Wiedźmi król - ebook
Wiedźmi król - ebook
Wyatt jest transpłciową wiedźmą, czego istoty mieszkające w Asalinie nie potrafiłyby zaakceptować. Rządzą tam bowiem wróżki, a wiedźmy takie jak on nie mają zbyt wiele do powiedzenia. Dlatego Wyatt wbrew swojej woli musi poślubić księcia wróżek Emyra Northa. Ale pewnej nocy Wyatt traci kontrolę nad swoimi mocami, ucieka do świata ludzi i postanawia zapomnieć o magii i swoim pochodzeniu. Emyr nie chce jednak zrywać zaręczyn i wyrusza w pościg za ukochanym, żeby nakłonić go do powrotu. Tylko że Wyatt wcale nie zamierza wracać ani tym bardziej zadbać o przyszłość królestwa wróżek…
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67551-87-8 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Droga osobo czytająca tę książkę!
Moja debiutancka powieść Wiedźmi król nie jest pierwszą książką w moim dorobku. Wcześniej przez lata intensywnie pracowałem nad innymi tekstami. Od zawsze wiedziałem, że chcę zostać pisarzem. Było to dla mnie oczywiste, odkąd jako dziecko spędzałem czas na szwendaniu się po mokradłach na moim rodzinnym południu i rozmawianiu z wyimaginowanymi istotami. W otaczającym mnie świecie byłem obecny głównie ciałem. Reszta mnie przebywała gdzie indziej, w rozmaitych wyobrażonych światach, a pisarstwo pozwoliło mi stworzyć wrota, przez które inni mogli do mnie dołączyć.
Tylko co z tego, skoro cały czas się bałem. Dygotałem ze strachu. Bo widzisz, teksty sprzed Wiedźmiego króla były naprawdę niezłe: włożyłem w nie kawał serca, postarałem się, żeby były ciekawe, i z każdym kolejnym stawałem się trochę lepszym pisarzem. Rzecz w tym, że brakowało im szczerości. Głęboko pragnąłem pokazać ludziom swój wewnętrzny świat, ale uważałem, że nie wszystko nadaje się do pokazania. Odkąd sięgam pamięcią, wmawiano mi, że pewnych rzeczy powinienem się wstydzić, więc nie wierzyłem, że ktokolwiek będzie chciał o nich czytać. Jak mogłem oczekiwać, że Ty, Osobo czytająca tę książkę, zaakceptujesz te aspekty mojej osobowości, z którymi ja sam nie mogłem się pogodzić?
Wiedźmi król jest efektem tego, że stawiłem czoło lękom. Tworząc postać Wyatta Crofta, jak nigdy dotąd czerpałem z samego siebie. Wyatt jest w dużej mierze taki jak ja. Obdarzyłem go cechami, które nauczono mnie ukrywać. Transpłciowość, homoseksualność, traumę i gniew – to wszystko dostał po mnie. Siłą rzeczy przelałem też na niego moje poczucie wstydu. A gdy dałem sobie prawo do pisania o tych wszystkich sprawach, samoakceptacja przychodziła mi coraz łatwiej. Skoro pokochałem Wyatta – skoro zrozumiałem, że to po prostu chłopak, który radzi sobie, jak umie, w sytuacjach bez wyjścia i mimo swoich wad zasługuje na szczęście – sobie samemu mogłem okazać podobne zrozumienie.
W rezultacie Wiedźmi król stał się książką o samoakceptacji, na którą zasługujemy właśnie ze względu na to, kim jesteśmy. Cierpienie i trudy, jakich Wyatt doświadcza jako wiedźma, odzwierciedlają trudności, z jakimi na co dzień borykają się osoby LGBTQ+, w tym zwłaszcza osoby transpłciowe. Wyatt musi sobie radzić z utratą osób, które powinny były go wspierać, i z towarzyszącym tej stracie poczuciem winy. Z reżimem, który nie chce go zrozumieć i traktuje jak pariasa. Z poczuciem, że nie ma wpływu na swoją przyszłość i musi odgrywać narzuconą mu rolę.
Niestety, ponieważ w końcu dałem sobie przyzwolenie na podjęcie tematu traumy, podczas lektury trafisz na treści, które mogą wywoływać dyskomfort, a konkretnie: przemoc, przemoc wobec dziecka, molestowanie seksualne dziecka i napaść na dziecko, aluzje do pedofilii, myśli samobójcze i wzmianki o samobójstwie, misgendering, niewierność, bezpłodność i poronienie. Chcę, żeby osoby czytelnicze weszły w świat tej powieści ze świadomością, co mogą w nim zastać.
Jednocześnie pamiętaj, żeby nie szufladkować tej książki jako historii o queerowym cierpieniu. Masz w rękach opowieść o queerowej nadziei. Wyatt ma niesamowitą zdolność zachowywania poczucia humoru nawet w obliczu grozy. Ma moce, których jeszcze sobie nie uświadamia. Doświadcza akceptacji i prawdziwej miłości: na każdą osobę, którą stracił przez to, kim jest, przypada ktoś, kto szczerze kocha jego najbardziej autentyczne oblicze. I to także odzwierciedla doświadczenia naszej społeczności. Nasze traumy nie określają nas w stu procentach.
Praca nad tą książką pomogła mi uleczyć rany. Co prawda nadal trochę się boję – w końcu wręczam obcym ludziom kawałek własnej duszy – ale jestem też pełen nadziei. Wierzę, że ta powieść trafi w ręce tych, którzy najbardziej jej potrzebują. Mam nadzieję, że historia Wyatta Cię poruszy i być może Tobie też przyniesie odrobinę ukojenia.
A teraz chodź, razem przekroczymy te wrota.
H.E. EdgmonROZDZIAŁ PIERWSZY
Odwrócona Śmierć
Otwieram tylne drzwi, żeby wypuścić psy do ogrodu, i widzę Naduę z sekatorem wbitym jak nóż w skrzydło mojego narzeczonego.
Spodziewałem się, że ten dzień się spierdoli. Każdego ranka wyciągam jedną kartę tarota, żeby mieć pojęcie, co mnie czeka. Taka odrobina magii, na którą nadal sobie pozwalam. Jedyna oprócz blizn pamiątka po dawnym życiu. Dziś rano wyciągnąłem odwróconą Śmierć.
Opór wobec zmian. Uparte trzymanie się przeszłości. Rozgoryczenie. Przemiana.
Wiedziałem, że zdarzy się coś niedobrego, ale nie sądziłem, że tym czymś będzie on.
Emyr North. Książę północnoamerykańskich wróżek.
Zawsze się obawiałem, że na jego widok od razu zejdę na zawał, ale tak się nie dzieje, choć moje serce, to małe dzikie zwierzątko, robi wszystko, by wydrzeć mi się z piersi.
Dasz radę, chłopaku.
Emyr wygląda jak przed trzema laty, a zarazem inaczej. Zapamiętałem go jako tyczkowatego wyrostka, teraz wszystko jest w nim większe. Jego chłopięce ciało wyciągnęło się i rozrosło w ciało mężczyzny. Dawna patykowatość ustąpiła miejsca muskulaturze jak spod dłuta rzeźbiarza. Przerósł mnie o dobre trzydzieści centymetrów. Wszystkie elementy jego ciała są większe, ale to bez znaczenia – wszędzie bym je rozpoznał.
Po obu jego bokach rozpościerają się wielkie brązowe skrzydła, skórzaste, cienkie i poznaczone żyłami, zakończone złotymi pazurkami. Wyrastające z czoła rogi zwinęły mu się w dwie jasnobrązowe spirale i błyszczą złociście we wczesnopopołudniowym teksańskim słońcu. Długie kły łyskają złowieszczo spod górnej wargi.
Gdy widziałem go po raz ostatni, był jeszcze chłopcem. Teraz jest potworem.
Wszystkie wróżki to potwory.
Ja też jestem potworem.
Jest bardziej zadbany niż kiedyś. Gdy uganialiśmy się po lasach, zawsze miał kolana uwalane ziemią i pełno liści we włosach. Teraz jego niemal obsydianowa skóra jest nieskazitelna. Długie włosy zaczesał do tyłu i wygolił sobie skronie, tak żeby nic nie zasłaniało jego fenomenalnie spiczastych uszu.
Ma na sobie ciemnoróżowy, prawie czerwony garnitur w delikatny, niemal zlewający się z tkaniną złoty kwiatowy deseń. Z septum zwisa mu łańcuszek przypięty do złotej nausznicy. Na długich palcach błyszczy kolekcja pierścieni, szyję ozdobił naszyjnikami. Powieki pociągnął czarnym eyelinerem i przyprószył złotym cieniem.
Warstwa chłopięcej delikatności została zestrugana i odsłoniła majestatyczną sylwetkę wojownika. Choć z rany na skrzydle cieknie mu krew, wygląda jak pan i władca.
Jedno nie uległo zmianie. Bijąca od niego energia opromienia go jak złota aureola, otaczając ostre kontury twarzy i spływając po ramionach. Emyr jaśnieje blaskiem niczym jakiś złowrogi anioł.
Oczywiście jest piękny. Ale był taki już trzy lata temu. Gdzieś mam jego urodę.
Nie chcę go tutaj. Że też musiał mnie znaleźć.
Psy, zazwyczaj kochane, teraz dostają szału. Przypadają do Emyra, ujadając jak na widok królika, który wyściubił nos zza płotu. Emyr nie zwraca na nie uwagi. Psów jest sześć, niektóre ważą po pięćdziesiąt kilo, ale on ani drgnie. Nie drgnęły też palce Nadui zaciśnięte na rękojeściach sekatora.
Istnieją trzy rodzaje wróżych mocy: moc intuicji, moc manipulowania materią i osobami oraz moc uzdrawiania. Emyr jest uzdrowicielem, potrafi leczyć za pomocą magii. Uzdrawianie to coś więcej niż leczenie ran zadanych bronią. Powszechnie wiadomo, że uzdrowiciele przemieniają jałowe pola w bujne ogrody. Najpotężniejsi mogą nawet wskrzeszać zmarłych.
Nie wiem, jak potężna jest moc Emyra, ale nawet podrzędny uzdrowiciel poradziłby sobie z podobną raną. Tak czy owak, musi go boleć.
Spojrzenie jego ciemnych oczu zatrzymuje się na mojej twarzy i przez ułamek sekundy wydaje mi się, że mój narzeczony stracił rezon.
Ja nie jestem piękny. Gdy widział mnie ostatnim razem, mogłem taki być, ale to już przeszłość. Osoba, której szukał przez cały ten czas, nie istnieje.
Emyr szybko się opanowuje. Na jego twarzy znowu maluje się spokojna czujność. Otwiera usta i wypowiada moje imię. Tyle że to nie jest moje imię, chociaż niewątpliwie zostało skierowane do mnie. Nie jestem w stanie zareagować na mój deadname, bo już sam dźwięk głosu Emyra powoduje, że nogi się pode mną uginają. Melodyjny baryton, głębszy, niż zapamiętałem. Spółgłoski twarde, a samogłoski słodkie jak miód.
Niech mnie ktoś zabije.
Wytropił mnie. Od mojej ucieczki minęły trzy lata. Znalazłem nową rodzinę i nowego siebie. Wyrzekłem się magii i stopniowo wtapiałem w ludzki świat, aż praktycznie stałem się duchem. A on mimo wszystko mnie znalazł. Nie wiem, jak mogłem myśleć, że wróżki dadzą mi spokój. Skąd pomysł, że nic mi nie grozi?
– Wyatt? – głos Nadui jest ochrypły, trzydzieści lat palenia i wyszczekiwania poleceń zrobiło swoje. – To twój kolega?
Zamierzałem palić głupa, ale chyba nic z tego nie wyjdzie.
Nadua jest podejrzanie spokojna jak na kogoś, w czyim ogrodzie zmaterializowała się jakaś rogata istota, ale nie mam czasu się nad tym zastanawiać. Nadua nie wie, czym tak naprawdę jestem. Jedyną wtajemniczoną osobą jest jej córka i moja jedyna przyjaciółka – Briar. Przeciętnemu człowiekowi w tej sytuacji puściłyby nerwy, ale prawda jest taka, że przez dwa lata naszej znajomości nigdy nie widziałem, żeby Nadua dała się ponieść nerwom.
Tak czy owak, zdenerwowanie byłoby w tej chwili jak najbardziej na miejscu.
– Yyy... – stękam. Czyli jednak nadal umiem mówić. Przynajmniej jako tako.
– Wyatt? – mówi Emyr pytającym tonem.
Nie wiem, czego oczekuje – wyjaśnienia, skąd to imię, czy potwierdzenia, że się znamy. W każdym razie nie mam siły zareagować. Kilka razy otwieram i zamykam usta. W końcu wyrzucam ręce w powietrze i wypalam:
– Briar z Sunnym upieprzyli całą kuchnię.
Sunny to mąż Nadui i ojciec Briar. Kiedy przechodziłem przez kuchnię w drodze do drzwi, akurat oporządzał z córką jelenia, którego wczoraj wieczorem przywiózł na pace pick-upa. Rodzina Begayów-Brownów od czasu do czasu wrzuca na ruszt zwierzynę potrąconą przez samochód, co samo w sobie jest spoko, tylko że Sunny i Briar nigdy nie wytrą krwi, jak należy.
Nadua leciutko obraca głowę – na tyle, żeby złapać ze mną kontakt wzrokowy. Spojrzenie jej brązowych oczu tnie mnie jak myśliwski nóż, którym jej mąż oprawia w domu martwe zwierzę. To ten typ osoby, przed którą nic się nie ukryje, przez co mam nieprzyjemne wrażenie, że czyta mi w myślach. To uczucie towarzyszy mi, odkąd mnie znalazła. Miałem wtedy piętnaście lat, byłem samotny, głodny i przerażony. Schowałem się w bibliotece w San Antonio, za tylnymi regałami, i miałem nadzieję, że do rana nikt mnie nie znajdzie i nie wykopie na dwór. Nadua kazała mi wstać, otuliła mnie swoim swetrem, po czym cmoknęła i zawiozła mnie do domu, do Laredo, jakbym był bezpańskim psem napotkanym przy drodze. Od tamtej pory należę do rodziny.
Nie wiem, co wypatrzyła w moich oczach, ale w końcu wyrywa sekator ze skrzydła Emyra, rzuca nam groźne spojrzenie, po czym odwraca się i odchodzi szybkim krokiem. Jej energia, ciemnoczerwona jak glina jej rodzinnej ziemi, zostaje przy Emyrze tak długo, jak tylko się da, jak na maksa naciągnięta guma, aż wreszcie ze świstem wraca na plecy Nadui. Ta zatrzymuje się przy mnie z chmurną miną, marszcząc gęste ciemne brwi.
– Idźcie za szopę, nim Doli go zobaczy – mówi na odchodnym.
Nie wiem, czego się spodziewałem, ale na pewno nie takiej uwagi.
Gdy ostatnio widziałem Doli, ośmioletnią siostrę Briar, siedziała u babci na kolanach i oglądała telewizję. No więc tak. Rzeczywiście. Jej matka ma zatrważająco stalowe nerwy, ale dziecko to dziecko, Emyr pewnie śniłby się małej po nocach. Doli podchodzi nieufnie nawet do Świętego Mikołaja. W ubiegłym roku już pod koniec listopada zaczęła ryczeć, że nie chce, żeby jakiś dziwny i rzekomo wszechmocny staruch włamał się do domu, aż Sunny musiał jej wytłumaczyć, że Święty Mikołaj nie istnieje.
Zapada cisza.
Emyr sięga ręką do krwawiącej rany – jeden błysk złotego światła i po zranieniu nie ma śladu. Wróżki nie potrafią latać (choć podobno, gdy żyły w Faery, miały taką moc), więc ranny czy nie, Emyr i tak nigdzie by nie poleciał. Ale dobrze, przynajmniej nie rozniesie krwi po całym ogrodzie.
Nawet na chwilę nie spuszcza wzroku z mojej twarzy.
Ciekawe, co sobie myśli. Wczuwanie się w innych nigdy nie było moją mocną stroną, ale dawniej bez trudu czytałem Emyrowi w myślach – przychodziło mi to równie łatwo, co oddychanie. Było, minęło.
Jak na połowę maja w Teksasie nie jest znowu tak gorąco, około dwudziestu sześciu stopni, ale słońce daje centralnie na nas, przez co wydaje się, że jest cieplej. A może to wina mojej czarnej bluzy z kapturem. Albo pocę się z zupełnie innego powodu.
– Nie mogłeś się zaczarować, zanim tu przyszedłeś? – pytam w końcu, z wyrzutem pokazując na niego ręką. Noż kurde. Wróżki często są w rozjazdach, regularnie opuszczają swoje zakamuflowane królestwa lub do nich wracają. Ale na czas podróży raczej kryją skrzydła pod magicznym kamuflażem.
Emyr ściąga brwi i zerka w dół na siebie, jakby zaskoczony tym, jak wygląda.
– Czar się zużył... Wiedziałem, że zaraz cię znajdę, nic innego mnie nie obchodziło. Gdy się zorientowałem, było już za późno.
Był do tego stopnia pochłonięty tropieniem mnie, że na nic nie zważał. Ta myśl... nic mi nie robi. Nic a nic. Mam to gdzieś.
– Nie przejmuj się – dodaje, wzruszając nonszalancko ramieniem. – Nikt oprócz tej kobiety mnie nie widział. Później ktoś ze Straży wymaże jej wspomnienia.
Mówiąc o Straży, ma na myśli policję z Asalinu, wróżego królestwa rządzonego przez jego rodziców.
– Chyba śnisz – syczę, obnażając kły. – Trzymaj swoje pały z dala od tego domu.
Emyr zatrzymuje wzrok na moich ustach. Kły wiedźm są mniejsze niż wróżek, zwykle nie do odróżnienia od ludzkich. Ale trzy lata temu, gdy byłem na jakimś totalnym zadupiu na środkowym Zachodzie, poszedłem do łazienki na stacji benzynowej i potraktowałem swoje kły pilnikiem. Opiłowałem te bezużyteczne kawałki kości tak, że stały się bronią. Ciekawe, czy właśnie one przykuły uwagę Emyra.
Emyrze, dziewczynka, którą kochałeś, nie żyje.
Kątem oka dostrzegam cień poruszający się w oknie i przypomina mi się, że Nadua kazała nam się schować. Z cichym warknięciem wsadzam ręce do kieszeni bluzy i ruszam ospale w kierunku szopy. Emyr idzie kilka kroków za mną.
Większość psów przestała się nim interesować i tylko Bella – grubiutki, pręgowany miks pitbulla z nie wiadomo czym – jeszcze się nie zniechęciła. Truchta obok nas, a wywalony z upału język majta się jej wokół pyska. Za szopą obracam się twarzą do Emyra. Bella obwąchuje mu rękę, a on, przekrzywiwszy głowę, obraca dłoń wierzchem do dołu i podstawia jej pod nos swoje szpony. Bella starannie wylizuje mu wnętrze dłoni, po czym zalega w cieniu u jego stóp i zamyka ślepia.
Emyr ponownie zwraca ku mnie wzrok.
Stoimy bliżej siebie niż chwilę temu. Stoimy tak blisko, że czuję jego zapach: piżmowo-dymny z odrobiną czegoś kobiecego, kwiatowego i słodkiego, coś jakby kandyzowane płatki dzikiej róży. Pachnie Asalinem. A może nie tyle Asalinem, ile... domem.
Dobra, nieważne.
Jego złota energia podskakuje w powietrzu obok mojej, jakby sprawdzając, na ile może sobie pozwolić. W odpowiedzi spowijająca mnie czerń – mrok, który stale przylega do mojej skóry – kłapie paszczą na Emyra. Jego energia, odtrącona, kuli się i owija wokół jego ramion.
Energia jest czymś, co ma każdy: wróżki, wiedźmy, ludzie. Ludzie nie są w stanie jej zobaczyć, ale nawet im zdarza się ją poczuć. Tyle że nazywają jakoś inaczej, bodajże „aurą”. Energia każdej osoby ma inny kolor.
Kiedyś uważałem, że Emyr jest złoty jak słońce, a moja czerń to rzucany przez niego cień. Nadal tak myślę, tylko że teraz nabrało to nowego znaczenia.
– Wyatt? – Emyr znowu wymawia moje imię, tym razem ciszej.
Obserwuje mnie z charakterystyczną, trudną do opisania miną. To coś dziwnego – ni to zaniepokojenie, ni to zmieszanie, ni to coś, czego nigdy nie umiałem nazwać, a co czasem maluje się na twarzach wróżek wpatrzonych w swoich przeznaczeńców.
Przeznaczeńcy. Od dawna nie uważam się za niczyjego przeznaczeńca. Kiedyś nosiłem ten tytuł z odrobiną aroganckiej dumy. Rzadko się zdarza, żeby wiedźma i wróżka były sobie przeznaczone, a ja bez wątpienia byłem jedyną wiedźmą zaręczoną z wróżym księciem. Stale pod królewską protekcją. Nikt nie miał prawa się do mnie przypieprzać. Teraz uważam, że termin „przeznaczeniec” na kilometr cuchnie jakimś porąbanym biologicznym determinizmem, z którym nie chcę mieć nic wspólnego.
Ale to spojrzenie... Są w nim i niepokój, i zmieszanie, i coś, na widok czego dłonie zwijają mi się w pięści.
Co on widzi, gdy tak na mnie patrzy? W sensie – wiem, co widzi, mam w domu lustro. Liczyłem, że w pewnym momencie wystrzelę w górę, ale nic z tego. Nie dobiłem nawet do metra sześćdziesięciu. Odkąd Nadua zgarnęła mnie z ulicy, przybrałem trochę na wadze, bo kuchnia Sunny’ego oraz fast foody są tak pyszne, że nie da rady się nie objadać. W ubiegłym roku zgoliłem sobie włosy i od tamtej pory nie dałem im odrosnąć. Czarna bluza zakrywa blizny i maskuje ewentualny zarys klatki piersiowej nie do końca spłaszczonej binderem.
No więc tak, wiem, co Emyr ma przed oczami. Pytanie, co o tym myśli.
– Wyatt – potwierdzam, hardo zadzierając podbródek i praktycznie wyzywając go, żeby palnął coś głupiego, coś, czego nie chcę usłyszeć.
– Zaimki? – słyszę w odpowiedzi.
Nie takiej reakcji się spodziewałem. Czyżbym się przesłyszał?
Minął rok, odkąd wyoutowałem się przed moją małą przybraną rodziną. Przyjęli to lepiej, niż się spodziewałem. Może po prostu wiedzieli, co się święci. Wcześniej przez blisko rok oglądałem na YouTubie miliony filmików z trans chłopakami relacjonującymi swoje tranzycje i cały czas wmawiałem sobie, że jestem tylko ich sojusznikiem. Gdy w końcu wyznałem Briar, że jestem trans, po prostu uścisnęła mi dłoń i odparła, że jest ze mnie dumna. W jej głosie nie było słychać najmniejszego zaskoczenia.
Formalnie rzecz biorąc, w świecie wróżek zdarzają się osoby trans. Słyszałem o transpłciowości, jeszcze zanim zamieszkałem wśród ludzi. Tylko że tam transpłciowe osoby są praktycznie niewidoczne, a mojej transpłciowości nikt by nie zaakceptował. W oczach wróżek miałem tylko jedno zadanie. Odkąd poznałem Emyra, gdy byliśmy jeszcze niewinnymi dzieciakami uganiającymi się po pałacu, moja wartość sprowadzała się do tego, co mogłem zrobić dla Tronu. Czyli do urodzenia następców. Bo właśnie o to chodzi w tej całej wróżej więzi: żeby znaleźć sobie jak najbardziej kompatybilną genetycznie osobę partnerską w celu spłodzenia możliwie najdoskonalszego potomstwa.
A przynajmniej tak nam opowiadają.
Gdy dorastałem, widziano we mnie jedynie maszynkę do rodzenia dzieci i napominano, że mam być wdzięczny za zaszczyt, jaki mnie spotkał. Bo przecież rodzina królewska mogła się mnie po prostu pozbyć i w ten sposób ukryć hańbę, jaką jest więź księcia z wiedźmą.
Fakt, że jestem mężczyzną, prawdopodobnie zostałby uznany za przejaw niewdzięczności.
– On, jego – odpowiadam, mierząc Emyra sceptycznym spojrzeniem.
Emyr przez moment zaciska pięści. Zakończone pazurkami czubki jego skrzydeł prężą się, po czym opadają mu na ramiona.
– A ci ludzie? Kim oni są? – odzywa się po dłuższej chwili.
– Moją rodziną – odpowiadam bez wahania. Bo to prawda: są moją rodziną.
Poczucie winy odzywa się bolesnym skurczem w żołądku. Za wszelką cenę chciałem ich chronić. Zwłaszcza Briar. A co zrobiłem? Sprowadziłem im pod drzwi potworne niebezpieczeństwo.
Choć może nie dlatego czuję się winny. Miałem już w życiu jedną rodzinę i dobrze pamiętam, co ją spotkało z mojego powodu.
Przygryzam wewnętrzną stronę policzka i czekam, aż poczuję w ustach metaliczny smak. Spluwam, krwawa plwocina ląduje u moich stóp.
– Co oni o nas wiedzą? – pyta Emyr.
– Nic – odpowiadam, nieco mijając się z prawdą. Briar wszystko wie.
Emyr chyba czuje, że kłamię. Wyczuwanie emocji, czytanie w myślach i tym podobne są domeną empatów. On nie jest empatą, ale dość długo nie odrywa ode mnie oczu, po czym fuka z rozdrażnieniem, rozdymając nozdrza. Wziąwszy się pod boki, wzrusza szerokimi ramionami.
– W porządku. To bez znaczenia. Wyjeżdżasz jutro z samego rana.
– Jeszcze czego – odwarkuję. – Straż każe mnie zabić. Dobrze o tym wiesz.
– Poniesiesz konsekwencje swoich czynów – przyznaje Emyr, co nie napawa mnie otuchą. – Ale nie pozwolę, żeby skazano cię na śmierć. Przecież wiem, że nie chciałeś nikogo skrzywdzić.
– A jeśli ci powiem, że chciałem? – Cholera, mogłem się ugryźć w język. W gardle mam gulę, pod powiekami czuję pieczenie. Patrzę Emyrowi prosto w oczy. – A gdybym ci powiedział, że wszystko, co zrobiłem tamtej nocy, zrobiłem umyślnie?
Wyraz jego twarzy zmienia się dosłownie na ułamek sekundy, natychmiast na powrót zastąpiony przez wyćwiczoną minę osoby panującej nad emocjami. Ale ja pod tą maską spokoju dostrzegam przerażenie.
– To bez znaczenia – odpowiada w końcu. – Potrzebuję cię. Jeśli będzie trzeba, ujarzmimy twoją magię.
Po karku przebiega mi dreszcz. Jak by to miało wyglądać? W jaki sposób wróżki miałyby mnie ujarzmić?
– Wiem, że masz przerąbane z tą całą więzią, ale uderzasz pod niewłaściwy adres. Udawaj, że mnie nie znalazłeś. Tak będzie lepiej dla nas obu.
Swoją drogą, jak on mnie znalazł?
– Niestety – cedzi Emyr – biologia zdecydowała, że jesteś dla mnie jedynym właściwym adresem.
Biologia. Czuję, jak w moich żyłach zaczyna skwierczeć. Serce już pompuje żar do krwiobiegu, zaraz poczuję go w dłoniach. Tłumię go zwykłym sposobem.
Swoją drogą, Emyr trochę mija się z prawdą. O ile mi wiadomo, wróżki złączone więzią czują przemożne pragnienie, by spędzić życie ze swoim przeznaczeńcem, ale w praktyce nikt ich nie zmusza. Emyr mógł splunąć na biologię i związać się z kimkolwiek. Cały czas liczyłem, że tak właśnie zrobi.
I jak zwykle się przeliczyłem.
– Tron nas potrzebuje. Nas obu. Nie możemy dłużej czekać.
– Niestety – odpowiadam, wymawiając zgłoski ostro i dobitnie – moja biologia zdecydowała, że Tron może mnie cmoknąć.
Emyr posyła mi wściekłe spojrzenie. Jego skrzydła znowu drgają, a ostre końce jego rogów zwężają się jeszcze bardziej. Przyglądam się temu z niezdrową fascynacją.
– Wiesz, że jesteś jeszcze bardziej wkurzający niż kiedyś? – mówi.
Co ty powiesz? – myślę sobie, kpiąco unosząc brwi, ale nie silę się na odpowiedź.
Znowu zalega cisza, zakłócana jedynie pochrapywaniem Belli i dobiegającą z oddali galopadą psów buszujących gdzieś w ogrodzie. Emyr przygryza kłami dolną wargę. Ręce splótł przed sobą, długimi szponami drapie sobie wierzch dłoni. Mijają kolejne chwile. Chłopak zaczyna się bawić kolczykiem dyndającym mu w okolicy szyi. Mógłbym go zapytać, czy to moja uroda odebrała mu mowę, ale zamiast tego tylko się na niego gapię.
– Pamiętasz mojego kuzyna Dereka? – pyta w końcu.
Derek. Na dźwięk tego imienia skręca mnie w żołądku. Po karku rozlewa się ciepło. Oczywiście, że pamiętam Dereka Pierce’a.
Moje naprawdę szczęśliwe wspomnienia z Asalinu są wyrywkowe: głównie mgliste przebłyski typu las, dym, palce Emyra splecione z moimi. Dziecięce zabawy w wyobrażanie sobie, że jesteśmy kimś innym. Niezdarne próby z magią, jakbym chodził w za dużych butach. I moje serce – tak świetliste, jak teraz jest mroczne.
Dopiero z czasem, w miarę jak zatracałem dziecięcą naiwność, sprawy zaczęły przybierać zły obrót. Powoli docierało do mnie, jakie naprawdę są wróżki, a ich plany wobec mnie przestały mi odpowiadać. Coraz częściej kłóciliśmy się z Emyrem. Dziecięca przyjaźń i to coś dojrzewające między nami zaczęły się gmatwać, a ja stopniowo traciłem pewność, że chcę spędzić życie u boku Emyra. Uświadomiłem sobie, że mój narzeczony niczym się nie różni od innych wróżek: że patrzy na mnie przez pryzmat tego, do czego może mnie wykorzystać.
Gdy myślę o Asalinie, na pierwszy plan wysuwają się złe wspomnienia, nie przysłaniają one jednak wspomnień o Dereku, moim dziecięcym crushu. Jako starszy ode mnie o co najmniej dziesięć lat kuzyn mojego narzeczonego był niezbyt stosownym obiektem westchnień, ale co z tego. Dałbym sobie głowę uciąć, że gdy pewnego razu zobaczyłem go w jeziorze z gołą klatą, coś we mnie drgnęło.
– Derek... Chyba kojarzę – odpowiadam.
– Został komendantem Straży. Ma teraz sporą władzę i niemałe wpływy. I postanowił zawalczyć o Tron.
Mrugam. Emyr brzmi ponuro, jakby przekazywał mi bardzo złą wiadomość. Szczerze? Nic mnie to nie obchodzi.
– I co z tego?
Na twarzy Emyra maluje się szok. Oczy mu się rozszerzają, widać nie takiej reakcji się spodziewał.
– Jak to co z tego? To katastrofa – prycha, kręcąc głową. – Derek chce mnie usunąć z kolejki do Tronu i samemu przejąć królestwo. Kwestionuje moje prawo do sukcesji.
– Bo jesteś adoptowany? – pytam, unosząc brew.
Wróżki do dziś się nie otrząsnęły po skandalu wywołanym przez Kadri i Leonidasa, czyli rodziców Emyra. Choć są oni parą przeznaczeńców, a przeznaczenie podobno zasadza się na biologii i perfekcyjnym dopasowaniu reprodukcyjnym, Kadri nigdy nie urodziła następcy Tronu. Bezpłodność nie jest wśród wróżek niczym niespotykanym, ale zdarza się równie rzadko co transpłciowość czy więź wróżki z wiedźmą.
Nie spodziewałem się, że Derek spróbuje sięgnąć po koronę, ale nie jestem zaskoczony, że ktoś kwestionuje prawo Emyra do Tronu.
– Owszem – potakuje Emyr. – Księgi milczą na temat takiego przypadku jak mój. Sukcesja zawsze opierała się na więzach krwi. Derek zarzuca nam, że chcemy zerwać z prastarą tradycją. I nie jest w tym osamotniony. Zebrał całą bandę popleczników, którzy organizują pikiety i ślą petycje do Trybunału. Jesteśmy o krok od wybuchu wojny domowej. – Emyr zniża głos do chrapliwego szeptu: – Już nawet nie wiem, komu mogę ufać.
– Hmm. Przerąbane.
Emyr przejeżdża dłonią po twarzy, pazury drapią mu skórę od czoła po policzki.
– Jesteś nieznośny – jęczy.
– Tak słyszałem. Wyobrażam sobie, że jako mój mąż miałbyś naprawdę przerąbane.
– Szczerze mówiąc... – Emyr opuszcza rękę, kręcąc głową. – Niekoniecznie. Sługusy Dereka przekonały mieszkańców, że nigdy nie wrócisz do Asalinu. Derek rozpowiada, że zamierzam rządzić w pojedynkę, przez co nie spłodzę potomków.
– No i?
– Zamierzam pokazać, że się myli! – Wyrzuca ręce w górę, załamany moją tępotą. – We dwóch stworzymy wspólny front przeciwko buntownikom. Z tobą u boku zdołam uspokoić tych, którzy obawiają się o przyszłość Tronu.
– Jestem ściganym przestępcą. Wątpię, żeby twoi poddani chcieli mnie widzieć na Tronie.
Emyr zastanawia się chwilę, przyglądając mi się badawczo.
– Obiecałem, że będę cię chronić, co nie? – mówi w końcu, wzruszając ramionami. – Poza tym zostałeś poturbowany przez los, więc jak tu cię nie kochać? Będziesz postrzegany jako ktoś, kto nie miał nic i oto siedzi u boku króla. Historia jak z bajki.
– Czyli mam być tylko ładnym dodatkiem – stwierdzam. Na tym właśnie polega problem. Ci, którzy chcą decydować o mojej przyszłości, nie widzą we mnie pełnoprawnej osoby, tylko pionek, który muszą przesunąć po szachownicy, żeby osiągnąć swój cel.
Nie wiedzieć czemu fakt, że Emyr też ma do mnie taki stosunek, sprawia mi większy ból. Może jakaś naiwna część mnie – sekretna, ukryta część, do której za nic bym się nie przyznał – miała nadzieję, że akurat on mnie zrozumie? Że gdy dotrze do niego, jak bardzo nie chcę tego ślubu, da mi spokój?
Kiedyś go kochałem, a on kochał mnie... na swój sposób. Było, minęło.
– Nie, masz być moim małżonkiem – odpowiada, unosząc brwi. – Nie da się ukryć, że to niezłe love story.
„Małżonek”. To słowo sprawia, że żołądek podchodzi mi do gardła. Jeszcze chwila i puszczę pawia.
– Nie ma i nie będzie żadnego love story – protestuję, ale Emyr zdaje się mnie nie słyszeć.
Przechadza się w tę i z powrotem, pocierając palcami jeden z wisiorów.
– Gdy nasze pierwsze dziecko będzie już w drodze... – ciągnie, ale mu przerywam.
– Co będzie w drodze?
– Dziecko. – Zatrzymuje się na chwilę, by łypnąć na mnie spod zmrużonych powiek, po czym wznawia przechadzkę. – Musimy sobie sprawić małych następców Tronu. Wtedy Derek nie będzie miał podstaw, by podważać moje prawa. Opinia publiczna kocha królewskie dzieci jeszcze bardziej niż historie nieszczęśników, którzy mieli pod górkę.
Właśnie dlatego zacząłem żałować naszych zaręczyn. Oczekuje się ode mnie, że w ramach jakiejś politycznej gry, którą mam w głębokim poważaniu, wyrzeknę się swojego życia, swojej wolności, podmiotowości. Mam rozdawać uśmiechy, machać do poddanych i niańczyć jakiegoś ryczącego, wiecznie utytłanego bachora tylko po to, żeby Emyr mógł zasiadać na Tronie.
Na samą myśl chce mi się wyć. Albo puścić coś z dymem. Albo jedno i drugie.
Mam siedemnaście lat. Chcę sobie pożyć. Nawet gdybym w jakiejś równoległej rzeczywistości zakochał się w Emyrze i chciał się z nim hajtnąć, nie byłbym gotów na dziecko. Emyr ma nierówno pod sufitem.
Byłoby super, gdyby Derek jednak zdobył władzę.
– Jak sobie wyobrażasz te „starania o małych następców Tronu”?
Emyr przewraca oczami. Tak, kurwa: przewraca oczami. Mam ochotę wyszarpać mu je z oczodołów.
– O ile wiem, takie pary jak my co rusz mają dzieci. Coś się wymyśli.
– Nie jesteśmy parą.
Emyr splata ręce na piersi.
– Zaręczyliśmy się i mamy wziąć ślub. To czym jesteśmy, jeśli nie parą?
– A twoi rodzice? – Z braku dobrej riposty odpowiadam pytaniem na pytanie. – Na razie to oni rządzą. Czemu sami nie spacyfikują Dereka?
Emyr wykrzywia usta, przez jego twarz przebiega coś jakby niepokój.
– Rodzicom należy się odpoczynek – mówi. – Już dawno powinni byli ustąpić i przekazać mi koronę, ale boją się reakcji Dereka i jego popleczników. – Zaciska szczęki. Wyraz jego twarzy przechodzi z zatroskanego w gniewny. – Dlatego musimy się jak najszybciej pobrać. Gdy umocnimy naszą pozycję, rodzice będą mogli przejść na emeryturę, a my wstąpimy na Tron. Poza tym – dodaje, wzruszając ramionami – taka była umowa. Masz siedemnaście lat. Według praw Faery jesteś pełnoletni. Pora spełnić warunki przysięgi.
– Nie mieszkamy w Faery! – ripostuję. – Nikt tam nie mieszka, odkąd w szesnastym wieku nasi przodkowie przeszli przez drzwi prowadzące na Ziemię! A poza tym my na nic się nie umawialiśmy. To inni umówili się w naszej sprawie.
Emyr nieznacznie kręci głową, a na jego twarz powraca wyraz stoickiej rezygnacji.
– Nieważne. Przysięga pozostaje przysięgą.
Gdy tak mierzymy się wzrokiem, opada na nas jakiś niewypowiedziany ciężar.
Brakuje mi argumentów. Chcę, żeby zrozumiał, w jak popieprzonej sytuacji mnie stawia, ale chyba nic nie wskóram. Emyr wbił sobie do głowy, że tylko ze mną u boku może uchronić królestwo przed wojną. Jak mam go przekonać do zmiany zdania?
Proszę, nie zmuszaj mnie do małżeństwa. Nie chcę być królem wróżek. Jestem stworzony do tego, by być nikim. Dlaczego nie pozwalasz mi być nikim?
Gapimy się na siebie tak długo, aż daje się zauważyć, że słońce ociupinę przesunęło się po niebie. Emyr w końcu wzdycha.
– Jutro o dziewiątej mamy samolot z Laredo do Rochester. Najpóźniej o siódmej masz być na lotnisku.
– Proszę... – To słowo szczypie mnie w język jak kwas. Nienawidzę prosić, czuję się wtedy jak skomlący pies. Ale nie wiem, co innego mógłbym zrobić. – Jeśli chcesz mnie przekonać do ślubu, musisz dać mi trochę czasu. Nie mogę ot tak wsiąść jutro do samolotu. Zostań tu. Porozmawiajmy.
Z niezdrową fascynacją przyglądam się, jak ostry koniuszek kła wbija mu się w miękką wargę.
– Czego jak czego, ale czasu to my akurat nie mamy – oznajmia w końcu Emyr, kręcąc głową.
I tyle mi przyszło z proszenia.
– Mogę znowu uciec.
– A ja znowu cię znajdę – odpowiada, trzepocząc skrzydłami. – Chcesz być zbiegiem przez resztę życia?
Mam uwierzyć, że interesuje go, czego chcę?
– Wal się – mówię, bo nic lepszego nie przychodzi mi do głowy.
Dalsze wydarzenia następują tak nagle, że nie mam czasu zareagować. Tak raptownie, że choćbym chciał, nie mógłbym nad tym zapanować.
Emyr wyciąga ku mnie rękę. Oplata palcami mój nadgarstek, pazur jego kciuka wbija mi się w skórę. Niezbyt mocno. Nie czuję bólu. Ale to bez znaczenia.
Moja przykurzona, przez lata nieużywana magia budzi się gwałtownie. Czerń – ta sama smolista czerń, która stale kołysze się wokół mnie – teraz plami mi dłonie. Wbrew mojej woli każdy opuszek rozbłyskuje ogniem, jakbym zamiast palców miał dziesięć zapałek. Wolną ręką instynktownie uderzam Emyra w pierś. Ten się cofa, zwalniając uchwyt i wybałuszając na mnie oczy.
W odpowiedzi na zagrożenie magia Emyra zalewa jego ręce złotem od dłoni aż po łokcie. Jego oczy błyszczą tym samym blaskiem, a rogi zwijają się jeszcze ciaśniej.
Ale już po strachu. Nic się nie stało. Wszystko kończy się równie szybko, jak się zaczęło. Płomienie gasną, zostają tylko smugi dymu. Moje dłonie z powrotem robią się białe.
Wyrzut adrenaliny sprawił, że nie mogę zebrać myśli. I jeszcze to łomoczące serce...
Jedwabna koszula Emyra zwęgliła się w miejscu, którego dotknąłem. Emyr wytrzeszcza oczy, jakby się mnie bał.
I słusznie. Powinien się bać. Ja sam trochę się siebie boję.
Miałem nadzieję, że raz na zawsze skończyłem z ogniem.
Ciało Emyra też wraca do normalności. Patrzy na mnie tak, jakby nie był pewien, co ze mną począć.
Powinienem być z siebie dumny. Chcę, żeby się mnie bał.
Ale nie potrafię myśleć o sobie inaczej niż ze wstrętem.
– Widzimy się jutro, podpalaczu – rzuca Emyr na odchodnym.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------