- promocja
Wieczory na Miodowej 3 - ebook
Wieczory na Miodowej 3 - ebook
Wzruszająca opowieść o sile kobiecości, która drzemie w każdej z nas!
Jedynym miejscem, w którym Justyna kiedykolwiek czuła się kochana i szczęśliwa, był dom jej babci. Spędziła tam najlepsze lata dzieciństwa, zanim jej rodzice zadecydowali o przeprowadzce do dużego miasta. Od tego momentu wszystko układało się inaczej, niż planowała, a bolesne doświadczenia sprawiły, że zamknęła się na świat. Po wielu latach udało jej się znaleźć bezpieczną przystań na Miodowej. Otworzyła kwiaciarnię, nawiązała przyjaźnie, stworzyła dom. Jednak niespodziewana wizyta wywraca poukładany świat do góry nogami i zmusza kobietę, by po raz kolejny zmierzyła się z przeszłością.
Czy znajdzie w sobie odwagę i siłę do konfrontacji? I jak wpłynie to na relację z mężczyzną, który chce zdobyć jej serce?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66839-17-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Babka miała powiedzenie na każdą okazję. Najbardziej lubiłam to o domu. Już jako dorosła często je przywoływałam, rozkładałam na czynniki pierwsze i analizowałam. Zaciągałam się wonią domów i mieszkań. Kiwając głową nad życiową mądrością starej kobiety, w zużytych boazeriach, tapetach czy szorstkich storach odnajdywałam zapach ludzkich sukcesów i tragedii.
Dom na Miodowej przesiąkł aromatem zielonej herbaty, cedrem uwalnianym z płonących świec i wonią kwiatów. Tego wieczoru pachnie czymś jeszcze. Rozgrzaną bawełną, wygładzaną ciężarem żelazka. Myślę o babce i zastanawiam się, co by o nim powiedziała. Czy wtopiłaby się w barwy ścian? Wpasowałaby swe krągłości w kwadraty pokoi? Odnalazła piękno w widoku zwyczajnej ulicy, tak innej od zieleni i roślinności, które tak kochała?
Babki już nie ma.
Umarła wiele lat temu, a mnie pozostały po niej tylko wyświechtane mądrości.
Żelazko sunie po kolejnych płachtach bawełny, bijące od niego ciepło otula twarz. Woń rozgrzanego materiału pieści nozdrza. To zapach bezpieczeństwa. Domowego ogniska. Rodziny. Odstawiam żelazko, starannie układam wyprasowaną poszewkę na stercie innych wyprasowanych poszewek, ujmuję w dłonie ciepły, pachnący stosik i idąc do sypialni, wtulam w niego twarz.
Dom jest pogrążony w ciszy. Lubię się nią delektować. Upajam się grą świateł i cieni na płaszczyznach ścian, podłóg i mebli. Siadam w rogu kanapy, owijam nogi pledem, na kolanach kładę książkę. Czasem czytam, ale zazwyczaj po prostu błądzę wzrokiem po pokoju, ciesząc się tym, co mam.
Dom.
Ciepło.
Bezpieczeństwo.
Dzisiaj też tak zrobię. W księgarni naprzeciwko kupiłam nową powieść, coś z angielskiej klasyki. Przygotowałam już koc, z gablotki w rogu wydobyłam ulubioną filiżankę w róże. Ułożę poszewki w bieliźniarce, zaparzę herbatę i usiądę z nią na kanapie, tam gdzie zawsze. Stopy oprę o ciepły psi grzbiet.
Po omacku przecinam pokój, ręką sięgam w kierunku włącznika. Lubię widok sypialni ogrzanej blaskiem małej lampki z abażurem. Światło, które rzuca, jest lekko różowe jak poranne słońce wyłaniające się znad zamglonej łąki. Zaciskam palce na plastikowej kostce, a mój wzrok odruchowo wędruje za okno. Przebija się przez splot zwiewnej firanki, biegnie nad błyszczącą od deszczu ulicą, odnajduje promieniujące ciepłem okna domu naprzeciwko, a potem ześlizguje się na pogrążony w mroku skrawek podwórka i…
Moje wnętrzności przeszywa bolesny skurcz. Dłoń ześlizguje się z kostki włącznika i zaciska w pięść, paznokcie ranią skórę. Pokój nadal tonie w mroku. Nie lubię ciemności, ale dziś są wybawieniem. Kryją mnie. Ochraniają.
Wtulam twarz w firankę, nie odrywając wzroku od ulicy. Może tylko mi się wydawało? Może to pień drzewa, słupek bramki, postawiona przez kogoś deska? Z pewnością tak jest, bo niby jak? Dlaczego? Właśnie teraz?
Wytężam wzrok, nieruchoma i napięta jak struna. I kiedy już chcę odetchnąć z ulgą, przywołać obraz herbaty w porcelanowej filiżance, pledu, kanapy i świec, w ciemnościach rozbłyska ognik zapalanego papierosa. To tylko ułamek chwili, sekunda albo i pół, ale ta mała drobinka czasu wystarcza, żebym dostrzegła ciemną sylwetkę ukrytą w mroku, przyczajoną pod bramą kamienicy z piekarnią. Wpatrzoną w moje okna!
Świat zaczyna wirować. Już nie czuję zapachu zielonej herbaty, cedrowych świec ani rozgrzanej żelazkiem bawełny. Nie czuję zapachu bezpieczeństwa i ciepła. Oblepia mnie smród strachu.
Nie jestem bezpieczna.
Już nie.
Według babki wszystkie moje nieszczęścia powodowało to, że byłam inna.
– Różnisz się od swoich sióstr i braci, nie przypominasz matki ani ojca – mawiała, ugniatając kulę bladożółtego ciasta. Babka była dużą, silną kobietą. Biodra, które wypchnęły na świat pięcioro dzieci, miała rozłożyste, a ramiona, obleczone nieco obwisłą skórą, silne. Wgniatała kulkę kruchego ciasta w drewnianą stolicę, miętosiła, uklepywała kantem dłoni, a potem przepoławiała ostrym nożem. – Jakby cię kto podrzucił…
Za każdym razem, gdy tak mówiła, głośno przełykałam ślinę i rzucałam nerwowe spojrzenie w kierunku oszklonej serwantki stojącej w rogu. Spoglądałam w szybę, w której się odbijałam; drobne dziecko skulone przy kuchennym stole, z grzywą płowych włosów. Z miejsca, w którym siedziałam, nie dostrzegałam koloru oczu, ale wiedziałam, że są szare, jak niebo w pochmurny, wiosenny dzień. Oczy mojego rodzeństwa były brązowe, podobnie matki i ojca, włosy ciemne, u matki z lekko rudawym połyskiem. I u mnie pasma z czasem miały ściemnieć, ale nim do tego doszło, różnice w wyglądzie zewnętrznym niejednokrotnie stawały się powodem szeptów i drwin. Byłam dzieckiem, ale niektóre z nich rozumiałam. I bałam się ich, przeraźliwie się bałam.
– Nie jestem ich córką? – zapytałam pewnego dnia drżącym głosikiem, skubiąc skórkę świeżo upieczonego chleba.
Babka zmroziła mnie wzrokiem.
– Co ty opowiadasz?
– Tak mówią. Słyszałam… – wyszeptałam, spuszczając wzrok.
Babka parsknęła gniewnie, łapiąc miotłę stojącą w kącie. Mamrotała coś pod nosem, zamiatając podłogę.
– Boga w sercu nie mają…
– Nawet tata… – zaczęłam.
Gwałtownie poderwała głowę.
– Co: tata?
Wzruszyłam ramionami. Babka stuknęła o podłogę trzonkiem miotły, po czym zbliżyła się do stołu i zagarnąwszy wolną ręką szerokie fałdy kraciastego fartucha, opadła na taboret. Zawsze nosiła fartuchy bawełniane, zaskakująco czyste i pachnące, wyprasowane ciężkim metalowym żelazkiem. Czasami towarzyszyłam jej przy obrzędzie prasowania. Miał dla mnie jakiś magiczny wymiar. Babka wnosiła do kuchni miednicę wypełnioną świeżo wysuszonym praniem. Obrusy, poszewki, ściereczki, fartuchy. Kropiła je wodą z półlitrowego blaszanego garnczka, zwijała w ciasne rulony, a potem prasowała na kuchennym stole przykrytym kocem i prześcieradłem. Gdy przykładała rozgrzane żelazko do wilgotnej bawełny, unosiła się para, a dom wypełniał zapach ciepłego materiału.
– To bzdura – powiedziała wtedy, patrząc mi prosto w oczy. – Wygadują bzdury, żeś nie wiadomo po kim taka jasna, taka… – urwała i przez krótką chwilę ssała dolną wargę. Obie wiedziałyśmy, że nie tylko wygląd różnił mnie od reszty rodziny. – Tak mówią, bo nie znali mojej ciotki Marii, świeć panie nad jej duszą. Ona też miała takie jasne włosy, jak len. I oczy jasne, jaśniejsze od twoich. Myślała o… – Westchnęła głośno, kręcąc głową. – Zajmowały ją rzeczy, których ludzie na wsi nie rozumieli. Wyśmiewali ją, wytykali palcami. W końcu uciekła i nikt nigdy się nie dowiedział dokąd. Pewnikiem w nią żeś się wrodziła. – Popatrzyła na mnie, a w jej spojrzeniu współczucie mieszało się z miłością i strachem. – To było najlepsze, co mogła zrobić, inaczej by ją zniszczyli. Pamiętaj. – Złapała mnie za rękę i mocno ją ścisnęła. – Jeśli ktoś cię krzywdzi, nie oglądaj się za siebie, uciekaj!
– Dobrze, babciu – szepnęłam.
– No. – Niecierpliwym gestem strzepnęła fartuch. – Muszę dokończyć zamiatanie, a ty idź do domu, matka pewnikiem już cię szuka, oczy wypatruje i myśli skórę przetrzepać…
Cmoknęłam krągły policzek i pomknęłam do drzwi. Na wysokim, drewnianym progu siedział pręgowany kocur i mył łapki. Obrzucił mnie roziskrzonym, zielonym spojrzeniem, po czym zamruczał zachęcająco. Przykucnęłam, musnęłam dłonią jedwabiste futerko nagrzane sierpniowym słońcem, wtuliłam nos w sierść pachnącą świeżym sianem. Mojej miłości do zwierząt też nie rozumiano. Odstawałam pod różnymi względami.
– Jeszcze tu jesteś? – sarknęła babka.
Uśmiechnęłam się pod nosem, bo za szorstkością w jej głosie kryła się troska. Ostatni raz musnęłam kota dłonią i pomknęłam w stronę domu przez starannie zagrabione podwórko, skrzypiącą furtkę obrośniętą krzakami bzu, a potem krętą ścieżką biegnącą w dół zbocza. W połowie pagórka przystanęłam i odwróciłam się. Chylące się ku zachodowi słońce zapaliło w małych szybkach ogień, z komina snuła się leniwa smużka dymu, a z obórki za domem dobiegało porykiwanie krowy.
Uwielbiałam dom babki i wykorzystywałam każdą okazję, by umknąć przed zirytowanym spojrzeniem matki, gniewnym głosem ojca czy drwinami starszych braci i sióstr, wspiąć się krętą ścieżką na pagórek i schronić w jego niskich, lekko pochyłych ścianach. Czy to chłodna sień, czy przytulna kuchnia z oszkloną serwantką w kącie i kaflowym piecem, czy bielone pokoje z popękaną belką stropową i świętymi obrazami na ścianach – każdy kąt domu babki wydawał się otwierać przede mną ramiona. Tam czułam się kochana. Czułam się sobą.
– Znów bujasz w obłokach? – Pomruk ojca wdarł się w moje myśli. Odwróciłam głowę w kierunku, z którego dobiegał głos. Ojciec stał na ścieżce między domem a stodołą, w ręku trzymał siekierę i wiklinowy koszyk. Jego spojrzenie było mroczne, pełne gniewu. Wzdrygnęłam się.
– Narwałaś trawy dla królików?
Potrząsnęłam głową.
– Na co czekasz? Myślisz, że ktoś cię wyręczy? Gdzie się włóczyłaś?
– Byłam na łące, a potem…
– Na łące? I trawy nie narwałaś?
– Nie, bo ja… – urwałam i nieśmiało podniosłam wzrok. Ojciec taksował mnie zmrużonymi oczyma. Koszyk postawił na ścieżce, siekierę wrzucił do środka. Poklepywał się po kieszeniach drelichowych spodni, w końcu wydobył zmiętoszoną paczkę papierosów bez filtra. Wsunął jednego między wargi, zapalił, wypuszczając z ust kłąb siwego dymu. Czekał. A mnie głos uwiązł w gardle. Co miałam mu powiedzieć? Że poszłam na łąkę, by nazbierać kwiatków, uwić kolorowy wianek? Popatrzeć na rzekę przelewającą się po kamieniach za kępą olszyny? Posłuchać nawoływania kukułki? Utwierdziłoby go to tylko w przekonaniu, że jestem dziwadłem. Leniem. Obibokiem. Głośno przełknęłam ślinę i pomijając to, czego powiedzieć nie mogłam, dodałam: – Potem byłam u babci…
– W domu masz robotę, nie u babki – warknął ojciec. Potem rzucił niedopalonego papierosa na ścieżkę, przydeptał go ciężkim butem i schylił się po koszyk i siekierę. – Uwiń no się z tą trawą, króle głodne.
Nie czekałam, aż zniknie za drzwiami drewutni. Wsunęłam się do stajni, przystając w progu, by oczy przyzwyczaiły się do panującego w środku półmroku. W nozdrza uderzyła mnie woń gnoju, słomy i rozgrzanych ciał zwierząt. Stojąca w boksie jałówka obróciła w moją stronę łeb, ponaglająco zamachała ogonem. Czasami przemycałam w kieszeni kawałek marchewki albo garść czerwonej koniczyny. Tym razem nic nie miałam, więc ignorując jej gniewny pomruk, sięgnęłam po koszyk zawieszony na haku przy drzwiach.
Najlepsza trawa rosła nad strumieniem płynącym między naszym podwórkiem a jabłoniowym sadem sąsiadów. Niskie brzegi porastały gęste, soczyście zielone kępy. Czasami kładłam się na brzuchu, wdychałam zapach ziemi i pozwalałam, by źdźbła łaskotały mnie po twarzy. Nad samym lustrem wody pochylały się duże, pięknie wycięte, kłujące liście czarciego żebra. Ojciec kazał mi zbierać je dla królików, ale już sama nazwa tej rośliny wzbudzała we mnie nabożny lęk.
Lubiłam spędzać czas nad strumieniem. Chlupot wody przetaczającej się po nierównościach kamieni działał na mnie uspokajająco. Zazwyczaj szybko napełniałam koszyk, a potem siadywałam w cieniu krzaku czarnego bzu i patrzyłam na wodę, nucąc pod nosem albo splatając coś z kwiatów i długich źdźbeł trawy. Raz były to barwne wianuszki, innym razem małe laleczki, moje dłonie nie znosiły bezczynności. Podobnie jak wyobraźnia.
Tym razem również odstawiłam koszyk i przysiadłam na brzegu. Było ciepłe popołudnie, zdjęłam więc buty i skarpetki, a następnie ostrożnie wsunęłam stopy do strumienia. Delikatnie poruszałam palcami, piętrząc wodę, moje ciało przeszył rozkoszny dreszczyk. Zachichotałam i szybko cofnęłam stopy. Patrzyłam, jak wysychają. Srebrzyste kropelki wody stawały się coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu znikały.
Przebudził mnie głośny śmiech. Zdezorientowana poruszyłam głową, dopiero potem powoli usiadłam. Po drugiej stronie strumienia, za poskręcanym pniem jabłoni, schowało się dwóch chłopców. Nagle w powietrzu coś świsnęło, a ja poczułam ostry ból. Nieduży, płaski kamyk przeciął skórę na moim kolanie i zagłębił się w trawę. Zerwałam się na równe nogi, dłonią odszukałam pałąk koszyka i nie oglądając się za siebie, pobiegłam w kierunku zabudowań. Goniły mnie szydercze śmiechy i okrzyki:
– Kaczka-dziwaczka! Nad rzeczką opodal krzaczka!
– Wariatka, śpi pod krzakiem! Śpiewa kwiatkom!
Głosy cichły, zostawały w tyle. Wrota obory zbliżały się, rosły w oczach. Nie przestawałam biec, choć z wysiłku płuca paliły żywym ogniem. Uspokoiłam się dopiero, kiedy zatrzasnęłam za sobą ciężkie skrzydło z nieheblowanych desek i odstawiłam koszyk na ziemię, obok trzęsących się nóg.
Pochyliłam się, targana gwałtownymi torsjami, jednak z moich ust pociekła jedynie strużka gorzkiej śliny.
Babka była dobrą nauczycielką.
Od najmłodszych lat wiedziałam, jak umknąć tym, którzy chcą mnie skrzywdzić.
Ucieczkę miałam we krwi.
Tak, ucieczkę mam we krwi.
Nie wiem, jak długo stoję wtulona w ścianę, okryta firanką, ale kiedy w końcu odrywam wzrok od ulicy, wszystkie członki mam zesztywniałe. Prawa dłoń zacisnęła się kurczowo na śnieżnej fałdzie, nie umiem rozprostować palców. Delikatnie masuję jej wnętrze, miejsce, gdzie paznokcie pozostawiły brzydkie sine półksiężyce.
Rzucam ostatnie spojrzenie za okno, przeczesuję oczami ulicę, badam ponure, bezlistne krzewy, słupy latarni. Próbuję przeniknąć wzrokiem ogrodzenia najbliższych domów, zanurkować w mrok ganków, bram, werand.
Miodowa jest pusta. Ktokolwiek stał przed piekarnią, wpatrując się w okna, zniknął.
Zamyślona ruszam na obchód domu. Przemykam korytarzem, szarpię za frontową klamkę, potem przechodzę do wejścia do kwiaciarni i wąskich drzwi prowadzących do ogrodu na tyłach. Kontroluję bramę garażową, lustruję okna, choć dobrze wiem, że pora roku nie sprzyja ich otwieraniu. Wracam do salonu dopiero wtedy, kiedy upewniam się, że nikt niepostrzeżenie nie dostanie się do środka.
Pies posapuje przez sen. Jego brzuch unosi miarowy oddech. Jest spokojny. Płomienie świec migoczą, jednak cienie tańczące na ścianach nagle wydają mi się złowrogie, nieprzyjazne. Z głośnym westchnieniem opadam na kanapę, ramionami obejmuję kolana, potem sięgam po zwinięty w rogu pled. Nie chcę iść do sypialni. Nie mogłabym zasnąć w pokoju, którego okna wychodzą na ulicę, ze świadomością, że tuż pod nimi czai się zagrożenie. Pies wciska się pod okrycie, przywiera do kolan, a ja wtulam kolana w jego grzbiet. Razem jest lepiej.
Sen przychodzi przed świtem. Wyrywa mnie z kokonu uwitego z koca i ciepła psiego ciała, przerzuca w świat wypełniony twarzami z przeszłości. W mojej głowie rozbrzmiewają głosy, których nie chcę słuchać. Przed oczami wirują obrazy, których nie chcę oglądać. Budzę się z krzykiem. Pies unosi łeb i przygląda mi się przez chwilę badawczo. Potem zeskakuje z kanapy, otrząsa grzbiet i człapie do kuchni. Chłepce wodę, a do mnie dociera, że język, gardło, całą jamę ustną mam wyschnięte na wiór. Wypijam duszkiem szklankę wody, a potem parzę w ekspresie kawę.
W blasku dnia wszystko wygląda inaczej. Złowrogie cienie wpełzają do swoich kryjówek, strach zasypia. Kuchnia przylega do sypialni, jej okna również wychodzą na ulicę. Znad brzegu filiżanki spoglądam na wilgotną jezdnię. Chodnik zaścielają opadłe liście, powinnam je zamieść. Może haust chłodnego, rześkiego powietrza przewietrzy mi głowę? Przegoni resztki złych myśli?
Desperacko próbuję tego dokonać w kolejnych dniach. Usiłuję żyć normalnie, pracować tak jak zawsze, cieszyć się małymi przyjemnymi rytuałami, które zakorzeniły się w moim życiu przez te lata. Chadzam na długie spacery z psem, ze wzgórza górującego nad Miodową obserwuję powstające osiedle. Odwiedzam piekarnię, gawędzę z Barbarą, Klarą i Małgosią. Parząc poranną kawę, spoglądam na ulicę i mijających moje ogrodzenie sąsiadów. Znad brzegu filiżanki obserwuję Klarę i Nelę zmierzające do przedszkola oraz Różę. W rysach tej cichej, przemykającej w cieniu płotów i parkanów kobiety dostrzegam coś znajomego. Długo głowię się, co to takiego. Pewnego dnia przy kolacji krztuszę się herbatą, bo uświadamiam sobie, że to strach, który widzę przecież codziennie we własnych oczach.
Cień z ulicy zniknął, jednak zanim rozwiał się wraz z pasmami mgły, dokonał tego, po co przybył.
Przywłaszczył sobie mój spokój.
Skoro raz zajął złowrogi posterunek przed domem, może uczynić to ponownie.
Nie zamierzam czekać.
Nie mogę. Nie pozwoliłoby mi na to buzujące pod skórą pragnienie ucieczki. Osobliwy niepokój pcha mnie w kierunku szafy, zmusza do dobycia torby, wygarnięcia z półek sterty ciuchów i bezładnego upychania ich w jej wnętrzu. Jak niewidzialny palec prowadzi po domu: sypialni, łazience, kuchni, wskazuje przedmioty, które powinnam zapakować. Moją dłonią sięga do szuflady biurka, dobywa płachtę bladoliliowego papieru, a następnie kreśli na nim pięć wyrazistych liter. URLOP – czytam zdrętwiałymi ustami, po czym przyklejam kartkę w oszklonych drzwiach kwiaciarni i unoszę wzrok, wodząc nim po świątecznych stroikach, kompozycjach jesiennych kwiatów, przywiędłych główkach goździków i gerber miniaturek. Czuję żal i gniew, ale przede wszystkim ulgę. Przecież podświadomie do tego dążyłam, prawda? Wiedziałam, że wyjadę, że umknę jak pies z podkulonym ogonem, dlatego od kilku dni nie przyjmowałam zamówień, nie sprowadziłam z giełdy nowych kwiatów, a napotkanym sąsiadom rozdawałam te znajdujące się w kwiaciarni. Jak róże podarowane Klarze…
Klara, Nela, Małgosia… Uśmiecham się pod nosem. Będę tęsknić, polubiłam je. Nela odrobinę przypomina mi Justynę sprzed wielu lat. To samo spojrzenie, ten sam entuzjazm dla spraw, które innym ludziom są kompletnie obojętne!
Z wahaniem spoglądam na ekran smartfona. Jest jedna osoba, którą powinnam…
Nie, kręcę głową, żadnych pożegnań.
Narzucam na siebie kurtkę, sięgam po smycz i gwiżdżę na psa. Już czas. Torba załadowana do samochodu. Powoli sunę Miodową, spojrzeniem muskając budynki przesuwające się za szybą. Zupełnie jakbym chciała im się przyjrzeć, a następnie zamknąć je w bańce pamięci.
Za miastem przyspieszam. Stopa na pedale gazu drży. Czuję, że z każdym kilometrem oddalającym mnie od miasteczka moje mięśnie napinają się mocniej i mocniej. Po policzku spływa łza. Tak, ucieczkę mam we krwi.
Po kilku godzinach uświadamiam sobie, że to podróż bez celu i sensu. Mknę przed siebie, na oślep, byle dalej od zagrożenia, od cienia, od strachu. Ale strach podąża za mną, czuję jego oddech na karku. W końcu zatrzymuję samochód na poboczu. Zerkam przez ramię na drzemiącego w tyle psa.
Tak nie można.
Noc spędzam w przypadkowo znalezionym pensjonacie. Milczący właściciel prowadzi mnie na wyziębione poddasze, krzywo popatruje na psa. W pokoju zalatuje stęchlizną, pościel jest chłodna, niemal wilgotna. Kulę się na brzegu zaskakująco wygodnego materaca, kolana podciągam pod brodę. Na drugim skraju łóżka pies posapuje przez sen. Kiedy budzę się rano, wtula grzbiet w moje plecy.
Właściciel pensjonatu pyta, czy zostanę na kolejną noc. Kręcę głową i bez słowa reguluję rachunek. Mam wrażenie, że odetchnął z ulgą. Otwiera bramę i czeka, aż wyjadę na szosę. Zerkam w lusterko i widzę, że unosi sweter i drapie się po owłosionym brzuchu.
Kontrolka poziomu paliwa mruga ostrzegawczo. Zajeżdżam na najbliższą stację paliw i tankuję bak do pełna. Potem zamawiam herbatę, bawię się drewnianym patyczkiem do mieszania i obserwuję ludzi. Gdy herbata stygnie, wylewam ją i wracam do samochodu. Tym razem wprowadzam do nawigacji znajomy adres. Za każdym razem, gdy dotykam palcem ekranu, moje serce podskakuje.
Od początku wiedziałaś, dokąd uciekniesz.
Na miejsce docieram wczesnym popołudniem. Sypie drobny śnieżek. Zarośla rosnące po obu stronach dziurawej drogi są bezlistne, bure i smutne. Gdzieniegdzie wyglądają zza nich ogrodzenia domów, ściany i dachy. Z kominów snuje się dym, w powietrzu unosi się zapach palonego drewna, czasem z domieszką czegoś sztucznego, co nie powinno trafić do pieca, ale trafiło, a teraz przeniknie do krwiobiegu mieszkańców. Wieś sprawia wrażenie wymarłej. Pod sklepem oblepionym kolorowymi reklamami piwa, lodów i operatorów komórkowych dostrzegam rudego kundla.
Jadę wolno, trochę z obawy o zawieszenie auta, które mogłoby ulec uszkodzeniu na drogowych wertepach, ale bardziej z ciekawości. Myślę o zmianach, które zaszły, i tych, które zajść powinny, ale nigdy nie doczekały swego czasu. Domy wydają się mniejsze, drzewa wyższe, a drogi węższe. Przy tej głównej pojawił się chodnik, przy szkole wyrósł kolorowy plac zabaw, a przy kościele pomalowana na niebiesko kapliczka.
Skręcam w boczną drogę. Mijam stare, zrujnowane gospodarstwo. Zardzewiała brama wisi na jednym zawiasie, dalej zachwaszczone podwórko, o tej porze roku pełne błota i nadgniłych badyli. Pośrodku sypiąca się studnia, w głębi stodoła, stajnia, drewutnia. I dom. Z wybitymi szybami, wejściem zarzuconym stertą zmurszałych desek oraz odchodzącym tynkiem wydaje się tak mały i bezbronny, że z mojej piersi wyrywa się ciche westchnienie.
Nie ten dom jest jednak moim celem, nie dziś. Choć spędziłam tu lata dzieciństwa, budziłam się w nim i zasypiałam, nigdy nie czułam, że przynależę do jego krzywych, wzniesionych z szarego pustaka ścian. Mijam bramę, wciskam pedał gazu, a spod kół tryska fontanna błota. Przez moment towarzyszy mi obawa, że utknę, ale po chwili auto toczy się dalej.
Hamuję kilkaset metrów dalej, przed zadbanym kamiennym ogrodzeniem z automatyczną bramą. Podjazd wysypano beżowym kamieniem. Odłamki chrzęszczą pod moimi butami, gdy wysiadam z samochodu i zbliżam się do furtki, a od strony domu nadchodzi mężczyzna. Widzę, jak marszczy brwi, zirytowany najściem, zdecydowany odesłać intruza do stu diabłów. Zbliża się powoli, najpierw taksuje wzrokiem samochód i tablice rejestracyjne, nieufnie przygląda się psu. W końcu kieruje spojrzenie na mnie i w jego oczach zapala się iskra niedowierzania.
– To ty? – pyta, uchylając skrzydło bramy. Wychodzi na zewnątrz i zamyka ją za sobą, jakby nie chciał wpuścić mnie, mojego samochodu oraz psa do wypielęgnowanego ogrodu. Do swojego życia. – Ale skąd…?
Uśmiecham się blado. Staje obok mnie, zawstydzony, niepewny. Nie wie, co zrobić z rękoma, wciska dłonie w tylne kieszenie spodni, huśta się na piętach. Myśli, czy mnie objąć, więc odsuwam się minimalnie i wodzę wzrokiem po nagich koronach brzóz, po kamiennym ogrodzeniu i soczyście czerwonym dachu domu.
– Ładnie tu – mówię. Chrząka zakłopotany, w jego oczach dostrzegam niepokój. Nie wie, po co się zjawiłam, czego chcę. Boi się. Kolejna osoba osnuta strachem. – Przejeżdżałam w pobliżu i pomyślałam, że powinnam cię odwiedzić – kłamię. – Nie widzieliśmy się tyle lat, nie wiedziałam, czy mogę…
– Możesz – parska i niezgrabnie obejmuje mnie ramieniem. – Oczywiście, że możesz. Jesteś moją siostrą.
Gościnnie uchyla bramę, wsiadam więc do samochodu i podążam za wskazującą kierunek ręką. Podjazd zakręca przed domem, niewysokie schodki prowadzą do dwuskrzydłowych drzwi z kolorowym witrażem.
– Chodź, chodź… Tyle lat! Poznasz moją żonę. Córek nie ma. Studiują, jedna w Krakowie, druga we Wrocławiu – papla. Nadal jest zdenerwowany, nienaturalnie wesoły, obserwuje mnie z niepokojem. Nie dowierza. Czuje, że kłamię.
Wieczorem jemy kolację we trójkę. Małomówna bratowa nakłada mi na talerz sałatkę, podsuwa koszyk z pieczywem, uśmiecha się blado i mówi, że sama piecze chleb, bo przecież tego, który można kupić w sklepie, nawet kury nie chcą…
– Macie kury? – pytam i odruchowo rozglądam się po pokoju, jakby spod komody ze złotymi uchwytami miała się wyłonić rudawa kokoszka. Brat i jego żona prostują się na swoich krzesłach, wymieniają porozumiewawcze spojrzenia.
– Mieliśmy, lata temu – mówi brat. – Teraz stajnię przerobiliśmy na drugi garaż. Żona dojeżdża samochodem do pracy. Uczy w szkole.
– Świetnie. – Rozciągam wargi w uśmiechu. – W podstawówce?
– Tak, w klasach jeden-trzy – objaśnia bratowa.
Zapada milczenie. Rozglądam się po pokoju. Na ścianach nie ma już świętych obrazów. Chlebowy piec stojący w rogu przebudowano, teraz jest kominkiem. Przypominam sobie, jak babka wsuwała do niego kształtne bochenki posypane makiem albo kminkiem. Używała do tego specjalnej łopaty chlebowej, drewno na rączce było tak wyślizgane, że lśniło w blasku słabej żarówki.
– Babka też piekła chleb. – Uśmiecham się do wspomnień i bratowej. – W tym piecu.
Kolejna wymiana spojrzeń. Brat wzdycha, bratowa mruży oczy.
– Jak to się stało, że nigdy się nie poznałyśmy? – pyta. – Tyle lat, żadnego znaku życia, krótkiego słóweczka, wizyty. Zdumiewa nas twój przyjazd. Co cię skłoniło, że właśnie dziś… teraz? Tak nagle?
W napięciu czeka na odpowiedź. Powoli przeżuwam kęs chleba. To chwila, w której mogłabym wyznać, co mnie tu przywiodło. Jaka wichura pchnęła mnie w rodzinne strony, do domu, w którym przed laty mieszkała babka, a w którym dziś żyje mój brat z rodziną. Do wsi, w której nowoczesnych, zadbanych willi jest tyle samo, co zapuszczonych, wyludnionych gospodarstw, a znakiem upływu czasu okazuje się komplet kolorowych huśtawek i zjeżdżalni. Mogłabym im powiedzieć, że przygnał mnie tu strach. Że w chwili zagrożenia zapragnęłam wrócić do miejsca, które zawsze było mi domem. Widzę jednak niepokój w ich oczach, palce kurczowo zaciśnięte na sztućcach i uszkach filiżanek. Kątem oka łowię nowoczesne płótno na ścianie, tam, gdzie kiedyś wisiał poczerniały ze starości Jezus, i barwne plamy storczyków, różowe, bordowe, złociste – w miejscu pelargonii babki, na nowych, idealnie gładkich parapetach. To nie jest już ten dom, nie.
Kręcę głową z udawanym śmiechem.
– Po prostu byłam przejazdem… – mówię i choć bratowa przytakuje mi energicznie, niepokój nie znika z jej oczu. Tkwi w głębi spojrzenia, dopóki następnego dnia nie wsiadam do samochodu i machając im, nie ruszam w kierunku otwartej na oścież bramy. Przejeżdżając przez uchylone skrzydła, zerkam za siebie. Nie patrzę jednak na dwie malejące sylwetki na schodkach, ale na dom.
Przez chwilę mam wrażenie, że znów jestem tamtym dzieckiem, przecinającym podwórko, oglądającym się za siebie, że widzę dym unoszony z komina podmuchem wiatru, rozkołysane gałęzie wierzby rosnącej obok studni, kury grzebiące w czarnej ziemi pod krzakiem piwonii. Jakiś zabłąkany promień słońca rozświetla okna domu, duże, z PCV, ze złotymi listewkami dzielącymi szybki… a potem gaśnie i moim oczom ukazuje się zamykający bramę brat.
Przez kilka dni włóczę się po okolicy. Sypiam w pensjonatach i zajazdach, które przyjmują psa. Jadam na stacjach benzynowych i w przydrożnych barach. Tankuję, jadę, zatrzymuję się. Gdziekolwiek pcha mnie los, czuję na karku lodowaty pocałunek strachu. Pewnego dnia budzę się i leżąc na wznak, wpatruję się w sufit. Nitka pajęczyny tańczy na nim, poruszana niewidocznym podmuchem.
Nie ma celu, nie ma sensu.
Wrzucam walizkę do bagażnika, przywołuję psa, tankuję do pełna.
Ustawiam nawigację i ruszam.
Wieczorem docieram na Miodową.
Może kiedyś wydawało mi się, że mój dom jest gdzie indziej.
Teraz wiem, że jest właśnie tutaj. I że tutaj są ludzie, na których mogę liczyć.
Babka była mi najbliższa.
Nikogo tak nie kochałam jak jej: ani matki, ani ojca, ani któregokolwiek z rodzeństwa. W rodzinie mawiano, że istnieje pomiędzy nami niezwykła więź (ojciec określał ją czasami jako niezdrową). Na dowód przytaczano opowieść o dniu, w którym stara kobieta wzięła na ręce wrzeszczące niemowlę, a ono obdarzyło ją szerokim uśmiechem i spojrzeniem pełnym zachwytu. Przez lata historia ta obrosła w niewiarygodne szczegóły, aż wreszcie przybrała postać rodzinnej legendy. Babka kwitowała ją tylko wzruszeniem ramion.
Tylko babka mnie rozumiała. Często towarzyszyła mi w wyprawach po okolicy. Wędrowałyśmy wtedy miedzą, mostkiem z narzucanych kamieni przeprawiałyśmy się na drugą stronę strumienia i wśród sięgających pasa paproci wkraczałyśmy do królestwa lasu. Babka znała je jak mało kto. Pokazywała mi, gdzie rosną najlepsze borówki, wskazywała baraszkujące na polanie lisy, uczyła rozróżniać jadalne grzyby. Z babką byłam najszczęśliwsza i szczerze bolałam, widząc, że coraz szybciej się męczy, że brakuje jej sił i niechętnie już zapuszcza się poza obręb gospodarstwa. Na szczęście wciąż zdarzały się dni, gdy dobywała z kąta sieni stary kostur i przywoływała mnie do siebie gestem. Wędrowałyśmy wśród pól i łąk: ja zbierałam kwiatki, a ona pozdrawiała pracujących przy żniwach czy sianokosach ludzi. Jej gromkie „Szczęść Boże” niosło się echem aż po horyzont.
Czas płynął. Buntowałam się przeciw temu zjawisku, ale nic nie mogłam zrobić.
Rosłam. A babka się starzała.
Byłam już w czwartej klasie szkoły podstawowej, gdy gruchnęła wieść. Rodzice zamierzali sprzedać gospodarstwo i przenieść się do Nowej Huty, gdzie ojciec otrzymał pracę w kombinacie.
Nie zaskoczyło mnie to. Ojciec nie był człowiekiem wsi, osiadł tutaj po ślubie z mamą. Na działce przepisanej przez teściową własnymi rękoma wzniósł klocek z pustaków – dom, w którym mieszkaliśmy. Potem z takich samych pustaków postawił zabudowania podobne do tych, które znajdowały się w innych gospodarstwach. Uprawiał pole i hodował zwierzęta, ponieważ tak robili inni gospodarze. Ale cykl życia zgodny z porami roku, czasem orki, siewu i zbiorów drażnił go. Brzydził. Czynił sfrustrowanym i gniewnym. Ojciec dążył do tego, by wyrwać ze wsi siebie i całą rodzinę. I wyglądało na to, że w końcu miało mu się to udać.
Byłam przerażona.
Nie tyle perspektywą zetknięcia z nowym, zupełnie obcym i nieprzyjaznym światem, co oderwaniem od tego, co kochałam. Myślałam: Nowa Huta, a przed oczyma pojawiały się dymiące kominy. Moje rodzeństwo, podekscytowane wizją mieszkania w bloku, wciąż paplało o gorącej wodzie wprost z kranu, ciepłych kaloryferach bez konieczności ciągłego dokładania do pieca, drewnianych parkietach. A ja potrafiłam myśleć tylko o bezkresnych łąkach, szemraniu strumienia, zwilżonych rosą główkach kwiatów rosnących w ogrodzie babki. Myślałam o tym, co utracę wraz z przeprowadzką, i cierpiałam.
I wtedy pojawiła się iskra nadziei rozniecona podsłuchaną przypadkiem rozmową. Mama nie wiedziała, że bawię się pod oknem, i w rozmowie z sąsiadką wspomniała, że jedno z dzieci zostawi z babką.
– Matka potrzebuje pomocy przy gospodarstwie – wyjaśniła. – A i nam lżej będzie, luźniej w mieszkaniu…
Poczułam ulgę. Matka nie wspomniała, które dziecko zostawi na wsi, jednak dla mnie było to oczywiste. Tylko mnie łączyła z babką ta niezwykła więź, tylko ja biegałam do jej domku, pomagałam w obejściu, wysłuchiwałam fascynujących opowieści i bajek, tylko ja szukałam pociechy w fałdach jej wyprasowanego fartucha. Byłam pewna, że jeśli babka ma coś do powiedzenia, wskaże mnie.
Pewnego razu siedziałyśmy na progu domu, łuskając fasolę. Było słoneczne wrześniowe popołudnie, powietrze pachniało jesienią, na krzaku za płotem czerwieniła się jarzębina, a ja unosiłam twarz do chylącego się ku ziemi słońca, by złapać ostatnie ciepłe promienie.
– Będzie ci tego brakować – rzekła nagle babka, nie podnosząc głowy znad plątaniny wysuszonych grochowych badyli i liści. Sprawnymi ruchami palców odnajdywała strąki i patroszyła je z fasolek. Spojrzałam na nią zdumiona.
– Jak to?
– Tam, w Nowej Hucie, będziesz tęskniła za wsią.
– Ale przecież… ja tu zostanę! – wykrztusiłam.
– Zostaniesz? – Babka skierowała na mnie spojrzenie wyblakłych oczu. – Co ty pleciesz?
– Nie wyjadę do Huty, zostanę z tobą! – wykrzyknęłam. – Podsłuchałam mamę! Powiedziała, że jedno dziecko zostawia z tobą, do pomocy! Nigdzie nie jadę!
– Ale… – Babka zmarszczyła brwi. Nagle potrząsnęła głową, a w jej oczach zapaliła się iskra współczucia. – Nie możesz ze mną zostać, dziecko…
– Więc to wszystko bujda?
Spoglądałam na nią okrągłymi z przerażenia oczyma, cała drżałam w oczekiwaniu na to, co odpowie. Babka powoli zepchnęła z kolan szeleszczącą wiązkę i wyciągnęła do mnie ręce.
– Nie, żadna bujda. Ale… – zawahała się. – To nie ty zostajesz.
– Jak to?! – Odepchnęłam wyciągnięte dłonie i zerwałam się z progu. Stałam nad babką, ciężko dysząc. A ona osłoniła dłonią oczy, aby spojrzeć mi w twarz, i zaczęła tłumaczyć:
– To prawda, jedno z was zostaje na wsi, u mnie. Ale nie chodzi o ciebie, tylko o twojego brata. Marcina.
Poczułam, że tracę grunt pod nogami. Zachwiałam się. Z mojego gardła wyrwał się szloch.
– Dlaczego?
Babka westchnęła.
– Jesteś za mała, żeby rozdzielać cię z rodzicami.
– Nieprawda! I tak większość czasu spędzam u ciebie!
– Musisz chodzić do szkoły.
– Tutaj też jest szkoła! – wrzasnęłam. – Marcin też chodzi do szkoły!
– Do zawodówki – tłumaczyła cierpliwie. – Jest już prawie dorosły. Ma tu kolegów, dziewczynę. Garnie się do gospodarki. Ja mam coraz mniej sił. Kto zwierzęta obrobi, drzewa na zimę porąbie?
– Pomogę ci we wszystkim – zapewniłam, doskonale wiedząc, że ma rację. Dławił mnie szloch, łzy wisiały na dolnych powiekach.
– Dziecko, dziecko… – Pokręciła głową i schyliła się po groch.
– Więc zostaniemy oboje! – wykrzyknęłam nagle. To takie proste! Zamiast jednego dziecka moi rodzice zostawią pod dachem babki dwoje. – Zostanę z wami – powtarzałam uparcie. – Niech sobie jadą do głupiego miasta, ja nie chcę. Nie pojadę. Będę mieszkać z tobą i Marcinem. Będę wam pomagać. Karmić kury. Wieprzki. Pozwól mi. Oni i tak mnie nie chcą. Mówiłaś, że jestem inna. Pamiętasz?
– Zrozumże, tak nie można…
– Nie chcesz mnie tu? – podniosłam głos. – Dlaczego? Przecież my zawsze razem…
Mój głos się załamał, a łzy w końcu popłynęły po policzkach wartkim strumykiem. Zacisnęłam pięści, mocno, wbijając paznokcie we wnętrze spoconych dłoni. Czekałam, aż babka zaprzeczy, powie, że bardzo mnie chce, że prosiła rodziców, by mnie nie zabierali, by zostawili mnie pod jej dachem. Ale ona odwróciła oczy i zajęła się łuskaniem fasoli.
– Musisz być z matką – orzekła i w jej głosie zabrzmiała jakaś twardsza nuta.
Okręciłam się na pięcie i pognałam na przełaj przez podwórko w kierunku kępy wierzb, a potem dalej, w dół wzgórza, ku znajomym brzegom strumienia. Padłam na brzuch, kryjąc twarz w zielonych źdźbłach, i zaniosłam się płaczem. Tak bardzo mnie to zabolało! Nie chciałam wyjeżdżać ze wsi, nie chciałam rozstawać się z babką! Musisz być z matką, powiedziała. Rzecz w tym, że matka mnie nie chciała. Słyszałam, jak mówiła do ciotki z głośnym westchnieniem: „Miałam nadzieję, że Kaśka będzie ostatnia. Tak pilnowałam, łykałam, i co? I jajco, Justyna wyskoczyła mi jak zgniłe jajo!”. I czułam, że ma do mnie mniej cierpliwości, mniej czułości. Spoglądała na mnie z irytacją albo zakłopotanym wyrazem twarzy, jakby nie wiedziała, skąd się wzięłam. Jakby nie przywiozła mnie ze szpitala w różowym beciku w misie, którego strzępy poniewierały się jeszcze po domu.
Nie wiem, jak długo leżałam w trawie, ale kiedy w końcu się podniosłam i powlokłam do domu, moje ubranie było wilgotne od wieczornej rosy. Ani tego, ani następnego dnia nie poszłam do babki. Grałam obrażoną, choć od środka aż mnie skręcało, by wypłakać żal w jej kolana. Cała rodzina żyła przeprowadzką, matka i siostry segregowały rzeczy, ojciec postukiwał młotkiem w obejściu, przybijał luźną rynnę, wymieniał zawiasy w drzwiach drewutni. Marcin chodził, pusząc się, że zostaje na swoim, taki już dorosły. Miałam ochotę podnieść z ziemi kamień i cisnąć nim prosto w te bezczelnie wyszczerzone zęby. Chciałam zadać bratu ból, sprawić, by cierpiał. Nienawidziłam jego i nieznajomej dziewczyny, która pewnego dnia miała zostać gospodynią w domu babki.
Wyjechaliśmy pewnego słonecznego sobotniego poranka, przestraszeni, podekscytowani, trochę smutni. Babka przyszła się z nami pożegnać. Kiedy wzięła mnie w ramiona, nakreśliła znak krzyża na moim czole i szepnęła, żebym na siebie uważała.
– Będę tęskniła za tobą i za kwiatkami. Tam nie będę miała własnej grządki.
– A skąd wiesz? – zapytała. – Może pod blokiem znajdzie się jakaś rabata?
– Na pewno nie – burknęłam niegrzecznie. Zaraz jednak spojrzałam jej w twarz z nadzieją. – Mogę do ciebie przyjechać? Jak najszybciej?
– To daleko. – Westchnęła. – Ale może przyjedziesz na wakacje?
– Na całe – obiecałam.
– Nie wolisz jechać na jakiś obóz? W hucie ojca na pewno organizują kolonie…
– Wolę na wieś – upierałam się.
W oczach babki zalśniły łzy.
– Nie pozwól się krzywdzić – szepnęła, mocno mnie do siebie przyciskając. – Pamiętaj.
– Będę pamiętać.
Wyjeżdżałam, pocieszając się myślą, że czas rozłąki upłynie szybko. Zima minie na przystosowaniu się do nowego życia, nowego otoczenia, potem przyjdzie wiosna, a zaraz za nią lato i wrócę na wieś, do babki, do lasu, łąk, kwiatów, szemrzącego strumienia…
Zimą nadeszła wiadomość od Marcina: babka zachorowała. Coś, co miało być zwykłym przeziębieniem, zmieniło się w obustronne zapalenie płuc. Trafiła do szpitala. Zrobili badania, a to, co wykazały, nie pozostawiało złudzeń. Babka umierała, zżerała ją podstępna choroba. Lekarze mówili, że musiała rozwijać się od lat, kąsać delikatne organy, zawłaszczać je sobie. Matka pospiesznie pakowała torbę, kręcąc głową: „Jak to tak? Bez objawów?”. A ja przypomniałam sobie tamto popołudnie na progu domu, wzrok babki umykający w bok i mój gniew. Wreszcie zrozumiałam. Ona musiała wiedzieć. Czuła, że z jej ciałem dzieje się coś niedobrego. Nie chciała, żebym patrzyła na to, jak choroba ją zmienia, niszczy. Wybrała Marcina. Zostawiła go przy sobie, bo wiedziała, że udźwignie ciężar gospodarstwa, jeśli przyjdzie jej odejść.
Później, przez kolejne lata, wielokrotnie roztrząsałam, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby los przyniósł coś innego. Gdyby ta okrutna choroba nie pustoszyła ciała babki, gdybym była starsza i silniejsza, gdybym została z nią, gdybym nie była taka, jaka byłam…
Może nigdy nie opuściłabym tamtej wsi, witałabym dzień z kubkiem kawy w dłoni, patrząc na łąki, zabierałabym dziecko na kolorowe huśtawki, śpiewałabym majówki pod błękitną kapliczką. Może nigdy nie powstałaby kwiaciarnia na Miodowej. Może nigdy nie oglądałabym się za siebie, truchlejąc na samą myśl, co mogę zobaczyć?
Każdy dzień na Miodowej zaskakuje mnie czymś nowym.
Nazajutrz po powrocie jest to delikatne pukanie do tylnych drzwi, tych wychodzących do ogrodu. Odrywam się od ekspresu do kawy i ciaśniej zawiązując paski szlafroka, przemykam wąskim korytarzykiem do wyjścia. W drzwiach znajduje się nieduża, osłonięta firanką szybka. Wędrujące po niebie słońce prześwieca przez delikatny ażur, rzucając na deski podłogi świetliste refleksy.
Przekręcam klucz w zamku. Gdy uchylam już drzwi, uświadamiam sobie, że powinnam odsunąć skrawek firanki i zerknąć, kto przed nimi stoi. Przeszywa mnie bolesny skurcz niepokoju, jest już jednak za późno. Drzwi stoją otworem, moje stopy owiewa podmuch lodowatego powietrza. Ostrożnie przestępuję próg, zerkam na podwórko.
I widzę Różę Pytlak.
Nasze domy ze sobą sąsiadują, ten należący do Pytlaków jest ostatni po tej stronie ulicy, stoi vis-à-vis księgarni. Mieszkamy obok siebie kilkanaście lat, nie znaczy to jednak, że dobrze się znamy. Róża jest małomówna i skryta, przypomina zaszczute zwierzątko. Już to, że zapukała do tylnych drzwi, zamiast podejść od frontu i nacisnąć dzwonek, wiele o niej mówi. Ostatni raz rozmawiałyśmy chyba w dniu pogrzebu Wandy Celińskiej. Wtedy Róża, nie patrząc mi w oczy, wydukała, że Barbara organizuje w piekarni stypę. Może przydałaby się jej pomoc? Zaśmiałam się wtedy, mówiąc, że kiepska ze mnie kucharka, ale mogę udekorować stół kwiatami. Wanda uwielbiała kwiaty. Róża odetchnęła z ulgą, uśmiechnęła się. Zrozumiałam, że bardzo chciała tam pójść, jednak potrzebowała towarzystwa. Bała się spotkania z sąsiadami. Śmierć Wandy zbiegła się z pożarem na budowie, o który po cichu oskarżano syna Róży. Nie było jej łatwo. Na stypie siedziała jak na szpilkach. Kuliła się za stołem, by jak najmniej rzucać się w oczy.
Teraz zaś stoi przed moimi drzwiami i nerwowo pociera ramiona. Jej dłonie są blade i bardzo szczupłe, wręcz kościste. I takie bezbronne. Wystają z rękawów zbyt dużego burego swetra. Cała Róża jest koścista i bura, tylko policzki ma zaróżowione.
Uśmiecham się do niej przyjaźnie, równocześnie zastanawiając się w duchu, co skłoniło ją do przyjścia.
– Dzień dobry, przepraszam, że cię nachodzę.
– Witaj, Różo.
– Zastanawiałam się, czy wszystko w porządku. – Jej zaróżowione policzki nabierają jeszcze intensywniejszego koloru. Skromnie spuszcza wzrok, mnie coś w drobnych dłoniach. Kawałek papierowej chusteczki zamienia się w strzępy. – Nie widziałam cię kilka dni.
– Chodź. – Cofam się do korytarza, robiąc jej przejście. – Właśnie parzyłam kawę. Napijemy się razem.
– Och! – Róża szybko podnosi wzrok. Jej oczy są teraz okrągłe jak guziki. Nerwowo ogląda się w kierunku płotu oddzielającego nasze posesje. Widzę, że ma wielką ochotę przystać na moją propozycję. W końcu mówi z bladym uśmiechem: – Dobrze.
Prowadzę ją do kuchni i wskazuję miejsce za stołem. Jest mały, niezbyt wygodny, połowę zaściełają branżowe pisemka i katalogi. Nigdy nie przyszło mi na myśl, by zadbać o porządny stół. Mieszkam tylko z moim psem, Brunem, a on preferuje swoje miski. Choć, naturalnie, chętnie zaopiekuje się kotletem, jeśli wstanę z krzesła i pozostawię talerz bez nadzoru…
Pospiesznie sprzątam czasopisma i przecieram blat skrawkiem papierowego ręcznika. Róża po swojemu kuli się za stołem, wzrokiem ostrożnie eksploruje kuchnię. Zastanawiam się, czy jej kręgosłup kiedykolwiek wraca do naturalnej pozycji. Stawiam przed nią kawę, cukier i mleko, ale na te ostatnie kręci głową i przytrzymuje kubek w dłoniach, jakby chciała się nim ogrzać.
– To głupie – mruczy. – Przepraszam cię za najście.
– Wcale nie głupie. Dobrze mieć troskliwych sąsiadów – stwierdzam, wciskając guzik na ekspresie. Przez krótką chwilę wpatruję się w ciemnobrązowy, spieniony płyn ściekający do mojej filiżanki, a potem dodaję: – Byłam u rodziny. Wyjechałam dość nagle, bo… bo wymagały tego okoliczności.
– Mam nadzieję, że nie chodziło o pogrzeb ani coś równie nieprzyjemnego?
– Nie. – Kręcę głową i unoszę filiżankę do ust. – Chciałam kogoś odwiedzić.
– Widziałam kartkę w oknie kwiaciarni. – Róża zerka na mnie przepraszająco. – Pewnie myślisz, że jestem stuknięta?
Potrząsam głową.
– Oczywiście, że nie!
Nasze oczy spotykają się na ułamek sekundy, a mnie dopada nagłe przeświadczenie, że troska Róży nie jest podyktowana zwykłą sąsiedzką życzliwością. Róża coś widziała, coś, co wzbudziło w niej niepokój i skłoniło do wypatrywania świateł w moich oknach lub innych oznak obecności, a następnie do porannych odwiedzin. Wstrzymuję oddech, czekając, czy coś doda, ale ona uśmiecha się tylko blado i odwraca wzrok.
– Cieszę się, że wszystko w porządku. Brakowało nam ciebie.
– Naprawdę?
– Oczywiście – potakuje. – Pani Basia pytała, czy nie wiem, dokąd wyjechałaś. Potem zagadnęła mnie ta miła dziewczyna z księgarni i…
Przelotnie muskam spojrzeniem dłonie oplatające ścianki kubka, pasemka siwizny w mysich włosach, sine podkowy pod oczami, ziemistą cerę. Ogarnia mnie głęboki smutek. Róża jest zniszczona. Zniszczona życiem i zmartwieniami, którymi codzienność przygniata jej wątłe, kościste ramiona…
– Wróciłam – mówię. – Już wróciłam, Różo.
– Och! – Sąsiadka zrywa się zza stołu, potrąca kubek. – Zasiedziałam się, a przecież muszę biec po pieczywo. Mój teść… – Ostatnie słowa mamrocze niezrozumiale, kręcąc się w miejscu i zaciągając poły burego swetra. Zerkam w okno.
– Poczekaj, pójdę z tobą – mówię. – Nie mam grama chleba…
Róża wygląda na niezdecydowaną, zagryza dolną wargę, w końcu powoli kiwa głową. Wychodzi z kuchni, kurczowo obejmując się ramionami, zajmuje posterunek przy drzwiach i tkwi tam nieruchomo, dopóki nie naciągnę na siebie jeansów i ciepłego swetra. Bose stopy wsuwam w adidasy, narzucam kurtkę. Z powątpiewaniem przyglądam się okryciu sąsiadki. Poranek jest słoneczny, ale chłodny.
Przecinamy ulicę i kierujemy się w stronę piekarni. Na gałęziach drzew lśnią krople wilgoci. Moje spojrzenie pada na dorodną sosnę rosnącą w ogrodzie Małgorzaty i natychmiast przychodzi mi do głowy pomysł na nowy stroik. Wezmę gęste igliwie, zamówię małe ledowe światełka, między gałązki wepnę coś czerwonego, przypominającego jarzębinę. Myśl o pracy wprawia mnie w ekscytację. Mam ochotę wbiec po schodach wiodących do piekarni, jak najszybciej załatwić sprawunki i wrócić do siebie. Przekręcić klucz w drzwiach kwiaciarni, uchylić je gościnnie, poczuć zapach kwiatów, zatroszczyć się o nie. Tak długo mnie nie było, jak się mają?
Róża zauważa moje poruszenie, przygląda mi się z konsternacją, więc uśmiecham się uspokajająco.
– Uwielbiam zapach świeżego chleba. I ta kawa… – Zaciągam się wonią piekarni. – Może wypiję jeszcze jedną?
Ciąg dalszy w wersji pełnej