- promocja
- W empik go
Wiedźmin. Ostatnie życzenie - ebook
Wiedźmin. Ostatnie życzenie - ebook
Sapkowski zawładnie waszą wyobraźnią.
Później mówiono, że człowiek ów nadszedł od północy, od Bramy Powroźniczej. Nie był stary, ale włosy miał prawie zupełnie białe. Kiedy ściągnął płaszcz, okazało się, że na pasie za plecami ma miecz. Nie było w tym nic dziwnego, w Wyzimie prawie wszyscy chodzili z bronią, ale nikt nie nosił miecza na plecach niby łuku czy kołczana. Białowłosego przywiodło do miasta królewskie orędzie: trzy tysiące orenów nagrody za odczarowanie nękającej mieszkańców Wyzimy strzygi. Takie czasy nastały. Dawniej po lasach jeno wilki wyły, teraz namnożyło się wszelakiego paskudztwa – gdzie spojrzysz, tam upiory, strzygi, bobołaki plugawe, bazyliszki, diaboły, żywiołaki, wiły i utopce. Tu nie wystarczą zwykłe czary ani osinowe kołki. Tu trzeba profesjonalisty. A przybysz z dalekiej Rivii takim profesjonalistą jest. To wiedźmin Geralt, mistrz miecza i magii, mutant zaprogramowany, by strzec na świecie moralnej i biologicznej równowagi.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7578-144-1 |
Rozmiar pliku: | 714 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyszła do niego nad ranem.
Weszła bardzo ostrożnie, cicho, stąpając bezszelestnie, płynąc przez komnatę jak widmo, jak zjawa, a jedyny dźwięk, jaki towarzyszył jej ruchom, wydawała opończa, ocierająca się o nagą skórę. A jednak ten właśnie nikły, ledwie słyszalny szelest zbudził wiedźmina, a może tylko wyrwał z półsnu, w którym kołysał się monotonnie, jak gdyby w bezdennej toni, zawieszony pomiędzy dnem a powierzchnią spokojnego morza, pośród falujących leciutko pasemek morszczynu.
Nie poruszył się, nie drgnął nawet. Dziewczyna przyfrunęła bliżej, zrzuciła opończę, powoli, z wahaniem oparła zgięte kolano o krawędź łoża. Obserwował ją spod opuszczonych rzęs, nadal nie zdradzając, że nie śpi. Dziewczyna ostrożnie wspięła się na posłanie, na niego, obejmując go udami. Wsparta na wyprężonych ramionach musnęła mu twarz włosami, które pachniały rumiankiem. Zdecydowana i jakby zniecierpliwiona pochyliła się, dotknęła koniuszkiem piersi jego powieki, policzka, ust. Uśmiechnął się, ujmując ją za ramiona, bardzo wolnym ruchem, ostrożnie, delikatnie. Wyprostowała się, uciekając jego palcom, promieniująca, podświetlona, zatarta swym blaskiem w mglistej jasności świtu. Poruszył się, ale stanowczym naciskiem obu dłoni zabroniła mu zmiany pozycji, lekkimi, ale zdecydowanymi ruchami bioder domagała się odpowiedzi.
Odpowiedział. Nie cofała się już przed jego dłońmi, odrzuciła głowę w tył, potrząsnęła włosami. Jej skóra była chłodna i zadziwiająco gładka. Oczy, które zobaczył, gdy zbliżyła twarz do jego twarzy, były wielkie i ciemne jak oczy rusałki.
Kołysany utonął w rumiankowym morzu, które wzburzyło się i zaszumiało, zatraciwszy spokój.
Wiedźmin
I
Później mówiono, że człowiek ten nadszedł od północy, od Bramy Powroźniczej. Szedł pieszo, a objuczonego konia prowadził za uzdę. Było późne popołudnie i kramy powroźników i rymarzy były już zamknięte, a uliczka pusta. Było ciepło, a człowiek ten miał na sobie czarny płaszcz narzucony na ramiona. Zwracał uwagę.
Zatrzymał się przed gospodą „Stary Narakort”, postał chwilę, posłuchał gwaru głosów. Gospoda, jak zwykle o tej porze, była pełna ludzi.
Nieznajomy nie wszedł do „Starego Narakortu”. Pociągnął konia dalej, w dół uliczki. Tam była druga karczma, mniejsza, nazywała się „Pod Lisem”. Tu było pusto. Karczma nie miała najlepszej sławy.
Karczmarz uniósł głowę znad beczki kiszonych ogórków i zmierzył gościa wzrokiem. Obcy, ciągle w płaszczu, stał przed szynkwasem sztywno, nieruchomo, milczał.
– Co podać?
– Piwa – rzekł nieznajomy. Głos miał nieprzyjemny.
Karczmarz wytarł ręce o płócienny fartuch i napełnił gliniany kufel. Kufel był wyszczerbiony.
Nieznajomy nie był stary, ale włosy miał prawie zupełnie białe. Pod płaszczem nosił wytarty skórzany kubrak, sznurowany pod szyją i na ramionach. Kiedy ściągnął swój płaszcz, wszyscy zauważyli, że na pasie za plecami miał miecz. Nie było w tym nic dziwnego, w Wyzimie prawie wszyscy chodzili z bronią, ale nikt nie nosił miecza na plecach niby łuku czy kołczana.
Nieznajomy nie usiadł za stołem, pomiędzy nielicznymi gośćmi, stał dalej przy szynkwasie, godząc w karczmarza przenikliwymi oczami. Pociągnął z kufla.
– Izby na nocleg szukam.
– Nie ma – burknął karczmarz, patrząc na buty gościa, zakurzone i brudne. – W „Starym Narakorcie” pytajcie.
– Tu bym wolał.
– Nie ma. – Karczmarz rozpoznał wreszcie akcent nieznajomego. To był Riv.
– Zapłacę – rzekł obcy cicho, jak gdyby niepewnie.
Wtedy właśnie zaczęła się ta cała paskudna historia. Ospowaty drągal, który od chwili wejścia obcego nie spuszczał z niego ponurego wzroku, wstał i podszedł do szynkwasu. Dwójka jego towarzyszy stanęła z tyłu, nie dalej niż dwa kroki.
– Nie ma miejsca, hultaju, rivski włóczęgo – charknął ospowaty, stając tuż obok nieznajomego. – Nie trzeba nam takich jak ty tu, w Wyzimie. To porządne miasto!
Nieznajomy wziął swój kufel i odsunął się. Spojrzał na karczmarza, ale ten unikał jego wzroku. Ani mu było w głowie bronić Riva. W końcu, kto lubił Rivów?
– Każdy Riv to złodziej – ciągnął ospowaty, zionąc piwem, czosnkiem i złością. – Słyszysz, co mówię, pokrzywniku?
– Nie słyszy. Łajno ma w uszach – rzekł jeden z tych z tyłu, a drugi zarechotał.
– Płać i wynoś się! – wrzasnął dziobaty.
Nieznajomy dopiero teraz spojrzał na niego.
– Piwo skończę.
– Pomożemy ci – syknął drągal. Wytrącił Rivowi kufel z ręki i jednocześnie chwytając go za ramię, wpił palce w rzemień przecinający skosem pierś obcego. Jeden z tych z tyłu wzniósł pięść do uderzenia. Obcy zwinął się w miejscu, wytrącając ospowatego z równowagi. Miecz zasyczał w pochwie i błysnął krótko w świetle kaganków. Zakotłowało się. Krzyk. Ktoś z pozostałych gości runął ku wyjściu. Z trzaskiem upadło krzesło, głucho mlasnęły o podłogę gliniane naczynia. Karczmarz – usta mu dygotały – patrzył na okropnie rozrąbaną twarz ospowatego, który, wczepiwszy palce w brzeg szynkwasu, osuwał się, niknął z oczu, jak gdyby tonął. Tamci dwaj leżeli na podłodze. Jeden nieruchomo, drugi wił się i drgał w rosnącej szybko ciemnej kałuży. W powietrzu wibrował, świdrując uszy, cienki, histeryczny krzyk kobiety. Karczmarz zatrząsł się, zaczerpnął tchu i zaczął wymiotować.
Nieznajomy cofnął się pod ścianę. Skurczony, spięty, czujny. Miecz trzymał oburącz, wodząc końcem ostrza w powietrzu. Nikt się nie ruszał. Zgroza, jak zimne błoto, oblepiła twarze, skrępowała członki, zatkała gardła.
Strażnicy wpadli do karczmy z hukiem i szczękiem, we trzech. Musieli być w pobliżu. Okręcone rzemieniami pałki mieli w pogotowiu, ale na widok trupów natychmiast dobyli mieczy. Riv przylgnął plecami do ściany, lewą ręką wyciągnął sztylet z cholewy.
– Rzuć to! – wrzasnął jeden ze strażników rozdygotanym głosem. – Rzuć to, zbóju! Pójdziesz z nami!
Drugi strażnik kopnął stół, nie pozwalający mu obejść Riva z boku.
– Leć po ludzi, Treska! – krzyknął do trzeciego, trzymającego się bliżej drzwi.
– Nie trzeba – rzekł nieznajomy, opuszczając miecz. – Sam pójdę.
– Pójdziesz, psie nasienie, ale na powrozie! – rozdarł się ten rozdygotany. – Rzuć miecz, bo ci łeb rozwalę!
Riv wyprostował się. Szybko chwycił klingę pod lewą pachę, a prawą, uniesioną do góry, w stronę strażników, nakreślił w powietrzu skomplikowany, szybki znak. Błysnęły ćwieki, którymi gęsto nabijane były długie aż do łokci mankiety skórzanego kaftana.
Strażnicy momentalnie cofnęli się, zasłaniając twarze przedramionami. Któryś z gości zerwał się, inny pomknął ku drzwiom. Kobieta znów zakrzyczała, dziko, przeraźliwie.
– Sam pójdę – powtórzył nieznajomy dźwięcznym, metalicznym głosem. – A wy trzej przodem. Prowadźcie do grododzierżcy. Drogi nie znam.
– Tak, panie – wymamrotał strażnik, opuszczając głowę. Ruszył ku wyjściu, oglądając się niepewnie. Dwaj pozostali wyszli za nim, tyłem, pospiesznie. Nieznajomy poszedł w ślad, chowając miecz do pochwy, a sztylet do cholewy. Gdy wymijali stoły, goście zakrywali twarze połami kubraków.
II
Velerad, grododzierżca Wyzimy, podrapał się w podbródek, zastanowił się. Nie był ani zabobonny, ani bojaźliwy, ale nie uśmiechało mu się pozostanie z białowłosym sam na sam. Wreszcie zdecydował się.
– Wyjdźcie – rozkazał strażnikom. – A ty siadaj. Nie, nie tu. Tam dalej, jeśli wola.
Nieznajomy usiadł. Nie miał już ani miecza, ani czarnego płaszcza.
– Słucham – rzekł Velerad, bawiąc się ciężkim buzdyganem leżącym na stole. – Jestem Velerad, grododzierżca Wyzimy. Co mi masz do powiedzenia, mości rozbójniku, zanim pójdziesz do lochu? Trzech zabitych, próba rzucenia uroku, nieźle, całkiem nieźle. Za takie rzeczy u nas w Wyzimie wbija się na pal. Ale ze mnie sprawiedliwy człek, wysłucham cię przedtem. Mów.
Riv rozpiął kubrak, wydobył spod niego zwitek białej koźlej skóry.
– Na rozstajach, po karczmach przybijacie – powiedział cicho. – Prawda to, co napisane?
– A – mruknął Velerad, patrząc na wytrawione na skórze runy. – To taka sprawa. Że też od razu się nie domyśliłem. Ano, prawda, najprawdziwsza. Podpisane jest: Foltest, król, pan Temerii, Pontaru i Mahakamu. Znaczy, prawda. Ale orędzie orędziem, a prawo prawem. Ja tu, w Wyzimie, prawa pilnuję i porządku! Ludzi mordować nie pozwolę! Zrozumiałeś?
Riv kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Velerad sapnął gniewnie.
– Znak wiedźmiński masz?
Nieznajomy znów sięgnął w rozcięcie kaftana, wygrzebał okrągły medalion na srebrnym łańcuszku. Na medalionie wyobrażony był łeb wilka z wyszczerzonymi kłami.
– Imię jakieś masz? Może być byle jakie, nie pytam z ciekawości, tylko dla ułatwienia rozmowy.
– Nazywam się Geralt.
– Może być i Geralt. Z Rivii, jak wnoszę z wymowy?
– Z Rivii.
– Tak. Wiesz co, Geralt? Z tym – Velerad klepnął w orędzie otwartą dłonią – z tym daj sobie spokój. To poważna sprawa. Wielu już próbowało. To, bracie, nie to samo, co paru obwiesiów pochlastać.
– Wiem. To mój fach, grododzierżco. Napisane jest: trzy tysiące orenów nagrody.
– Trzy tysiące – Velerad wydął wargi. – I królewna za żonę, jak ludzie gadają, chociaż tego miłościwy Foltest nie dopisał.
– Nie jestem zainteresowany królewną – rzekł spokojnie Geralt. Siedział nieruchomo z rękami na kolanach. – Napisane jest: trzy tysiące.
– Co za czasy – westchnął grododzierżca. – Co za parszywe czasy! Jeszcze dwadzieścia lat temu, kto by pomyślał, nawet po pijanemu, że takie profesje będą? Wiedźmini! Wędrowni zabójcy bazyliszków! Domokrążni pogromcy smoków i utopców! Geralt? W twoim cechu piwo wolno pić?
– Pewnie.
Velerad klasnął w dłonie.
– Piwa! – zawołał. – A ty, Geralt, siadaj bliżej. Co mi tam.
Piwo było zimne i pieniste.
– Parszywe czasy nastały – monologował Velerad, pociągając z kufla. – Namnożyło się wszelkiego plugastwa. W Mahakamie, w górach, aż roi się od bobołaków. Po lasach dawniej aby wilki wyły, a teraz akurat: upiory, borowiki jakieś, gdzie nie spluniesz, wilkołak albo inna zaraza. Po wsiach rusałki i płaczki porywają dzieci, to już idzie w setki. Choroby, o jakich nikt dawniej nie słyszał, włos się jeży. No i jeszcze to do kompletu! – Popchnął zwitek skóry po blacie stołu. – Nie dziwota, Geralt, że taki popyt na wasze usługi.
– To królewskie orędzie, grododzierżco. – Geralt uniósł głowę. – Znacie szczegóły?
Velerad odchylił się na krześle, splótł dłonie na brzuchu.
– Szczegóły, mówisz? A znam. Nie to, żeby z pierwszej ręki, ale z dobrych źródeł.
– O to mi właśnie chodzi.
– Uparłeś się. Jak chcesz. Słuchaj. – Velerad popił piwa, ściszył głos. – Nasz miłościwy Foltest jeszcze jako królewicz, za rządów starego Medella, swojego ojca, pokazywał nam, co potrafi, a potrafił wiele. Liczyliśmy, że mu to z wiekiem przejdzie. A tymczasem krótko po swojej koronacji, zaraz po śmierci starego króla, Foltest przeszedł samego siebie. Aż nam wszystkim szczęki poopadały. Krótko mówiąc: zrobił dziecko swojej rodzonej siostrze, Addzie. Adda była młodsza od niego, zawsze trzymali się razem, ale nikt niczego nie podejrzewał, no, może królowa... Krótko: patrzymy, a tu Adda o, z takim brzuchem, a Foltest zaczyna gadać o ślubie. Z siostrą, uważasz, Geralt? Sytuacja zrobiła się napięta jak diabli, bo akurat Vizimir z Novigradu umyślił wydać za Foltesta swoją Dalkę, wysłał poselstwo, a tu trzeba trzymać króla za ręce i nogi, bo chce biec i lżyć posłów. Udało się, i dobrze, bo obrażony Vizimir wyprułby z nas bebechy. Potem, nie bez pomocy Addy, która wpłynęła na braciszka, udało się wyperswadować szczeniakowi szybki ślub. No, a potem Adda urodziła, w przepisowym czasie, a jakże. A teraz słuchaj, bo zaczyna się. Tego, co się urodziło, wiele osób nie widziało, ale jedna położna wyskoczyła oknem z wieży i zabiła się, a druga dostała pomieszania zmysłów i do dzisiaj jest kołowata. Sądzę zatem, że nadbękart nie był specjalnie urodziwy. To była dziewczynka. Zmarła zresztą zaraz, nikt, jak mi się zdaje, nie spieszył się zanadto z podwiązywaniem pępowiny. Adda, na swoje szczęście, nie przeżyła porodu. A potem, bracie, Foltest po raz kolejny zrobił z siebie durnia. Nadbękarta trzeba było spalić albo, bo ja wiem, zakopać gdzieś na pustkowiu, a nie chować go w sarkofagu w podziemiach pałacu.
– Za późno teraz na roztrząsanie. – Geralt uniósł głowę. – W każdym razie należało wezwać kogoś z Wiedzących.
– Mówisz o tych wydrwigroszach z gwiazdkami na kapeluszach? A jakże, zleciało się ich z dziesięciu, ale już potem, kiedy okazało się, co leży w tym sarkofagu. I co z niego nocami wyłazi. A zaczęło wyłazić nie od razu, o nie. Siedem lat od pogrzebu był spokój. Aż tu którejś nocy, była pełnia księżyca, wrzask w pałacu, krzyk, zamieszanie! Co tu dużo gadać, znasz się na tym, orędzie też czytałeś. Niemowlak podrósł w trumnie, i to nieźle, a i zęby wyrosły mu jak się patrzy. Jednym słowem, strzyga. Szkoda, że nie widziałeś trupów. Tak jak ja. Pewnie ominąłbyś Wyzimę szerokim łukiem.
Geralt milczał.
– Wtedy – ciągnął Velerad – jak mówiłem, Foltest skrzyknął do nas całą gromadę czarowników. Jazgotali jeden przez drugiego, o mało nie pobili się tymi swoimi drągami, co to je noszą, pewnie żeby psy odpędzać, jak ich kto poszczuje. A myślę, że szczują ich regularnie. Przepraszam, Geralt, jeśli masz inne zdanie o czarodziejach, w twoim zawodzie pewnie je masz, ale dla mnie to darmozjady i durnie. Wy, wiedźmini, budzicie wśród ludzi większe zaufanie. Jesteście przynajmniej, jakby tu rzec, konkretni.
Geralt uśmiechnął się, nie skomentował.
– No, ale do rzeczy. – Grododzierżca zajrzał do kufla, dolał piwa sobie i Rivowi. – Niektóre rady czarowników wydawały się całkiem niegłupie. Jeden proponował spalenie strzygi razem z pałacem i sarkofagiem, inny radził odrąbać jej łeb szpadlem, pozostali byli zwolennikami wbijania osinowych kołków w różne części ciała, oczywiście za dnia, kiedy diablica spała w trumnie, zmordowana po nocnych uciechach. Niestety, znalazł się jeden, błazen w szpiczastej czapce na łysym czerepie, garbaty eremita, który wymyślił, że to są czary, że to się da odczynić i że ze strzygi znowu będzie Foltestowa córeczka, śliczna jak malowanie. Trzeba tylko przesiedzieć w krypcie całą noc, i już, po krzyku. Po czym, wyobrażasz sobie, Geralt, co to był za półgłówek, poszedł na noc do dworzyszcza. Jak łatwo zgadnąć, wiele z niego nie zostało, bodajże tylko czapka i laga. Ale Foltest uczepił się tego pomysłu jak rzep psiego ogona. Zakazał wszelkich prób zabicia strzygi, a ze wszystkich możliwych zakamarków kraju pościągał do Wyzimy szarlatanów, aby odczarować strzygę na królewnę. To była dopiero malownicza kompania! Jakieś pokręcone baby, jacyś kulawcy, brudni, bracie, zawszeni, litość brała. No i dawaj czarować, głównie nad miską i kuflem. Pewnie, niektórych Foltest albo rada zdemaskowali prędko, paru nawet powiesili na ostrokole, ale za mało, za mało. Ja bym ich wszystkich powiesił. Tego, że strzyga w tym czasie zagryzała co rusz kogoś innego, nie zwracając na oszustów i ich zaklęcia żadnej uwagi, dodawać chyba nie muszę. Ani tego, że Foltest nie mieszkał już w pałacu. Nikt już tam nie mieszkał.
Velerad przerwał, popił piwa. Wiedźmin milczał.
– I tak to się ciągnie, Geralt, sześć lat, bo to się urodziło tak jakoś czternaście lat temu. Mieliśmy w tym czasie trochę innych zmartwień, bo pobiliśmy się z Vizimirem z Novigradu, ale z porządnych, zrozumiałych powodów, poszło nam o przesuwanie słupów granicznych, a nie tam o jakieś córki czy koligacje. Foltest, nawiasem mówiąc, zaczyna już przebąkiwać o małżeństwie i ogląda przesyłane przez sąsiednie dwory konterfekty, które dawniej zwykł był wrzucać do wychodka. No, ale co jakiś czas opada go znowu ta mania i rozsyła konnych, by szukali nowych czarowników. No i nagrodę obiecał, trzy tysiące, przez co zbiegło się trochę postrzeleńców, błędnych rycerzy, nawet jeden pastuszek, kretyn znany w całej okolicy, niech spoczywa w pokoju. A strzyga ma się dobrze. Tyle że co jakiś czas kogoś zagryzie. Można się przyzwyczaić. A z tych bohaterów, co ją próbują odczarowywać, jest chociaż taki pożytek, że bestia nażera się na miejscu i nie szwenda poza dworzyszczem. A Foltest ma nowy pałac, całkiem ładny.
– Przez sześć lat – Geralt uniósł głowę – przez sześć lat nikt nie załatwił sprawy?
– Ano nie. – Velerad popatrzył na wiedźmina przenikliwie. – Bo pewnie sprawa jest nie do załatwienia i przyjdzie się z tym pogodzić. Mówię o Folteście, naszym miłościwym i ukochanym władcy, który ciągle jeszcze przybija te orędzia na rozstajnych drogach. Tyle że chętnych zrobiło się jakby mniej. Ostatnio, co prawda, był jeden, ale chciał te trzy tysiące koniecznie z góry. No to wsadziliśmy go do worka i wrzuciliśmy do jeziora.
– Oszustów nie brakuje.
– Nie, nie brakuje. Jest ich nawet sporo – przytaknął grododzierżca, nie spuszczając z wiedźmina wzroku. – Dlatego jak pójdziesz do pałacu, nie żądaj złota z góry. Jeżeli tam w ogóle pójdziesz.
– Pójdę.
– Ano, twoja sprawa. Pamiętaj jednak o mojej radzie. Jeżeli zaś już o nagrodzie mowa, ostatnio zaczęło się mówić o jej drugiej części, wspomniałem ci. Królewna za żonę. Nie wiem, kto to wymyślił, ale jeżeli strzyga wygląda tak, jak opowiadają, to żart jest wyjątkowo ponury. Wszelakoż nie zabrakło durniów, którzy pognali do dworzyszcza galopem, jak tylko wieść gruchnęła, że jest okazja wejść do królewskiej rodziny. Konkretnie, dwóch czeladników szewskich. Dlaczego szewcy są tacy głupi, Geralt?
– Nie wiem. A wiedźmini, grododzierżco? Próbowali?
– Było kilku, a jakże. Najczęściej, kiedy usłyszeli, że strzygę trzeba odczarować, a nie zabić, wzruszali ramionami i odjeżdżali. Dlatego też znacznie wzrósł mój szacunek dla wiedźminów, Geralt. No, a potem przyjechał jeden, młodszy był od ciebie, imienia nie pamiętam, o ile je w ogóle podał. Ten spróbował.
– No i?
– Zębata królewna rozwłóczyła jego flaki na sporej odległości. Z pół strzelenia z łuku.
Geralt pokiwał głową.
– To wszyscy?
– Był jeszcze jeden.
Velerad milczał przez chwilę. Wiedźmin nie ponaglał go.
– Tak – rzekł wreszcie grododzierżca. – Był jeszcze jeden. Z początku, gdy mu Foltest zagroził szubienicą, jeżeli zabije lub okaleczy strzygę, roześmiał się tylko i zaczął się pakować. No, ale potem...
Velerad ponownie ściszył głos prawie do szeptu, nachylając się przez stół.
– Potem podjął się zadania. Widzisz, Geralt, jest tu w Wyzimie paru rozumnych ludzi, nawet na wysokich stanowiskach, którym cała ta sprawa obrzydła. Plotka głosi, że ci ludzie przekonali po cichu wiedźmina, aby nie bawiąc się w żadne ceregiele ani czary, zatłukł strzygę, a królowi powiedział, że czar nie podziałał, że córeczka spadła ze schodów, no, że zdarzył się wypadek przy pracy. Król, wiadomo, rozzłości się, ale skończy się na tym, że nie zapłaci ani orena nagrody. Szelma wiedźmin na to, że za darmo sami sobie możemy chodzić na strzygi. No, co było robić... Złożyliśmy się, potargowali... Tylko że nic z tego nie wyszło.
Geralt podniósł brwi.
– Nic, powiadam – rzekł Velerad. – Wiedźmin nie chciał iść od razu, pierwszej nocy. Łaził, czaił się, kręcił po okolicy. Wreszcie, jak powiadają, zobaczył strzygę, zapewne w akcji, bo bestia nie wyłazi z krypty tylko po to, żeby rozprostować nogi. Zobaczył ją więc i tej samej nocy zwiał. Bez pożegnania.
Geralt wykrzywił lekko wargi w czymś, co prawdopodobnie miało być uśmiechem.
– Rozumni ludzie – zaczął – zapewne mają jeszcze te pieniądze? Wiedźmini nie biorą z góry.
– Ano – rzekł Velerad – pewnie mają.
– Plotka nie mówi, ile tego jest?
Velerad wyszczerzył zęby.
– Jedni mówią: osiemset...
Geralt pokręcił głową.
– Inni – mruknął grododzierżca – mówią o tysiącu.
– Niedużo, jeśli wziąć pod uwagę, że plotka wszystko wyolbrzymia. W końcu król daje trzy tysiące.
– Nie zapominaj o narzeczonej – zadrwił Velerad. – O czym my rozmawiamy? Wiadomo, że nie dostaniesz tamtych trzech tysięcy.
– Skąd to niby wiadomo?
Velerad huknął dłonią o blat stołu.
– Geralt, nie psuj mojego wyobrażenia o wiedźminach! To już trwa sześć lat z hakiem! Strzyga wykańcza do pół setki ludzi rocznie, teraz mniej, bo wszyscy trzymają się z daleka od pałacu. Nie, bracie, ja wierzę w czary, niejedno widziałem i wierzę, do pewnego stopnia, rzecz jasna, w zdolności magów i wiedźminów. Ale z tym odczarowywaniem to bzdura, wymyślona przez garbatego i usmarkanego dziada, który zgłupiał od pustelniczego wiktu, bzdura, w którą nie wierzy nikt. Prócz Foltesta. Nie, Geralt! Adda urodziła strzygę, bo spała z własnym bratem, taka jest prawda i żaden czar tu nie pomoże. Strzyga żre ludzi, jak to strzyga, i trzeba ją zabić, normalnie i po prostu. Słuchaj, dwa lata temu kmiotkowie z jakiegoś zapadłego zadupia pod Mahakamem, którym smok wyżerał owce, poszli kupą, zatłukli go kłonicami i nawet nie uznali za celowe się tym szczególnie chwalić. A my tu, w Wyzimie, czekamy na cud i ryglujemy drzwi przy każdej pełni księżyca albo wiążemy przestępców do palika przed dworzyszczem, licząc, że bestia nażre się i wróci do trumny.
– Niezły sposób – uśmiechnął się wiedźmin. – Przestępczość zmalała?
– Ani trochę.
– Do pałacu, tego nowego, którędy?
– Zaprowadzę cię osobiście. Co będzie z propozycją rzuconą przez rozumnych ludzi?
– Grododzierżco – rzekł Geralt. – Po co się spieszyć? Przecież naprawdę może zdarzyć się wypadek przy pracy, niezależnie od moich intencji. Wtedy rozumni ludzie winni pomyśleć, jak ocalić mnie przed gniewem króla i przygotować te tysiąc pięćset orenów, o których mówi plotka.
– Miało być tysiąc.
– Nie, panie Velerad – powiedział wiedźmin stanowczo. – Ten, któremu dawaliście tysiąc, uciekł na sam widok strzygi, nawet się nie targował. To znaczy, ryzyko jest większe niż tysiąc. Czy nie jest większe niż półtora tysiąca, okaże się. Oczywiście, ja się przedtem pożegnam.
Velerad podrapał się w głowę.
– Geralt? Tysiąc dwieście?
– Nie, grododzierżco. To nie jest łatwa robota. Król daje trzy, a muszę wam powiedzieć, że odczarować jest czasem łatwiej niż zabić. W końcu któryś z moich poprzedników zabiłby strzygę, gdyby to było takie proste. Myślicie, że dali się zagryźć tylko dlatego, że bali się króla?
– Dobra, bracie. – Velerad smętnie pokiwał głową. – Umowa stoi. Tylko przed królem ani mru-mru o możliwości wypadku przy pracy. Szczerze ci radzę.