Wieczór taki jak ten - ebook
Wieczór taki jak ten - ebook
Otwórz swoje serce, bo nadchodzi czas cudów. W ten jeden grudniowy wieczór może przecież zdarzyć się wszystko.
Życie nie było dla Miśki łaskawe. Gdy dopiero wkraczała w dorosłość, stała się matką dla swojego maleńkiego brata. W opiece nad chłopcem pomaga dziewczynie babcia Zosia, energiczna właścicielka kawiarni „Cynamonowe Serca”.
Kiedy Michalina decyduje się otworzyć pensjonat, by nieco podreperować domowy budżet, pod jej dach trafia kilka zupełnie obcych sobie osób. Co ich sprowadza do zasypanego śniegiem niewielkiego miasteczka gdzieś na końcu świata? Jaki bagaż doświadczeń przywiozą ze sobą? Czy znajdą to, czego szukają?
Gabriela Gargaś snuje opowieść pachnącą cynamonem, goździkami i choinką. I przypomina o tym, o czym zapominamy w codziennej bieganinie: że nigdy nie wolno tracić nadziei, a na miłość… na nią zawsze jest dobry czas.
I cuda. One naprawdę się zdarzają.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67461-47-4 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Miałam w swoim życiu tyle ciężkich chwil. Tak trudnych, że nie mogłam złapać oddechu. Czasami myślałam, że życie to tylko smutek.
— A teraz?
— Teraz zrozumiałam, że życie to tysiące maleńkich, cudnych chwil, których nie dostrzegamy, smutków, które wyolbrzymiamy, i nic niewartych wspomnień, które niepotrzebnie rozpamiętujemy. Pretensji, które nosimy w sobie. Życie to uśmiechy, które rozdajemy, i uśmiechy, które do nas wracają. To łzy, które spływają po policzkach. Życie to wzloty i bolesne upadki.
— Ja też miałam takie chwile, kiedy życie mi brzydło. Widziałam je w szaroburych odcieniach. Każdy dzień budził mnie smutkiem i uciskiem w sercu. Ale to minęło. Zrozumiałam, że życie to miłość. Do samych siebie, do bliskich, świata, innych ludzi.ILONA WZIĘŁA ŚLUB, kiedy jej córeczka, Michalina, miała dwa lata. Chciała być pewna uczuć swojego przyszłego męża, dlatego zwlekała z wcześniejszym zamążpójściem. Kiedy już stanęli przed ołtarzem, a Miśka, ubrana w kremową sukieneczkę, przykleiła się do jej nogi, Ilona poczuła ogromny przypływ miłości. Pierwszy raz doznała takich wielkich emocji po urodzeniu córki. Spojrzała wtedy na jej czerwoną, wymiętą twarzyczkę i pisnęła z radości. Pamiętała tamte chwile, kiedy budziła się w nocy tylko po to, aby popatrzeć na śpiącą córeczkę. Dotknąć opuszkami palców jej idealnej, okrągłej główki albo pocałować ją i poczuć ten charakterystyczny niemowlęcy zapach. Misia pachniała mlekiem i pudrem. Zapach dziecka jest najpiękniejszym zapachem na świecie. Kiedy ponownie zaszła w ciążę, była przerażona. Ale nie tym, że jest w ciąży; zastanawiała się, czy drugie dziecko będzie w stanie pokochać tak jak pierwsze. Jednak serce po raz kolejny ją zaskoczyło, gdy otworzyło się na taki ogrom miłości.
Po latach, kiedy Miśka dorosła, Ilona bardzo często rozmawiała z nią o ojcu. Nawet o tych intymnych sprawach, o których mama z córką zwykle nie rozmawiają. One nie miały przed sobą tajemnic. Miśka pamiętała jej słowa:
„Skończyłam dziewiętnaście lat. Przyjęli mnie na studia i wtedy odkryłam, że okres mi się spóźnia.
— Niemożliwe — powiedział twój tato.
— Widocznie możliwe.
— Może spóźnia ci się przez stres?
— Ostatnio, jak sam zauważyłeś, byłam wyluzowana.
Zaczęłam odtwarzać w myślach, jak to między nami było. I było to tak, że czasami się zabezpieczaliśmy, a czasami nie.
— Nie panikuj. Zrobisz test.
— A jeśli wyjdzie pozytywny?
— Przyjadę do twoich rodziców z wielbłądem i kozą, by cię wykupić.
— Chce ci się wygłupiać w takich chwilach?
— Tak. Pewnie, że tak. Chcę być z tobą na zawsze. Więc… nie widzę problemu.
Podjechaliśmy pod aptekę, twój tato kupił kilka testów ciążowych. Robiłam je w publicznej toalecie, gdyż w domu był twój dziadek, a twój tato mieszkał wtedy z kolegami.
Kiedy na teście pojawiły się dwie kreski, myślałam, że padnę trupem.
— A tato? — zapytała wtedy Miśka.
— Tato wziął mnie w objęcia i powiedział, że będziemy mieli córeczkę.
— Skąd wiedział?
— Nie wiedział. On to czuł. I ja to poczułam, Miśka. Ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, że chcę ciebie mieć”.
„Czy o nim myślę?” — zastanawiała się tamtego dnia Michalina. „Tak… Mimo że minęło już tyle czasu… Tyle lat, miesięcy, tygodni, dni, godzin, minut. Zasypiam ogarnięta myślami o nim. Huśtam się na huśtawce, którą dla mnie zamontował na gałęzi jabłoni. W uszach wciąż dźwięczy mi jego śmiech. Śmiał się… Jak on się śmiał? Jak wariat. Szaleniec mój. Kochany. Ile razy, kiedy listonosz przynosił pocztę, myślałam: może do mnie napisał. Dał czytelny znak: «Ja też nie zapomniałem. Pamiętam cię». Chciałam być pamiętana. Niczego tak bardzo nie pragnęłam, jak tego, by o mnie pamiętał. Być dla kogoś kimś ważnym… Nie napisał. Nie zadzwonił. Niekiedy jego twarz zamazuje mi się we wspomnieniach. Oglądam wtedy nasze zdjęcia. Tato! Chcę wołać w niebo, by mój głos do niego dotarł. Dlaczego od nas odszedłeś?”
A potem odeszła mama Michaliny…
Mama. Mamusia. Mamusieńka. Mamulka. W tym słowie dzieci znajdują tyle miłości, czułości, empatii, słodkości. Jaka była mama Miśki? Radosna. Ile ona się śmiała! Śmiała się oczami. Jej niebieskie oczy zawsze były roześmiane. Znasz ten rodzaj uśmiechu? To najpiękniejszy ze wszystkich. Szczery. Mama, wieczna optymistka, która czasem płakała. Mamunia kochała ludzi, rodzinę, dzieci. Czasami Miśce wydawało się, że mama cała jest miłością. Potrafiła cieszyć się z każdej chwili. A kiedy dowiedziała się o chorobie, to wręcz celebrowała życie. Miśka pamiętała pewną rozmowę. Siedziały we dwie przed babciną kawiarnią, piły mrożoną herbatę i skubały cytrynowe ciasto drożdżowe. Dookoła pachniało świeżo skoszoną trawą. Promienie słońca ogrzewały ich ramiona. Mama przymknęła powieki i powiedziała:
— Zastanawiałaś się nad tym, jakie to szczęście popijać herbatę z pięknej filiżanki? Delektować się nią. Wdychać jej zapach. Zastanawiałaś się kiedyś, jak to dobrze być zdrowym człowiekiem? Mieć dwie ręce i nogi. Zastanawiałaś się kiedyś, jak dobrze jest, kiedy masz rodzinę, która cię czasami wkurza, daje popalić, ale jednocześnie zapewnia tę świadomość, że jest ktoś, do kogo zawsze możesz się odezwać? Nie jesteś sama. I masz tyle cudowności, tyle możesz, a nie zawsze chcesz, nie zawsze to doceniasz. A masz tyle szczęścia w życiu. Życiu, o jakim niejeden marzy.
Jaka jeszcze była mama? Zakręcona i roztrzepana. Odkładała rzeczy nie tam, gdzie trzeba, godzinami szukała kluczy, które wsadziła do lodówki. Zapominała o garnku z ziemniakami wstawionym na gaz. Nie jeden raz była u nich straż pożarna. Na szczęście, oprócz okopconych ścian, strat żadnych nie poniosły. Najbardziej ze swojego roztargnienia śmiała się sama mama. Taka była ta kobieta o gołębim sercu. Wrażliwa na ludzką krzywdę.
Kobieta ideał? Nie. Nie ma ideałów. Wybuchowa. Czasem Miśka dostała od niej ścierką przez tyłek, bo tego czy tamtego nie zrobiła. A to jej odpyskowała, a Ilona nie lubiła nieposłuszeństwa. „Możesz wyrazić swoje zdanie, ale to ja jestem twoją mamą i dopóki nie skończysz osiemnastu lat, to ja decyduję o tobie”.
Mama ufała Miśce, a ta starała się nie zawieść jej zaufania. Oczywiście, że miała swoje wyskoki, jak to nastolatka. Upiły się kiedyś z Nastką tanim winem. Potem Misia zadzwoniła do mamy, bo nie była w stanie wrócić do domu. Mama po nią przyszła. Nie prawiła kazań, nie zrobiła awantury. Następnego dnia rano, kiedy Miśka wypijała kolejną szklankę kompotu, zapytała ją:
— I co? Dla takiego kaca było warto?
— Nie było. — Miśka przyłożyła mokry ręcznik do głowy.
Koniec tematu. Miśka zrozumiała i już więcej się nie upiła.
Nastolatki są wrażliwe na wszystkie przytyki ze strony rówieśników. Miśka też taka była. I kiedy jeden chłopak z jej klasy powiedział jej, że ma grubą dupę jak prawdziwa Murzynka, wpadła w czarną rozpacz. Może byłoby jej lżej, gdyby to był pierwszy raz. Ale to był któryś raz z kolei.
Kiedy mama się o tym dowiedziała, zapytała tylko: „Który to?”.
— Przemek Mackiewicz.
Mama wyszła z domu, głośno zatrzaskując za sobą drzwi. Miśka, niewiele myśląc, poleciała za nią.
Ilona zapukała do drzwi Mackiewiczów. Otworzył Przemek.
— Ty rudy, mały, chudy, zakompleksiony gnojku! Masz tysiąc kompleksów, więc czepiasz się mojej córki?! I co, coś ci tam dynda między nogami? Obawiam się, że nie. Zanim kogoś obrazisz, spójrz na siebie.
Chłopak gapił się na Ilonę szeroko otwartymi oczami. Miśka stała jak słup soli.
— Mamo… Mamo… — powtarzała jak w transie.
— Nie będzie żaden gnojek mówił takich głupot mojej córce! Zrozumiano?!
Wieczorem przy kolacji mama zaczęła się tłumaczyć.
— Niepotrzebnie się tak uniosłam… Ale sama wiesz, że w takich sprawach też jestem drażliwa.
— Wiem. — Miśka pokiwała głową.
— Niepotrzebnie. Niepotrzebnie… — Ilona westchnęła. — A wiesz, kiedyś przeczytałam fajny artykuł. — Mama lubiła czytać wszystko, co wpadło jej w ręce. Kiedy przeczytała jakąś fajną książkę bądź ciekawy artykuł w gazecie, lubiła się tym dzielić z Miśką lub babcią. — Tam było napisane, że każdy z nas za życia otrzymuje w prezencie ciało. I czasami to nasze ciało nie jest idealne. I można je lubić albo i nie. Ale fajnie by było je zaakceptować, bo jest nasze. Dane nam na te kilka ziemskich chwil. Ja lubię swoje ciało. Mimo jego niedoskonałości. I nic nikomu do niego. — Mama spojrzała na Miśkę. Córka pokiwała głową. — Każdego dnia otrzymasz też od życia lekcję. Możesz się z niej czegoś nauczyć i wyciągnąć wnioski, a możesz uznać, że ta lekcja jest głupia i niepotrzebna. Ale mówię ci z własnego doświadczenia, że nieważne, jaka by była, to warto jej wysłuchać.
Mama westchnęła.
— Ale mu powiedziałam, co?
Miśka wybuchnęła śmiechem.
— No, dałaś mu popalić.
— Zareagowałam za ostro, ale cholernie mnie wkurzył. Nikt nie będzie ubliżał mojej pięknej córce. — Ilona pogładziła Miśkę po policzku. — Wiesz, córeczko, każdy ma prawo powiedzieć to, co myśli. I zwykle to nie będzie miało nic wspólnego z tobą. Im człowiek bardziej zakompleksiony, tym więcej w nim jakiegoś takiego jadu w stosunku do innych. Ja też na swój temat słyszałam różne rzeczy. Często mało przyjemne. Jeśli ktoś celowo cię rani, nie odpowiadaj, nie atakuj, nie mścij się. Zajmij się swoim życiem. Niektórzy ludzie czerpią satysfakcję z poniżania innych. I w końcu człowiek, nawet tak spokojny jak ja, nie wytrzymuje.
— Myślisz, że jestem piękna?
— Tak. Jesteś przepiękna… Nawet jeśli teraz w to wątpisz.
Miśka we własnym mniemaniu nie była ładna. Może dlatego, że nie była klasyczną pięknością. Pociągła twarz, czarne oczy, dość szeroki nos, włosy, które zwijały się w sprężynki i czasami trudno było je rozczesać. Bywało, że sterczały jej na wszystkie strony, tworząc wokół głowy istne afro.
— Te włosy… — Miśka westchnęła gwałtownie, tak że kosmyk, który opadał jej na oczy, pofrunął w górę.
— Co ja bym dała za takie włosy. — Mama dotknęła Miśkowej czupryny. — Masz je po ojcu.
Mama, ostoja dobroci i źródło poczucia bezpieczeństwa. Jej czułe ręce potrafiły zdziałać cuda. Miśka pamiętała, że gdy była mała, mama każdego wieczoru przed zaśnięciem wślizgiwała się do jej łóżka. Miśka miała zawsze zimne stopy, dlatego opierała je o mamine udo, które dla odmiany zawsze było ciepłe. Mama opowiadała jej bajki i legendy. Miała dar. Te bajki były niezwykłe. Kolorowe. Dwór królewski, opisywany barwnym językiem, był jak żywy. Tak samo wyprawy piratów, którzy na wielkich łodziach przemierzali wzburzone morza po łupy i skarby. Kapryśne księżniczki, zuchwali królewicze i smoki, które wcale nie były tak drapieżne, jak w innych bajkach. Czasem, kiedy niebo było bezchmurne, oglądały razem gwiazdy.
— Widzisz drogę mleczną? A tu jest Wielka Niedźwiedzica i Mała Niedźwiedzica. — Palec Ilony kreślił szlaki na tle nieba. — A te trzy gwiazdy, o tam… — Nachyliła się nad córką. — To Pas Oriona. Gwiazdy są niezwykłe. Można wszystko z nich wyczytać. Po śmierci będę taką gwiazdą na niebie.
Kiedy mała Miśka chorowała, mama nacierała jej plecki rozgrzewającymi maściami, tuliła ją mocno do siebie i śpiewała kołysanki. A gdy dziewczynka zasypiała, mama szła do kuchni po garnek z wrzącą wodą i kilkoma kroplami olejku pachnącego eukaliptusem, który stawiała na taborecie obok Miśki łóżka.
Kiedy mama odeszła, to babcia Zosia stała się głową ich niewielkiej rodziny.
Babcia Zosieńka to mama mamy. Jest wysoka i szczupła, ale emanuje z niej jakaś determinacja. Twarz ma pociągłą, z pajęczyną drobnych zmarszczek, usta lekko zapadnięte, ale rozszerzone w uśmiechu. Jest silną kobietą, która pewnego dnia, pod wpływem impulsu, otworzyła kawiarenkę „Cynamonowe Serca”. „Kiedy ma się pięćdziesiąt pięć lat i nie ma się pracy, trzeba ruszyć głową” — powiedziała do Ilony. Mama Miśki też wtedy straciła pracę. Obie były zatrudnione w przedszkolu, babcia jako pomoc w kuchni, mama jako pani prowadząca zajęcia plastyczne, a że ogłoszono redukcję etatów, pierwsza pracę straciła babcia, a kilka miesięcy później mama. Wymyśliły wtedy, że będą piec ciasta na wesela, chrzciny i urodziny. Otrzymały też kilka zleceń z pobliskich sklepów. Zamówienia rosły z dnia na dzień. Mama i babcia sprzedawały tradycyjne polskie wypieki: szarlotki, przekładańce z kremem budyniowym, pączki, serniki, makowce i cynamonowe serca. Bez udziwnień, tony lukru i sztucznych barwników. Wypiekały tylko ze świeżych produktów, wiejskich jaj kupowanych od gospodarza, mleka i śmietany prosto od krowy. Ich słodycze cieszyły się ogromnym powodzeniem. Kiedy po przeciwnej stronie ulicy, obok ich domu, zwolnił się lokal, od razu go wynajęły. I tak powstała przytulna, kameralna kawiarenka, w której unosił się aromat kawy i ciast. „Pachnie domem” — mawiała Ilona. Oczywiście od wynajęcia lokalu do otwarcia „Cynamonowych Serc” minęło sporo czasu. Najpierw trzeba było zarejestrować firmę, potem wypełnić tonę formularzy. Załatwiły sprawy z bankiem, skończyły na sanepidzie. Wzięły kredyt na lodówkę, ekspres do kawy i kilka innych rzeczy. Z tym też nie było wcale tak łatwo; na szczęście Nastka, kuzynka Miśki, pracowała w banku i pomogła im załatwić formalności. Najadły się przy tym nerwów, że hej. Wierzyły jednak, że odniosą sukces. Przede wszystkim dlatego, że to było ich najmłodsze dziecko, które we trzy od razu pokochały. Po drugie dlatego, że Złotkowo, gdzie mieszkały, zaczęło przyciągać turystów. Mała mieścina, położona w samym sercu Bieszczad, o której jeszcze kilka lat temu nie słyszał żaden turysta, ale to się zmieniło. Kto cenił spokój i ciszę, chętnie przyjeżdżał do Złotkowa.
Mama i babcia kochały swoją pracę. Wstawały wraz ze wschodem słońca, by upiec ciasta, słodkie maślane bułeczki i drożdżówki do swojej kawiarenki. Miśka bardzo często im pomagała. Przerzucała stare, poplamione i pożółkłe kartki w zeszycie babci i zachwycała się recepturą. Babcia powtarzała, że aby ciasto było dobre, trzeba włożyć w nie serce. Bo ciasto „czuje”, czy osoba, która je przyrządza, wkłada w swoją pracę serce. Bez tego ani rusz. Babcia kochała wyrabiać drożdżowe ciasta, natomiast specjalnością Ilony były właśnie cynamonowe serca, które rozpływały się w ustach.
Obie miały talent do pieczenia, tego Miśka była pewna. Ona tego talentu nie posiadała. Lubiła malować, wycinać, szyć, ale na pewno nie piec. Starała się pomóc w kawiarence w inny sposób. Przede wszystkim zajęła się wystrojem wnętrza. Michalina miała wyczucie smaku. Wszystkie ozdoby w „Cynamonowych Sercach” były ręcznie robione. Na parapetach poustawiała świeczniki, które zrobiła ze starych butelek i słoików. Na okrągłych drewnianych stolikach stały wazoniki, a w nich tulipany, które Miśka sama uszyła z kolorowych tkanin. Ściany pomalowały w przygaszone kolory ziemi, które nie męczyły wzroku, a tworzyły przytulny klimat. Zawisły na nich gustowne obrazki w tonacji beżowej, pomarańczowej, khaki i lawendy. Po prawej od wejścia ustawiły komodę, którą kupiły za bezcen w sklepie ze starociami. Miśka postawiła na niej lampę z beżowo-czekoladowym abażurem i mnóstwo świeczuszek o zapachu wanilii.
Kiedy kawiarnia ruszyła pełną parą, dziewczyna szorowała miski, myła podłogę, niekiedy obsługiwała gości. Ale najbardziej lubiła podpatrywać babcię i mamę przy wyrabianiu i dekorowaniu ciast i ciasteczek.
— Może sama coś upieczesz? — zachęcała Miśkę babcia.
— Wiesz, że wyjdzie mi zakalec.
— Z takim nastawieniem na pewno — dorzucała swoje trzy grosze mama.
— Wolę jeść niż piec — odburkiwała Miśka.
— A dupsko rośnie!
We trzy ryknęły śmiechem.
Podczas tych wspólnych chwil, kiedy wyrabiały ciasto, piekły i lukrowały ciasteczka, raczyły się opowieściami. Często wspominały też dziadka:
— Przez te kilkadziesiąt lat przeżyliśmy swoje. — Babcia Zosia uśmiechała się pod nosem na tamte wspomnienia. — Narodziny dwójki dzieci, strata ciąży, kłótnie. W naszym małżeństwie był dobry, radosny czas i czas, kiedy miałam ochotę potrząsnąć dziadkiem albo spakować manatki i od niego odejść. Ale pokonywaliśmy każdy kryzys. Było dużo śmiechu i miłości. A także momentów, kiedy brakowało pieniędzy. Narodziny i śmierć. Coś zyskiwaliśmy, coś innego traciliśmy. Nauczyłam dziadka jeść placki ziemniaczane na słono, chociaż on przed ślubem lubił tylko z cukrem. On mi pokazał swoją wiarę. Co ciekawe, nigdy nie wierzyłam w Boga. Byłam racjonalistką. Twój dziadek… — urwała babcia i zwróciła się do wnuczki — …nie był moherem, jak wy to teraz nazywacie. Nie leżał krzyżem w kościele, ale miał swoje życie duchowe. Po jego śmierci uwierzyłam w Boga. Dziwne, prawda? Zazwyczaj w takich chwilach ludzie wkurzają się na Boga, a ja zaczęłam z nim rozmawiać.
W „Cynamonowych Sercach” pojawiali się stali bywalcy, którzy nie wyobrażali sobie, by przed pracą czy po niej tutaj nie wstąpić. A także turyści przyjeżdżający w Bieszczady, by wypocząć.
Środowego ranka pani Budkiewicz pojawiła się w kawiarni jako pierwsza. Ilona podeszła do kasy. Zawsze obsługiwała tę staruszkę i uśmiechała się do niej szeroko. Pani Budkiewicz wydawała się Miśce najstarszą kobietą, jaką w życiu widziała. Twarz miała pomarszczoną niczym rodzynka. W ogóle cała była pomarszczona, a na jej dłoniach widniały brązowe plamy. Za to jej oczy były błękitne, pełne życia. Niepasujące do starczego ciała. Babcia i mama traktowały panią Budkiewicz z niemal nabożnym szacunkiem, cierpliwie słuchając wielokrotnie powtarzanych przez nią, tych samych historii. Mama powiedziała kiedyś Miśce, że pani Budkiewicz jest bardzo samotna. „Obyś nie zaznała nigdy takiej samotności” — dodała.
Tego dnia pani Budkiewicz poprosiła o jedną drożdżówkę. Mama namawiała ją na inne wypieki, ale kobieta odmawiała.
— Na koszt firmy — powiedziała mama. Pani Budkiewicz obdarowała Ilonę najcieplejszym uśmiechem, jaki tamtego poranka widziała Miśka.
— Jest pani takim dobrym człowiekiem… Takim dobrym — zwróciła się do mamy Budkiewiczowa.
Wtedy po raz pierwszy Miśka pomyślała, że warto być dobrym człowiekiem, choćby dla takiego uśmiechu.
Kiedyś w „Cynamonowych Sercach” pojawił się pewien turysta. Usiadł przy stoliku, zamówił czarną kawę. Nawet jej nie tknął. Patrzył w okno, a po jego policzkach płynęły łzy. Ilona podeszła do niego i bez słowa usiadła naprzeciwko. Opuszkami palców dotknęła jego dłoni. Milczeli. Po chwili ten człowiek spojrzał na mamę i bezgłośnie wyszeptał: „Dziękuję”.
Ponownie zapadło milczenie. Mężczyzna wypił w końcu kawę.
— Zaproponowałabym panu coś słodkiego — odezwała się kobieta.
— Dlaczego?
— Bo życie czasami bywa cholernie gorzkie. Na osłodę.
Uśmiechnął się do Ilony.
— Wie pani, zawaliłem sprawę.
— Zdarza się. — Mama nikogo nie osądzała. Daleko jej było do wydawania sądów.
— Kiedy byłem młody… Dziś mam sześćdziesiąt cztery lata. Aż nie mogę uwierzyć, że ten czas tak szybko mija. Kiedy byłem młody… — powtórzył. — Straszny był ze mnie babiarz. Miałem piękną, kochającą żonę, dwie córki. I one mi nie wystarczały do szczęścia. Oglądałem się za innymi spódniczkami. Zdradzałem żonę. A ona mi wybaczała. Tylko że któregoś razu, kiedy zadurzyłem się w dziewczynie niewiele starszej od mojej córki, żona odeszła na zawsze. Wyjechała do brata, do Kanady, i zabrała ze sobą dziewczynki. Wie pani… — Sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął portfel. Otworzył go. W środku znajdowała się fotografia trójki dzieci. — To moje wnuki.
— Śliczne dzieciaki.
— Nigdy ich nie spotkałem. Mam tylko to zdjęcie.
— Przykro mi. — Ilona z czułością pogłaskała dłoń mężczyzny.
— Mi też. Jestem bardzo samotnym człowiekiem, na własne życzenie… Bardzo samotnym… Da mi pani to ciastko?
Ilona przyniosła paterę ze słodkościami.
— Jedno. Prosiłem o jedno.
— Tyle smutku trzeba osłodzić kilkoma.
Uśmiechnęli się do siebie.
Samotny turysta przychodził jeszcze nie raz do „Cynamonowych Serc”. Nawet zaczął się uśmiechać.
To był jeden z tych dni, kiedy Miśkę dopadało zmęczenie. Wstała wcześnie rano, by pomóc mamie i babci w „Cynamonowych Sercach”, potem poszła do szkoły, a po lekcjach znów pobiegła do kawiarni. Usiadła na ławce przed domem dopiero po dwudziestej. Rozmasowywała obolałe łydki. Nie miała siły, by ruszyć się z miejsca. Spojrzała na wiśnię, na której z grubej gałęzi zwisała huśtawka. To na tej huśtawce tata bujał ją i mamę.
— Tato — westchnęła dziewczyna.
Odchodził od nich, po czym zjawiał się niespodziewanie. Pierwszy raz zniknął z ich życia, kiedy Miśka miała osiem lat. Pojawił się dopiero na jej dziesiąte urodziny, potem znów wyjechał za granicę. Wrócił półtora roku temu. Znów wyjechał. Wrócił po kilku miesiącach. Mama z Miśką przyjęły go ponownie. Nie to, że mu wierzyły, ale chciały, by przy nich był. Przez chwilę tworzyli szczęśliwą rodzinę. Tata nawet planował wynajmować pokoje dla turystów.
— Ilonka — mówił do żony. — Mamy taki duży dom. Góry przyciągają turystów. Coraz więcej ich w Złotkowie.
Dziadek zapisał rodzicom w testamencie dom. Babcia zamieszkała w domku gościnnym, który stał obok ich „dużego domu”. Tak nazywała go Miśka. Bo faktycznie dom, który wybudował dziadek, był duży w porównaniu z domkiem gościnnym, w którym był tylko jeden pokój, malutka kuchnia i łazienka. Nieraz Ilona namawiała mamę, żeby przeniosła się do „dużego domu”, bo kto to widział, aby babcia mieszkała w małym domku, kiedy „duży dom” może spokojnie pomieścić ich wszystkich.
— Ja tam wolę mój mały domek. Każdy ma swoją przestrzeń, a mi tu dobrze — upierała się babcia.
— Przerobię poddasze — mówił podekscytowany tata.
— Zróbmy to! — dopingowała tatę mama. — Mamy całe poddasze do zagospodarowania.
I rzeczywiście, tata na poddaszu urządził trzy pokoje, wykończył łazienkę, położył drewniane podłogi. Wystarczyło tylko pomalować ściany, kupić meble i dodatki, zamieścić ogłoszenie w internecie, ale wtedy okazało się, że Ilona jest w ciąży, a tata jak zwykle podkulił ogon i zniknął. Oczywiście pisał do nich listy i przesyłał pieniądze. Wyjechał do Szwecji, aby — jak pisał — zarobić pieniądze na urządzenie pokoi. Ilona z Miśką wiedziały jednak, że prawda jest inna. Tata był wolnym ptakiem, którego przerażały zobowiązania.
A potem odeszła też mama.
Dowiedziała się, że ma raka, na początku ciąży. Jeszcze w trakcie rozpoczęła chemioterapię i prawie cały czas spędzała w szpitalu. Zmarła pół roku po porodzie.
„Nie było mnie przy niej” — pomyślała z goryczą Miśka. Kiedy Ilona odchodziła z tego świata, córki przy niej nie było. Bała się. Dlatego nie poszła wtedy do szpitala. Teraz oczywiście tego żałowała, ale było za późno. Ze wstydem zdała sobie sprawę, że przez ostatnie dni przed śmiercią mamy oddaliła się od niej. Można było za to obwiniać tylko nowotwór. Kiedy mama zachorowała, Michalina musiała zapomnieć o całym swoim życiu i o młodzieńczych przyjemnościach: dyskotekach, plotkowaniu z koleżankami, pierwszych miłościach. Jej życie toczyło się wokół choroby najukochańszej mamy.
Miśka nie mogła należycie przeżyć żałoby, ponieważ była zajęta szkołą, braciszkiem, domem, no i pomagała babci w kawiarni, bo przecież z czegoś musieli żyć. Babcia opiekowała się Bartusiem, gdy ona była w szkole. Po zajęciach dziewczyna biegła prosto do kawiarni. Bartuś leżał w kojcu, który umieściły na zapleczu. Co jakiś czas do niego zaglądały. Był grzecznym dzieckiem, ale dla tak młodej dziewczyny, jaką była wtedy Miśka, opieka nad bratem okazała się wymagająca.
Miśka nieraz chciała od kogoś usłyszeć, że wszystko będzie dobrze, ale wiedziała, że dobrze nie będzie. Przynajmniej wtedy. Miała osiemnaście lat i została z dzieckiem. Tata pojawił się na pogrzebie mamy. Rozpaczał, pocieszał Miśkę i obiecał jej, że będzie dla nich dobrym ojcem. Był przez tydzień, a potem ponownie wyjechał za granicę. Przesyłał im listy pełne gorących zapewnień, jak to bardzo ich kocha. Co miesiąc pieniądze, czasami paczki. Michalina doceniała tę pomoc, ale bardziej od pieniędzy i paczek wolałaby poczuć obecność ojca. Po prostu chciałaby, aby przy nich był.
Była też babcia, która ofiarowała swą pomoc, ale Miśka wiedziała, że to na nią spadł ciężar wychowania Bartusia. Poza tym musiała pogodzić się z faktem, że już zawsze będzie jej czegoś brakować. Śmiechu mamy, jej komentarzy o tym, żeby córka więcej słuchała, a mniej mówiła. Żeby pamiętała, by zimą założyć czapkę, i żeby zjadła śniadanie, bo bez śniadania ani rusz.
Dopiero kilka miesięcy po pogrzebie Miśka zdecydowała się zmienić maminą pościel. Często przychodziła do jej pokoju i wtulała się w jej poduszkę, która pachniała nie tyle lekami, ile szamponem rumiankowym. To był zapach mamy. Leżała tak, mocno ściskając poduszkę, i wyobrażała sobie, że mama z czułością głaska ją po plecach. A potem wstawała i chodziła po domu. Wszędzie natykała się na jakąś cząstkę ukochanej mamy. Zdjęcie przytwierdzone magnesem do lodówki. Kartka z listą zakupów. Jej buty, które stały w przedpokoju, jakby miała zaraz wyłonić się z salonu i pójść na spacer.
Po latach Michalina tak powiedziała do babci:
— Wiesz, czego najbardziej mi wtedy brakowało? W te kilka miesięcy po śmierci mamy… Jej uśmiechu, dotyku i zapachu. Tych trzech składowych, które tworzyły wektor szczęścia.
Kiedy Miśka zajmowała się Bartusiem, zawsze zastanawiała się nad tym, jak by zrobiła to mama. Na pewno lepiej, czasem inaczej…
Ile razy myślała: „Gdyby mama tu była, toby mnie przytuliła, dodała otuchy czy nawet zganiła…”. Ale mamy już nie było. I kiedy Miśka się rozklejała, spoglądała z czułością na malutkie dziecko, patrzące na nią z ufnością, które w jej ramionach chciało znaleźć ukojenie. Nie mogła się poddać.
Bartuś… Był taki malutki i piękny. Dla niej był całym światem. Pocałowała go w czubek malutkiej główki. Pachniał mlekiem i talkiem. Wzruszyła się.
— Obiecuję być przy tobie, kiedy będziesz mnie potrzebować, przyklejać plaster na zdarte kolano, masować ci plecki, kiedy będziesz chory. Przytulać i kołysać, kiedy nie będziesz mógł zasnąć. Śpiewać kołysanki. Nauczę cię, jak być dobrym człowiekiem. Obiecuję.
Bartuś nie będzie pamiętał mamy. Będzie czuł smutek i zagubienie, a ona będzie musiała zrobić wszystko, by dobrze go wychować. Ale czy podoła? Sama była jeszcze dzieckiem. Dziewczyną na progu dorosłego życia.
Miśka starała się zastąpić Bartusiowi mamę, ale wiedziała, że tak naprawdę nigdy jej się to nie uda. Każdego ranka wstawała o świcie. Bartuś budził się wtedy około piątej na mleko. Dziewczyna sporządzała mieszankę i podawała malcowi. Kiedy skończył pić, układała chłopca na ramieniu i delikatnie poklepywała go po plecach, czekając, aż mu się odbije. Kładła braciszka na przewijak i zmieniała mu pieluszkę, a potem nuciła kołysankę, dopóki nie zasnął.
Niekiedy kładła się jeszcze na chwilę. Innym razem spoglądała z czułością na chłopca. Był taki podobny do mamy. Miśka wtedy płakała. Ciemne pukle, zadziorne kędziorki, jak u taty. Pełne usteczka i zadarty nosek przypominały natomiast mamine usta i nos.
„Tylko to mi po niej zostało” — pomyślała dziewczyna. „Tylko to…” Poczuła przypływ miłości, a zaraz potem potężną falę rozpaczy.
„Gdzie jesteś, mamo? Gdzie?”
Przed śmiercią mamy Miśka była porywczą, radosną dziewczyną. Po jej śmierci dojrzała. Była bardziej ostrożna. Już nie jeździła na rowerze bez trzymanki, nie próbowała ekstremalnych sportów. Gdyby coś jej się stało, to co wtedy z jej małym braciszkiem? Kiedyś działała, a potem myślała. A czasami na myślenie było już stanowczo za późno. Teraz dowiedziała się, jak to jest, kiedy człowiek boi się o drugiego człowieka. A ona o Bartusia bała się bardzo. Tak bardzo, że czasami miała wrażenie, iż serce pęka jej na pół.
Którejś nocy Bartuś budził się co kilkanaście minut. Miśka brała go na ręce, kołysała, przytulała do piersi. Chłopiec usypiał na kilka chwil, a potem otwierał oczka i zanosił się płaczem. O piątej rano padała z nóg. Postanowiła, że nie pójdzie do szkoły. Bartek spał i ona też chciała się zdrzemnąć. Położyła się do łóżka. Ledwo usnęła, obudził ją szloch dziecka. Wstała z łóżka. Opadała z sił. Podeszła do łóżeczka, wzięła chłopca na ręce. Malec był rozpalony i nie przestawał płakać. Miśka też wybuchnęła rozpaczliwym szlochem. Bartuś płakał jeszcze głośniej, a jego krzyki odbijały się echem od ścian w krótkich, urywanych seriach.
Miśka podeszła do szafki, w której trzymała leki. Podała małemu paracetamol. Kiedy gorączka nie spadła, napuściła do wanny letniej wody i zaczęła obmywać malca. Po kilkunastu minutach podziałało. Chłopiec, wykończony płaczem, usnął, a Miśka zadzwoniła do przychodni. Po wizycie u lekarza okazało się, że Bartuś złapał wirusa, z którego powinien wyjść w przeciągu kilku dni. I rzeczywiście tak było, ale przez te trzy dni Miśka nie spuszczała z brata oka. Tak bardzo się o niego bała. Nawet do szkoły nie poszła.
To był słoneczny dzień. Bartek skończył dwa latka. Miśka posadziła go w wózku i wyszła z nim na spacer. Po kilku minutach beztroskiego spacerowania chłopczyka zaczęły uwierać pasy. Wyginał się, jakby działa się mu jakaś krzywda. „To ten wiek” — pomyślała Miśka. „Dwulatek chce być niezależny i odkrywać nowe rzeczy”. Wyczytała to w mądrych poradnikach. Odpięła Bartusia z pasów i wyjęła z wózka. Początkowo wszystko szło dobrze. Chłopiec tuptał sobie na chodniku koło niej, dopóki nie zechciał wejść na ulicę. Im usilniej Miśka próbowała go przekonać, że ma spacerować po chodniku, tym on bardziej chciał iść po ulicy. Zaczął jej uciekać. Miśka puściła wózek, który stoczył się na jezdnię. Zniecierpliwieni kierowcy zaczęli trąbić. Któryś popukał się w głowę. Miśka złapała Bartusia na ręce i wleciała na ulicę po wózek. Na szczęście nikt jej nie potrącił. Malec za to darł się wniebogłosy, ludzie się na nią oglądali. Wróciła do domu spocona, rozczochrana i wykończona. Tyle dobrego, że brat zasnął.
Miśka przebrała się w dres. Dopadło ją ogromne zmęczenie.
Jak one to robią? Inne mamy. Te z blogów i te z Fejsa. Mamy ze zdjęć, z ulotek i te, które siedzą na kanapach w telewizji. Zachwycają fryzurą, makijażem, butami dobranymi do sukienki. Takie zadbane, radosne, z błyskiem w oku. I tyle im się chce. A ona? Nie zdobyłaby z pewnością tytułu matki roku. Czasami nie chciało jej się czytać kolejnej bajki, jeździć resorakami po domu, ani piać z zachwytu nad bohomazami, które jej braciszek namalował. Na spacer wolała założyć dres zamiast kiecki, a włosy związać nad karkiem w luźny kucyk. Czasami zamiast pieczonego mięska i ziemniaczków na stół wjeżdżały niezdrowe parówki. Bo jej się nie chciało, bo się nie ogarnęła, bo to, bo tamto. Bo rura pękła i woda zalała pół mieszkania. Bo usiadła z kubkiem kawy na sofie i nie chciało jej się ruszyć. Ale były też dni, jak ostatnia niedziela, kiedy większość czasu spędzała z Bartkiem na świeżym powietrzu. W parku, na placu zabaw, i nawet jakiś zamek zwiedzili i lody zjedli. I nawet obiad machnęła, taki z dwóch dań. I kochała szalenie tego swojego szkraba… Tylko czasami nie wszystko było zrobione tak, jakby tego chciała.
Babcia przyszła do nich po zamknięciu kawiarni. Przyniosła świeże bułeczki. Zajęła się Bartusiem, zrobiła mu kąpiel i pobawiła się z nim, a następnie przeczytała chłopcu bajkę i położyła go do łóżka.
Usiadła koło wnuczki na kanapie. Obie wyciągnęły nogi i westchnęły.
— Jak jest? — zapytała Miśkę.
— Czasami mam dość.
— Nie dziwię się.
— Nie chce mi się klocuszków układać i chodzić na kolanach, udając krówkę… I miauczeć też mi się czasami nie chce. Bo wiem, że muszę jeszcze obiad ugotować, wstawić pranie, uprasować, przygotować się do matury.
— Wiesz co, kiedy byłam młodą mamą, to też mi się nie chciało. W ogóle kiedyś były inne czasy. Mamy nie bawiły się tak ze swoimi dziećmi, jak robią to dziś. Wydaje mi się, że dzisiaj za bardzo naszym dzieciom „kwokujemy”, a one i tak sobie poradzą.
— A ja?
— Ty radzisz sobie lepiej niż niejedna biologiczna mama. Wymiatasz, dziewczyno.
— Fajna ze mnie siostra-mama?
— No ba, dla Bartusia najfajniejsza. I wiesz… czasami możesz sobie odpuścić. Pranie, sprzątanie, nawet spacer. Świat się nie zawali, a jego nie unieszczęśliwisz. Bartek jest radosnym, pełnym życia dzieciakiem. Ma szczęście, że ma ciebie. Jesteś świetną opiekunką. A razem tworzycie odlotowy team.
— Mówisz, jakbyś coś wciągnęła.
Wybuchnęły śmiechem.
— Dzisiaj tylko dwa pączki.
Czas uciekał. Bartuś rósł jak na drożdżach. Miśka ani się obejrzała, a chodził już do pierwszej klasy. Kochała ten czas, kiedy zadawał sto pytań na godzinę. Był taki ciekawy świata.
„Dlaczego Jezus, jak umarł, poszedł do nieba? Jak może mieszkać w chmurkach, kiedy chmurki są zbudowane z pary wodnej i kryształków lodu? Czy widziałaś kogoś, kto by siedział na parze wodnej?”
Albo: „Co się dzieje z kupą, jak jej nie możesz zrobić? Czy dlatego twardnieje?”. I jeszcze: „Ile rysi żyje w Polsce?” (dostał od babci DVD o zwierzętach, które są na wyginięciu), „Dlaczego nie wiesz? Jak możesz nie wiedzieć, ile rysi żyje w Polsce?”.
Miśka przeżywała wiele cudnych chwil, ale miała też kilka kryzysów. Pamiętała dokładnie jedno zdarzenie. Ojciec nie przesłał pieniędzy. Może tamtego miesiąca zapomniał? Ponoć zdarza się nawet najlepszym. Babcia miała przestój w kawiarni i też ciułała grosz do grosza. Bartuś przyszedł ze szkoły i oznajmił, że potrzebuje sto złotych, klasa wybierała się na jednodniową wycieczkę. Dziewczyna miała w portfelu akurat stówkę, za którą zamierzała zrobić zakupy. „Wszyscy z klasy jadą. Ale ja nie muszę” — oznajmił chłopiec. Miśka wiedziała, że gdyby nie pojechał, byłoby mu strasznie przykro. Był przecież dzieckiem. Wyjęła z portfela banknot i wręczyła chłopcu. „Proszę”. „Na pewno starczy nam na rachunki?” — zapytał. Był dojrzały jak na swój wiek. „Już opłaciłam” — Miśka uśmiechnęła się do brata. Kiedy Bartek wyszedł z pokoju, oparła się o ścianę, z której odchodziła wzorzysta tapeta. Miała ochotę walić w nią głową. Pod powiekami poczuła piekące łzy. I czyjeś ciepłe paluszki na swojej ręce.
— Misia, Misiunia. Wszystko w porządku?
Miśka powstrzymała ostatkiem sił łzy i odwróciła się w stronę brata. Ukucnęła przed nim.
— Tapeta się odkleja.
— To nie jest powód do smutku.
— Nie jest.
Bartek uśmiechał się do niej promiennie. Poruszył ją i przywrócił nadzieję.
Jego rączki oplotły szyję Miśki, a ciepłe usteczka pocałowały w policzek.
Miśka dużo rozmyślała o tacie.
— Dlaczego wyjechał? — pytała babcię Zosię.
— Mówił, że się dusi. Małe miasteczka go przytłaczają. Ciągnęło go do wielkich miast, metropolii. Chciał was zabrać ze sobą. Ale Ilonka nie chciała. Mówiła, że w Złotkowie jest jej dom i ona nie ma zamiaru się stąd ruszać.
Miśka też nie rozumiała, dlaczego tato opuścił Złotkowo, maleńkie miasteczko w Bieszczadach. W Złotkowie mieszkali przecież dobrzy ludzie, którzy może czasami za dużo plotkowali, ale tak to już jest w małych miasteczkach. Przy głównej ulicy mieściły się babcina kawiarnia, poczta, sklep wielobranżowy i ciucholand. W bocznej uliczce piekarnia i sklep „Wszystko za 5 złotych”, a także przychodnia lekarska, a na wzgórzu — szkoła podstawowa. Czyli wszystko, co człowiekowi potrzeba, było pod nosem. Nie potrzebował do szczęścia wielkich miast.OD ŚMIERCI ILONY MINĘŁO OSIEM LAT. Bartuś miał już dziewięć lat, Miśka dwadzieścia sześć. Dziewczyna niekiedy czuła się bardzo stara, chociaż przecież stara nie była. Za to doświadczona przez los — owszem.
Po maturze chciała iść na studia, ale jakoś brakło czasu. Pomagała babci prowadzić kawiarenkę, z której nie czerpały już takich zysków jak kiedyś. Turystyczne górskie miasteczko rozbudowało się, a dookoła jak grzyby po deszczu pootwierały się sieciówki, costy i starbucksy. Oczywiście do „Cynamonowych Serc” nadal zaglądali miejscowi i turyści, ale było ich mniej niż jeszcze trzy, cztery lata temu.
Życie drożało, a pieniądze uciekały. Miśka nosiła się z zamiarem wynajmu pokoi dla turystów. Pomysł taty był naprawdę dobry.
— No nie wiem — powiedziała babcia, kiedy Miśka oznajmiła jej, co zamierza zrobić.
— Nadal będę ci pomagać w kawiarni. A wynajem przyniósłby dodatkowy dochód. Poza tym mogłybyśmy raczyć naszych gośćmi twoimi wypiekami. I chciałabym jeszcze… — urwała.
— Co byś chciała? — Zosia podniosła wzrok na wnuczkę.
— Robić coś, o czym od dawna marzę. Szyć i sprzedawać w naszej kawiarence rzeczy handmade. I lepić moje anioły. Wiesz, jak kocham anioły.
— Wiem. Masz artystyczną duszę. Tylko… Misia, tak wszystko naraz? Nie za dużo tych srok za ogon chcesz ciągnąć?
— A czemu nie? Bartek jest już dużym chłopakiem. A ja chciałabym w końcu iść na studia, może zaocznie? To wszystko kosztuje. Jego ubrania, wycieczki szkolne, moja przyszła nauka. Tato wyremontował poddasze, trzeba tylko kupić łóżka, odświeżyć ściany.
— Mam trochę oszczędności na czarną godzinę — powiedziała babcia.
— Ja też bym coś pokombinowała… — Miśka potarła skroń. — Dla chcącego nic trudnego.
— Właściwie czemu nie?
— No właśnie, czemu nie? Dzisiaj w nocy ulepię anioły. Gdybym tak każdego anioła sprzedała za jakieś trzydzieści pięć złotych, a ulepiłabym ich z dwieście… Zawsze coś.
Miśka potarła dłonie. Była pełna entuzjazmu i wiary, że jej się uda.
Siedziała całą noc, pracując nad aniołami. Zrobiła ich sto pięćdziesiąt. Postanowiła, że następnego dnia pojedzie do Sanoka i pozagląda do sklepików. Może ktoś zechce od niej kupić kilka figurek. Jak postanowiła, tak zrobiła.
— Anioły — westchnął właściciel sklepu z pamiątkami. — Kogo teraz obchodzą anioły?
— Mnie — powiedziała Miśka z przekonaniem.
— No sam nie wiem. — Potarł brodę.
— Idą święta. Taki anioł to doskonały prezent.
Kierownik zmrużył oczy. Wziął do ręki jednego anioła i zaczął go oglądać ze wszystkich stron.
— Wie pani, nie chcę pani urazić, ale teraz doskonałym prezentem jest laptop, suszarka do włosów, perfumy. A anioły… Kto by to kupił?
— Myślę, że znalazłby pan nabywców.
— Nie. Dziękuję.
Miśka chodziła od sklepiku do sklepiku. Ręce bolały ją od noszenia skrzyni z figurkami. Usiadła na ławce. Było zimno, a ona miała wszystkiego dość. Wreszcie zrezygnowana wróciła do domu, nie sprzedawszy ani jednego anioła.
Kiedy leżała w łóżku, przypomniała sobie swoją poprzednią pracę. Miśka wiedziała, że musi pracować. Bartuś miał wtedy cztery lata. Babcia Zosia zachęcała ją, by pracowała w kawiarni, ale Miśka wiedziała, że „Cynamonowe Serca” nie przynoszą już takiego utargu jak kilka lat temu. Poza tym obie nie mogły pracować w tym samym czasie, ktoś musiał zajmować się chłopcem. Co prawda brat chodził już do przedszkola, ale tylko do dwunastej. Miśce najbardziej pasowała wtedy praca na noce lub późnymi wieczorami. Złotkowo przyciągało coraz więcej turystów. Na obrzeżu miasteczka powstał pub. Dziewczyna postanowiła, że pójdzie tam i popyta o pracę. Nie ukrywała, że kiedyś marzyły jej się studia, ale wtedy ani nie miała czasu, by studiować, ani pieniędzy, by studia opłacić. Kiedy stanęła przed budynkiem, który z zewnątrz nie zachęcał do wejścia, zawahała się. Odetchnęła głęboko. „Raz kozie śmierć” — pomyślała. Pchnęła drzwi i weszła. Od babci słyszała, że ten pub kupili dwaj bracia z Warszawy.
O tej porze nie było klientów.
— Słucham? — Zza kontuaru wyłonił się mężczyzna po czterdziestce. Niski, przysadzisty, z zabawną długą brodą, na której były zaplecione warkoczyki.
— Dzień dobry. Ja w sprawie pracy — odezwała się Miśka.
— Mhm. — Mężczyzna pokiwał głową. — Chodź za mną. — Zeszli po schodach do piwnicy. Miśka poczuła, jak serce bije jej dużo szybciej. Miała nadzieję, że ten facet nie zrobi jej krzywdy. Tyle się ostatnio słyszało o gwałtach.
Na dole, w piwnicy, znajdowała się duża sala. Po prawej stronie była scena, a dookoła niej stały stoliki. W głębi pomieszczenia umieszczono loże wyściełane czerwonym materiałem, które zapewniały klientom intymność.
— Tutaj nocami będzie tętniło życie. Mamy zamiar zapraszać zespoły, żeby grały na żywo. Siadaj. — Mężczyzna odsunął jej krzesło, sam usiadł naprzeciwko.
— Pracowałaś kiedyś jako kelnerka?
— Tak jakby.
— Tak czy jakby?
— Tak. W kawiarni. U babci. To taka kameralna kawiarenka. „Cynamonowe Serca”. Kojarzy pan?
— Nie, nie kojarzę. Ale mniejsza o to. — Machnął ręką. — Praca kelnerki w pubie, a raczej klubie nocnym, to nie to samo.
— Zdaję sobie sprawę. — Miśka się wyprostowała. — Ale ja będę ciężko pracować.
— Dlaczego chciałabyś tutaj pracować?
— Szczerze?
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem.
— Szczerze.
— Nie będę kłamać, że to praca moich marzeń, ale potrzebuję kasy.
— Jak każdy.
— Jak każdy.
— To praca na noce.
— Mi pasuje.
— Cztery nocki pracujesz, trzy masz wolne.
— Dla mnie bomba. — Miśka wiedziała, że jeśli chce dostać tę pracę, musi być pewna siebie.
— Zmiana trwa od dwudziestej drugiej do piątej rano.
Dziewczyna skinęła głową. Pomyślała o babci, z którą mogłaby się wymieniać w opiece nad Bartkiem. Ona przychodziłby do domu, a babcia wychodziłaby do „Cynamonowych Serc”.
— Praca jest ciężka, kilka godzin na nogach, latanie od klienta do klienta. Czasami goście w takich miejscach bywają podpici, ale… zarobki są bardzo dobre. Napiwki też. Wszystkie napiwki są twoje. Prowadzę czysty interes, żadnej prostytucji, prochów, haraczy. Rozumiesz, o co chodzi?
Michalina szybko skinęła głową.
— Więc co ty na to?
— Wchodzę w to.
— Od kiedy możesz zacząć?
— Od poniedziałku?
— Jutro jest sobota. Co powiesz od jutra?
— Pewnie.
— Przyjdź wcześniej, podpiszemy umowę.
— Nawet pan nie wie, czy się sprawdzę.
— Podoba mi się twoja szczerość i pewność siebie. Więc sądzę, że tak.
Następnego wieczoru Miśka poszła do klubu. Oczywiście wcześniej musiała wygrać batalię z babcią, która ostrzegała ją, że to nie jest odpowiednie miejsce pracy dla młodej kobiety.
— Poradzimy sobie — przekonywała Michalinę.
— Ledwo. Bartek rośnie jak na drożdżach, co rusz potrzebuje nowych butów, nowych spodni, nowej kurteczki. Trzeba dom utrzymać, opał kupić. I ja chcę, babciu, studiować. Kiedyś dopnę swego i pójdę na studia. Zrozum mnie.
— Rozumiem, Misia, ale… — Zosia podeszła do wnuczki i dotknęła jej policzka. — Boję się o ciebie.
— Dajesz mi niemal wszystko, co zarobisz, a i tak nam nie starcza.
— Twój tata przesyła pieniądze.
— Sto, sto pięćdziesiąt euro… Babciu, daj spokój, jestem już dorosła. Jak coś mi nie będzie pasować, od razu stamtąd ucieknę.
— No dobrze… Ale w razie czego dzwoń natychmiast.
— Przybędziesz z grupą antyterrorystyczną, by mnie ratować?
— A żebyś wiedziała.
Ciąg dalszy w wersji pełnej