wszystkich stracić.
Patrzę właśnie na jego post.
Azure M wściekła się z powodu paru bzdur i mnie zbanowała. Właśnie dlatego dziewczyny niszczą granie.
Jestem pewna, że za tym wszystkim stoi jakiś koleś, facet. Znajdźcie mi choć jedną dziewczynę czy kobietę, która napisałaby „wepchnę ci go w dziurę pomiędzy ustami”.
Wzdycham i kasuję jego wiadomość.
Otwieram ponownie iMessage i piszę do Cait Cameron.
Emma: Jakiś koleś właśnie do mnie napisał, że zamierza „wepchnąć mi go w dziurę pomiędzy ustami”.
Cait: Dziurę pomiędzy ustami? Czy to nie jak „cofać się do tyłu”?
Emma: Co nie?
Cait: Czasem jestem taka szczęśliwa, że najgorszą rzeczą, jakiej dowiaduję się od ludzi na swój temat, jest to, jaka ze mnie maszkara.
Cait nagrywa tutoriale o makijażu i wrzuca je na YouTube’a.
I nie jest maszkarą. Wręcz przeciwnie.
Inna sprawa, że to co pokazuje, odstaje nieco od przyjętych powszechnie standardów. Uwielbia cosplay i odwzorowywanie wyglądu różnych postaci, a moja geekowatość nie sięga aż tak daleko. Jej prawdziwy talent objawia się w tym, co jest dziełem wyłącznie jej wyobraźni. Pewnego dnia pojawiła się w szkole z malutkimi błyszczącymi łuskami syreny na policzkach. Innym razem pomalowała się w taki sposób, że jej twarz wyglądała, jakby była maską zapinaną na zamek błyskawiczny, który na dodatek nie był do końca zapięty, ale nauczyciel kazał jej to zmyć.
Ja z kolei nie jestem entuzjastką makijażu, ale w zeszłym miesiącu oddałam się w jej ręce, ale tylko dlatego, że mnie błagała i zapewniała, że wymyśliła coś idealnego. Po bokach twarzy namalowała delikatny wzór, który wyglądał, jakby spod skóry prześwitywały połączenia elektronicznych podzespołów, a następnie podkreśliła moje oczy ciemną konturówką i srebrnym cieniem. Wyglądało to całkiem fajnie – do czasu, gdy debile w szkole zaczęli wypytywać mnie, czy zostałam zaprogramowana tak, by dawać rozkosz.
Zmyłam to w łazience mniej więcej w połowie pierwszej lekcji.
Cait nawet nie zająknęła się na ten temat. Ja też nie.
Wysyłam kolejną wiadomość.
Emma: Zaraz się loguję. Chcesz pograć?
Cait: Nie mogę. Właśnie biorę się za testowanie nowego wzoru kociego oka na mojej mamie.
Ech. No jasne.
Gdy tylko pojawia się ta myśl, czuję się jak prawdziwa suka. Cait i ja byłyśmy kiedyś niczym papużki nierozłączki, ale gdzieś na początku roku szkolnego zaczęłyśmy się od siebie oddalać. Nie wiem, czy to przez granie, makijaż, czy jeszcze coś innego, ale coraz częściej mam wrażenie, że jedna z nas zawsze robi coś innego.
Chciałabym wiedzieć, jak to naprawić. Ale jeśli rozwiązaniem są rybie łuski i płytki drukowane na mojej twarzy, to raczej nic z tego nie będzie.
Wzdycham, otwieram ponownie okno z OtherLANDS i loguję jako gracz, a nie administrator.
Natychmiast otrzymuję prośbę o dołączenie do drużyny od Ethan_717.
Uśmiecham się i zakładam gamingowe słuchawki. Może to popołudnie nie będzie jednak totalną padaką.
Nie mam pojęcia, kim Ethan jest w prawdziwym życiu. Chodzi do liceum, bo w profilu na 5Core ma wpisane, że uczy się w Old Mill, ale nie zawęża to zbytnio pola poszukiwań. Poza tym wcale nie musi mieć tak na imię, choć z drugiej strony Ethan_717 niespecjalnie brzmi jak coś, co wybrałabym na swój nick w grze komputerowej. Jego awatar to potężny wojownik w czarnej zbroi i czerwonej pelerynie. Dolną część jego twarzy zakrywa maska. Posługuje się dwoma mieczami energetycznymi. Niebieska poświata elektryczności rozchodzi się po stali za każdym razem, gdy wyciąga je podczas bitwy – to jeden z najlepszych efektów, jakie udało mi się stworzyć.
Ethan_717 prawie nic o mnie nie wie, chociaż jest jednym z niewielu ludzi, którym zdradziłam, że to ja stworzyłam OtherLANDS. Dla wszystkich pozostałych graczy oraz użytkowników 5Core jestem tylko Azure M, kolejnym anonimowym użytkownikiem sieci. I nikt z nich nie jest w stanie połączyć Azure M z Emmą Blue.
Gdy dołączam do jego drużyny, możemy komunikować się przez voice channel.
– Hej, M – mówi Ethan. Jego awatar macha.
– Hej, E. – Mój uśmiech się powiększa. Gracz ma miły głos. Trochę niższy niż można by się spodziewać, z lekką chrypką. Muszę przyznać, że całkiem seksowny.
Okej, może i podkochuję się odrobinę w Ethanie. Co prawda nie aż tak, by nad moją głową krążyły animowane niebieskie ptaszki, ale nie da się ukryć, że daleko mi do obojętności czy zwykłej sympatii.
Co jest absurdalne. Liceum Old Mill znajduje się czterdzieści pięć minut drogi od mojego domu. I nie mam zielonego pojęcia, jak on naprawdę wygląda. Jezu, przecież może chodzić dopiero do pierwszej klasy.
– Zamierzałem właśnie zebrać jeszcze kilku ludzi – mówi. – Chcesz wziąć udział w misji?
To kolejna rzecz, która powstrzymuje pojawienie się niebieskich ptaszków: pomimo tego, że potrafi mnie rozśmieszyć i jest wyjątkowo sympatyczny, zawsze nawija tylko o graniu.
Wzdycham w duchu.
– Jasne – odpowiadam.
– Słuchaj, zbieram się już jakiś czas, żeby ci o tym powiedzieć… w elfickim lesie masz błąd w grafice. Gdy skończymy grać, wyślę ci screena na 5Core, żebyś mogła to poprawić.
– Super, dzięki.
Zero zdziwienia. Nic tylko granie i skrajny technicyzm.
Co jest w porządku. Chyba jednak wolę go takim, niż gdyby wykazywał większe zainteresowanie tym, jaki rozmiar biustonosza noszę.
Po chwili na liście członków naszej drużyny pojawia się kolejna nazwa gracza. GundarWez. Na ekranie materializuje się jego awatar. Jest ogromny i cały w czerni – kompletne marnotrawstwo wszystkich możliwości personalizacji postaci, nad którymi spędziłam tyle czasu. To ktoś nowy, jeszcze nigdy z nim nie grałam.
– Cześć, Gundar – mówię do mikrofonu.
– Cześć – rzuca Ethan.
– Cześć, Azure. Cześć, Ethan.
Tłumię chichot. Tak ogromny awatar sprawił, że podświadomie spodziewałam się niskiego głosu.
Gundar brzmi, jakby miał dziewięć lat.
Dołącza kolejny gracz. Na liście pojawia się nick i uśmiech znika mi z twarzy.
K0szmar. Pan „Dziura pomiędzy ustami” we własnej osobie.
Jego awatar to postać płci żeńskiej, co w ogóle mnie nie dziwi. Piersi ma tak wielkie, jak tylko pozwalają na to ustawienia – co w przypadku mojej gry oznacza na szczęście, że wciąż mieszczą się w granicach dobrego smaku. Wąska talia. Szerokie biodra. Kostium i kolor skóry ustawił w takim samym odcieniu beżu, przez co postać wygląda, jakby była naga. Od razu mam ochotę usunąć ten kolor z kodu.
Moje odczucia i myśli krążą gdzieś pomiędzy odrazą a irytacją. Mam wrażenie, że zrobił to celowo, ale nie potrafię na szybko znaleźć żadnego wytłumaczenia, jakim cudem mogłoby to być możliwe. Przecież dopóki Ethan go nie dodał, nie mógł wiedzieć, że jestem w drużynie.
Może jednak wszystko będzie dobrze. Wielu ludzi wypisuje w prywatnych wiadomościach rzeczy, których nigdy nie powiedzieliby przez mikrofon.
– Przepraszam – jego głos jest wyjątkowo szorstki. Przez ułamek sekundy myślę, że faktycznie przeprasza, ale zaraz dodaje: – Myślałem, że to prawdziwa drużyna.
– Bo jest – odzywa się Ethan. – Jest nas czworo. Chcesz przejść tę misję z…
– Nie. Chyba że wywalisz tę sukę.
Najwyraźniej niektórzy ludzie nie mają problemu z powiedzeniem czegoś, co nigdy nie powinno być powiedziane. Moja odraza zmienia się w gniew i upokorzenie.
– No dawaj – mój głos jest spokojny, choć serce bije mi jak szalone. – Sam się wywal, Koszmarku.
– Nie ma mowy. Chcę pograć. Nie chcę tylko grać z jakąś laską, co ma właśnie okres.
– A ja nie chcę grać z takim dzbanem – odszczekuję.
– Hej, ludzie – wtrąca się Ethan. Słyszę jego westchnienie. – W naszej drużynie jest dzieciak.
– Nie jestem dzieciakiem! – krzyczy Gundar.
Krzywię się. Kompletnie o nim zapomniałam.
– Stary – mówi Koszmar. – Możesz ją wreszcie wywalić? Ona nie umie grać. Zawali całą misję.
– Stary – odpowiada Ethan tonem pełnym drwiny – ta ona stworzyła tę grę.
Ponownie się krzywię. Chciałabym, żeby wiedziało o tym jak najmniej ludzi.
– To dlatego jest taka beznadziejna?
– Masz jakiś problem? – pytam coraz bardziej wkurzona.
– Ty jesteś moim problem – odpowiada Koszmar. – Wkurzają mnie takie głupie, płaczliwe suki, które myślą, że wiedzą wszystko o tworzeniu gier, bo zaliczyły kilka zajęć z programowania, ale w rzeczywistości są po prostu do dupy. A teraz zamknij ten swój otwór pomiędzy ustami albo dotrzymam obietnicy, że coś tam wepchnę…
Zatrzaskuję laptopa. Ściągam gwałtownie słuchawki. Serce wali mi jak oszalałe i nagle zaczynają mnie piec oczy.
To nie jest nic nowego. Nie powinnam się denerwować.
Jestem w tym dobra. To ja stworzyłam tę grę. Znam się na tym.
Masz błąd w grafice w elfickim lesie.
Dobra, może i nie jest idealna. Ale mogę to poprawić. A czym może się pochwalić ten cały Koszmar? Wybujałym ego i pretensjami do całego świata? Przemęczoną prawą ręką?
Fuj. Nie mogę uwierzyć, że właśnie o tym pomyślałam.
Rozlega się drapanie w drzwi mojej sypialni. Zanim w ogóle udaje mi się wstać, Texas, moja biszkoptowa labradorka, otwiera je pchnięciem pyska. Sekundę później jest już przy mnie, macha ogonem tak, że prawie go nie widać, a jej wilgotny nos wciska się w moje dłonie.
Może i brzmi to przeuroczo, ale tak naprawdę daje mi w ten sposób do zrozumienia, że potrzebuje wyjścia na spacer.
Świetnie się składa, bo ja potrzebuję czegoś, co odwróci moją uwagę. Podnoszę się, wciskam telefon w kieszeń spodni i pędzę w dół po schodach.
Wszystkie światła są pozapalane, ale nikogo nie widać. Texas podskakuje na przednich łapach, niecierpliwie spoglądając na tylne drzwi.
Chwytam za jej obrożę i wyglądam w ciemność. Mama stoi na patio z kieliszkiem wina w dłoni. Ma na sobie ciemne dżinsy i dopasowany żakiet, włosy upięła w luźny kok. Żadnego makijażu. Uważa, że to strata czasu. Ponieważ pracuje jako kardiolożka dziecięca, większość ludzi pomyślałaby pewnie, że jest pełna empatii i współczucia, ale chyba zużywa całe pokłady tych uczuć w pracy. W domu jest zamknięta w sobie i surowa.
W porównaniu z nią tata wygląda jak ćpun. Nie golił się od kilku dni i jest ubrany w rozpinaną bluzę oraz dżinsy. Na wpół leży na jednym z drewnianych foteli ogrodowych, z laptopem na kolanach. Na ścieżce, w zasięgu jego ręki, stoi otwarta butelka piwa.
Oboje oświetla blask bijący od płonącego na palenisku drewna. Nie słyszę, o czym rozmawiają, ale biorąc pod uwagę ich zdenerwowane twarze, mogę postawić każdą kasę na to, że mama suszy ojcu głowę na temat czegoś.
Wyłapuję koniec zdania.
– …nie podoba mi się wpływ, jaki to ma na Emmę.
Granie. Marudzi na temat grania w gry komputerowe. Jak zwykle.
Dostrzega mnie i na jej twarzy natychmiast pojawia się irytacja.
– To poufna rozmowa – woła.
To pierwsze słowa, jakie moja matka wypowiedziała do mnie od samego rana. Przesuwam drzwi o kilka centymetrów.
– Texas chce na spacer.
– To ją wyprowadź. – Jakbym sama na to nie wpadła. Matka bierze łyk wina. – Raz na jakiś czas musisz wyjść ze swojego pokoju. Spędzić trochę czasu w realnym świecie.
To szpila wbita ojcu, który praktycznie nie rozstaje się z komputerem, spędzając życie w rozmaitych fantastycznych królestwach. Jest projektantem gier komputerowych.
Jabłko, drzewo, niedaleko… tak, tak, wszystko jasne.
Nie muszę chyba tłumaczyć, jak przeszczęśliwa jest z tego powodu moja matka – lekarka, która z pewnością marzyła o tym, że w wieku dwudziestu pięciu lat będę już zarządzała Uniwersytetem Johnsa Hopkinsa. W każdym razie na pewno nie zachowywałaby się w ten sposób, gdybym spędzała całe dnie w swoim pokoju z podręcznikiem do biologii.
Tata wzdycha i przeciąga dłonią po twarzy.
– Catharine, daj jej spokój.
– Tom, byłabym niezmiernie wdzięczna, gdybyś poparł mnie w tej kwestii. – Zabójcza chwila milczenia. – Chyba że jesteś zbyt zajęty swoją grą.
Zasuwam z powrotem drzwi. Słuchanie reszty tej kłótni nie jest mi do niczego potrzebne. W zasadzie to mogłabym napisać każde słowo, które zaraz do siebie wypowiedzą.
Może i nikt w tym domu nigdy nie powiedziałby „dziura pomiędzy ustami”, ale poziom jadu jest chwilami identyczny.
Z westchnieniem biorę smycz psa i ruszam do przedpokoju.ROZDZIAŁ DRUGI
Rev
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, synu.
Mam nadzieję, że kiedyś dokonasz czegoś, z czego będę mógł być dumny.
[email protected]
Taki list znalazłem przed chwilą w skrzynce. Był zaadresowany do mnie.
Ale nie do tego mnie, którym jestem teraz. Nigdy nie użyłby w stosunku do mnie imienia i nazwiska Rev Fletcher. Może nawet nie wie, że tak się nazywam.
Ten list jest napisany do kogoś, kim byłem dziesięć lat temu. Na kopercie nie ma adresu zwrotnego, ale stempel pocztowy zdradza, że został nadany w Annapolis.
Nie mogę zaczerpnąć powietrza. Czuję się całkowicie odsłonięty, jakbym znalazł się właśnie w celowniku karabinu snajperskiego. Czekam na uderzenie kuli w tył głowy.
To jakiś absurd. Stoję przecież na chodniku, na przedmieściu dużego miasta. Jest marzec. W powietrzu wciąż unosi się chłód, słońce opada ku rozmytemu w oddali horyzontowi. Ulicą jadą na rowerach dwie dziewczynki w wieku przedszkolnym, ich głośny śmiech i śpiewy odbijają echem po okolicy.
Mój ojciec nie potrzebuje kuli. Ten list ma takie samo działanie.
Dziesięć lat temu też nie musiał do mnie strzelać.
Czasem żałuję, że nie miał wtedy pistoletu. Śmierć byłaby o wiele szybsza.
Zna mój adres. Jest gdzieś tutaj? Czy to możliwe? Zapalają się latarnie i ponownie omiatam wzrokiem całą ulicę.
Nikogo nie widzę. Jestem tylko ja i te dziewczynki, które zataczają rowerkami powolne ósemki.
Kiedy pierwszy raz odebrano mnie mojemu ojcu, nie mogłem spać miesiącami. Leżałem w łóżku i czekałem, aż wyłoni się z ciemności i wyciągnie po mnie łapska. A potem potrząśnie, uderzy, przypali i obarczy winą. Kiedy mogłem już spać, wszystko to działo się ponownie.
Teraz też czuję się jak w jednym z tych koszmarów. Albo jakbym miał atak paniki. Reszta poczty, którą wyjąłem ze skrzynki, tkwi w mojej zaciśniętej kurczowo dłoni.
Muszę pozbyć się tego listu.
Nawet nie wiem, kiedy znalazłem się na podwórku. Płomień pochłania mały stos patyków i liści, które nawrzucałem do jednego z żaroodpornych naczyń mamy. Dym unosi się w powietrzu, roztaczając intensywny, słodki zapach, który przypomina mi jesień. Trzymam kopertę nad miską, język ognia wyciąga się ku niej żarłocznie.
Kartka wygląda, jakby była składana i rozkładana ze sto razy, najpierw na trzy części, a potem jeszcze na pół. Papier wzdłuż zagięć jest tak wytarty, że może się rozejść, jeśli nie będę wystarczająco ostrożny. Jakby napisał ten list wieki temu, ale czekał z wysłaniem aż do teraz.
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, synu.
Skończyłem osiemnaście lat trzy tygodnie temu.
Papier przesiąknięty jest też znajomym zapachem, ledwie wyczuwalna woń wody kolońskiej lub płynu po goleniu, która wzbudza stare wspomnienia i wbija ostrze niepokoju dokładnie pomiędzy moje łopatki.
Mam nadzieję, że kiedyś dokonasz czegoś, z czego będę mógł być dumny.
Słowa również wzbudzają znajome echa, jakby od ostatniego razu, gdy słyszałem, jak wypowiadał je na głos, nie upłynęło już dziesięć lat.
Najchętniej włożyłbym w ogień całą dłoń.
Nagle jednak przypomina mi się większość z tego, co zwykł robić ze mną mój ojciec i uświadamiam sobie, że przypalenie sobie ręki byłoby zapewne jedną z tych rzeczy, które wywołałyby w jego spaczonym umyśle poczucie ojcowskiej dumy.
Za to w moim umyśle nieustannie pojawia się ten adres e-mail, który drażni moją podświadomość jak źle działający neon.
[email protected]
Robert.
Ellis.
Robert Ellis.
Płomień przeskakuje na papier, który zaczyna błyskawicznie czernieć i rozpadać się na miniaturowe kawałki.
Z gardła wyrywa mi się zduszony dźwięk.
Zanim w pełni to do mnie dociera, kartka leży już na ziemi, a moja stopa tłumi trawiący ją ogień. Spalił się tylko róg. Reszta listu pozostała nietknięta.
Odrzucam z głowy kaptur bluzy i przeczesuję włosy palcami. Kosmyki zaczepiają się o moje drżące palce. Czuję ból w klatce piersiowej. Dyszę, jakbym przebiegł sprintem co najmniej kilometr.
Mam nadzieję, że kiedyś dokonasz czegoś, z czego będę mógł być dumny.
Nienawidzę tej części siebie, która wciąż tego chce. Potrzebuje. Nie widziałem go od siedmiu lat, a jeden krótki list sprawia, że zaczynam łaknąć jego uznania.
– Rev?
Moje serce niemal eksploduje. Na szczęście mam doskonały refleks. Jedną nogą przewracam miskę, a drugą błyskawicznie przydeptuję nadpaloną kartkę.
– Co? – odzywam się tonem, który brzmi bardziej jak ostrzeżenie niż pytanie. Jakbym był opętany.
W tylnych drzwiach stoi Geoff Fletcher, mój tata – nie mój biologiczny ojciec – i patrzy na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.
– Co robisz?
– Szkolny projekt. – kłamię.
Wystarczył jeden krótki liścik, żeby zmusić mnie do kłamstwa.
Geoff wychodzi na ganek.
– Wszystko w porządku?
– Tak. W najlepszym.
Nic w moim głosie na to nie wskazuje, a on nie jest idiotą. Podchodzi do krawędzi ganku, w jego ciemnych oczach dostrzegam teraz wyraźną troskę. Ma na sobie łososiową koszulkę polo i starannie wyprasowane spodnie w kolorze khaki – tak właśnie ubiera się do pracy. Jest nauczycielem i w zeszłym roku skończył pięćdziesiąt lat, choć na pierwszy rzut oka w ogóle tego nie widać. Jest w świetnej formie i ma prawie sto osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu. Kiedy zobaczyłem Geoffa po raz pierwszy – miałem wtedy siedem lat – w dniu, w którym przywiózł mnie tu pracownik z opieki społecznej, wprawił mnie w prawdziwe przerażenie.
– Hej – odzywa się tonem, którego troskliwość dorównuje jego spojrzeniu. – Co się dzieje?
Mam mętlik w głowie.
Powinienem odsunąć stopę z listu, podnieść go i mu podać.
Geoff jest w stanie sprawić, że zniknie.
Myślę o moim ojcu. Mam nadzieję, że osiągniesz coś, z czego będę mógł być dumny.
Jestem tak rozdarty, że prawie się od tego trzęsę. Nie chcę, żeby Geoff dowiedział się o liście.
Geoff. Nie tata. Mój ojciec już mnie dorwał, a przecież mam ten list dopiero od piętnastu minut. Ale skoro zacząłem od kłamstwa, muszę dalej brnąć w to bagno.
I wcale nie podoba mi się to uczucie.
– Powiedziałem, że wszystko jest w porządku. – odpowiadam z opuszczoną głową, bo nie potrafię znaleźć w sobie tyle siły, by spojrzeć mu w oczy.
– Wcale tak nie wyglądasz.
– Ale tak jest. – chrypię niebezpiecznie blisko warknięcia. – Okej?
– Coś się stało?
– Nie. – Paznokcie wbijają mi się w dłoń, serce znowu przyspiesza, jakby chciało coś prześcignąć.
– Rev…
W końcu podrywam głowę.
– Możesz już odpuścić?
Czeka cierpliwie, jakby nie zważając na mój gniew, który utrzymuje się pomiędzy nami przez całą wieczność.
– A może ty wejdziesz do środka i wszystko mi opowiesz? – odzywa się w końcu cichym i łagodnym głosem. Geoff to mistrz opanowania, co czyni go tak dobrym rodzicem zastępczym. Dobrym tatą. – Robi się już późno. Zamierzałem właśnie zająć się kolacją, żebyśmy mogli zjeść, gdy mama wróci do domu.
– Idę do Declana.
Jestem prawie pewien, że się sprzeciwi. I dopiero, gdy mówi „W porządku”, uświadamiam sobie, jak bardzo chciałem, by mi zabronił.
Bo choć jego zgoda nie oznacza przecież odrzucenia, to z jakiegoś powodu tak właśnie się czuję. Odczuwam nagłe pragnienie błagania go o wybaczenie. Za to, że skłamałem, że pozwoliłem, by gniew przejął nade mną kontrolę. Za to, że chronię swojego ojca.
Ale nie potrafię. Naciągam na głowę kaptur i pozwalam włosom opaść na twarz.
– Jak tylko posprzątam – odzywam się ze skruchą w głosie.
Milczy przez długą chwilę, podczas gdy ja podnoszę naczynie z ziemi i zbieram wszystkie nadpalone resztki. Stopę cały czas trzymam na liście, a moje ruchy są sztywne i chaotyczne. Wciąż nie jestem w stanie spojrzeć mu w oczy.
– Dzięki – mówi. – Tylko nie wróć za późno, dobrze?
– Dobrze. – Obracam naczynie w dłoniach, nie mogąc oderwać wzroku od jego krawędzi. Powiew wiatru szarpie kapturem, ale dzięki niemu mogę przynajmniej udawać, że chowam się w cieniu. – Przepraszam.
Geoff nie odpowiada, przez co nerwowe napięcie pomiędzy moimi łopatkami przybiera na sile. Zbieram się w sobie i z wysiłkiem ryzykuję uniesienie głowy. Ganek jest pusty.
Dociera do mnie odgłos zasuwanych drzwi. Nawet mnie nie słyszał. Jest już z powrotem w środku, pozostawiając mnie na zewnątrz z całym tym bałaganem.
***
Mojego najlepszego przyjaciela nie ma w domu.
Czekałem w cieniu jak przestępca, siedząc na asfalcie w tylnym rogu podjazdu. Wcześniejszy chłód nadciągającej nocy nie robił na mnie wrażenia, ale teraz zaczyna przeszywać mnie na wskroś.
Mrok rozprasza nieco światło padające przez kuchenne okno, co jakiś czas widzę jego matkę i ojczyma kręcących się po domu. Z całą pewnością zaprosiliby mnie do środka, gdyby tylko wiedzieli, że tu jestem, ale mój umysł jest zbyt otępiały od strachu i niezdecydowania. Wyławiam z kieszeni bluzy telefon i wysyłam mu SMS-a.
Rev: Pracujesz?
Declan: Nie. Kino z J. Co tam?
„J” od „Juliet”, jego dziewczyny. Wpatruję się w wyświetlacz i skupiam na oddechu. Nawet nie wiedziałem, że obecność Declana w domu miała dla mnie aż tak ogromne znaczenie.
Podnoszę się i wyłaniam z cienia. Nie mogę wrócić do domu, ale nie mogę też tu zostać, jeśli nie chcę zamarznąć. Powinienem iść do klubu, ale w czwartki trenują początkujący, a jeśli dziś pokulam się z kimś na macie, to może nie wyjść z tego w jednym kawałku.
Muszę milczeć zbyt długo, bo Declan wysyła kolejną wiadomość.
Declan: U ciebie wszystko okej?
Waham się z palcem zawieszonym nad wyświetlaczem. Przyszedłem tu, żeby mu powiedzieć o liście, ale teraz… przestałem już uważać, że do dobry pomysł.
Zmuszam się do pisania.
Rev: Wszystko okej. Baw się dobrze. Pozdrów J.
Mój telefon dzwoni niemal natychmiast. To on.
– Co się dzieje? – pyta nerwowym szeptem. Przez sekundę zastanawiam się, czy naprawdę dzwoni do mnie z sali kinowej.
– Nic takiego. Wszystko w porządku – odpowiadam cicho, ale w moim głosie i tak słychać szorstkość.
Milczy przez dłuższą chwilę. Declan zna każdy mój sekret. Małomówność to jedna z tych rzeczy, które w moim przypadku zawsze zdradzają, że dzieje się coś niedobrego.
– Potrzebujesz pogadać? Mam wrócić do domu?
Jego ton przypomina mi Geoffa. Obaj brzmią tak, jakby trzeba było się mną zająć w jakiś specjalny sposób. Może i tak właśnie jest, ale nie podoba mi się sam fakt, że mi o tym przypominają.
Robię, co mogę, by mój głos był spokojny. I prawie mi się udaje.
– Taa, i przywieziesz mi też kubek czekoladowych lodów? Stary. Nie. Jesteś w kinie.
– Rev.
– Dec, wyluzuj – rzucam.
– Coś się stało – stwierdza.
– Nic się nie stało. Porozmawiamy później, okej? – Wciskam przycisk i kończę połączenie.
Zdecydowanie coś jest ze mną nie tak. Moja komórka brzęczy niemal natychmiast.
Declan: Co cię ugryzło?
Mój ojciec przysłał mi list i nie wiem, co robić.
Nie mogę tego napisać. Nawet w myślach wydaje się to być przyznaniem do słabości i niedojrzałości. Mam purpurowy pas w brazylijskim jiujitsu, a nie mogę poradzić sobie z trzema linijkami bazgrołów na kartce, która pojawiła się w skrzynce na listy.
Rev: Nic. Wszystko jest w porządku. Przepraszam za zawracanie gitary.
Nie odpisuje. Może się wkurzył. A może to ja mam już aż tak zszargane nerwy.
I dobrze. Nie wiem nawet, dlaczego sprawia mi to radość.
Ponownie podnoszę dłoń z telefonem. Włączam maila i zaczynam pisać nową wiadomość. W polu „Do” wpisuję adres mojego ojca.
I „Zostaw mnie w spokoju” jako temat. To wszystko.
Wciskam „Wyślij”.
Po czym ruszam z miejsca wolnym krokiem, dając się pochłonąć ciemności.ROZDZIAŁ TRZECI
Emma
Nocne powietrze jest rześkie, tylko odrobinę za zimne, by było idealne. Jeśli los nam sprzyja, wiosna jest tuż za rogiem. Texas drepcze obok mnie, merdając lekko ogonem. Spacerujemy już naprawdę długo. Powinnam rozkoszować się ciszą, spokojem i czystym powietrzem, ale zamiast tego odtwarzam zdarzenie z Koszmarem.
A teraz zamknij ten swój otwór pomiędzy ustami albo dotrzymam obietnicy, że coś tam wepchnę…
Ona nie umie grać.
Jest taka beznadziejna.
Znowu czuję pieczenie pod powiekami, na co w ogóle nie jestem gotowa. Zanim udaje mi się jako tako pozbierać, drży mi broda i biorę urywany oddech.
Słyszę powiadomienie, które zwiastuje nadejście e-maila. Oplatam smycz wokół nadgarstka i wyciągam telefon z kieszeni spodni.
To powiadomienie o wiadomości z 5Core. Od Ethana.
Czwartek, 15 marca, 18:46
Od: Ethan_717
Do: Azure M
Hej, oto screen, który Ci obiecałem.
Przy okazji, tamten gość był dupkiem. Wywaliłem go. Bardzo mi przykro.
Odpisz, gdy tylko będziesz dostępna.
Wiadomość odpędza łzy. Uśmiecham się i otwieram plik przesłany przez Ethana.
Zrozumienie, o co mu chodzi, zajmuje mi dłuższą chwilę, ale kiedy już to widzę, chichoczę. Zwalista postać jego awatara, a raczej jej górna połowa, wygląda, jakby wyrastała ze zbocza góry, jedna ręka z wielkim mieczem jest uniesiona. Na screenie wygląda, jakby wzywał pomocy.
Dochodzę do skrzyżowania, na którym stoi kościół katolicki pod wezwaniem świętego Patryka. Przed parkingiem rozciąga się tu ogromny i nieogrodzony pas porośniętej trawą ziemi. Gdy byłam dzieckiem, przychodziliśmy tu całą rodziną na msze, aż pewnego dnia mama i tata całkowicie dali sobie z tym spokój. Pozwalanie, by nasza suczka załatwiała swoje potrzeby właśnie w tym miejscu, wydaje się być dodatkowym kopaniem leżącego. Co prawda zawsze mam ze sobą woreczki na odchody, ale nie mam pojęcia, czy to cokolwiek zmienia.
Na ulicy panuje kompletna cisza, dlatego przystaję pod latarnią. Spuszczam Texas ze smyczy i pozwalam jej się w spokoju załatwić. W międzyczasie piszę odpowiedź.
Emma: Dzięks. Poprawię to, kiedy wrócę ze spaceru z psem. Koło 21?
Musi być akurat zalogowany, bo odpowiedź pojawia się niemal natychmiast.
Ethan: 21 będzie ok. Tym razem bez dzbanów.
– No dalej, Tex – rzucam, uśmiechając się do telefonu. – Mamy randkę.
Texas nie przybiega.
Podnoszę głowę. Trawnik jest pusty.
Rozglądam się. Na ulicy nikogo nie widzę. Z wnętrza kościoła wydobywa się nikła poświata.
Powiew wiatru porusza gałęziami drzew i wciska się pod moją kurtkę. Drżę, wyczuwając jednocześnie w powietrzu zapach nadciągającego deszczu.
Wytężam słuch w nadziei, że usłyszę pobrzękiwanie identyfikatora przymocowanego do obroży. Nic.
– Tex! – wołam. – Texy! Do nogi!
Jakim cudem zgubiłam dziewięcioletniego psa w mniej niż trzydzieści sekund?
Oderwij się czasem od tego komputera.
Mama mnie zabije.
Nagle to słyszę: nikłe pobrzękiwanie metalu. Musiała pójść za róg kościoła. Ruszam biegiem i chwilę później widzę ją za budynkiem, pod ścianą z wielkimi witrażami. Wygląda, jakby coś jadła, choć nie jestem pewna, panuje tu niemal całkowita ciemność.
OMG. Jeśli znalazła jakieś martwe zwierzę, to zaraz zwymiotuję.
– Texas! – krzyczę, ruszając sprintem w jej stronę. – Tex. Zostaw to!
– Nie musi – odzywa się męski głos. – Dostała to ode mnie.
Krzyczę ze strachu, tracę równowagę i upadam w trawę.
– Przepraszam – mówi chłopak ledwo słyszalnie.
Teraz go widzę, ciemny, skulony kształt tuż przy ścianie kościoła. W nikłym świetle padającym przez witraże dostrzegam coraz więcej szczegółów: ma na sobie ciemne dżinsy i bluzę z kapturem, który jest na tyle duży, że zasłania całą jego twarz. Przez głowę przemyka mi myśl, że rozmawiam z lordem Sithów.
– Przepraszam – powtarza. – Nie chciałem cię przestraszyć. Myślałem, że mnie widziałaś.
Z trudem udaje mi się stanąć na nogi. Nie mam się czym obronić, bo mój telefon zniknął gdzieś w trawie.
To niewiarygodne, że w takiej chwili przejmuję się telefonem.
– Kim jesteś? – dyszę. – I co robisz mojemu psu?
– Nic! To tylko nuggetsy.
Trzeba mu przyznać, że Texy wygląda na zachwyconą. Ogon zaraz się jej urwie, a w jej ślepiach widać niemal bezgraniczną radość.
Ale mój puls jakoś powstrzymuje mnie przed uwierzeniem mu na słowo.
– I tak po prostu przypadkowo siedzisz pod kościołem i zajadasz się nuggetsami?
– Tak. – Wzrusza ramionami. – To znaczy, tylko przypadkowo siedzę. To twój pies się zajada. – Jego głos jest suchy i cichy. Chłopak wciąż nawet się nie poruszył.
Przełykam z trudem.
– Ale nie są chyba nafaszerowane trutką na szczury?
– Oczywiście, że nie – brzmi, jakbym go obraziła. – Co ty tu w ogóle robisz?
– Lubię to miejsce.
– Dobre do zakopania ciała? – ironizuje.
– Co?
– Nic. – Kręci głową.
Texas kończy pożerać nuggetsy, podchodzi do niego i zaczyna obwąchiwać jego puste dłonie. Zdrajczyni. Chłopak drapie ją za uszami, a ona kładzie się obok niego. Jest w nim coś znajomego, ale nie potrafię określić, co.
Przybliżam się o krok.
– Czy my… czy my się znamy?
– Raczej nie. – Mówi to w taki sposób, że odnoszę wrażenie, jakby bardzo żałował, że jednak tak nie jest. – Ale może. Chodzisz do Hamilton?
– Tak. A ty?
– Ostatni rok.
Jest klasę wyżej ode mnie. Przyglądam się jego pogrążonej w cieniu postaci.
I już wiem. To znaczy, nie wiem, jak się nazywa, ale wiem, kim jest. Powinnam się od razu zorientować po bluzie z kapturem, bo przecież chyba nigdy nie miał na sobie nic innego. Słyszałam, że niektórzy nazywają go Mrocznym Żniwiarzem, ale nie jestem pewna, czy zdaje sobie z tego sprawę. Nie ma reputacji bandziora, raczej kogoś o dziwacznych upodobaniach. Tak naprawdę go nie znam, po prostu wiem o jego istnieniu – wyczuwam go, wyczuwam wysyłane przez niego wibracje, które bez trudu rozpoznaje każdy, kto sam też woli trzymać się na uboczu.
Mój początkowy strach ulega natychmiastowej przemianie w ciekawość, zastanawiam się, jakie inne powody mogły sprawić, by nastolatek siedział samotnie w mroku.
– Wszystko w porządku? – pytam.
Potrząsa głową.
– Nie.
Wypowiada to słowo tak beznamiętnym tonem, że dopiero po chwili dociera do mnie, że powiedział „nie”. Dłonie ma schowane w futrze Texy, która niemal się na nim kładzie.
Mój wzrok pada na telefon leżący w trawie.
– Chcesz, żebym do kogoś zadzwoniła?
– Raczej nie.
Siadam na trawie. Jest zimna i chyba trochę wilgotna.
– Coś ci się stało? – staram się nie mówić zbyt głośno.
Widzę jego wahanie.
– To dość dwuznaczne pytanie.
Czyżby?
– Na pewno nie chcesz, żebym do kogoś zadzwoniła?
– Na pewno – odpiera.
Siedzimy przez chwilę w całkowitej ciszy. Texy leży mu na kolanach, z głową wciśniętą pod jego rękę. Jedna z jego dłoni wciąż spoczywa na jej karku, przez co dopada mnie myśl, że wyglądają, jakby moja suczka była kołem ratunkowym, które musi trzymać, żeby pozostać przy życiu.
W końcu unosi głowę, żeby na mnie spojrzeć. A przynajmniej takie mam wrażenie, bo kaptur porusza się tylko o kilka centymetrów.
– Wierzysz w Boga?
Serio, ten wieczór nie mógł stać się bardziej surrealistyczny. Zwilżam językiem wargi i odpowiadam zgodnie z prawdą:
– Nie wiem.
Wbrew moim obawom, nie próbuje wyciągnąć ze mnie niczego więcej.
– Jest taki jeden wers, który lubię – mówi. – Ale niech prosi z wiarą, bez powątpiewania; kto bowiem wątpi, podobny jest do fali morskiej, przez wiatr tu i tam miotanej¹.
Mrużę oczy.
– Czy to był cytat z Biblii?
– Tak – odpowiada, jakby potwierdzał najnormalniejszą rzecz na świecie. – Wiesz, dlaczego tak lubię ten wers? Bo pozwala myśleć, że zwątpienie jest czymś nieuniknionym. Że w wątpieniu nie ma niczego złego.
Mrugam i pozwalam jego słowom zagnieździć się w moim umyśle. Takie gadanie powinno działać na mnie odpychająco, ale z jakiegoś powodu wcale tak się nie czuję. Mam wrażenie, że właśnie odkrył przede mną część siebie
Żałuję, że nie wiem, jak się nazywa.
– Też mi się to podoba – mówię.
Znowu milczy i choć sekundy wydłużają się w nieskończoność, to czuję, że próbuje wyrobić sobie o mnie jakieś zdanie. Wytrzymuję jego spojrzenie – to znaczy wpatruję się w to mroczne miejsce nad jego ledwie widocznymi ustami i nosem, gdzie wszyscy normalni ludzie mają oczy. Nie mam nic do ukrycia.
– Rozgryzłaś już, skąd mnie znasz? – pyta.
– Widziałam cię kilka razy w szkole.
– Ile o mnie wiesz?
Pytanie wydaje się być o wiele bardziej znaczące, niż powinno, przez co dociera do mnie, że jego historia jest o wiele bardziej złożona i wykracza poza zwykłe „to ten chłopak, który zawsze ma na głowie kaptur”.
– Jak na razie wiem tylko tyle, że lubisz siedzieć pod kościołami i cytujesz Biblię – odpowiadam. – Dowiedziałam się tego w ciągu ostatnich dwóch minut.
Słyszę jego krótki śmiech, w którym nie ma nawet grama wesołości.
– Dlaczego zapytałeś, czy wierzę w Boga?
Kaptur się porusza, jakby chłopak odwrócił ode mnie wzrok, a jego usta wykrzywia grymas.
– Zapomniałem, że brzmię jak totalny dziwak, gdy mówię takie rzeczy.
– Wcale tak to nie brzmiało – mówię pospiesznie.
Sięga do kieszeni spodni i wyciąga z niej złożoną kartkę papieru.
– Znalazłem to dziś w skrzynce na listy i siedzę tu, próbując rozkminić, co mam teraz zrobić.
Nie wyciąga dłoni z listem w moją stronę, czekam więc, aż powie coś więcej. Ale jego milczenie zaczyna się przedłużać, więc pytam:
– Chcesz, żebym to przeczytała?
Waha się, ale po chwili jego dłoń się unosi. Rozkładam kartkę, czarne kawałki opadają powoli w trawę. Czytam trzy krótkie linijki i zaczynam się zastanawiać, co jest w nich aż tak wstrząsającego.
Unoszę głowę.
– Ktoś przysłał ci nadpalony list? – pytam.
– Ja to zrobiłem. To nadpalenie – dodaje po chwili.
Zwilżam językiem wargi.
– Dlaczego?
– Bo to list od mojego ojca. – Pauza. – Nie widziałem go od dziesięciu lat. – Kolejna pauza, bardziej wymowna. – Z różnych powodów.
– Z różnych powodów – powtarzam. Przyglądam mu się z uwagą, próbując nazwać emocje, które usłyszałam w jego głosie. Zrozumieć, co mogło pchnąć kogoś do spalenia listu napisanego przez człowieka, którego nie widziało się od dziesięciu lat. Jako pierwszy przychodzi mi do głowy gniew, bo to właśnie słyszałam w jego głosie, ale szybko dochodzę do wniosku, że to musi być coś innego.
Domyślenie się prawdy wprawia mnie w zdumienie.
– Ty się boisz – szepczę.
Wzdryga się, ale mnie nie poprawia. Jego palce, ledwie widoczne w półmroku i sierści Texy zaciskają się tak, że niemal bieleją mu kostki.
Myślę o mojej hiperkrytycznej matce, o moim wyluzowanym ojcu. Mamy już za sobą niejedną kłótnię, ale nigdy nie czułam wobec nich strachu.
Z różnych powodów.
Nagle podnosi się z ziemi. Jest większy, niż się spodziewałam, wysoki i szczupły, z szerokimi ramionami. Porusza się jak ninja, cicho i dynamicznie.
Patrząc na niego teraz, jakoś trudno mi sobie wyobrazić, by mógł się czegokolwiek bać.
– Muszę spadać do domu – odzywa się, wytrącając mnie z chwilowego zamyślenia.
W jego głosie pobrzmiewa dość wyraźna obawa i nerwowość, dlatego zaskakuje mnie, gdy wyciąga rękę, by pomóc mi wstać. Jest silny. Jego chwyt i siła, z jaką mnie podnosi, sprawiają, że czuję się, jakbym nic nie ważyła.
Kiedy już stoję wyprostowana, on się nie rusza. Padające skądś światło odbija się w jego skrytych pod kapturem oczach.
– Dziękuję.
– Za co?
– Za to, że mnie dostrzegasz – mówi, po czym odwraca się, przebiega przez ulicę i znika w rozciągającym się za nią mroku.