Wiedźmy Kijowa. Miecz i krzyż - ebook
Wiedźmy Kijowa. Miecz i krzyż - ebook
Masza, nieśmiała i inteligentna studentka historii, mieszka z rodzicami i zaczytuje się w „Mistrzu i Małgorzacie”. Dasza, ekscentryczna piosenkarka z nocnego klubu, żywiołowa i nieco naiwna artystka: mało co ją dziwi, prawie wszystko cieszy. Katia, bizneswoman z sukcesami, samotna, zimna, lecz w głębi serca przepełniona pragnieniem miłości.
Trzy młode mieszkanki współczesnego Kijowa spotykają się po raz pierwszy niby przypadkiem… w chwili śmierci kijowskiej wiedźmy. Niespodziewanie przejmują jej moce, co całkowicie odmienia życie każdej z nich.
Zaczynają się czary i loty na miotłach nad kopułami kijowskich cerkwi. W żyłach buzuje gorąca krew. Jednak gdy w mieście dochodzi do rytualnych mordów, a podejrzenie pada na ojca Maszy, zabawa się kończy.
Do Kijowa powrócił demon. Trzy początkujące wiedźmy muszą stawić mu czoła: uchronić miasto przed jego klątwą i zapobiec kolejnemu morderstwu.
***
Szalona podróż przez historię, sztukę i magię Kijowa. List miłosny do stolicy Ukrainy i fantastyczna książkowa przygoda. Doskonale się bawiłem! – Wojciech Chmielarz
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67323-61-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w którym drogi trzech bohaterek niespodziewanie się krzyżują
…wewnątrz _Białej gwardii_ też czai się jej własny diabeł – Woland z „powieści kijowskiej”.
~ Miron Pietrowski, _Mistrz i miasto_
Tocząc się po stromym bruku Zjazdu św. Andrzeja, motorower podskakiwał pod Daszą jak piłka. Kocie łby – ułożone tu jeszcze za czasów generała-gubernatora Iwana Iwanowicza Funduklejewa, który na własny koszt wybrukował ulubioną ulicę – wydawały się wznosić i przeskakiwać jeden przez drugiego, zupełnie ignorując zachowanie właściwej równowagi i jednolitości drogi. A wysoko nad nimi, na pogodnym lazurowym niebie, krążył czarny kruk i nie spuszczał wzroku z pędzącej jaskrawoczerwonej plamy.
Podobnie jak słynny moskiewski Arbat, Zjazd św. Andrzeja był kijowską mekką. W ostatni wolny od pracy dzień wiosny – podczas oficjalnego Dnia Miasta – ludzie wypełniali Zjazd po brzegi, więc niebezpiecznie było się tu pakować: popchną, zadepczą, zerwą z szyi złoty łańcuszek, przetną plecak… Ale nawet w dni powszednie na słonecznej drodze, wijącej się na wzgórze i łączącej niezliczonymi łukami zakrętów Górne i Dolne Miasto, roiło się od pełnych energii ludzi lustrujących obrazy rozwieszone na ścianach domów, gliniane dzwoneczki i świnki, ręcznie robione ozdoby oraz stare i zdezelowane książki, rozłożone wprost na chodniku.
Z wysoka spoglądała na nich niebiańska, szmaragdowoniebieska cerkiew św. Andrzeja, w której nieszczęsna Pronia nigdy nie wyszła za mąż za frywolnego Gołochwostowa; nieco niżej wznosił się dumny i piękny zamek Ryszarda Lwie Serce, zbudowany siedemset lat po śmierci króla Ryszarda w kraju, w którym ten władca nigdy nie był; a u podnóża Uzdychalnicy stał dom o zdumiewającej konstrukcji, dwupiętrowy od ulicy i jednopiętrowy od podwórza…
Jednak po bliższym przyjrzeniu się nagle uświadamiasz sobie, że wszystko to tylko kolorowe i wesołe dekoracje. Na niemal najsłynniejszej ulicy miasta połowa domów – krępych i smutnych, zbudowanych przed gorączką budowlaną lat osiemdziesiątych XIX wieku – stoi teraz pusta i niezamieszkana. Z urazą odwróciwszy się plecami do przeklętej góry, patrzą na świat przez swoje pozbawione życia czarne okna. Pusty jest drugi dom i dziewiąty, dwudziesty drugi, pokryty po sam dach zieloną siatką budowlaną, dwudziesty szósty, z przekrzywioną po wielu latach omdlenia fasadą, dwudziesty czwarty i trzydziesty czwarty… Wciąż remontowany zamek też jest pusty, podobnie nocą pustoszeje dom Turbinów i Muzeum Jednej Ulicy, mały teatr „Koło”, pustoszeją też restauracje i galerie sztuki, a handlarze, przycupnięci na wąskich i stromych chodnikach, rozchodzą się do swoich domów. Każdego, kto kiedykolwiek szedł o północy martwym Zjazdem św. Andrzeja, ogarniało nagle niecodzienne uczucie, że ta ulica jest nierealna – i to nawet nie ulica, ale jej widmo…
Zatrzymawszy się pod domem z obiecującym napisem „Centrum Czarów Starokijowskich na Padole…”, Dasza zeskoczyła z żelaznego kucyka i poklepała go z miłością po lakierowanym zadku. Zdjęła z ramion czerwoną skórzaną kurtkę i została w ledwie zauważalnym topie, który z trudem mieścił jej nader zauważalny biust, pokryty modną instalacją z drucików, paciorków, koralików i dżetów. Obfitość makijażu na dość dziecięcej twarzy Daszy mogłaby przerazić każdego estetę. Jednak esteci nigdy nie byli w jej typie – Dasza wolała mężczyzn, którzy byli niekonwencjonalni!
Czub z dumą wyjęła z kieszeni wielobarwną tiubietiejkę i założyła ją na dobrą setkę białych warkoczyków. Nie bez satysfakcji zauważyła sensację, jaką jej malowniczy wygląd wzbudził wśród ulicznych portrecistów i innych stałych bywalców letniego Zjazdu.
Podeszła do tabliczki przed domem i z ciekawością przestudiowała przyklejoną pod nią kartkę:
zaklęcia miłosne i przeciwmiłosne
zdejmowanie złego oka zdejmowanie
wieńca staropanieństwa
sprowadzanie nieszczęścia na wrogów _itp., itp._
Chrząkając z zadowoleniem, Dasza weszła do środka, zbliżyła się do recepcji i dopytała o cenę „miłości”, by bez mrugnięcia okiem zapłacić pokaźną sumę.
– Prosto do końca korytarza, potem trzy razy w lewo – wyjaśniła jej flegmatyczna pani sekretarka.
Przybyszka ruszyła we wskazanym kierunku, podziwiając architektoniczne osobliwości starego budynku. Korytarz skręcał trzy razy i kończył się drzwiami z napisem „Kyłyna”, strzeżonymi przez grupę podrapanych krzeseł. Na jednym z nich siedział młodzieniec o ognistoczerwonych włosach, pogrążony w lekturze _Mistrza i Małgorzaty_ – książki bardzo odpowiedniej dla tego miasta, ulicy i miejsca.
Dasza zachichotała wesoło:
– Niezłe jaja!
Mężczyzna był ubrany w białe spodnie z lnu i koszulkę w tym samym kolorze. Jego prawą dłoń zdobił masywny srebrny pierścień z dużym niebieskim kamieniem.
– Fajna błyskotka – pochwaliła Dasza Czub, od razu zaliczając chłopaka do kategorii „swój człowiek”. – Jesteś ostatni do Kyłyny?
Mężczyzna uniósł wzrok i z nieskrywanym zainteresowaniem obejrzał Wstrząsającą Daszę od stóp do głów.
– Tak, jestem ostatnim gościem – rzekł wymownie.
– W takim razie ja będę za tobą – poinformowała go radośnie Dasza.
– Do-brze – powiedział z powagą, sylaba po sylabie, jakby zatwierdzając jej kandydaturę. – A tak na marginesie, widzę, że znasz się trochę na tych rzeczach. Tak się składa, że jedną sprzedaję. Chcesz zobaczyć? To Uroboros. – Powoli wyjął z kieszeni złoty łańcuszek i podał jej go.
– Łał – zachwycała się szczerze.
Łańcuszek o drobnym, wzorzystym splocie spodobał się jej natychmiast, i to bardzo. Wystarczająco gruby pośrodku, zwężał się na jednym końcu, zaś drugi koniec stanowił głowę węża, którego pysk był zapięciem.
– Gryzie własny ogon – domyśliła się Dasza. – To jest złoto! Chyba antyk… Ile kosztuje? – Przy ostatnim zdaniu wysoki poziom zachwytu w jej głosie natychmiast spadł poniżej zera, do cichej rozpaczy. Dasza właśnie przekazała recepcjonistce swoje przedostatnie pieniądze. A za te ostatnie, które zostały jej do wypłaty, mogła pokryć jedynie koszty benzyny i papierosów. Za mieszkanie nie płaciła, bo go nie miała i nigdy nie myślała o tak przyziemnych sprawach jak jedzenie.
– Tylko dla ciebie sto hrywien – zaproponował śmiało chłopak. Natychmiast awansował ze „swojego człowieka” na „potencjalnego zalotnika”. Relacja z mężczyzną, który od razu daje podobającej się mu dziewczynie takie świąteczne rabaty, może być bardzo, bardzo owocna.
– Naprawdę? – zdziwiła się Dasza, by zachować pozory, i dodała kokieteryjnie: – Ale przecież to ty decydujesz. – Podawszy mu setkę pachnącą benzyną i nikotyną, natychmiast założyła nowy nabytek na szyję, pod rozległą, rozłożystą instalację naszyjników. (Zgodnie z głębokim przekonaniem Daszy Wstrząsającej, biżuterii nigdy za wiele!)
Przez kilka następnych sekund para patrzyła na siebie z zadowoleniem.
– Słuchaj, nie wiesz przypadkiem, czy ta Kyłyna może zaczarować geja? – ciągnęła rozmowę.
– Kyłyna jest w stanie zaczarować każdego – odparł „potencjalny zalotnik”, wciąż przyglądając się jej z podziwem. Ona zaś nawet w najmniejszym stopniu nie była tym faktem zakłopotana.
– To wspaniale! – wykrzyknęła. – Może powinnam się trochę zabawić i przygruchać sobie nie tylko Saniego, ale też Aleksa fryzjerki. – Wstrząsająca żartowała sama ze sobą. – Niech ta suka zjeżdża! Ha! Zadzwonię do niej i ją wkurzę…
Złapała czerwoną, dyndającą na szyi komórkę i próbowała wybrać znajomy numer, pamiętając o tym, by karmić „potencjalnego zalotnika” obiecującymi spojrzeniami.
– Nie odbiera! – Wzruszyła ramionami ze zniecierpliwieniem. – Prawdopodobnie energia Kyłyny jest zbyt silna i wszystko zakłóca – zażartowała.
Zawahała się, rozdarta między dwoma wykluczającymi się pragnieniami: kontynuować rozmowę z chłopakiem, czy natychmiast zaszokować fryzjerkę zabójczą informacją.
– W porządku – zdecydowała. – Jeśli ktoś jeszcze przyjdzie, powiedz, że jestem za tobą. Pójdę tylko zadzwonić i zaraz wracam. W każdym razie nie żegnam się. Dobrze?
– Jasne – uśmiechnął się rudowłosy.
Volvo Katii ruszyło spod hotelu „Andriejewski” i ostrożnie stoczyło się ze Zjazdu.
– Zatrzymaj się! – warknęła na kierowcę. – Znowu przejechałeś mój salon! Miałeś zatrzymać się dom wyżej, głupcze! Jeszcze jedno potknięcie i wylatujesz!
– Katerino Michajłowna… – Szofer najwyraźniej chciał się usprawiedliwić.
– Koniec tematu! – uciszyła go Katia. – Wysiadam tutaj, bo inaczej będziesz się kręcić w kółko przez kolejne trzy godziny.
– Niedługo dama będzie jeździć samochodem do sąsiedniego domu! – odmruknął złośliwie pod nosem.
Niepewnie stąpając w szpilkach po bruku Zjazdu św. Andrzeja, tak nieodpowiednim dla przechadzających się dam, Katia jak zawsze przeklinała samą siebie. Przez lata jej nerwy były napięte jak struny, a dzień po dniu bezlitośnie naciągała je coraz bardziej: wszystko kontrolowała, wszystko pamiętała, wszystkiego pilnowała. Natomiast jej szofer nie mógł nawet przyswoić, w którym domu znajduje się jej salon piękności! Dlaczego ludzie są takimi idiotami? Jak ta dziewczyna w kretyńskiej tiubietiejce, z kolczykami i tatuażami, zaciekle gestykulująca i krzycząca na pół ulicy do swojego czerwonego telefonu komórkowego.
Nie tak dawno Katia zauważyła, że otaczający ją świat wywołuje u niej permanentną, tępą irytację. I wiedziała, że nie jest to dobry objaw.
„Jeśli dzisiejszy wieczór pójdzie dobrze” – obiecała sobie stanowczo – „od razu lecę na wakacje. Bahamy, kąpiele perełkowe, masaże… Dwa tygodnie. Będzie lepiej. W przeciwnym razie oszaleję, czuję, że naprawdę oszaleję”.
– Cholera! – Potknęła się i prawie wylądowała na bruku. – O, jesteś mi przeznaczony!
Na ścianie domu, o którą podparła się Katia, by nie upaść, centymetr od jej dłoni była przyklejona niedorzeczna kartka: „Zaklęcia miłosne i przeciwmiłosne. Zdejmowanie złych oczu…”.
– „…Sprowadzanie nieszczęścia na wrogów” – przeczytała na głos z drwiną. – Co to ma być! Chociaż… – zawahała się. – A, co tam…
Spojrzała z powątpiewaniem na zegarek i nagle, nieoczekiwanie dla samej siebie, przeszła przez wysokie dwuskrzydłowe drzwi.
Hol, w którym się znalazła, był ciemny i całkowicie opustoszały. Przy okienku recepcyjnym, zatopiona w kryminale Doncowej, siedziała przeciętna „idiotka”.
– Chodzi mi o wrogów… – Katia nerwowo zabębniła palcami w blat. Fakt, że zboczyła tutaj z obranej drogi, nie pasował do jej idealnego obrazu siebie.
– Sprowadzenie nieszczęścia na wrogów? – upewniła się beznamiętnie panna i sięgnęła do stosu formularzy. – Trzysta jeden hrywien, trzynaście kopiejek.
Katerina wykrzywiła ironicznie usta – kwota była śmieszna. Zbyt mała, by rozwiązać wielotysięczny problem i zbyt duża jak na tę ruderę. Ale tak bardzo chciała zrobić jakieś świństwo, choćby najmniejsze, człowiekowi, który dziś rano rozmawiał z nią przez telefon w sposób tak niedopuszczalnie impulsywny.
Niech chociaż rozboli go głowa!
– Imię, nazwisko, adres.
– Larisa Kosacz. Wał Jarosława 32, mieszkanie numer 5 – odpowiedziała Katia.
– Kosacz przez „a”? – spytała tępo rejestratorka. – Proszę iść do Kyłyny, przyjmuje jeszcze przez godzinę. – Oschle wskazała kierunek i z powrotem sięgnęła po lekturę. – Korytarzem trzy razy w lewo.
– I co? – prychnęła pogardliwie Katia. – Są ludzie, którzy dają się nabierać na takie bzdury?
– Cóż, pani dała się nabrać… – powiedziała znudzona dziewczyna, nie podnosząc głowy znad książki.
Katia nie miała argumentów, więc znów się rozzłościła. „Dobra, miejmy to już za sobą” – zagryzła zęby i skierowała się do gabinetu Kyłyny.
Na szczęście nie było tłumów chętnych. Katerina jeszcze raz spojrzała na zegarek, a następnie skierowała swoje wymagające spojrzenie ku młodemu człowiekowi, który czekał na swoją kolej przy drzwiach.
Na miejscu żywiołowego rudego mężczyzny w pomiętym ubraniu siedział małomówny, schludny jak z obrazka blondyn o oczach koloru zimowego nieba.
Nie było w tym jednak nic dziwnego. I każdy z nas bez trudu może wytłumaczyć tę nagłą zmianę scenerii, zakładając na przykład, że rudzielec wszedł do gabinetu, a jasnowłosy przybył nieco później… Gdyby nie jeden dziwny zbieg okoliczności: na serdecznym palcu prawej ręki blondyna błyszczał ten sam pierścień, a w lewej ręce trzymał tę samą książkę, otwartą na tej samej stronie.
Generalnie warto było zastanowić się nad rachunkiem prawdopodobieństwa…
Gdyby Katia była Daszą, nie omieszkałaby się zainteresować, jak duża jest szansa na taki przypadek i czy nie równa się ona przypadkiem zeru?
Ale Katia nie była Daszą, dlatego po błyskawicznym zlustrowaniu mężczyzny w białym garniturze i oszacowaniu kosztu jego spodni i marynarki, a nawet prawdopodobnego butiku, w którym zostały zakupione jeszcze tego lata, pomyślała tylko, że ten przedstawiciel świata natury jest postacią relatywnie ludzką, a przynajmniej potrafiącą zrozumieć ludzką mowę. Chociaż książka Bułhakowa i podejrzanie duży kamień w jego pierścieniu wskazywały, że mężczyzna z pewnością nie może się z nią równać i że nie powinna się krępować.
– Pan do Kyłyny? – zapytała surowo Katerina.
Blondyn powoli podniósł wzrok i unosząc prawą brew, spojrzał na nią oceniająco.
– Może przepuści pan kobietę? – W ustach Katii to nie było pytanie, raczej rozkaz.
– Proszę się nie martwić – odparł leniwie blondyn, patrząc na nią bladoniebieskimi oczami. – To potrwa tylko minutę. Muszę zadać jej pytanie i nie będę nawet czekał na odpowiedź.
– Tylko minutę? – upewniła się autorytatywnie Dobrażańska, lekceważąco puszczając mimo uszu tajemnicze zakończenie frazy.
– Dokładnie trzydzieści jeden sekund. – Blondyn uśmiechnął się zimno, odsłaniając nieskazitelnie białe zęby.
– W porządku – zgodziła się Katia. – Proszę jej przekazać, że jestem za panem. – Odwróciła się na pięcie i skierowała do wyjścia.
– Chwileczkę – zawołał nagle bladooki, a Katia spojrzała za siebie i zobaczyła, jak mężczyzna podnosi coś z podłogi.
– Chyba pani coś zgubiła… – Trzymał w ręku złoty łańcuszek.
Po chwili zastanowienia Katia cofnęła się i przyjęła od niego biżuterię. Łańcuszek w kształcie złotego węża gryzącego własny ogon, najwyraźniej zgubiony przez jednego z odwiedzających to miejsce, to ekstraklasa – stary, złoty, prawdopodobnie wyrób autorski… Katia lubiła wartościowe rzeczy: były one jedynym dowodem na to, że w tym idiotycznym świecie panuje coś więcej niż tylko głupota i chaos.
– Dziękuję – odrzekła sucho, ostentacyjnie założyła łańcuszek na szyję i wyszła na zewnątrz, w pośpiechu chowając nowy nabytek pod nieskazitelną stójkę.
Chwalenie się nim byłoby szczytem idiotyzmu: poszkodowany mógł w każdej chwili wrócić do Centrum w poszukiwaniu zguby.
Ale co spadło, pardon, to przepadło!
Masza raz jeszcze sprawdziła adres domu, naskrobany pospiesznie przez matkę na kartce, w którą starannie zawinęła „duże pieniądze” wyrwane z rodzinnego budżetu w trosce o szczęście jurodiwej* córki, i jak na ścięcie weszła do Centrum Czarów Starokijowskich na Padole.
W drzwiach wpadła na wysoką, czarnooką kobietę w garniturze, która musnęła ją niewidzącym spojrzeniem.
„Jaka piękna!” – zdumiała się szczerze Masza, mimowolnie wykręcając za nią szyję.
Na twarzy kobiety górowała ostra oprawa okularów z nadzwyczaj wąskimi, jakby cynicznie zwężonym szkłami. A bezosobowa, krótka fryzura z dystansem umywała ręce od reszty, jakby nie chcąc spotkać się z rysami jej właścicielki, tak napiętymi i gniewnymi, że wydawało się, iż przez kości policzkowe przebiega prąd o wysokim napięciu.
W porównaniu z nią Rita, Lidia i Żenia wydawały się tylko parodiami piękna!
– Jeśli nawet taka tu przychodzi… – pocieszyła się Masza.
Katia nachyliła się do okna swojego szczęśliwie zawróconego samochodu i zastukała w szybę – kierowca natychmiast ją opuścił.
– Pojedziesz teraz do mojego salonu – zarządziła szefowa – weźmiesz moją kosmetyczkę Tanię i przywieziesz ją do mojego domu z całym potrzebnym szpejem. I przypomnij jej, żeby zabrała farbę do włosów. Ta idiotka ciągle zapomina, że muszę farbować siwiznę.
Kierowca spojrzał na Katerinę ze zdumieniem i natychmiast przyjął kolejną porcję krzyków.
– Na co się gapisz? Tak, mam siwe włosy od dziewiętnastego roku życia! I lepiej żebyś za dwadzieścia minut czekał na mnie w tym właśnie miejscu!
…Gniotąc w dłoniach kwit z rejestracji, Masza Kowalowa skręciła za trzecim rogiem korytarza.
Blondyn zniknął, jakby nigdy go tam nie było – na jego miejscu, z nogą założoną na nogę, siedział ubrany w jasny dżins brunet o tatarsko-mongolskich rysach i oczach czarnych jak wilcze jagody. Masza ostrożnie ominęła huśtający się w powietrzu but sportowy, usiadła na skrajnym krześle i grzecznie zapytała:
– Pan jest ostatni?
Brunet podniósł głowę znad książki, spojrzał na nią łagodnie i w odpowiedzi skinął milcząco głową. Na jego dłoni znajdował się duży, przyciągający wzrok pierścień z niebieskim kamieniem.
– W takim razie ja będę za panem – westchnęła Kowalowa i zaczęła intensywnie wygładzać zmiętą kartkę. Zauważyła, że kompan czyta jej ulubionego _Mistrza i Małgorzatę_. I poczuła zazdrość…
– Dlaczego pani usiadła tak daleko? – zainteresował się nieoczekiwanie brunet. – Nie lubi pani mężczyzn wschodniej narodowości?
– Nie, no co pan! – zarumieniła się zawstydzona Masza, bojąc się, że chłopak podejrzewa ją o nacjonalizm.
– Proszę się nie bać – ciągnął, przysuwając się do niej. – Jestem rodowitym Ukraińcem. Moi przodkowie mieszkali w Kijowie jeszcze przed powstaniem Rusi Kijowskiej, a później nastąpiła inwazja tatarsko-mongolska. Oczywiście odbiło się to nieco na naszym wyglądzie – zaśmiał się. Maszy podobało się, że kłamał jak człowiek wykształcony, a nie jak Abchaz na pchlim targu.
– Nie miałam nic złego na myśli… Po prostu nie chciałam panu… – usprawiedliwiała się, jąkając.
– Wręcz przeciwnie – przerwał jej stanowczo. – To przyjemność spotkać tu tak wspaniałą dziewczynę.
Przyglądała mu się uważnie, próbowała wyczuć ironię ukrytą w jego słowach. „Kpi sobie ze mnie” – oceniła bezwzględnie. „Jest zbyt przystojny. Choć nie tak bardzo jak Mir. A może po prostu nudzi się, gdy tu siedzi”.
– Nie spodziewałem się spotkać tu kogoś takiego jak pani – gruchał czule brunet, przysuwając się o szerokość następnego krzesła.
I ten sugestywny ruch sprawił, że brzuch Maszy histerycznie wcisnął się do środka, tak że poczuła wszystkie mięśnie naraz. Sytuacja stała się niebezpieczna! Dławiła się swoją upokarzającą bezsilnością, a kolejny przystojny mężczyzna postanowił pobawić się z nią jak kot z myszą, podczas gdy ona absolutnie nie wiedziała, jak się z takich zabaw wyplątać.
– Po co pani tu przyszła, jeśli to nie tajemnica?
Szybko opuściła głowę – była to jedyna technika samoobrony, jaką znała. Wyjątkowo słaba.
– Proszę się nie denerwować – pocieszał ją. – On będzie u pani stóp, obiecuję.
– Jaki on? – zapytała głucho.
– Przecież pani wie – uśmiechnął się brunet.
– Dziwne – powiedziała z opóźnieniem Masza, podnosząc wzrok na swojego towarzysza. – Wydaje mi się, że widziałam pana dzisiaj w telewizji. W reportażu o awarii. Pracuje pan z moim tatą?
Uf…
Odetchnęła z ulgą i natychmiast przestała doszukiwać się podstępu.
To proste: zna jej ojca, a więc zna też ją – jej tata uwielbiał pokazywać ich rodzinne zdjęcie, które trzyma w starym portfelu. I, co zrozumiałe, gdy mężczyzna poznał brzydką córkę współpracownika, spróbował się do niej przymilić.
– Uczy się pani gdzieś? – zapytał niespodziewanie, ale uprzejmie.
– W pedagogicznym, na historii.
– A czyta pani wyłącznie Bułhakowa? – (Łał, tata opowiedział mu też o tym!) – I pewnie tylko _Mistrza i Małgorzatę_? – zauważył żartobliwie współpracownik taty. – _Biała gwardia_ zazwyczaj nie jest zbyt lubiana przez dziewczęta, przecież opisuje wojnę. – Zbliżył się do niej całkowicie i przełożył książkę do lewej ręki, pokazując jej okładkę. Był to stary i zniszczony zbiorek z listą innych dzieł, zapisanych pod tytułowym _Mistrzem_, które nie doczekały się dużego druku: _Biała gwardia_, _Psie serce_, _Diaboliada_.
– Przeczytać pani mój ulubiony fragment?
Jego palce zręcznie zanurzały się w kartkach. Między kciukiem a palcem wskazującym błysnęła jakaś biżuteria: ni to łańcuszek, ni złote paciorki – Masza nie zdołała tego dostrzec.
– Tutaj. Proszę posłuchać – oznajmił zadowolony z siebie miłośnik błyskotek. – „Nad Dnieprem, z grzesznej i krwawej ośnieżonej ziemi, wznosił się w czarne, mroczne przestworza północny krzyż Włodzimierza. Z daleka wydawało się, że…”
Ale Maszy nie było dane dowiedzieć się, co wydawało się z daleka wielce szanowanemu Michaiłowi Afanasjewiczowi.
Drzwi gabinetu z napisem „Kyłyna” skrzypnęły i ukazały światu właścicielkę tak rzadkiego imienia – młodą, o łagodnej twarzy, z ustami pulchnymi jak pąki kwiatów i jasnozłocistymi włosami, bez odrobiny czarnego odrostu. Trzymając za klamkę, niecierpliwie wypraszała wzrokiem kobietę o zmartwionej, zdezorientowanej twarzy.
– Więc mam iść na cmentarz, nie ma innego sposobu? – zapytała z nadzieją udręczona życiem kobieta, najwyraźniej dość już zmęczoną złotowłosą.
– Nie ma! – odparowała Kyłyna. – Proszę iść na cmentarz, sto metrów prosto od wejścia, potem trzynaście kroków na północ i proszę kopać. To, co pani znajdzie, pomoże pani!
– Ale…
– Ale chce pani pomóc swojej córce. – Głos złotowłosej ocieplił się. – Matka chroni matki. Proszę już iść. Następny! – Nie patrzyła na nikogo, wydała polecenie, po czym w mig zniknęła za drzwiami.
Klientka nadal stała i wpatrywała się beznamiętnie w drzwi. Brunet, nagle zapomniawszy o Maszy i Miszy Bułhakowie, odłożył książkę i ruszył w stronę gabinetu.
Masza widziała, jak przechodząc obok osłupiałej kobiety, szybko przyłożył dłoń do jej oczu i szepnął:
– Zapomnij o tym.
Kyłyna pochyliła się zmęczona nad biurkiem i zręcznie wpisała kilka słów do rejestru gości. Zaskrzypiały drzwi, gdy kolejny klient wszedł do gabinetu.
– Kwit z rejestracji – przypomniała rzeczowo, nie podnosząc głowy znad notatek i rutynowo wyciągając przed siebie dłoń.
Posłusznie spoczęła na niej zmięta kartka, podejrzanie błyszcząca i gruba – na takich drukowane są drogie książki i albumy o sztuce, a nie pokwitowania.
– Czy to nie twoja kolej na płacenie rachunków? – zapytał cicho męski głos.
Jej ręka głupio i trwożliwie zadrżała, a kawałek papieru wyślizgnął jej się z dłoni i miękko opadł na podłogę…
Matka Boża z reprodukcji, z noszącym brzemię zbawiciela dzieciątkiem na kolanach, patrzyła smutno w sufit rozszerzonymi oczami, jakby z góry współczując Kyłynie straszliwej męki.
– Ojcze nasz, niegodzien ja, stojący na lewicy, wzywam do osądzenia Jasnej Kijowicy, ale… – Głos strasznego gościa uderzył ją w pierś.
I to było bolesne.
Tak bolesne, że ból wyparł strach.
Masza odniosła wrażenie, że mężczyzna nie spędził w biurze nawet minuty; wyszedł tak szybko, jak wszedł, i nie patrząc na nią, zniknął za rogiem korytarza.
– Zapomniał pan! – krzyknęła i wyciągnęła dłonie w stronę książki, którą zostawił, ale było za późno.
Niedoczytana strona _Diaboliady_ założona była złotymi paciorkami. Automatycznie zagiąwszy róg kartki, Masza podniosła błyskotkę pod nos i przyjrzała się wężowi podgryzającemu własny ogon. Odruchowo podważyła paznokciem płaski nos gada: szczęki się otworzyły, ogon wypadł. Zapięcie.
To nie jest sznur modlitewny – uświadomiła sobie, nie znając się ani na antykach, ani na szlachetności metali.
Brunet nie wrócił.
– Przekażę wieczorem przez tatę – zdecydowała rozsądnie Kowalowa i włożyła biżuterię na szyję pod ściągacz koszulki, zaś książkę do plecaka.
Wzdychając, podeszła do drzwi i z wahaniem chwyciła zabytkową klamkę pomalowaną farbą olejną.
„Dzień dobry, chcę zdjąć wieniec staropanieństwa”.
Przyznać się do czegoś takiego było trudno nawet przed samą sobą, a co dopiero przed młodą, złotowłosą Kyłyną.
– Proszę zaczekać, teraz moja kolej! – nakazał czyjś głos autorytatywnie.
Masza posłusznie zamarła. W jej stronę pospieszyły dwie kobiety. Jedną z nich była piękna brunetka, którą spotkała wcześniej w wejściu. Drugą – pulchna, mocno zbudowana dziewczyna z mnóstwem warkoczyków i błyszczącym kolczykiem w nosie.
– Dziewczyno, cofnij się! – rozkazała Katerina.
Wyciągnęła pewnie rękę do klamki, ale Dasza szybko zagrodziła jej drogę i uśmiechnęła się bezceremonialnie, wydymając pulchną dolną wargę:
– A niby czemu twoja? Moja kolej, cioteczko! – mruknęła z pogardą.
W czasie swojej pracy w „O-Yo-Yo!” Czub nabawiła się dzikiej alergii na wszystkie „królowe życia” podobne do Katii. Ale o ile tam musiała się z nimi liczyć, to tutaj – wybaczcie – nic nie musiała!
– Zajęłam kolejkę za mężczyzną! Gdzie on jest? – Katia skierowała to pytanie do Maszy.
– Właśnie wyszedł – wymamrotała Masza, próbując się oswobodzić. Chętnie ustąpiłaby im obu, ale plecy Daszy przyciśnięte do drzwi okazały się barierą nie do pokonania.
– Już wyszedł? – zdenerwowała się nie na żarty Dasza Czub.
– No właśnie. A ja zajęłam kolejkę za nim! – warknęła Katia, tracąc w końcu panowanie nad sobą.
Była zła na sam fakt, że musi wyjaśniać sytuację z jakąś głupią nastolatką.
Przeciskając mocno pięść pod pachą Daszy, Dobrażańska chwyciła palce Maszy, które kurczowo trzymały się klamki.
– To ja zająłem kolejkę za nim, a ciebie tu nawet nie było! – krzyknęła z oburzeniem Dasza, odpychając Katię brzuchem. – Jesteś taka twarda, prawda? Że wszyscy muszą ci się kłaniać? Idź dobrze wiesz, gdzie!
– Sama idź do diabła! – określiła kierunek Katia.
Dasza, otrzymawszy wreszcie jawną obelgę, z gniewem kopnęła nogę Katii i wykonała sprawne podcięcie, któremu towarzyszyły zgrabne piętrowe wulgaryzmy – tak wspaniałe i zręczne, że tylko amator nazwałby je łaciną podwórkową – pod względem liczby pięter mogły konkurować z nowojorskimi drapaczami chmur!
Dama, której nogi zostały podcięte, nie mogąc utrzymać równowagi, runęła na Daszę.
Dasza – na Maszę.
A Masza z przerażeniem poczuła, że tyłem głowy uderza w drzwi i leci na podłogę, pociągając za sobą ten mały cyrk.
– Choleeera! – krzyknęła przerażona Katia. Ale nagle wydała z siebie coś w rodzaju syczącego „haaaa” i zamarła.
Pokonawszy ciężki ból głowy, Masza z trudem otworzyła oczy i natychmiast zerwała się na równe nogi, nie zważając na obrażenia, ponieważ to, co zobaczyła, było w stanie przerazić każdego…
Wydawało się, że w gabinecie szaleje huragan.
Gwiżdżący wir porywał przedmioty i papiery z całego pokoju. Lodowaty podmuch uderzył Maszę w ucho i dziewczyna, jak to często bywało zimą, na chwilę ogłuchła, a jednocześnie nagle usłyszała wiele innych głosów, śmiejących się, szepczących, pohukujących, mieszających się z zawodzeniem wiatru.
A na wysokim suficie, jak wielki szalony pająk, miotała się postać wyjątkowo brzydkiej natury.
– Boli! – jęczała. – Jak to boli!!! – Wbijając swoje posiniałe paznokcie w gardło, skręcała się z bólu, jakby chciała rozerwać pomarszczoną skórę na strzępy.
– O mamo – szepnęła Masza, chwytając za rękę kogoś po swojej prawej stronie.
– Cholera. – Poniosło się echem z prawej.
– Psychoza! – wykrztusiła z siebie Dasza i struchlała, zapominając zamknąć usta. Kobieta ją usłyszała!
Zamarła, drżała i wpatrywała się w całą trójkę oszalałym, ciężkim wzrokiem. Ostry ból przeszył Maszę, aż zamknęła oczy. Czuła, jak spod rzęs płyną jej łzy.
– Wam?! – Kobieta opętana szaleńczym bólem wydała z siebie wściekły, bestialski ryk. – Mam oddać to wam? Trzem! Nie chcę go! Nie!!!
Mimowolnie powieki Maszy znów się rozwarły niczym u ptaka przestraszonego dudniącym dźwiękiem.
I zobaczyła, jak huragan bezlitośnie przerzuca ciało kobiety z boku na bok, uderzając nim o ściany i sufit, podczas gdy ona krzyczała, krzyczała, krzyczała…
– Nie! Nie! Nie!
Ale z każdym uderzeniem jej „nie” było coraz słabsze.
– Dobrze! – krzyknęła Kyłyna nieznośnie i strasznie. – Zgadzam się!
W tym samym momencie dziwna, nieznana siła rzuciła targane torturami ciało pod sufit, a kobieta, odwrócona do niego plecami, rozpaczliwie wyciągnęła ku nim ręce z rozczapierzonymi palcami. Masza poczuła się tak, jakby ktoś uderzył ją pięścią w splot słoneczny, przebił skórę i kości.
Palce wiły się w niej jak robaki w poszukiwaniu serca.
To było nieznośnie bolesne.
Zimno. Nieprawdopodobnie. Mrocznie.
Nie wiedziała, jak długo tak stała, zgięta w pół, oślepiona bólem, dusząca się od bezdźwięcznego płaczu. Ale nagle ból zniknął. Masza usłyszała, jak coś tytanicznego i ciężkiego spada na podłogę tuż przy jej stopach.
A jej oczy, znów widzące, ujrzały leżącą w gruzach zawalonego sufitu, wyszczerzonego drewnianymi stropami młodą kobietę o złotych włosach i spokojnej, jasnej twarzy śpiącego anioła.
Z dziennika N
_Śmierć._
_Piękna, młoda, z cerą tak słodką i tak spragnioną życia. Ale mój geniusz nie pozwala mi o tym myśleć…_
_Intelektualny mord powodowany umysłem, w stylu rozdartego Raskolnikowa, zawsze pachnie paranoją. Zabijanie dla zabawy jest chorobą. Pragnienie zabijania musi być naturalne, tak jak miłość i głód, i podyktowane tą samą palącą potrzebą._
_Normalny człowiek zabija tak samo organicznie, jak wdycha powietrze, nie przejmując się myślą, że zamienia je w dwutlenek węgla._
_Dobrze słyszeliście – normalny._
_Ten bowiem, kto jest niezdolny do zabijania w razie potrzeby, jest wybrakowany. Zaciskasz właśnie usta? Ale powiesz tak, gdy twój mężczyzna – patrząc, jak gwałci cię trzech – będzie wył i trzymał ręce złożone na piersi. Będziesz wtedy krzyczeć: „Dlaczego ich nie zabiłeś?!”._
_„Ale to zupełnie coś innego” – sprzeciwisz się._
_I mam cię!_
_Ponieważ twój Bóg zabronił ci zabijać, nawet w obronie własnej. Pozwolił ci jedynie ulegle przyjąć śmierć._
*_Jurodiwyj_ – asceta-obłąkaniec, święty szaleniec, w tradycji prawosławnej „szaleniec Chrystusowy”, który pod pozorami obłąkania skrywał mądrość i dar jasnowidzenia (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).