- promocja
- W empik go
Wiedźmin. Miecz przeznaczenia - ebook
Wiedźmin. Miecz przeznaczenia - ebook
To nie jest cykl opowiadań, to cały świat!
Wielopoziomowa proza Andrzeja Sapkowskiego zachwyci każdego. Każdy znajdzie tu coś dla siebie: wyszukany archaiczny świat, brawurową przygodę, humor, szaloną miłość, meandry przeznaczenia, a także erudycyjną rewizję wielu kulturowych schematów, wspaniały język i wyobraźnię. Z przynależnych konwencji fantasy potworów, duchów, elfów, gnomów i ingerencji tajnych mocy wyciska Sapkowski tyle, ile Umberto Eco z kryminału w Imieniu róży.
„Andrzej Sapkowski jest pisarzem formatu Tolkiena, choć odeń różnym, bo zdecydowanie bliższym współczesności i obdarzony gorętszym słowiańskim temperamentem.
Czytając Sapkowskiego, jesteśmy zarazem gdzieś w świecie Tolkiena, na seansie u przeinaczonego Disneya, w średniowieczu, u Sienkiewiczowskiego Zagłoby, na seminarium ekonomicznym, w krainie ponurych pogańskich obrzędów, w przemalowanej na baśniową scenerii z czarnego kryminału”.
Polityka
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7578-145-8 |
Rozmiar pliku: | 736 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
– Nie wyjdzie stamtąd, mówię wam – powiedział pryszczaty, z przekonaniem kiwając głową. – Już godzina i ćwierć, jak tam wlazł. Już po nim.
Mieszczanie, stłoczeni wśród ruin, milczeli wpatrzeni w ziejący w rumowisku czarny otwór, w zagruzowane wejście do podziemi. Grubas w żółtym kubraku przestąpił z nogi na nogę, chrząknął, zdjął z głowy wymięty biret.
– Poczekajmy jeszcze – powiedział, ocierając pot z rzadkich brwi.
– Na co? – prychnął pryszczaty. – Tam, w lochach, siedzi bazyliszek, zapomnieliście, wójcie? Kto tam wchodzi, ten już przepadł. Mało to ludzi tam poginęło? Na co tedy czekać?
– Umawialiśmy się przecie – mruknął niepewnie grubas. – Jakże tak?
– Z żywym się umawialiście, wójcie – rzekł towarzysz pryszczatego, olbrzym w skórzanym, rzeźnickim fartuchu. – A nynie on martwy, pewne to jak słońce na niebie. Z góry było wiadomo, że na zgubę idzie, jako i inni przed nim. Przecie on nawet bez zwierciadła polazł, z mieczem tylko. A bez zwierciadła bazyliszka nie zabić, każdy to wie.
– Zaoszczędziliście grosza, wójcie – dodał pryszczaty. – Bo i płacić za bazyliszka nie ma komu. Idźcie tedy spokojnie do dom. A konia i dobytek czarownika my weźmiemy, żal dać przepadać dobru.
– Ano – powiedział rzeźnik. – Sielna klacz, a i juki nieźle wypchane. Zajrzyjmy, co w środku.
– Jakże tak? Coście?
– Milczcie, wójcie, i nie mieszajcie się, bo guza złapiecie – ostrzegł pryszczaty.
– Sielna klacz – powtórzył rzeźnik.
– Zostaw tego konia w spokoju, kochasiu.
Rzeźnik odwrócił się wolno w stronę obcego przybysza, który wyszedł zza załomu muru, zza pleców ludzi, zgromadzonych dookoła wejścia do lochu.
Obcy miał kędzierzawe, gęste, kasztanowate włosy, brunatną tunikę na watowanym kaftanie, wysokie, jeździeckie buty. I żadnej broni.
– Odejdź od konia – powtórzył, uśmiechając się zjadliwie. – Jakże to? Cudzy koń, cudze juki, cudza własność, a ty podnosisz na nie swoje kaprawe oczka, wyciągasz ku nim parszywą łapę? Godzi się tak?
Pryszczaty, powoli wsuwając rękę za pazuchę kurty, spojrzał na rzeźnika. Rzeźnik kiwnął głową, skinął w stronę grupy, z której wyszło jeszcze dwu, krępych, krótko ostrzyżonych. Obaj mieli pałki, takie, jakimi w rzeźni głuszy się zwierzęta.
– Ktoście to niby – spytał pryszczaty, nie wyjmując ręki zza pazuchy – żeby nam prawić, co się godzi, a co nie?
– Nic ci do tego, kochasiu.
– Broni nie nosicie.
– Prawda. – Obcy uśmiechnął się jeszcze zjadliwiej. – Nie noszę.
– To niedobrze. – Pryszczaty wyjął rękę zza pazuchy, razem z długim nożem. – To bardzo niedobrze, że nie nosicie.
Rzeźnik też wyciągnął nóż, długi jak kordelas. Tamci dwaj postąpili do przodu, unosząc pałki.
– Nie muszę nosić – rzekł obcy, nie ruszając się z miejsca. – Moja broń chodzi za mną.
Zza ruin wyszły, stąpając miękkim, pewnym krokiem, dwie młode dziewczyny. Tłumek natychmiast rozstąpił się, cofnął, przerzedził.
Obie dziewczyny uśmiechały się, błyskając zębami, mrużąc oczy, od kącików których biegły ku uszom szerokie, sine pasy tatuażu. Mięśnie grały na mocnych udach widocznych spod rysich skór otaczających biodra, na nagich, krągłych ramionach powyżej rękawic z kolczej siatki. Sponad barków, też osłoniętych kolczugą, sterczały rękojeści szabel.
Pryszczaty wolno, wolniutko zgiął kolana, upuścił nóż na ziemię.
Z dziury w rumowisku rozległ się grzechot kamieni, chrobot, po czym z ciemności wynurzyły się dłonie wczepione w poszczerbiony skraj muru. Za dłońmi pojawiły się kolejno – głowa o białych, przyprószonych ceglanym miałem włosach, blada twarz, rękojeść miecza, wystająca znad ramienia. Tłum zaszemrał.
Białowłosy, garbiąc się, wytaszczył z dziury dziwaczny kształt, cudaczne cielsko, utytłane w pyle przesiąkniętym krwią. Dzierżąc stwora za długi, jaszczurczy ogon, rzucił go bez słowa pod nogi grubego wójta. Wójt odskoczył, potknął się o zwalony fragment muru, patrząc na zakrzywiony, ptasi dziób, błoniaste skrzydła i sierpowate szpony na pokrytych łuskami łapach. Na wydęte podgardle, kiedyś karminowe, obecnie brudnorude. Na szkliste, wpadnięte oczy.
– Oto bazyliszek – rzekł białowłosy, otrzepując spodnie z kurzu. – Zgodnie z umową. Moje dwieście lintarów, jeśli łaska. Uczciwych lintarów, mało oberżniętych. Sprawdzę, uprzedzam.
Wójt drżącymi dłońmi wysupłał sakiewkę. Białowłosy rozejrzał się, na moment zatrzymał wzrok na pryszczatym, na leżącym koło jego stopy nożu. Popatrzył na mężczyznę w brunatnej tunice, na dziewczyny w rysich skórach.
– Jak zwykle – powiedział, wyjmując trzos z rozdygotanych rąk wójta. – Nadstawiam dla was karku za marny pieniądz, a wy tymczasem dobieracie się do moich rzeczy. Nigdy się, zaraza z wami, nie zmienicie.
– Nie ruszone – zamamrotał rzeźnik, cofając się. Tamci z pałkami już dawno wtopili się w tłum. – Nie ruszone wasze rzeczy, panie.
– Wielcem rad. – Białowłosy uśmiechnął się. Na widok tego uśmiechu, kwitnącego na bladej twarzy jak pękająca rana, tłumek zaczął się szybko rozpraszać. – I dlatego, bratku, ty też nie będziesz ruszony. Odejdź w pokoju. Ale odejdź prędko.
Pryszczaty, tyłem, też chciał się wycofać. Pryszcze na jego pobielałej nagle twarzy uwydatniły się brzydko.
– Ej, poczekaj – rzekł do niego człowiek w brunatnej tunice. – Zapomniałeś o czymś.
– O czym... panie?
– Wyjąłeś na mnie nóż.
Wyższa z dziewcząt zakolebała się nagle na szeroko rozstawionych nogach, zakręciła w biodrach. Szabla, wydobyta nie wiadomo kiedy, świsnęła ostro w powietrzu. Głowa pryszczatego wyleciała w górę, łukiem, wpadła do ziejącego lochu. Ciało runęło sztywno i ciężko, jak zrąbany pień, pomiędzy pokruszone cegły. Tłum wrzasnął jednym głosem. Druga z dziewczyn, z dłonią na rękojeści, zwinnie obróciła się, zabezpieczając tył. Niepotrzebnie. Tłum, potykając się i przewracając na rozwalinach, co sił w nogach zmykał ku miastu. Na czele, w imponujących podskokach, sadził wójt, zaledwie o kilka sążni wyprzedzając ogromnego rzeźnika.
– Piękne uderzenie – skomentował zimno białowłosy, dłonią w czarnej rękawicy osłaniając oczy od słońca. – Piękne uderzenie zerrikańskiej szabli. Czoło chylę przed wprawą i urodą wolnych wojowniczek. Jestem Geralt z Rivii.
– A ja – nieznajomy w brunatnej tunice wskazał na wyblakły herb na przodzie ubioru, przedstawiający trzy czarne ptaki siedzące w równym rzędzie pośrodku jednolicie złotego pola – jestem Borch, zwany Trzy Kawki. A to moje dziewczęta, Tea i Vea. Tak je nazywam, bo na ich prawdziwych imionach można sobie język odgryźć. Obie, jak słusznie się domyśliłeś, są Zerrikankami.
– Dzięki nim, zdaje mi się, mam jeszcze konia i dobytek. Dziękuję wam, wojowniczki. Dziękuję i wam, panie Borch.
– Trzy Kawki. I daruj sobie tego pana. Czy coś cię zatrzymuje w tej mieścinie, Geralcie z Rivii?
– Wręcz przeciwnie.
– Doskonale. Mam propozycję: niedaleko stąd, na rozstajach, przy drodze do portu rzecznego jest oberża. Nazywa się „Pod Zadumanym Smokiem”. Tamtejsza kuchnia nie ma sobie równych w całej okolicy. Wybieram się tam właśnie z myślą o posiłku i noclegu. Byłoby mi miło, gdybyś zechciał dotrzymać mi towarzystwa.
– Borch – białowłosy odwrócił się od konia, spojrzał nieznajomemu w oczy – nie chciałbym, żeby jakieś niejasności wkradły się pomiędzy nas. Jestem wiedźminem.
– Domyśliłem się. A powiedziałeś to takim tonem, jakbyś mówił: „Jestem trędowaty”.
– Są tacy – rzekł Geralt wolno – którzy przedkładają kompanię trędowatych nad towarzystwo wiedźmina.
– Są i tacy – zaśmiał się Trzy Kawki – którzy przedkładają owce nad dziewczęta. Cóż, tylko im współczuć, jednym i drugim. Ponawiam propozycję.
Geralt zdjął rękawicę, uścisnął wyciągniętą ku sobie dłoń.
– Przyjmuję, ciesząc się z zawartej znajomości.
– W drogę zatem, bom zgłodniał.
II
Oberżysta przetarł ścierką chropowate deski stołu, ukłonił się i uśmiechnął. Nie miał dwóch przednich zębów.
– Taak... – Trzy Kawki popatrzył przez chwilę na okopcony sufit i baraszkujące pod nim pająki. – Najpierw... Najpierw piwo. Żeby dwa razy nie chodzić, cały antałek. A do piwa... Co możesz zaproponować do piwa, kochasiu?
– Ser? – zaryzykował oberżysta.
– Nie – skrzywił się Borch. – Ser będzie na deser. Do piwa chcemy czegoś kwaśnego i ostrego.
– Służę. – Oberżysta uśmiechnął się jeszcze szerzej. Dwa przednie zęby nie były jedynymi, których nie miał. – Węgorzyki z czosnkiem w oliwie i w occie albo marynowane strączki zielonej papryki...
– W porządku. I to, i to. A potem zupa, taka, jaką kiedyś tu jadłem, pływały w niej różne muszle, rybki i inne smakowite śmieci.
– Zupa flisacka?
– Właśnie. A potem pieczeń z jagnięcia z cebulą. A potem kopę raków. Kopru wrzuć do garnka, ile wlezie. A potem owczy ser i sałata. A potem się zobaczy.
– Służę. Dla wszystkich, cztery razy, znaczy?
Wyższa Zerrikanka przecząco pokręciła głową, poklepała się znacząco w okolice talii, opiętej obcisłą, lnianą koszulą.
– Zapomniałem. – Trzy Kawki mrugnął do Geralta. – Dziewczęta dbają o linię. Panie gospodarzu, baranina tylko dla nas dwóch. Piwo dawaj zaraz, razem z tymi węgorzykami. Z resztą chwilę zaczekaj, żeby nie stygło. Nie przyszliśmy tu żreć, ale obyczajnie spędzać czas na rozmowach.
– Pojmuję. – Oberżysta skłonił się jeszcze raz.
– Roztropność to ważna rzecz w twoim fachu. Daj no rękę, kochasiu.
Brzęknęły złote monety. Karczmarz rozdziawił gębę do granic możliwości.
– To nie jest zadatek – zakomunikował Trzy Kawki. – To jest ekstra. A teraz pędź do kuchni, dobry człowieku.
W alkierzu było ciepło. Geralt rozpiął pas, ściągnął kaftan i zawinął rękawy koszuli.
– Widzę – powiedział – że nie prześladuje cię brak gotówki. Żyjesz z przywilejów stanu rycerskiego?
– Częściowo – uśmiechnął się Trzy Kawki, nie wchodząc w szczegóły.
Szybko uporali się z węgorzykami i ćwiartką antałka. Obie Zerrikanki też nie żałowały sobie piwa, obie wnet poweselały wyraźnie. Szeptały coś do siebie. Vea, ta wyższa, wybuchnęła nagle gardłowym śmiechem.
– Dziewczęta mówią wspólnym? – spytał cicho Geralt, zezując na nie kątem oka.
– Słabo. I nie są gadatliwe. Co się chwali. Jak znajdujesz tę zupę, Geralt?
– Mhm.
– Napijmy się.
– Mhm.
– Geralt – Trzy Kawki odłożył łyżkę i czknął dystyngowanie – wróćmy na chwilę do naszej rozmowy z drogi. Zrozumiałem, że ty, wiedźmin, wędrujesz z końca świata na drugi jego koniec, a po drodze, jak się trafi jakiś potwór, zabijasz go. I z tego masz grosz. Na tym polega wiedźmiński fach?
– Mniej więcej.
– A zdarza się, że specjalnie cię gdzieś wzywają? Na, powiedzmy, specjalne zamówienie. Wtedy co, jedziesz i wykonujesz?
– To zależy, kto wzywa i po co.
– I za ile?
– Też. – Wiedźmin wzruszył ramionami. – Wszystko drożeje, a żyć trzeba, jak mawiała jedna moja znajoma czarodziejka.
– Dość wybiórcze podejście, bardzo praktyczne, powiedziałbym. A przecież u podstaw leży jakaś idea, Geralt. Konflikt sił Ładu z siłami Chaosu, jak mawiał pewien mój znajomy czarodziej. Wyobrażałem sobie, że wypełniasz misję, bronisz ludzi przed Złem, zawsze i wszędzie. Bez różnicowania. Stoisz po wyraźnie określonej stronie palisady.
– Siły Ładu, siły Chaosu. Strasznie szumne słowa, Borch. Koniecznie chcesz mnie ustawić po którejś stronie palisady w konflikcie, który, jak się powszechnie uważa, jest wieczny, zaczął się grubo przed nami i będzie trwał, gdy nas już dawno nie będzie. Po czyjej stronie stoi kowal, który podkuwa konie? Nasz oberżysta, który właśnie pędzi tu z saganem baraniny? Co, według ciebie, określa granicę między Chaosem a Ładem?
– Rzecz bardzo prosta. – Trzy Kawki spojrzał mu prosto w oczy. – To, co reprezentuje Chaos, jest zagrożeniem, jest stroną agresywną. Ład zaś to strona zagrożona, potrzebująca obrony. Potrzebująca obrońcy. A, napijmy się. I bierzmy się za jagniątko.
– Słusznie.
Dbające o linię Zerrikanki miały przerwę w jedzeniu, którą wypełniły piciem w przyspieszonym tempie. Vea, schylona nad ramieniem towarzyszki, coś znowu szeptała, muskając warkoczem blat stołu. Tea, ta niższa, zaśmiała się głośno, wesoło mrużąc wytatuowane powieki.
– Tak – rzekł Borch, ogryzając kość. – Kontynuujmy rozmowę, jeśli pozwolisz. Zrozumiałem, że nie przepadasz za ustawianiem cię po stronie żadnej z Sił. Wykonujesz swój zawód.
– Wykonuję.
– Ale przed konfliktem Chaosu i Ładu nie uciekniesz. Choć użyłeś tego porównania, nie jesteś kowalem. Widziałem, jak pracujesz. Wchodzisz do piwnicy w ruinach i wynosisz stamtąd usieczonego bazyliszka. Jest, kochasiu, różnica pomiędzy podkuwaniem koni a zabijaniem bazyliszków. Powiedziałeś, że jeśli zapłata jest godziwa, popędzisz na koniec świata i ukatrupisz stwora, którego ci wskażą. Dajmy na to, srogi smok pustoszy...
– Zły przykład – przerwał Geralt. – Widzisz, od razu kiełbasi ci się wszystko. Bo smoków, które bez wątpienia reprezentują Chaos, nie zabijam.
– Jakże to? – Trzy Kawki oblizał palce. – A to dopiero! Przecież wśród wszystkich potworów smok jest chyba najwredniejszy, najokrutniejszy i najbardziej zajadły. Najbardziej wstrętny gad. Napada na ludzi, ogniem zieje i porywa te, no, dziewice. Mało to opowieści się słyszało? Nie może to być, żebyś ty, wiedźmin, nie miał paru smoków na rozkładzie.
– Nie poluję na smoki – rzekł Geralt sucho. – Na widłogony, owszem. Na oszluzgi. Na latawce. Ale nie na smoki właściwe, zielone, czarne i czerwone. Przyjmij to do wiadomości, po prostu.
– Zaskoczyłeś mnie – powiedział Trzy Kawki. – No, dobra, przyjąłem do wiadomości. Dość zresztą na razie o smokach, widzę na horyzoncie coś czerwonego, niechybnie są to nasze raki. Napijmy się!
Z chrzęstem łamali zębami czerwone skorupki, wysysali białe mięso. Słona woda, szczypiąc dotkliwie, ściekała im aż na przeguby rąk. Borch nalewał piwo, skrobiąc już czerpakiem po dnie antałka. Zerrikanki poweselały jeszcze bardziej, obie rozglądały się po karczmie, uśmiechając się złowieszczo, wiedźmin był pewien, że szukają okazji do awantury. Trzy Kawki też musiał to zauważyć, bo nagle pogroził im trzymanym za ogon rakiem. Dziewczyny zachichotały, a Tea, złożywszy usta jak do pocałunku, puściła oczko – przy jej wytatuowanej twarzy sprawiło to makabryczne wrażenie.
– Dzikie są jak żbiki – mruknął Trzy Kawki do Geralta. – Trzeba na nie uważać. U nich, kochasiu, szast-prast i nie wiadomo kiedy dookoła na podłodze pełno flaków. Ale warte są każdych pieniędzy. Żebyś ty wiedział, co one potrafią...
– Wiem. – Geralt kiwnął głową. – Trudno o lepszą eskortę. Zerrikanki to urodzone wojowniczki, od dziecka szkolone do walki.
– Nie o to mi idzie. – Borch wypluł na stół raczą łapę. – Miałem na myśli to, jakie są w łóżku.
Geralt niespokojnie rzucił okiem na dziewczyny. Obie się uśmiechały. Vea błyskawicznym, prawie niezauważalnym ruchem sięgnęła do półmiska. Patrząc na wiedźmina zmrużonymi oczami, z trzaskiem rozgryzła skorupkę. Jej usta lśniły od słonej wody. Trzy Kawki beknął donośnie.
– A zatem, Geralt – rzekł – nie polujesz na smoki, zielone i na inne kolorowe. Przyjąłem do wiadomości. A dlaczego, jeśli wolno spytać, tylko na te trzy kolory?
– Cztery, jeśli chodzi o ścisłość.
– Mówiłeś o trzech.
– Ciekawią cię smoki, Borch. Jakiś specjalny powód?
– Nie. Wyłącznie ciekawość.
– Aha. A z tymi kolorami, to tak się przyjęło określać smoki właściwe. Chociaż nie jest to określenie precyzyjne. Smoki zielone, te najpopularniejsze, są raczej szarawe, jak zwykłe oszluzgi. Czerwone faktycznie są czerwonawe lub ceglaste. Wielkie smoki o kolorze ciemnobrunatnym przyjęło się nazywać czarnymi. Najrzadsze są smoki białe, nigdy takiego nie widziałem. Trzymają się na dalekiej Północy. Jakoby.
– Ciekawe. A wiesz, o jakich smokach ja jeszcze słyszałem?
– Wiem. – Geralt łyknął piwa. – O tych samych, o których i ja słyszałem. O złotych. Nie ma takich.
– Na jakiej podstawie tak twierdzisz? Bo nigdy nie widziałeś? Białego podobno też nigdy nie widziałeś.
– Nie w tym rzecz. Za morzami, w Ofirze i Zangwebarze, są białe konie w czarne paski. Też ich nigdy nie widziałem, ale wiem, że istnieją. A złoty smok to stworzenie mityczne. Legendarne. Jak feniks, dajmy na to. Feniksów i złotych smoków nie ma.
Vea, wsparta na łokciach, patrzyła na niego ciekawie.
– Pewnie wiesz, co mówisz, jesteś wiedźminem. – Borch naczerpał piwa z antałka. – A jednak myślę, że każdy mit, każda legenda musi mieć jakieś korzenie. U tych korzeni coś leży.
– Leży – potwierdził Geralt. – Najczęściej marzenie, pragnienie, tęsknota. Wiara, że nie ma granic możliwości. A czasami przypadek.
– Właśnie, przypadek. Może kiedyś był złoty smok, jednorazowa, niepowtarzalna mutacja?
– Jeśli tak było, to spotkał go los wszystkich mutantów. – Wiedźmin odwrócił głowę. – Zbyt się różnił, żeby przetrwać.
– Ha – rzekł Trzy Kawki. – Zaprzeczasz teraz prawom natury, Geralt. Mój znajomy czarodziej zwykł był mawiać, że w naturze każda istota ma swoją kontynuację i przetrwa, takim czy innym sposobem. Koniec jednego to początek drugiego, nie ma granic możliwości, przynajmniej natura nie zna takich.
– Wielkim optymistą był twój znajomy czarodziej. Jednego tylko nie wziął pod uwagę: błędu popełnionego przez naturę. Lub przez tych, którzy z nią igrali. Złoty smok i inne podobne mu mutanty, o ile istniały, przetrwać nie mogły. Na przeszkodzie stanęła bowiem bardzo naturalna granica możliwości.
– Jakaż to granica?
– Mutanty... – Mięśnie na szczękach Geralta drgnęły silnie. – Mutanty są sterylne, Borch. Tylko w legendach może przetrwać to, co w naturze przetrwać nie może. Tylko legenda i mit nie znają granic możliwości.
Trzy Kawki milczał. Geralt spojrzał na dziewczęta, na ich nagle spoważniałe twarze. Vea niespodziewanie pochyliła się w jego stronę, objęła za szyję twardym, umięśnionym ramieniem. Poczuł na policzku jej usta, mokre od piwa.
– Lubią cię – powiedział wolno Trzy Kawki. – Niech mnie poskręca, one cię lubią.
– Co w tym dziwnego? – Wiedźmin uśmiechnął się smutno.
– Nic. Ale to trzeba oblać. Gospodarzu! Drugi antałek!
– Nie szalej. Najwyżej dzban.
– Dwa dzbany! – ryknął Trzy Kawki. – Tea, muszę na chwilę wyjść.
Zerrikanka wstała, podniosła szablę z ławy, powiodła po sali tęsknym spojrzeniem. Chociaż poprzednio kilka par oczu, jak zauważył wiedźmin, rozbłyskiwało nieładnie na widok pękatej sakiewki, nikt jakoś nie kwapił się wyjść za Borchem, zataczającym się lekko w stronę wyjścia na podwórze. Tea wzruszyła ramionami, udając się za pracodawcą.
– Jak masz naprawdę na imię? – spytał Geralt tę, która pozostała przy stole. Vea błysnęła białymi zębami. Koszulę miała mocno rozsznurowaną, prawie do granic możliwości. Wiedźmin nie wątpił, że to kolejna zaczepka wobec sali.
– Alveaenerle.
– Ładnie. – Wiedźmin był pewien, że Zerrikanka zrobi buzię w ciup i mrugnie do niego. Nie pomylił się.
– Vea?
– Hm?
– Dlaczego jeździcie z Borchem? Wy, wolne wojowniczki? Możesz odpowiedzieć?
– Hm.
– Hm, co?
– On jest... – Zerrikanka, marszcząc czoło, szukała słów. – On jest... Naj... piękniejszy.
Wiedźmin pokiwał głową. Kryteria, na podstawie których kobiety oceniały atrakcyjność mężczyzn, nie po raz pierwszy stanowiły dla niego zagadkę.
Trzy Kawki wwalił się do alkierza, dopinając spodnie, głośno wydawał polecenia oberżyście. Trzymająca się dwa kroki za nim Tea, udając znudzoną, rozglądała się po karczmie, a kupcy i flisacy starannie unikali jej wzroku. Vea wysysała kolejnego raka, co i rusz rzucając wiedźminowi wymowne spojrzenia.
– Zamówiłem jeszcze po węgorzu, pieczonym tym razem. – Trzy Kawki siadł ciężko, brzękając niedopiętym pasem. – Namęczyłem się przy tych rakach i zgłodniałem jakby. I załatwiłem ci tu nocleg, Geralt. Nie ma sensu, żebyś włóczył się po nocy. Jeszcze się zabawimy. Wasze zdrowie, dziewczyny!
– Vessekheal – powiedziała Vea, salutując mu kubkiem. Tea mrugnęła i przeciągnęła się, przy czym atrakcyjny biust, wbrew oczekiwaniom Geralta, nie rozsadził przodu jej koszuli.
– Zabawimy się. – Trzy Kawki przechylił się przez stół i klepnął Teę w tyłek. – Zabawimy się, wiedźminie. Hej, gospodarzu! Sam tu!
Oberżysta podbiegł żywo, wycierając ręce w fartuch.
– Balia znajdzie się u ciebie? Taka do prania, solidna i duża?
– Jak duża, panie?
– Na cztery osoby.
– Na... cztery... – Karczmarz otworzył usta.
– Na cztery – potwierdził Trzy Kawki, dobywając z kieszeni wypchany trzos.
– Znajdzie się. – Oberżysta oblizał wargi.
– Świetnie – zaśmiał się Borch. – Każ ją zanieść na górę, do mojej izby, i napełnić gorącą wodą. Duchem, kochasiu. I piwa też każ tam zanieść, ze trzy dzbanki.
Zerrikanki zachichotały i równocześnie mrugnęły.
– Którą wolisz? – spytał Trzy Kawki. – Hę? Geralt?
Wiedźmin podrapał się w potylicę.
– Wiem, że trudno wybrać – powiedzial Trzy Kawki ze zrozumieniem. – Sam czasami mam kłopoty. Dobra, zastanowimy się w balii. Hej, dziewczęta! Pomóżcie mi wejść na schody!