Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wieczór przy Oak Lane - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 listopada 2020
Ebook
14,99 zł
Audiobook
19,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
14,99

Wieczór przy Oak Lane - ebook

Lord John Gordon i Lady Gillian są małżeństwem od dwudziestu lat. Po dwóch porodach, w wieku czterdziestu pięciu lat, Lady Gillian wciąż tryska pięknem, wzbudzając zainteresowanie wśród mężczyzn. Tylko jej mąż, zajęty karierą nie zwraca na nią uwagi. W krótkim czasie okazuje się, że ktoś czyha na życie Gordona. Przecięte kable w prywatnym samolocie lorda powodują katastrofę, w której giną dwie osoby. Czy plan zabójcy został jednak zrealizowany? A może pomyłka była zaplanowana?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-265-5963-7
Rozmiar pliku: 360 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

1

Trasa T-4 z Leeds do Londynu była prawie pusta. O trzeciej nad ranem niewiele samochodów wyruszało w drogę, zwłaszcza że pogoda nie zachęcała do podróży. Mżył deszcz i nic nie zapowiadało rychłej poprawy.

Po gładkim, lśniącym asfalcie jechał szybko i pewnie czarny mercedes, mijając właśnie odnogę trasy prowadzącą do Doncaster. Samochód kierował się obwodnicą, omijając miasto szerokim łukiem i tym samym znacznie skracając sobie przejazd. Wóz miał włączone reflektory, gdyż było jeszcze ciemno. Wycieraczki pracowały na najwyższych obrotach, zgarniając krople deszczu z panoramicznej szyby.

Ręce mężczyzny spoczywały na kierownicy w położeniu „za piętnaście trzecia”. Spoczywały pozornie luźno, lecz reagowały na każde drgnięcie kół mijających rzadkie nierówności jezdni. Kierowca patrzył przed siebie, w mrok wczesnego ranka rozrywany dwoma smugami silnych świateł. Co chwila zerkał w boczne i wsteczne lusterka, nie dlatego żeby się czegoś bał, czy kogoś oczekiwał. Robił to siłą przyzwyczajenia wyrobionego latami praktyki w samochodzie ulubionej marki.

Mercedesy były, według niego, niemalże szczytem doskonałości technicznej. Miały nienaganną sylwetkę, wszelkie wygody wewnątrz kabiny i idealnie zgrane mechanizmy pod maską. Nie psuły się i prowadzenie ich nie nastręczało żadnych trudności, a wprost przeciwnie — było przyjemnością.

Dlatego też droga z Leeds do Londynu nie przerażała go. Nie zamierzał również zatrzymywać się nigdzie na dłuższy postój. Tylko z uwagi na niezbyt dobrą pogodę wyjechał wcześniej, niż planował uprzednio. Musiał być na miejscu około czternastej, najpóźniej o czternastej trzydzieści. Chciał mieć zapas czasu, aby się zbytnio nie śpieszyć oraz wykluczyć wszelkie nieprzewidziane awarie, które przytrafić się mogą nawet mercedesom.

Sięgnął ręką do przełącznika radia na desce rozdzielczej i przesunął do góry. Wcisnął przycisk anteny, odruchowo spojrzał na prawo, gdzie na masce, tuż obok wstecznego lusterka, wysuwała się z cichym sykiem świetlista, teleskopowa igła.

— ... oda bez zmian. Deszcze na trasach A-1, A-3, K-1 i T-4. Ślisko. Prowadzimy ostrożnie, ale bez przesady; bywało już znacznie gorzej. Pamiętają państwo tę zabawną anegdotę o dwóch Szkotach, z których jeden wybrał się na Biegun Północny samochodem, a drugi piechotą? Pamiętają państwo? No, właśnie! Tylko ostrożnie, a wszystko będzie cudownie i cudowny będzie ten kolejny lipcowy dzień. Tak jak już mówiłem, pogoda bez zmian. Deszcze na tra...

Mężczyzna zmienił falę. Z głośników rozmieszczonych z przodu i z tyłu kabiny popłynęła spokojna muzyka. Lubił słuchać muzyki podczas jazdy. Wspominał okres dzieciństwa, kiedy to marzył o prawdziwym samochodzie i wyobrażał sobie, że jest przystojnym „dorosłym”, który siedząc rozparty w luksusowej limuzynie pędzi w nieznane przy akompaniamencie rzewnych melodii.

Uśmiechnął się. Cudowne czasy, żadnych trosk i problemów — czasy zabaw i przyjemności. Dawno już minęły... I co pozostało...?

Odpędził natrętne myśli. Wertował w pamięci listę rzeczy, które powinien był zabrać w drogę. W bagażniku leżały dwa kanistry z benzyną — nie chciał, by widziano go na stacji, gdzie pracownicy mają nadzwyczaj dobrą pamięć. Z tyłu, na siedzeniu — neseser. Przed wyjazdem sprawdzał kilkakrotnie jego zawartość. Wszystko grało. Obok, na miejscu pasażera — kanapki i termos z czarną, mocno osłodzoną kawą. Zegarek na ręku i na tablicy rozdzielczej samochodu. Dokładny czas będzie mu chyba najbardziej potrzebny. I trochę szczęścia. O umiejętności zbytnio się nie martwił.

Jedyny problem stanowiła pogoda. Na razie panowała cisza, ale w każdej chwili mógł zerwać się wiatr. Obserwował więc drzewa oświetlone reflektórami — pozostawały nieruchome i spokojne. Z drugiej strony, deszcz nie przestanie padać bez pomocy chociażby lekkiej bryzy. Było to jakkolwiek dużo mniejsze niebezpieczeństwo i wiedział, że akcja tak czy tak pójdzie gładko. Musi pójść gładko. Wszelkie dalsze posunięcia zależą od niego.

2

O godzinie trzeciej rano furgonetka dostawcza firmy „London Diaries” wlokła się w mżącym i tutaj deszczu, w kierunku Hartford Mansion. Donald Perkins, kierowca i dostawca w jednej osobie, był wściekły. Prowadził niezbyt pewnie. Myślami był daleko.

Poprzedniego dnia umówił się na randkę ze swoją dziewczyną — Joan. Była kelnerką, a że miała bardzo dobre kwalifikacje i łatwo zdobywała sympatię, dostała znakomitą pracę w londyńskim Hiltonie. Nie posunął się w tej znajomości zbyt daleko. Joan fascynowała go, sam nie wiedział dlaczego. Dotychczas wszystkie jego podrywy kończyły się sukcesem. Po dwóch dniach znajomości szedł z dziewczyną do łóżka, a potem rozstawał się w przyjaźni. Z Joan było inaczej.

Poznał ją tydzień temu. Philio Mathew, kolega jeszcze ze szkoły, przedstawił ją Perkinsowi na przyjęciu. Wiedziony raczej poczuciem obowiązku niż przyjemnością zaofiarował się odprowadzić Joan do domu. Było późno, ale szli wolno. Perkins, chociaż tylko kierowca i dostawca artykułów mleczarskich oraz pieczywa, był człowiekiem nader inteligentnym. Miał dwadzieścia osiem lat, nie stracił wiary w ideały, czytał setki książek i oczywiście pracował. Joan miała już trzydzieści lat, ale wyglądała młodziej niż Perkins. Obdarzona była umiejętnością, którą cenił szczególnie — potrafiła słuchać.

Toteż tamtego wieczora, gdy odprowadzał ją do domu, pobił wszelkie rekordy gadulstwa, które jednak nie było całkiem bezsensowne. Mówił i mówił, i nie spostrzegł nawet, jak znaleźli się przed domem, gdzie mieszkała Joan z przyjaciółką. Pomyślał wówczas, że dziewczyna jest albo głupia — przez cały czas nie miała nic do powiedzenia, albo nieprzeciętnie inteligentna. Zdecydował się poczekać na dalszy rozwój wypadków. Te jednak nie nastąpiły, gdyż Joan, stojąc już w drzwiach, stwierdziła, że owszem, mówił ładnie, ale gdyby jeszcze zawarł w swych tyradach odrobinę sensu, byłby chłopcem całkiem do rzeczy.

Perkins oniemiał i z wrażenia zapomniał się pożegnać. Następnego dnia umówił się z nią przez telefon, którego numer wyciągnął od Philipa Mathew. Tak rozpoczęły się ich spotkania. Wiele rozmawiali i robili wszystko, na co mieli ochotę, poza jednym — Joan nie pozwalała się nawet pocałować. O dziwo, Perkins wcale nie myślał o Joan jak o kolejnej zdobyczy, chciał z nią po prostu być, opiekować się nią, rozmawiać. Do wczorajszego wieczoru nie pozwalał sobie na żaden śmielszy gest.

Po tradycyjnej już kawie w barze i po filmie, podłym zresztą, odprowadził ją do domu. W bramie chciał ją objąć. Dostał w twarz, usłyszał kazanie na temat dobrego wychowania i oniemiał po raz wtóry podczas tygodniowej historii ich znajomości.

Teraz Perkins był wściekły na siebie i na cały świat. Głównie niepokoił go fakt, że mimo tak ostrej odprawy z tak błahego powodu jego zainteresowanie Joan wcale nie zmalało, a jakby jeszcze bardziej wzrosło. Siedział za kierownicą, co chwila przecierał ręką oczy i marzył, żeby był już koniec kolejnego dnia pracy, a nie jego początek.

Hartford Mansion, gdzie się kierował, było olbrzymią posiadłością dwadzieścia mil od Londynu. Dowoził tam codziennie mleko oraz pieczywo i stamtąd zaczynał swoje dalsze rozjazdy. Skręcił z głównej szosy w prawo, w drogę prawie nieutwardzoną, rozmytą padającym deszczem. Zredukował bieg i na dwójce posuwał się ostrożnie do przodu, omijając większe kałuże.

Za zakrętem, w świetle reflektorów, pojawiło się wysokie ogrodzenie i brama. Potem był dość stromy podjazd na wzgórze pokryte sosnowym lasem. Znalazł się na miejscu.

Przed nim czernił się zarys sporego zameczku z czterema wieżyczkami i misternie zdobionymi, kutymi drzwiami, które kiedyś widział w porze popołudniowej. W pełnym świetle zamek wyglądał zupełnie inaczej. Teraz ponury i ciemny, w promieniach słońca zdawał się zmieniać w disneyowski, bajkowy pałacyk. Miedziane kopułki wież połyskiwały złotawo, niebieskie oszklone okna kontrastowały ładnie z czerwoną cegłą ścian, ale najpiękniejsze były owe żelazne drzwi, czy raczej wrota wejściowe, najprawdopodobniej rzadko używane, gdyż nigdy nie zauważył, aby były otwarte. Zresztą przyjeżdżał tutaj rano, właściwie jeszcze w nocy, więc snuł tylko przypuszczenia.

Minął front budynku, po czym skierował się na jego zaplecze, gdzie zawsze zostawiał towar. Jechał wolno i już dostrzegał światła pomieszczeń kuchennych, kiedy nagle posłyszał zgrzyt metalu o szkło. Pióro lewej wycieraczki odpadło. Perkins zaklął głośno, zatrzymał furgonetkę, narzucił na głowę kaptur kurtki i nie wyłączając silnika wyskoczył z szoferki. Podniósł oblepiony piaskiem paseczek gumy i przypadkowo spojrzał do góry. Dwa okna były oświetlone. W jednym z nich mignął jakiś cień, a potem rozchyliły się firanki.

3

Lord John Gordon otworzył okno. Wychylił się prawie do połowy na zewnątrz.

— Co się u diabła dzieje tam na dole? — wrzasnął w ciemność przeciętą dwoma smugami reflektorów furgonetki Perkinsa. — Spać nie można! Zbieraj się pan stąd czym prędziej, bo kości porachuję! We własnym domu, cholera jasna, pod własnymi oknami łażą! W dodatku kiedy! O pół do czwartej nad ranem! — krzyknął. Tłumiąc pod nosem jakieś przekleństwo zatrzasnął okno.

Lord Gordon nie sypiał ostatnio zbyt dobrze. Męcząca praca, liczne podróże i ostatnio same kłopoty przyprawiały go o bezsenność. Na dodatek już kilkakrotnie zdarzyło mu się, że prowadząc rozmowy w Parlamencie wpadał nagle we wściekłość z byle jakiego powodu, choć na jego stanowisku nie bardzo mógł sobie na to pozwolić. Stał się oschły, agresywny, w niczym nie przypominał otoczeniu serdecznego, sześćdziesięcioletniego nobliwego pana, z którym przyjemnie się konwersowało i którego jakże chętnie widziano we wszelkich kręgach.

Lord Gordon zaobserwował u siebie oznaki gwałtownego starzenia się. Patrząc po raz któryś z rzędu w lusterko stwierdzał ze zgrozą, że ma na karku szósty krzyżyk. Włosy, dawniej kruczo--czarne, były teraz jakby poprzetykane srebrnymi nićmi. Na wysokim, pięknym czole, które, jak twierdził nieżyjący już ojciec, jest chlubą jego arystokratycznego pochodzenia, pojawiły się głębokie i dosyć liczne zmarszczki. Jedynie oczy chyba zachowały dawny, młodzieńczy blask. Sylwetka też już nie ta sama co przed laty. Chodził w dalszym ciągu wyprostowany, ale cały czas mu się wydawało, że owe sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu jakby się troszkę skurczyło. Mierzył się codziennie i codziennie był taki sam, ale wciąż pozostawała lekka niepewność.

Zdawał sobie sprawę, że stan psychiczny, w jakim się aktualnie znajdował, jest rezultatem zmian, przed którymi chciał nieświadomie uciec. Rozumiał absurdalność swoich zachowań, ale w żaden sposób nie potrafił na siebie wpłynąć. Chciał dobrze — robił źle, później niejednokrotnie tego żałował, będąc jednocześnie zbyt dumny, aby przyznać przed samym sobą rację komuś innemu.

Usiadł teraz z powrotem na łóżku, z którego wyrwał go warkot samochodu Perkinsa. Potarł ręką spękane usta, zamknął oczy. Sen nie przychodził. Zastanawiał się, czy wstać już i przedłużyć dzień o dwie i pół godziny, czy położyć się i spróbować jednak uciąć chociaż krótką drzemkę do szóstej trzydzieści. Ten dzień miał wypełniony po brzegi, jak każdy zresztą inny, i owe dodatkowe godziny dawały mu świetny start.

Odwrócił głowę, popatrzył na śpiącą obok żonę. Zazdrościł jej zdrowia i możliwości korzystania z dobrodziejstw nocnego wypoczynku. Po chwili jednak doszedł do wniosku, że nie ma jej specjalnie czego zazdrościć, gdyż mimo dwóch, trzech godzin snu dziennie nie czuł się fizycznie zmęczony. Przeciwnie — zdawało mu się, że jest świeższy i bardziej rześki niż kiedyś. Powiódł wzrokiem po sypialni. Tutaj zmarł jego dziadek, jego ojciec i pewnie on też tutaj kiedyś umrze. Myśl o śmierci nie przerażała go wcale, zawsze ją traktował jako coś naturalnego i nieuchronnego. Denerwowało go tylko starzenie się. Gdyby tak człowiek mógł zachować młodość do samego końca, do momentu, w którym stanie jego serce... Czy te zmarszczki są sygnałem ostrzegawczym? Czy coś mówią? Po co? Każdy wie, że umrze, więc po co jakieś tam oznaki? Dziadek zarzekał się, że nie wyzionie ducha w łóżku. Wszędzie, tylko nie w ciepłych betach. Bił się w paru wojnach, zjeździł Indie i Bliski Wschód, staczał pojedynki i nic mu się nie stało. Umarł na zapalenie płuc mając lat osiemdziesiąt pięć, czego się nikt nie spodziewał, gdyż wszyscy nie wiadomo dlaczego myśleli, że dziadek jest nieśmiertelny. Ojciec podobnie — kilka wojen, niezliczone rany i wreszci najmniej spodziewany atak wątroby, komplikacje i kolejny pogrzeb w Hartford Mansion.

A on? Jak umrze lord Gordon? Prawdopodobnie tak samo. Przynajmniej taką miał nadzieję. Ta niewielka drobina krwi irlandzkiej w jego żyłach dała mu niesłychaną żywotność i może trochę szczęścia.

Zdecydował się jednak ruszyć z łóżka. Wstał, podszedł do okna. Otworzył je szeroko i zrobił kilka przysiadów. Powietrze było mokre, ale pachnące świeżością. Przygładził ręką włosy i rozpinając po drodze guziki eleganckiej, jedwabnej pidżamy udał się do łazienki.

4

Lady Gillian Gordon udawała, że śpi. Podobnie jak męża obudził ją ryk furgonetki pod oknami sypialni. Nie drgnęła nawet i początkowo nie otwierała oczu. Posłyszawszy, że Gordon zwlókł się z łóżka i podszedł do parapetu, obróciła się na drugi bok. Spod na wpół przymkniętych powiek obserwowała swojego małżonka.

Widziała, jak wstawał, jak rozchylał firanki, jak otworzył okno i wychylał się niebezpiecznie na zewnątrz. Serce jej zabiło przyśpieszonym rytmem nagłej nadziei... Gdy jednak zabrzmiał jego głos, stanowczy, mocny i pewny siebie, zamknęła oczy. Roześmiała się smutno w duchu — paranoiczne marzenia czterdziestopięcioletniej desperatki...

Usłyszała, że Gordon wolno wraca do łóżka. Poczuła, jak ugina się materac pod ciężarem jego ciała. Otworzyła oczy. Usadowił się tyłem do niej, więc widziała jego plecy — masywne i wyprostowane, w niczym nie przypominające pleców sześćdziesięciolatka. Szerokie, muskularne ramiona, kształtna głowa ledwie przyprószona srebrem, piękne ręce...

Ten człowiek jest niezniszczalny — pomyślała lady Gillian i zastanowiła się, jak ona będzie wyglądać w wieku męża... Była zgrabna i piękna — przynajmniej tak o niej mówiono. Bez fałszywej skromności sama o tym wiedziała. Wiedziała też, ile kosztuje ją utrzymanie piękności, której wszyscy jej zazdrościli, ile czasu spędzała przed lustrem, jak systematyczny tryb życia prowadziła, jak ścisłą stosowała dietę. On nie umiał tego robić, trochę biegał i tyle. Była z siebie zadowolona, gdyż narzucony rygor przynosił widoczne rezultaty. Mimo dwójki dzieci, które urodziła Gordonowi, wciąż miała piękną sylwetkę przykuwającą wzrok niejednego mężczyzny.

Lady Gillian nadal wpatrywała się w plecy swego męża. Przypomniała sobie nagle, że nazajutrz są urodziny Fryderyka, którego niestety nie było w domu. Parę dni wcześniej wyjechał z kolegami do Paryża na zasłużony odpoczynek, po ciężkich egzaminach na uczelni. Kończył dwadzieścia lat... To szmat czasu... Dwadzieścia lat razem z Gordonem, wielkim, wspaniałym, zimnym w łóżku lordem Gordonem...

Pomyślała, że trzeba będzie wysłać Fryderykowi życzenia i jakieś pieniądze.

Diana, jej córka, bardzo wiele ostatnio pracowała. Lady Gillian nie przypuszczała nawet, że wyrośnie z niej tak wspaniała artystka. Gdy na wyraźne życzenie Diany wysłali ją na wydział malarstwa, byli pewni, że to tylko słomiany ogień, że po miesiącu Diana wróci do domu rozczarowana i zniechęcona. Po kilku dniach otrzymali od córki pierwszy list, potem drugi i następne, a wszystkie entuzjastyczne i wesołe. Przeżyli istny szok, kiedy po pierwszym roku przyszedł list od dziekana, który zawiadamiał rodziców Diany, że ich dziecko otrzymało specjalne stypendium w Paryżu, jest bardzo zdolne i rokuje wielkie, naprawdę wielkie nadzieje.

Diana spała w pokoju obok. Przerobili go specjalnie dla niej. Urządzili tam pracownię z wielkim tarasem i oszklonym sufitem zapewniającym odpowiednie światło.

Lady Gillian zamknęła oczy. Pomyślała z kolei o Bernardzie. Co robił? Gdzie był w tej właśnie chwili? Spał? A może krzątał się już na lotnisku? Nie, chyba jeszcze za wcześnie... Pocieszała się, że to tylko kilkanaście godzin.

Materac ugiął się lekko i usłyszała ciche kroki męża. Zobaczyła go przy oknie. Gimnastykował się. Potem wolno ruszył do łazienki. Trzasnęły drzwi i do wanny popłynęła woda.

Lady Gillian nakryła się szczelniej. Pokój wypełniało rześkie, wilgotne powietrze poranka. Odwróciła się do ściany i zapadła w sen. Zawsze zasypiała bardzo szybko.

5

Dobb nie spał dobrze tej nocy. Alkohol, wypity poprzedniego wieczora, dawał nieubłaganie znać o sobie. Położył się, gdy dochodziła pierwsza i miał wrażenie, że zaśnie natychmiast. Okazało się to tylko złudnym marzeniem. Zawroty głowy nie pozwalały mu leżeć, usiadł więc na łóżku podciągając poduszki pod plecy. Niezbyt sprawnymi palcami wyjął papierosa, a drugą ręką przesunął po omacku po stole szukając zapalniczki.

Zapalniczki nie było. Znalazł zapałki. Niezgrabnie przytrzymał pudełko i nie zsuwając wieczka potarł zapałkę o trzaskę. W ciemności zobaczył migoczący płomyk. Chciał przypalić chesterfielda, którego trzymał w kąciku warg. Ręce zadrżały mu i ogień liznął wystające z pudełka siarczane główki. Jak na komendę buchnęły gorącym płomieniem, parząc wewnętrzną część dłoni. Dobb z okrzykiem bólu rzucił palące się zapałki na pościel. Dłoń piekła go niemiłosiernie. Jęcząc wybiegł z pokoju do łazienki. Automatycznie odkręcił kurek, ale z kranu popłynął wrzątek. Zaklął głośno i oparł zranioną dłoń o chłodną obudowę armatury. Poczuł ulgę. Odkręcił kran z zimną wodą i długo trzymał rękę pod lodowatym strumieniem. Ostry ból mijał. Po chwili Dobb powlókł się z powrotem do sypialni.

Otworzył butelkę z wodą mineralną i wypił dwie pełne szklanki. Zażył trzy tabletki aspiryny, przyniósł z łazienki mokry ręcznik, położył kompres na czole. W lodówce znalazł lód, przytknął go do całej powierzchni poparzonej dłoni. Uporczywe palenie jednak powracało.

Dobb źle znosił ból. Przypomniał sobie lata dzieciństwa i nieszczęśliwy w skutkach wyścig rowerowy, który on sam zresztą zainicjował. Leżał potem w szpitalu z siedmioma szwami tuż obok lewej skroni, ze złamaną ręką i mocno stłuczoną nogą. Rodzice przynosili mu dużo soku pomarańczowego, owoce i czekoladę.

Teraz był sam w wynajętym mieszkaniu w Penzance. Czuł się wyjątkowo fatalnie. Pożałował nagle, że nie wyjechał w ogóle z Anglii. Na ułamek sekundy pojawiła się skrywana dotąd potrzeba całkowitego odizolowania się od wszystkich i wszystkiego, co wiązało go z tym krajem. Zapadł w przerywaną, nerwową drzemkę. Zasnął na dobre dopiero koło szóstej nad ranem.

Zapowiadał się piękny dzień.

6

O godzinie czwartej trzydzieści mercedes znajdował się o kilkadziesiąt mil na wschód od Nottingham, wciąż na trasie T-4 z Leeds do Londynu. Jechał z taką samą szybkością, mimo że deszcz w tym rejonie nie padał i asfalt był zupełnie suchy. Miał też zapalone reflektory, chociaż słońce wstało parę minut temu i mrok niedawnej nocy rozmył się nagle bez śladu. Jedynie wycieraczki zamarły. Samochód minął równinę rozciągającą się na południe od Doncaster, objechał East Retford i przeciął błyskawicznie niewielki most nad rzeką Trent. Teraz kierował się na Huntingdon.

Mężczyzna nie okazywał prawie żadnych oznak zmęczenia. Nie było zresztą komu. Mimo pełni sezonu brakowało mu znajomych sylwetek autostopowiczów. Doskonale wiedział, że tego dnia i tak by nikogo nie zabrał, ale z przyzwyczajenia rzucał od czasu do czasu okiem na pobocze. Sięgnął na półeczkę. Wprawnym ruchem wcisnął guziczek zapalniczki, poczekał chwilę, aż spirala się rozżarzy i przytknął do niej koniec papierosa. Robiło się cieplej. Wyłączył więc ogrzewanie i uchylił okno. Jego wzrok padł na tablicę rozdzielczą, gdzie ciemnozielonym blaskiem lśniła kontrolna lampka świateł zewnętrznych. Odruchowo spojrzał na niebo i pstryknął przełącznikiem. Reflektory zgasły. Poprawił pasy, które uwierały go lekko w ramię i zerknął w lusterko. Mimo dziewięćdziesięciu minut jazdy nadal wyglądał świeżo. Może tylko oczy miał trochę zaczerwienione.

Wysunął rękę na zewnątrz i strącił słupek popiołu. Papieros nie sprawiał mu żadnej przyjemności. Zdusił go szybko. Włączył radio i usłyszał Beatlesów. Grali „Lucy in the Sky with Diamonds”. Bardzo to lubił.

7

Lord Gordon biegł truchcikiem wzdłuż wąskiej ścieżki, która wiła się wśród wysokich świerków i sosen jego prywatnego parku, czy raczej niewielkiego lasu. Biegł po poboczu, gdyż sama ścieżka wypełniona była prawie całkowicie kałużami wody lub miękką, błotnistą papką.

Zwykle trenował nieco później, około szóstej czterdzieści pięć, ale jeżeli zdecydował się rozpocząć dzień wcześniej, musiał być konsekwentny. Ubrał się więc w swój czerwony dres z kapturem i ruszył przed dom. Deszcz mżył jeszcze, lecz zapowiadała się poprawa pogody. Podążył wolno w kierunku drogi, później zboczył w las, aż znalazł się na codziennej trasie.

Biegł początkowo wolno, potem nieco szybciej. Wkrótce jednak stwierdził, że poranna zaprawa wcale mu nie wychodzi. Nie potrafił utrzymać stałego tempa, musiał przeskakiwać przez wodę, to zwalniać, to przyśpieszać przed kolejnym susem. Zmęczenie ogarnęło go wcześniej niż się spodziewał. Zmienił więc taktykę i przeszedł do truchtu, zbaczając jednocześnie zupełnie z drogi. Poczuł się znacznie lepiej, ale nogi miał po chwili i tak zupełnie mokre. Pomyślał o porannej kawie z koniakiem, która będzie na niego czekała po powrocie do zamku.

Lord Gordon uwielbiał bieganie. Tak samo jak lubił latać, a może jeszcze bardziej. Tam, w powietrzu, nie mógł sobie pozwolić na chwilę dekoncentracji, podczas gdy na ziemi nogi same omijały przeszkody. Ale samoloty wciąż go pociągały. Weszły w krew i mimo swoich lat ciągle jeszcze ryzykował we własnym, dwumiejscowym Vikingu.

Trzymał go koło Reigate pod Londynem, na niewielkim, sportowym lotnisku, które było mało uczęszczane, ale świetnie wyposażone technicznie. Nic dziwnego, bo sam włożył w te tereny sporo pieniędzy i stał się współwłaścicielem całego obszaru. Zwykle spędzał tam około trzech do czterech godzin dziennie. Wyrywał się z Londynu przed czternastą, pędził na złamanie karku na lotnisko, latał do siedemnastej, a często i dłużej. Tak doskonale znał okolice i występujące tam powietrzne prądy, że kilkakrotnie zapędził się aż nad kanał. Przypominał sobie wówczas swoją młodość, lata wojny, RAF, walkę, czarne krzyże na burtach niemieckich samolotów. Viking był jednak tylko samolotem sportowym i zapas paliwa posiadał niewielki. Zataczał wtedy krąg na wysokości Brighton i brał kurs z powrotem na północ.

Dzisiaj nie będzie mógł pojechać na lotnisko i siąść za sterami. Jego żona, która towarzyszyła mu prawie we wszystkich wyprawach, poleci najpewniej z Bernardem — bardzo dobrym pilotem i mechanikiem. Pracował dla lorda i ilekroć ten wyjeżdżał z Londynu na dłużej, opiekował się lady Gillian.

Tak więc nie pojedzie dzisiaj do Reigate, gdyż zdecydował się przyjąć zaproszenie na dawno mu proponowane spotkanie z grupą studentów w London School of Economics. Nie znał się wprawdzie zbyt dobrze na ekonomii, ale zapraszali go założyciele nowego koła miłośników historii. Dostał od nich list ponad miesiąc temu, rozmawiał kilkakrotnie z przewodniczącym grupy, ale nigdy nie miał ani czasu, ani szczerze mówiąc, zbytniej ochoty na debaty czy wykłady. Dzisiaj obiecał znaleźć czas. Między czternastą a siedemnastą. Trzy godziny w London School of Economics...

Dotarł do drogi prowadzącej w kierunku zamku i wolnym krokiem wspinał się na wzgórze. Przeniósł swoje myśli na Fryderyka. Dwudzieste urodziny... Kochał syna i zdawało mu się, że zna go bardzo dobrze. Fryderyk chciał pójść w ślady ojca. Rozpoczął studiowanie nauk politycznych, dużo czytał, był błyskotliwy i inteligentny. Gordon starał się pokierować chłopakiem. Wiedział, że jeżeli syn nie zmarnuje kilku lat nauki, zapewni mu doskonałą posadę i protekcję we wszystkich możliwych kręgach. Tylko ostatnio Fryderyk jakby się trochę zmienił. Stał się bardziej zamknięty w sobie, rzadziej bywał w domu. Lord Gordon tłumaczył to rozpoczętymi studiami, zmianą środowiska, nowymi kolegami, no i pierwszymi, poważnymi miłostkami. W dalszym ciągu jednak ich spotkania były serdeczne.

Stanął przed drzwiami, otrzepał błoto z butów, odrzucił kaptur kurtki, nacisnął klamkę i cicho wśliznął się do domu.

8

Lady Gillian spała odwrócona głową do ściany. Dochodziła szósta. Przez jej twarz przebiegały lekkie skurcze, jakby odbicie jakichś niedobrych snów. Lewa ręka zacisnęła się gwałtownie w pięść i kobieta obudziła się nagle z cichym okrzykiem przerażenia.

Usiadła na łóżku. Miała szeroko otwarte oczy, w których czaił się lęk. Rozejrzała się po pokoju, wolno dochodziła do siebie. Opadła ciężko na poduszkę i usiłowała przypomnieć sobie, co ją tak przestraszyło. Miała sen — to pewne, lecz w pamięci pozostała tylko pustka.

Leżała przez dłuższą chwilę nieruchomo, próbując na przekór sobie przywołać ulotne obrazy. Ale nie mogła już zasnąć. Rozchyliła powieki i popatrzyła w otwarte okno. Firanka wydymała się lekko do środka unoszona podmuchami słabiutkiego wiatru. Lady Gillian pomyślała, że pogoda będzie dobra, nawet bardzo dobra.

Na poduszce leżącej obok widniał wyraźny odcisk głowy. Tak, jakby niedawno ktoś podniósł się z łóżka. Machinalnie dotknęła tego miejsca, ale było już zimne. Jej mąż wstał ponad godzinę temu.

Zerknęła na maleńki zegar nad kominkiem. Wskazywał szóstą trzydzieści. Odruchowo sprawdziła godzinę na swoim Seiko. Wskazówki ustawiły się na punkt szóstej. Ten nie mylił się nigdy; był doskonały i konieczny w Vikingu.

Wsłuchiwała się w niemal absolutną ciszę panującą w domu. Było zbyt wcześnie na Dianę, a służba mieszkała w drugim końcu budynku. Lubiła ciszę. Kiedy latała jeszcze na szybowcach, rozkoszowała się samotnymi ślizgami wysoko w chmurach, gdy samolot nabierał szybkości krążąc coraz prędzej i prędzej, aż popadał w ciszę doskonałą, nie przerywaną nawet świstem przecinanego powietrza. Wtedy była w swoim żywiole i niechętnie wracała na dół. Cisza domu była zawsze nieco inna — zamknięta, przytłumiona dywanami, trochę sztuczna. Mimo wszystko przynosiła odpoczynek.

Na schodach rozległy się kroki. Wolne, niepewne — jakby się ktoś skradał. Lady Gillian usiadła i oparła głowę o mahoniowe ramię łóżka. Klamka skrzypnęła cichutko, drzwi otworzyły się i stanął w nich lord Gordon. Jak zawsze elegancki, ogolony i pachnący Yardley’em, którego nie znosiła, a za którym on przepadał.

— Już nie śpisz, kochanie? Jak się masz? Będzie dziś piękna pogoda. Szkoda, że nie mogę lecieć — powiedział całując ją w policzek.

Lady Gillian drgnęła.

— Dlaczego? Źle się czujesz? — spytała.

Mąż podszedł do okna i rozsunął firanki.

— Ależ skąd, moja droga. Mam po prostu spotkanie w LSE. Już mnie dawno proszono, a dzisiaj jest praktycznie ostatnia szansa. To znaczy ostatnia szansa dla nich, oczywiście, bo ja w przyszłym tygodniu nie będę miał ani minuty czasu. A ty, kochanie? Co zaplanowałaś na dzisiaj? Lecisz, oczywiście...

— Tak jak zwykle — odrzekła. — O szesnastej.

— A poza tym, co planujesz?

— Nie wiem jeszcze — powiedziała wolno. — Ma przyjść pani Smith, krawcowa... Szyję sobie nową sukienkę i spróbuję namówić Dianę, może się także skusi.

— Rozpieszczasz ją, kochanie, ale masz chyba rację. Dziewczyna ma jeszcze wakacje, a zamyka się na całe dnie w pracowni. Namów Dianę na jakiś spacer, czy ja wiem... Na wycieczkę... O, właśnie — zawołał. — Kiedyś wspominała o Wiedniu!

— Może... — zamyśliła się lady Gillian.

Zapadła cisza. Lord spoglądał za okno wypatrując upragnionego błękitu, a jego żona czesała się przeglądając się w małym, ręcznym lusterku.

— Pójdę już. Dzisiaj trochę wcześniej niż zwykle, bo mam sporo spraw do załatwienia.

— Coś ważnego?

— Tak i nie. Umówiłem się z Bartholomew, potem jem lunch z Brighty’m, to nieszczesne spotkanie ze studentami i coś tam jeszcze, nawet nie pamiętam. W każdym razie będę w domu koło osiemnastej. Zjemy razem kolację, dobrze? — zaproponował.

— Oczywiście, kochanie, ja też wrócę koło szóstej.

— Uważaj na siebie, Gillian, i nie leć, jeżeli zerwie się wiatr. Pamiętasz? Taki jak w zeszłym tygodniu, w sobotę. Daj słowo, że nie polecisz, jeśli powieje. Słowo? — zapytał z uśmiechem.

— Słowo, mój drogi. Przecież dobrze wiesz, że zawsze byłam ci posłuszna — odrzekła.

Lord Gordon pocałował żonę w czoło, pomachał ręką na do widzenia i zniknął za drzwiami sypialni.

9

Gdy Dobb otworzył oczy, słońce świeciło pełnym blaskiem. Mimo szczelnie zasłoniętych kotarami okien prześlizgiwało się do wnętrza pokoju, kładąc wszędobylskie promienie na błyszczącej powierzchni stołu, posadzce i dywanie.

Była dziewiąta. Dobb oparł się o koc i syknął z bólu. Popatrzył zdumiony na swoją prawą dłoń. Skóra była mocno zaczerwieniona i pojawiły się pęcherze. Dobb zmarszczył czoło, usiłując odtworzyć przebieg wydarzeń. Wieczór w pubie, dużo, dużo Guiness, powrót — czy sam? A później te cholerne zapałki. Poszukał wzrokiem pudełka. Poniewierało się obok łóżka. Wstał i trącił je nogą.

Poczłapał wolno do łazienki i zaczął przygotowywać kąpiel. Siedząc na krawędzi wanny patrzył, jak pod wpływem strumienia wody uderzającego w rozlany na emaliowanym dnie płyn powstaje puszysta, pachnąca piana. Bezmyślnie przebierał palcami lewej ręki w wodzie. Zrzucił piżamę i wszedł do środka. Położył się wygodnie, oparł głowę o marmurowe kafelki. W tym momencie usłyszał dzwonek do drzwi.

Zawahał się przez chwilę, ale dzwonienie stawało się coraz bardziej natarczywe. Klnąc ze złości wyszedł z wanny i narzucił elegancki szlafrok na mokre ciało. Podbiegł do drzwi, zostawiając ślady stóp na wyfroterowanej posadzce. Otworzył.

Przed nim stał listonosz z wypchaną torbą przewieszoną przez lewe ramię. Dobb starał się za wszelką cenę nie okazywać ogarniającego go zaskoczenia potęgowanego odrobiną lęku. „Tutaj?! Do mnie?! List, ale od kogo? Przecież adres znał tylko... Po cóż miałby tutaj pisać...” Wyciągnął rękę po jasnoszarą elegancką kopertę, adresowaną dużym, zamaszystym pismem. Wybąkał kilka słów podziękowania, z kieszeni kurtki wiszącej na wieszaku, tuż obok wejścia, wyciągnął drobne i wręczył stojącemu w drzwiach mężczyźnie.

Popatrzył na adres nadawcy. Odetchnął z ulgą. Nie na długo jednak. Obracając list w palcach wszedł do pokoju. Wahał się przez chwilę tak, jakby nie wiedział czy otworzyć od razu, czy też zaczekać. Zwyciężył zabarwioną niepokojem ciekawość i położył przesyłkę na stole.

Wrócił do łazienki, lecz nie miał już tak wielkiej ochoty na kąpiel. Szorując ciało gąbką uraził się w rękę. Syknął z bólu, po czym ostrożnie wytarł się puszystym ręcznikiem. Odzyskał uprzednią świeżość. Zmęczenie minęło.

10

Mercedes stał zaparkowany w niewielkim brzozowym zagajniku, kilka mil przed Huntingdon. Mężczyzna siedział wygodnie rozparty na mocno odchylonym fotelu kierowcy. Jadł śniadanie — dwie bułki z grubymi plastrami szynki i tortowe ciastko. Na siedzeniu pasażera, po jego lewej stronie, stał duży termos. Był otwarty, gdyż nakrętka służyła jako kubeczek. Mężczyzna odłożył kanapkę na kolana przykryte papierową serwetką. Sięgając po kawę potrącił pokrywkę i czarny, parujący płyn wylał się na skórzane obicie fotela. Zareagował błyskawicznie wyciągając rękę. Chciał przytrzymać niestabilną filiżankę, ale w tym momencie termos, dotąd oparty o drzwi samochodu, pochylił się nagle i spadł na wykładzinę podłogi.

Mężczyzna zaklął, widząc sporej wielkości plamę na niebieskim dywaniku. Położył kanapkę na tylne siedzenie, spod fotela wydobył szmatkę i usiłował zebrać rozlany płyn. Plama, mimo wszystko, pozostała.

Mężczyzna otworzył szerzej okno, wyrzucił mokry i lepki gałgan. Z kieszeni wyjął kilka pachnących serwetek, otarł nimi usta i ręce. Popatrzył na napoczętą kanapkę. Zawinął ją z powrotem w papier. Zakręcił nieszczęsny termos i schował go do nesesera razem z bułką. Ciastka nawet nie tknął.

Zapalił papierosa. Raz jeszcze sprawdził swoje położenie na mapie samochodowej. Za najbliższym zakrętem, praktycznie kilkaset metrów dalej, powinien być most. Prawdopodobnie taki sam jak na rzece Trent. Teraz będzie przejeżdżał nad sławną Ouse, mijając równie słynny Huntigdon. Do Londynu zostało mu niecałe osiemdziesiąt mil, ale w linii prostej. Dawało to około stu mil trasą. A potem — koniec podróży. Zastanawiał się, jak najszybciej objechać miasto. Okolic nie znał zbyt dobrze, bał się zabłądzić na obcych drogach. Zdecydował się przejechać przez centrum. Wolał już to niż ewentualne spóźnienie.

11

— Niech pan tylko posłucha. Wykłada pan tysiąc funtów i po roku jest już zwrot. Całkowity. Za dwa lata tysiąc do tysiąca pięciuset funtów zysku. Ryzyko żadne, bo ja gwarantuję, że ten... jak mu tam... Brown wyciągnie wszystko na czas. To niezły chłopak, ma smykałkę do interesów. Niech pan sobie wyobrazi, że mając dwadzieścia dwa lata prowadził już właściwie przedsiębiorstwo ojca. Nieźle, prawda?

Lord Gordon uniósł brwi i skinął głową.

— Zdaję sobie doskonale sprawę, że tysiąc funtów piechotą nie chodzi — ciągnął dalej sir Bartholomew — i że trudno jest ot tak wyłożyć całą sumę. Ale i w tym nie ma żadnego problemu. Tydzień czasu.

— Pieniądze mam i mogę wszystko wyłożyć choćby zaraz. Nie doceniasz mnie, mój drogi. Problem w tym — mówił lord Gordon — że ja w dalszym ciągu nie mam najmniejszego pojęcia co to za interes.

— Czysty, absolutnie czysty — zapewnił gwałtownie sir Bartholomew. — Złomowiska, po prostu złomowiska.

Lord Gordon popatrzył na swego rozmówcę po raz pierwszy z zainteresowaniem.

— Złomowiska? — zapytał zdziwiony.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: