- promocja
- W empik go
Wiek czerwonych mrówek - ebook
Wiek czerwonych mrówek - ebook
Przejmująca powieść o jednym z najtrudniejszych momentów w historii Ukrainy – Wielkim Głodzie w latach 1932–1933.
Rodzina młodej Jawdochy umiera z głodu, podobnie jak wiele innych rodzin w miejscowości Macochy. W tym samym czasie żona radzieckiego komisarza Sołomija zajada smutek po stracie dziecka, nieświadoma sytuacji. Swyryd, przedstawiciel wiejskiej władzy, zupełnie pogubił się w swoich odczuciach i nie wie co nim kieruje – miłość czy partia.
Zdaje się, że tych bohaterów dzieli ogromna przepaść. Nie wiedzą oni jeszcze, że przyjdzie im zjednoczyć się przeciwko czerwonemu mrowisku swoich radzieckich ciemiężycieli.
Tania Pjankowa stworzyła głęboką psychologiczną powieść. Na tle niewyobrażalnej tragedii przedstawia los zwykłych ludzi, o różnych statusach i charakterach. Książka otrzymała trzecią nagrodę w konkursie „Koronacja Słowa” w 2021 roku.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-255-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na początku nie jest jeszcze strasznie…
Najpierw puchną nogi.
Cierpną coraz bardziej, drętwieją, stają się takie ciężkie i pełne jak dwie beczki, jakby ktoś codziennie wlewał w nie ołów, i już nie trzymają cię, jak trzymały kiedyś, a tylko przeszkadzają.
Niemiłosiernie cię swędzą, a ty się po nich, ostrożnie, żeby nie rozerwać skóry, drapiesz. Skóra na nich robi się cieńsza, coraz cieńsza, żółknie, napina się, pod nią powoli zbiera się jakaś żółta woda, a ty rozganiasz ją, wygładzasz ręką, starasz się naprawić to, co się z tobą porobiło. Nie z całą tobą, na razie tylko z twoimi nogami.
Przyglądasz się sobie, powstrzymujesz skurcze żołądka, chcesz natychmiast wyzdrowieć, nie czekać, nie pozwolić piekącej wodzie zalać całego twojego ciała. Starasz się nie myśleć o tym, co będzie dalej, pracujesz jak głupia, żeby zapomnieć, nie patrzeć, nie słyszeć, nie wierzyć. Ale przychodzi czas, kiedy nic już nie możesz zrobić, bo woda jest wodą… A jej istotę stanowi to, że swobodnie rozlewa się tam, gdzie tylko chce…
Potem powoli roznosi cię całą, od koniuszków palców nóg po czubek głowy… Chowając się przed mamą i Myrośkiem, o świcie, kiedy wszyscy jeszcze śpią, przyglądasz się sobie już nie ze strachem, lecz z przerażeniem. Obmacujesz ciepłe nagie uda, następnie chowasz się pod ubraniem, nie chcesz, żeby widzieli, żeby wiedzieli, żeby płakali… Dość już tego płakania, tych żalów, tego zawodzenia…
Myroś też spuchł. Ciało ma we wrzodach i w zastoinach. Mama milczy i coraz częściej patrzy jakby poprzez nas. Jej łzawe spojrzenie pełznie ponad naszymi powykręcanymi cieniami i niczym gwóźdź trafia prosto w ścianę, wbija się w nią na głucho i dopiero tam przestaje się trząść. Ona sama nie puchnie, lecz wysycha. Jej ręce i nogi chudną, wydłużają się i mama zaczyna przypominać czaplę – jest chuda i wysoka, jeszcze taka piękna, tylko twarz ma czarniejszą niż noc. Kiedyś, jak się myła, to zobaczyłam, że nie ma już piersi. Pozostały z nich, niegdyś wspaniałych, wysokich, sprężystych, dwa pomarszczone worki, które wciąż jakoś trzymają się ciała.
Mam dziewiętnaście lat… Myrosiowi biegnie dopiero piętnasty rok… Jest zima trzydziestego trzeciego w Macochach, nasz nowy ciepły dom sprzedaliśmy za osiem bochenków chleba, a sami przenieśliśmy się do starego babcinego… Tego chleba już dawno nie ma, zboża też. Matka od świtu do późnego wieczora w kołchozie. Czasami przynosi stamtąd skromną garść prosa lub owsa. Chowamy go skrzętnie, a następnie mielimy na mąkę, rozbełtujemy z wodą…
Jeść… Żyć…
Boże!
Nie chodzimy, lecz skradamy się po wiosce jak koty, krety, małe myszy, pająki, jak jedna wielka potworna stonoga, a każda z jej nóg puchnie i swędzi… Sunie swoim rozdętym żółtym brzuszyskiem po ziemi i wyżera wokół siebie wszystko, co tylko może przeżuć. Za nią ciągnie się ślad, czarny i zgniły, i wiem, że na tej martwicy, którą ta ludzka stonoga zostawia, nawet trawa już nigdy nie wyrośnie…
Rozmawiamy szeptem, jakbyśmy żuli słomę. Tylko że jej się nie żuje, bo włazi między zęby, wbija się w podniebienie, przeszkadza wymówić niewymawialne, to, czym się dławimy, czym się zatruwamy, co zwracamy i ponownie połykamy, bo takie są czasy… A wieczorem zasypiamy jak zabici, każdy osobno w swoim kącie, na wyrku, które dla nielicznych stanie się katafalkiem. Staramy się spać mocno, bardzo mocno, tak żeby nigdy się nie obudzić i nie opierać wzroku na ślepych oknach zabitych workami, na gołych ścianach pustkowia, które jeszcze wczoraj było czyimś domem i znało zapach z pieca…
Sola
Najpierw jeszcze nie jest tak strasznie…
Tylko puchniesz…
Po prostu jesteś taka, jaka jesteś – nie-zna-czą-ca, nie-rzu-ca-ją-ca się w oczy…
Po prostu żyjesz. Po prostu istniejesz. Czymś się karmisz… Dniem dzisiejszym, dniem wczorajszym. Po prostu rośniesz, z każdym rokiem stajesz się większa. Zaokrągla ci się twarz, roznosi ci uda, łydki, ręce, brzuch, nogi napełniają się ciężarem.
Na początku roznosi stopy.
Trochę to dziwne…
Z jakiegoś powodu obrzękają ci nogi i już ledwo wychodzisz z domu, ledwo przestępujesz schodki, progi… Myślisz, że po prostu zachorowałaś, nacierpiałaś się, namartwiłaś, przeżyłaś trudne dni i że wystarczy tylko się położyć, odespać – i tak jak już wiele razy wcześniej uleczy cię noc…
Nie, najpierw nie jest tak strasznie.
Coraz częściej odczuwasz zmęczenie, dostajesz zadyszki, pocisz się, stale czujesz zapach swojego ciała i nie możesz go w żaden sposób zmyć. Zdaje ci się, że nikt więcej go nie wyczuwa, a dawno zapomniana woń czystości jeszcze gdzieś żyje w twojej głowie. Z czasem jednak i ona cię opuszcza… Stajesz się niechlujna, niezgrabna, znudzona, obojętna na odwieczne kobiece radości…
Potem przestaje się interesować tobą twój własny mąż.
Na początku dobrze się maskuje: pospiesznie cię obejmuje, pospiesznie całuje suchymi ustami jak ptak, który ni stąd, ni zowąd dziobie w rękę. Kiedy jesteś obok, siada gdzieś niedaleko… Jeszcze się trzyma, mężnie ukrywa swój wstręt do ciebie, do twego nabrzmiałego ciała, do twoich grubych, nalanych tłuszczem ud, ale bardzo szybko się poddaje, coraz częściej odwraca wzrok, coraz częściej o świcie pierwszy podnosi się z łóżka, żeby nie widzieć, jak się ubierasz…
Wam obojgu jeszcze nie jest strasznie.
Jeszcze jesteście parą, on jeszcze jest mężem, a ty żoną, jeszcze nie odebrało wam pamięci, zwyczajnie bawicie się w życzliwość, w miłość, w rodzinę… Wolicie nie myśleć… Ale ta zabawa mija, jego wstręt staje się zauważalny, na tyle widoczny, że musiałabyś być ślepa, żeby nie przeczytać tego w jego oczach, które masz wprost przed sobą. Napięcie wysuwa spod kołdry swoją groźną twarz i wraz z wami wypędza stamtąd miłość i czułość. Wasze łóżko stygnie, robi się zimne, lodowate, robi się puste…
Twoje ubrania rosną wraz z tobą. Oblepiają cię szczelnie. A tak w ogóle to do ciebie przyrastają. Jak druga skóra. Warstwa po warstwie obrastasz ubraniem, jak szeroka rozłożysta kapusta ukrywasz pod liśćmi swoje twarde wnętrze. Kiedy robi się wieczór, nawet zaczynasz spać w ubraniu…
Potrzebujesz coraz większej części łóżka, śpisz zbyt głośno, co noc z twoich piersi wydobywa się chrypienie, a twój cierpliwy prawowity mąż musi ostrożnie przewracać cię na bok, aby zasnąć, aby dotrwać do rana, w końcu aby przeżyć… Później mu to brzydnie. Poduszka i kołdra idą spać do innego pokoju, bo tam, gdzie śpisz ty, jemu jest duszno.
Nawet wtedy jeszcze nie rozumiesz.
Wtedy jeszcze się nie boisz.
Bardzo boli, ale nie czujesz strachu, a nawet jest ci trochę lżej…
I znowu po prostu żyjesz, po prostu puchniesz. Leżysz, a leżąc, nie myślisz o niczym. Jest tylko jedno, czego ci się chce, nie tyle tobie, ile zwierzęciu, które zamieszkało w twoim ciele: jeść. Ta nienażarta, ta zachłanna istota zmusza cię, byś podnosiła głowę i ciągnęła swoje ciało do jadalni…
A pewnego razu w drodze od łóżka do stołu, w trakcie tych nieszczęsnych piętnastu kroków, nogi odmawiają ci posłuszeństwa… A naprawdę to odmawia serce i dostajesz zadyszki… Dopiero wtedy przychodzi ten dziwny strach, to przerażające odczucie pustki, zbliżającej się otchłani, jakiejś fatalnej i nieodwracalnej ciemności. A ty, leżąc na podłodze w schludnym połtawskim domu, spoglądasz na samiutkie dno i chcesz się podnieść, nie doczołgać się, ale dojść do niego sama, dobrnąć na swoich spuchniętych nogach, dotknąć swoimi obrzmiałymi rękami, dosięgnąć swoimi zobojętniałym wzrokiem i na zawsze zapamiętać.
I prosisz Go o pomoc, prosisz, żeby cię uratował…
Swyryd
Jakiż to cud ta Tamara.
Ani gwałtownego ruchu, ani słowa na przekór.
Cichsza od wody, delikatniejsza od gołębia. Uwierzyła we mnie niczym w niebo. Wskoczyła mi za pazuchę i nie wyskakuje. Tak by się tam ogrzewała, tak by tam siedziała, gdybym tylko jej pozwolił.
Nie pozwalam.
Nie mogę pozwolić.
Nie mogę dać jej ani swojej ręki, ani serca, ani słowa. Tylko worek zboża lub kartofli, tylko miarkę hreczki i czasem radziecką konserwę. Więcej nic.
A ona nawet się nie prosi. Może się boi, że odsunę się od niej, odwrócę. Może myśli, że kiedy zechce zawładnąć moim sercem, dziewczęca duma ją zadusi. Kocha mnie bezwarunkowo, widzę, że kocha, widzę, jak tonie w moich objęciach, jak się pławi, topi niczym woskowa świeca. Jak ścieli mi posłanie i sama przede mną się rozkłada, jak bardzo drżą jej rzęsy, kiedy przysuwam się bliżej, jak delikatnie brzęczą struny jej głosu, gdy błyskawica naszej namiętności przecina noc…
Już kiedyś kochałem i nic dobrego z tego nie wyszło.
Boję się znów pokochać.
Ciałem Tamary pożądliwie się karmię, jej łaskawymi słowami się leczę, skórę popękaną przed nią jak wąż zrzucam, przez noc obrastam nową i wypełzam w ciemność – byle dalej od niej, od jej domu, który pachnie trawą, byle dalej od wzroku jej matki, która patrzy tak, jakby chciała mnie zadusić…
Tamarę swoją pokorną kolejny raz w sieni mocno dociskam do ściany.
– Dobrze, żeby Oryna gdzieś sobie poszła – szepczę cicho i zębami kaftan na Tamarze zadzieram od pępka aż do piersi, które już drżą tak niespokojnie, tak słodko, takim ogniem się zajęły, że aż mi twarz opiekają.
– Sama zaraz się domyśli. – Tamara śmieje się cichutko i dyszy mi w czubek głowy. – Mamo! – woła głośno. – Mamo, Swyryd przyniósł nam olej. Trzeba schować. – I biegiem ode mnie odskakuje, kaftan na sobie poprawia. Ja pierwszy do domu wchodzę, a ona za mną.
Oryna niechętnie zsuwa się z pieca. Widać ciężko jej. Nogi, pełne, niezgrabne, odsłużyły już swoje. Kiedy kołchoz w Macochach się pojawił, Orynę zobowiązano, by chodziła do pracy. Już pierwszego dnia do kołchozu nie doszła. Osunęła się koło domu. A Tamara chodziła. Dopóki nie wymyśliła sobie, że mleka ukradnie. Wysmagali ją nahajem i odebrali wszystkie przepracowane dniówki. Więcej pracy jej nie dają.
Więc jestem ich jedyną oporą, ich nadzieją na życie.
Jestem ich posłańcem bożym.
Choć Oryna zgrzyta zębami, kiedy przychodzę do Tamary, to złego słowa powiedzieć mi nie śmie, z domu ucieka i chodzi gdzieś tak długo, jak długo mi potrzeba…
No cóż…
Taka cena, Oryno.
Taka to odpłata.
– Może ja do ciebie będę chodziła? – Tamara dyszy mi w szyję. – Żeby mamy nie drażnić… – Pieści mnie jak dziecko i obcałowuje od czoła do kolan. Ustami pierś mą łaskocze.
– Nawet o tym nie myśl! – Odrzucam czerwoną falę jej włosów, żeby widzieć twarz. – Nie możesz ty do mnie.
– Dlaczego, Swyrydzie? – Gryzie mnie w szyję, bawiąc się. – Żona kociubą prześwięci? – żartuje, przymila się, pokpiwa ze mnie.
– Zamilcz wreszcie! – proszę ją władczo, rozkazuję. Nie mówi dalej. W milczeniu oddaje się moim rękom… A wtedy i ja się zapominam.
Nigdy bym nie uwierzył, że ona jest taka wstydliwa, piękna, cudowna, taka jak ciasto uległa, taka smaczna. Nasycam się nią, najadam, rozpuszczam się w niej i co chwila wyrzucam z siebie sól. Wyrzucam całą swoją gorycz na jej ciepły brzuch…
Gdzieś pod oknem chodzi Oryna, wypatrując w nim światła… Światło oznacza, że na mnie już czas, a ona może wracać do domu.
Ale długo nie zapalamy kaganka…
Tamara zasnęła na moim ramieniu… Oswojona… Bezbronna…
Moje nasienie grzeje się w dołku jej pępka…
I na szczęście nie kiełkuje…
Dusia
Tośko Łantuszok nie lubi ludzi.
Kiedy był dzieckiem, ludzie na jego oczach zabili mu ojca. Podobno za to, że po cudze dobro rękę wyciągnął, ale tak naprawdę, kto to wie… Zapędzili go w kozi róg, widły w pierś wsadzili – i po wszystkim.
– Złodziej! – wydzierali się. – Złodziej! Złodziej! – Tego dnia niebo nad Macochami przeszywały trzy, cztery czy też pięć ludzkich głosów. – Złodziej!
Mały Tośko nie wiedział wtedy, za co ojca karzą, uszy zasłonił dłońmi, schował się pod przyzbą i trząsł ze strachu. Kolanami dosłownie wrył się w ziemię, w drobny, pokruszony piasek. Serce w nim zamarło, ledwo co oddychał.
– Złodziej! – stukało, tupało, waliło go po dziecięcej główce, wbijało się pod jasne włoski, w samo ciemiączko. – Złodziej! – wychodziło jak szydło z worka i wciskało się z innej strony, przebijało na wskroś maleńką ludzką mróweczkę, która wprawdzie znalazła schronienie dla swego rozdygotanego ciałka, ale w żaden sposób nie mogła zasłonić uszu na tyle szczelnie, żeby nic nie słyszeć. – Złodziej! – przewaliło się raz jeszcze, a potem tak samo nagle jak się pojawiło, tak i nagle ucichło. Tylko gdzieś w pobliżu charczał słaby głos ojca…
On, Tośko, ośmioletnie dziecko, wsłuchał się raz jeszcze, powoli wylazł ze swojego schronienia i na kolanach, właśnie na kolanach zaczął pełznąć na środek ojcowskiego podwórka – tam, gdzie przebity czyimiś ostrymi widłami już spoczywał w Bogu jego tato, Jasio Łantuszok. I tak to nad ciałem ojca zastała go wieczorem Augustyna. Chłopak nawet płakać już nie mógł, bo wypłakał oczy na całe swoje życie…
Odtąd Tośko nie lubił ludzi.
Nigdy nie chciał znać tych, którzy odebrali życie jego ojcu, ale innych też nie szanuje. Kiedy zatrzymuje wzrok na kimkolwiek, to jakby patrzył nie na człowieka, lecz na puste miejsce, a jeśli już z kimś rozmawia, to jakby piaskiem pluł z ust… Zazwyczaj milczy, jak gdyby ci już śmierć przepowiedział. Pół życia przeżył, zdążył już posiwieć, nawet nieco się zgarbił, ale ani odrobinę nie stał się lepszy. W Macochach nikt go nie znosi. Tylko gniada kobyła, tak samo stara i narowista, przyzwyczaiła się do niego i słucha swojego Tośka jak Boga… A poza nią to żadna żywa dusza nie może z nim wytrzymać.
Zły to człowiek, dziwny, dziki. Cały czas ma na podorędziu widły, jakby szykował się do obrony… Nie wiem, na kogo przez całe życie czeka, na jakiego wroga. Oto siedzi na ławce pod czereśnią, oczy mruży do słońca, po siwej brodzie pełznie mu jakiś insekt… I tak jakby sobie odpoczywał, ale jednak ma widły, oparł je o pień, a ręka jakby do trzonka się przykleiła…
W sąsiedztwie babci, a obecnie to i nas wszystkich, mieszkają Łantuszoki. Po jednej stronie oni, a po drugiej bezdzietna Warwara Lebiedźka. Jak pamiętam, to na podwórko Łantuszoków zawsze wbiegały babcine kury. Ile myśmy się tego przejścia naszukali, a jak zabiliśmy w jednym miejscu, to one sobie wynajdowały gdzieś inną dziurę. I skrzydła babka im podcinała, i pilnowała cały dzień, i cały czas krzyczała: „A sio”… A gdy tylko do chaty pójdzie, to kury już na cudzym podwórku. Czy trawa tam jakaś lepsza była? Pewnego dnia, jak babciny kogut znów Łantuszokom młodą marchewkę wydziobał, Charyton nikomu słowa nie powiedział, tylko machnął widłami… i już kogut wyciągnął nogi. Na widłach Łantuszok go podniósł i przerzucił babce Ołeksandrze na podwórko. Milczał cały czas, dosłownie ani pary z ust nie wypuścił.
Mała wtedy byłam, stałam na podwórku, objadałam czereśnie z gałęzi, którą ściął dla mnie tata. Nad moją biedną głową przeleciał ten kogut… i na buzię bryznęła mi kropelka krwi. A może to był sok z czereśni, tego nie wiem nawet i teraz. To właśnie wtedy zaczęłam się bać sąsiadów babci. I obecnie także nie mniej się ich boję.
Kiedy w trzydziestym pierwszym do Macoch przyszli komuniści, to Charytona razem z wozem, jego wiecznymi widłami i kobyłą zrobili kołchoźnikiem. Wszystko zabrali z jego gospodarstwa: pług, kultywator, bronę. On nawet się nie sprzeciwiał. Uwierzył, że nastanie raj, że „pod jedną kołdrą będą spać i kobiety, i mężczyźni”, tak więc postawił na kołchoz. Mówią, by gnój spod krów woził, to wozi, a jak trzeba buraki, to buraki. Utrwalacze po chatach kułactwa szukają, tak więc i Tośko pod bramą cierpliwie przesiaduje… Na worki ze zrabowanym dobrem czeka… Sam jest głodny, aż cały czarny, chatę bieda obsiadła, jego matka Augustyna opadła z sił, legła, modli się tylko, to głośno, to po cichu, żeby go nie rozgniewać, a on zapomina nawet ją nakarmić. Nijak czerwonej zasłony sprzed oczu zdjąć nie może i przybyłym zwyrodnialcom służy. Wierzy, że będzie tak, jak propaganda naobiecywała, że w kułackiej koszuli wreszcie będzie mógł chodzić i zazna kułackiego szczęścia… Czasami dotelepie się późnym wieczorem do domu, wsunie do chaty i do słabowitej matki nawet słowem się nie odezwie. Samogonem od niego wali tak, że nawet u nas czuć. Położy się i chrapie. Ta ich chata to stara lepianka, jeszcze dziadkowa, nie wytrzymuje już drwin, więc zawala się to tu, to tam, no i dach od dawna przecieka, na głowę kapie, ale Tośkowi wszystko jedno. Do żadnej roboty się nie bierze… Tylko czeka, aż poślą po niego i powiedzą, dokąd ma jechać.
To było jeszcze całkiem niedawno i dobrze zapadło nam w pamięć. Na zimę już się zbierało, wieczór zgęstniał i stwardniał. Matka akurat z kołchozu wróciła. Przyniosła trochę jęczmienia w kieszeniach. Jak ona go ukryła? Tego nikt nie wie. Przetrząsają ich na bramie… Mnie następnego dnia za trochę owsa z „Czerwonej Gwiazdy” wyrzucili. Brygadzista powiedział, że gdyby ojca mojego nie lubił, to doniósłby o tym w mgnieniu oka. A tak… to żeby moja noga więcej tu nie postała. Do innych kołchozów drogę od dawna mamy zamkniętą. W pośpiechu schowaliśmy jęczmień na strychu – rozrzuciliśmy pomiędzy gryczane plewy, te, którymi połowa poddasza była wysypana, w ten sposób stał się niezauważalny i nikt nie mógł go zabrać, nie wyzbierawszy po pół ziarenka…
Robiło się już ciemno. Pojadaliśmy rzadką polewkę pszeniczną ugotowaną na wodzie, aż nagle mama łyżkę odłożyła i mówi:
– Słuchajcie, dzieci, nie mogę jeść i nie myśleć, ona tam w chacie wyje, sami słyszycie.
– Kto? – Nie od razu do mnie dotarło, o kim mówi mama.
– Augustyna… A on znowu… Tośko jej nie karmi, to pewne. Już od paru dni śpi w kołchozie, a nie tylko tam pracuje, i tak pije, że wkrótce pójdzie do piekła. A dziś przed południem to już słowa wypowiedzieć nie był w stanie. A wczoraj tak samo. W gnoju tym kołchozowym… jakby się urodził, żeby go rozrzucać… A matkę rodzoną to już wkrótce na gnojownik wywiezie. Za grosz sumienia nie ma, nawet na pokaz…
Wzięliśmy glinianą miskę ze stołu oraz kaganek do rąk i poszliśmy do sąsiedniego obejścia. Dawno tam nie byłam, bo cały czas mam przed oczami tego naszego czerwonego koguta na Tośkowych widłach. Bez przeszkód weszliśmy do chaty.
– Agusiu! – zawołała mama na progu. – Jesteście w domu?
Pomyślałam, że po co się pyta, skoro raz po raz można usłyszeć to wycie. To są strzępy, tak, strzępy, które to pojawiają się, to cichną… No i znów…
– Jeść! Jeśććć… – odezwała się słabowitym przeciągłym jękiem bieda z wnętrza sąsiedzkiej chaty, tak że aż ciarki przeszły nam po plecach.
Weszliśmy do środka i naszym oczom ukazała się gęsta ciemność. Zimno w chacie. Straszno. Niemocą pachnie, starością, niemytym ciałem, moczem… Ten ohydny zapach zwala nas z nóg. Trzymamy się.
Oczywiście baba od dawna pod siebie robi. Niewidzialny wiatr swobodnie hula między glinianymi ścianami, piec stęsknił się za drwami, dawno ich nie widział. Światło naszego kaganka płochliwie drży i w potokach ciemności oświetla żywą duszę. Pod samą ścianą koło zimnego pieca Augustyna leży na cuchnącym moczem wyrku. Twarzą do góry leży i cichutko sobie wyje:
– Jeśććć, jeśććć!
Słoma pod nią połamana, siennik jakiś taki zbity. A ona tę słomę spod siebie wyciąga i do bezzębnych ust wpycha.
– Jeśććć… – Samymi dziąsłami cały czas żuje, a następnie z obrzydzeniem wypluwa. Potem znów sięga po tę słomę i tak w kółko…
Najpierw patrzymy osłupiali, a potem doskakujemy do baby, mama podnosi jej głowę, która prawie nic nie waży.
– Chwila, Agusiu, chwila. Musisz jeszcze pocierpieć, kochaniutka. Jedzonka wam dam. Jedzonka…
– Jeśććć… – Niewiele ważące ciało Augustyny gwałtownie wyginają skurcze. Babina się wije. Męczy się, drży kilka razy i nagle milknie. Uspokaja się… Już nie prosi… Najadła się…
Mama ostrożnie kładzie z powrotem jej siwą głowę na siennik.
Agusia nie protestuje. Przytomna leży…
Wciąż jeszcze patrzy na światło, oczodoły ma pełne łez…
Wracamy do domu wraz ze swoją glinianą miską, w której stygnie pszeniczna juszka…
Nieopodal nas sierocieje sąsiedzka lepianka.
Tam baba Agusia sobie leży…
I też stygnie…
Następnego dnia przed obiadem Tośko Łantuszok pierwszy raz w ciągu ostatnich kilku miesięcy nie przyszedł pieszo, ale przyjechał do domu swoją skrzypiącą arbą¹. O matce ludzie mu powiedzieli. Nie przyznaliśmy się, że byliśmy w jego chacie. Strasznie jest teraz żyć. Strasznie. Nie wiesz, co ci za prawdę mogą zrobić. A on, gdy tylko się dowiedział, nikogo o pozwolenie nie pytając, pomknął do domu. Gnał kobyłę ulicą jak wariat, nie znał litości, okładał ją kijem po starym grzbiecie, po zadzie, żeby biegła i nie zatrzymywała się. Jakby nie wierzył ludziom, których całe życie nie lubił, jakby chciał gdzieś zdążyć. Do chaty wpadł tak, że aż drzwi z zawiasów wyrwał, zatrzeszczało koło framugi. Długo tam siedział, a po jakimś czasie zastygłą Agusię na nowym sienniku na rękach wyniósł, ostrożnie na ławkę pod czereśnią położył. Potem wrócił do chaty. Szafę na podwórko wywlókł – tak ją ciągnął, że aż deski trzeszczały, rozwaliła się oczywiście. Charyton po gospodarsku deski do kupy poskładał, gwoździami je pozbijał, po czym szafę na furmance umieścił i matkę do niej jak do trumny włożył… I pojechali…
Ona była tą pierwszą, którą Łantuszok na cmentarz zawiózł. Choć i niedługo najmłodsza stażem tam była… Posypały się w ślad za nią Macochy… Jedna osoba, dwie… każdego dnia… każdego dnia… Opłakiwano tych pierwszych, a teraz to nikt nawet już ich nie liczy. Dopóki było komu, to każdy swoich chował, a teraz tylko Tośko ich pod płotem składa… po chatach z widłami jeździ.
– Macie? – pyta ze spokojem w każdym obejściu. – A… nie macie? No… to jutro będziecie mieli…
Partia poleciła Tośkowi wywozić zmarłych poza wieś, tam, gdzie topole żywą palisadą otaczały martwych…
Nie wiem, o czym myślał Tośko Łantuszok, jak swoją matkę w szafie wiózł na cmentarz… kiedy grób sam kopał… Ale wtedy pierwszy raz widzieliśmy, jak płacze…
Pomyślałam sobie, że jeśli dusza ludzka nadal rodzi łzy, zapewne jest w niej jeszcze coś żywego… Choć i z widłami się nie rozstaje – tymi widłami odżegnuje się od całego świata…
Sola
Duszno…
Dom wypuścił na zewnątrz całe powietrze i nie zostało go już dla mnie. Odrzucam kołdrę na bok, żeby było choć trochę chłodniej. Ciało osłabione, powolne. I głowa znów ciężka. A nawet cięższa niż wczoraj. Po prostu obwąchuję samą siebie. Nic nowego, prześcieradło pode mną się pogniotło i ohydnie śmierdzi potem. Nie rozumiem. Jeszcze wczoraj było czyste. Czy naprawdę przez jedną noc można tak zużyć pościel? Trzeba znów ją zmieniać, prać, suszyć. A jak nabrać sił? Leżę. Nie wstawałabym, dopóki śmierć nie przyjdzie zabrać mnie z domu, w którym dawno już zgubiłam samą siebie, z domu, który wyżarł ze mnie wszystkie pragnienia i pozostawił tylko jedno: pragnienie jedzenia. Kiedyś przyjdzie taki czas, że ten dom opuszczę…
Pierwsza odeszła stąd Ewa…
Dwa miesiące, siedem dni i osiem godzin wyznaczył mi Bóg na macierzyństwo. Nie mniej i nie więcej, na tyle tylko zasłużyłam… Jedną ręką zesłał szczęście z nieba, a drugą odebrał. Odtąd cały czas o tym rozmyślam i nijak nie mogę przypomnieć sobie tego ciężkiego grzechu, do którego można by przymierzyć tak straszną karę… Może On karze mnie za jakieś przyszłe przewiny?
Nasza drobniutka Ewa była podobna do nas obojga. Jej niebieskie oczy nie zamknęły się od razu, przedtem długo wrzeszczała. Do ostatniego tchnienia będzie brzmiał mi w uszach jej bezsilny krzyk – do tej pory mnie on katuje, dręczy, rozdziera żywcem na pół, miażdży głowę… Jak opętana słyszę go, cały czas słyszę… do otępienia, do półprzytomności, i nie rozumiem, dlaczego jeszcze jestem żywa. I pytam Tego, który jest nad nami wszystkimi, tam, wysoko w niebie, i wołam do Niego: „Powiedz, dlaczego jestem żywa, a jej nie ma? I nie będzie…”. Tak jak nie będzie więcej dnia choć trochę podobnego do dnia, bo ciemność, która przeżarła moje łono i moje serce, już nie odstąpi, nawałą ścian tego domu naparła na mnie ze wszystkich stron… Choć prawdę mówiąc, obecnie jest to jedyna moja podpora…
Mój Oleksij nie wierzy w Boga. Partia to jego bóg, jego ojciec i matka. Swoich biologicznych rodziców nigdy nie znał. Partia dała mu, niemowlęciu, cycka i wychowała go na mężczyznę. Ten mężczyzna wierzy w czerwony sztandar i nie chce słyszeć, że jest inny Bóg, mój Bóg, ten, który żyje w mojej duszy, w mojej głowie, i że tylko On daje życie, miłuje i karze…
Oleksij od dawna nie jest dla mnie podporą. Wcześniej był. Wcześniej wstawał świtem i przenosił góry, jednak naszej Ewy nie uratował. Kiedy tamta noc podeszła pod nasz próg, kiedy przyszła zabrać nasze maleństwo, sam był bezradny niczym dziecko, stał jak słup na środku domu i nic nie mógł zrobić. I nikt już nie mógł, nawet Bóg, w którego jeszcze wtedy z takim samozaparciem wierzyłam.
Z obsesją samobójczych myśli powracam do tego dnia, do tego wieczora, do tego pokoiku pod samiusieńkim dachem, przychodzę tam tak jak do domu. Ona jeszcze tam jest… jeszcze leży… jeszcze oddycha… po prostu gaśnie… nasza dziewczynka. Pogotowie jedzie długo, ja w pośpiechu ubieram Ewę, ona nie przestaje krzyczeć, małe usteczka aż posiniały, a potem wzdycha, uspokaja się i zamyka oczy. On pierwszy podbiega do niej, do mnie… patrzy dziwnie i nic nie mówi, wypada za drzwi, zostawia mnie samą z nią na rękach, zostawia w takiej chwili, w takim czasie, w tym pokoju, obok tego łóżeczka, tam, gdzie nawet ściany niewzruszenie opłakują ją razem ze mną. Cały mój świat się rozpada, wywraca, kruszy przez to jego straszne milczenie…
Nie, Oleksij nie stanowi podpory. Nie jest moim murem, jest tylko moim mężem, któremu zawsze będzie ciężko, bo dźwiga na sobie więcej, niż może. Na pewno praca jakoś go ratuje. A mnie ratuje jedzenie, tabletki nasenne, Fila. Już nie rozmawiam z nim o śmierci Ewy. Wiem, że zawiózł jej ciało na sekcję, interesowało go, na co umarła… Być może chciał wiedzieć, czy nie było w tym mojej winy. Skręt kiszek… Nie poradziły sobie z jedzeniem. Tak to bywa u małych dzieci…
– Czy męczyła się przed śmiercią? – dopytuję go, potem padam mu na piersi, zalewam się łzami… – Losza, powiedz mi prawdę!
– Ano się nie męczyła, Sol… – Czasami mnie jeszcze obejmuje, ostrożnie niczym porcelanową figurkę. – Po co cały czas o tym myślisz? Jeszcze będziemy mieć dzieci…
A ja myślę. Myślę. Kilka lat myślę i nijak nie mogę przestać się zadręczać. Jem jak zwierzę, wpycham w siebie wszystko po kolei, chcę, żeby mój żołądek też sobie nie poradził, żeby mnie zemdliło, żeby rozsadziło na miejscu, żeby Bóg poskręcał moje wnętrzności tak, jak to zrobił mojemu dziecku… Ale za każdym razem gdy odchodzę od stołu, z roku na rok coraz grubsza i powolniejsza, wciąż jestem żywa.
On siedzi tam, w niebie… Siedzi nieubłagany, niewzruszony, patrzy na mnie, marnego robaka, i nic nie mówi…
Swyryd
Strach w mojej głowie zachowuje się niczym czerwony kogut, który wygrzebuje sobie jamkę. Taki zawzięty, bystry, sprytny, czubaty. Grzebień jest jego koroną, pod którą aż się ugina. W bolącej głowie mi szumi, ciężko jej od takich drwin, od kogucich pazurów, od dziury na samiusieńkim czubku. Moja głowa pęka, rozpada się na dwie krzywe skorupy, resztki rozumu odsłania, żeby strach go wreszcie żółtą łapą wygrzebał…
Od Hanczynej chaty wszystko się zaczęło…
Po tym jak skazano Tymofija, od razu przyszedł nakaz, żeby jego rodzinę z chaty wysiedlić. Dowiedziałem się pierwszy i pognałem do Hanny. Uprzedzić, żeby wiedziała. O świcie przybiegłem, zaczekałem, aż otworzą mi drzwi.
– Musimy porozmawiać, Hanno! – oznajmiam.
– Mów, Swyrydzie – odzywa się do mnie cicho. – Co u Tymofija słychać?
– Ja nie od niego! – Nagle się denerwuję. – Dzisiaj chatę będą ci odbierać…
– Jak to? – pyta zdziwiona. – Jakże to chatę?
– Nakaz… – szepcę. – Tak postanowiono. Przyszedłem, żeby uprzedzić.
– Uprzedzić? – Jej głos raptem staje się ostrzejszy, ranną ciszę przeszywa – Odejdź…
Kieruję swoją twarz na Hannę – stoi jak ikona, skamieniała, zgorzkniała. Sól całego świata zebrała się w jej oczach i zastygła na wieki. Z nienawiści jej oczy podeszły krwią, warkocz spod chustki niczym gad do mnie syczy. Palce aż ją świerzbią, żeby za gardło mnie chwycić. Ale teraz nie mogę o tym myśleć, teraz muszę sprawę partii dokończyć. Muszę.
Nie wolno mi teraz myśleć o Hannie, o sercu jej rozdartym, które gdzieś tam za rozkosznymi białymi piersiami przede mną się schowało, o jej ustach, z których miodu spić nie mogę… prawa takiego nie mam. Mam prawo chatę jej rozkułaczyć, piec zburzyć, puścić ją z torbami, z jej dzieci zrobić sieroty. Mam prawo każdą przykrość jej zrobić, jej ciału słodkiemu, jej sercu zdradliwemu. Mam prawo, tylko siły mi brakuje.
Sprawiła, że skamieniałem, jednym swoim oddechem do ganku mnie przykuła, na próg jej chaty nie jestem godzien nogi postawić. Jak słup stoję. Do izby białej jej i Tymofija zaglądam. Oko bym sobie dał wykłuć, żeby nigdy wyrka tego nie zobaczyć, na którym oni miłością się cieszyli, kiedy dusza moja samotna w smutku gniła; kiedy mój świat na strzępy się rozpadał, w zgniliznę, w proch się obracał; kiedy z powodu zdrady Hanny wariowałem, głupiałem, z kąta w kąt się miotałem; kiedy przygnębienie jak robak nienasycony siły moje toczyło. Kiedy ja naprawdę umierałem, wróg mój się rozmnażał, zasiewał dzieci swoje w Hanczynym brzuchu… Czy mogę teraz wybaczyć im wszystko? Czy mam prawo odpuścić?
– Uspokój się, Hanno! – mówię do niej tak pewnie, jak tylko mogę. – Po dobroci proszę. Nie leź biedzie na rogi! Sprzedaj jutro chatę Anhołowi! Tak będzie lepiej. Nakaz z Połtawy przyszedł, wysiedlić was trzeba. Przez Tymofija to… Sama wiesz… Nic nie mogę zrobić…
Tylko spojrzała na mnie, tylko wzrokiem omiotła, a jakby grom na wieki uderzył…
– Hanno! – wołam znowu. – Hanno! Nie ma biedy. Chata moja rada by była, gdybyś…
– Odejdź, Swyrydzie! – Jej spękane usta nienawiść rodzą i w moją stronę ją kierują. – Przepadnij… – Ramiona jej się trzęsą jak od szlochu, ale ona nie płacze. Nie kobieta to, ale kamień stuletni. Twarda taka, że i nie wzruszysz… Rozłupać by się chciało…
– Proszę cię, Hanno! – nie poddaję się, uwierzyć w wszechwładność jej kamiennej duszy nie mogę. – Myślisz, że całe życie będę prosił? Myślisz, że ot tak sobie nosem możesz kręcić? Nie jestem powietrzem, Hanno! Nie psim pazurem, żebym twoje humory znosił! Wymiotę was z tej chaty! Słyszysz mnie?! Kłaniaj się swojemu, pozbawionemu rozumu, mężowi!
„Gadał na lewo, na prawo, a teraz tobie odpłacają!”
– Zostaw Tymofija! – odkrzykuje ze swego kąta. – Nie on ludziom ostatnie zabiera!
– Przecież nie jesteś głupia – próbuję podejść z innej strony – nie niedzisiejsza. Tyle lat mnie znasz. Wiesz, że nigdy bym cię nie skrzywdził, choć ty mnie skrzywdziłaś. Ale chatę wam odbiorę. Przez Tymofija odbiorę za to, że on postanowił z państwem pogrywać…
– Milcz! – Jej głos drży, wodą się wypełnia, rozbryzguje się, falami o moją skroń uderza. – Czego chcesz ode mnie, Swyrydzie?!
– Ciebie, Hanno… – Znowu zawierzam jej swoje serce, znowu ścielę się u jej nóg… „Bierz, depcz po mnie, kobieto, zostaw ślady swoich butów na moich piersiach…”
– Nigdy, słyszysz!? – Hanna podniosła głowę. – Lepiej umrzeć, niż przy wrogu dożywać…
– Przy wrogu? – Szaleję i przestępuję przez próg. Pędzę w kierunku jej cienia, zmieść go chcę, z nóg zwalić.
Nie cofa się, ani na krok się nie cofa.
– Straszny jesteś, Swyrydzie – rzuca nagle prosto mi w twarz. – Jak sama śmierć straszny…
Rozglądam się po cudzej chacie, szukam lustra. Chcę spojrzeć na siebie, zobaczyć całą tą swoją straszność, ale lustra nie ma. Tylko oczy Hanczyne naprzeciwko mnie mętną ropą nalane, a w żadnym mojego odbicia nie ma…
Do rana jakaś bieda na mojej głowie grzebie i żywy rozum wydziobuje. Próbuję ją jak już nie złapać, to chociaż przegonić i nijak nie mogę.
Ręce moje są bezsilne, niewiarą osłabione.
Bezkresny mój smutek…
Strachy moje wszechmocne…
Dusia
Pierwsza u nas umarła babka Sańka.
Zima już weszła w luty, ale śniegu nie ma, tylko niemiłosierny deszcz. Przez niego świat wokół chaty jest aż czarny. Zaskrzypiała Tośkowa arba, przejeżdżając koło nas, grzęźnie w rozkisłej glinie i Tośko, klnąc głośno, na czym świat stoi, zeskakuje z niej i próbuje popchnąć wóz. Jego wychudzona gniada kobyła, stara i narowista, pomaga mu z całych sił i ruszają dalej, tam, gdzie za Macochami czeka na swoich mieszkańców ogrodzony i obsadzony wysokimi topolami cmentarz…
– Zmęczyłam się, dzieci. Niegodna jestem więcej. Żyć niegodna jestem – mówi babka słabo, raz po raz kaszląc. Żal jej… – Przeze mnie wam jedzenia nie wystarcza. A dalej będzie jeszcze gorzej… To po co w głupi sposób jedzenie marnować?
Jej łzawy wzrok obojętnie wędruje pomiędzy miskami na stole, a ona sama dwa razy czka, a potem wręcz odmawia zlezienia z zapiecka, aby jeść z nami cienką polewkę, tak już przezroczystą, że widać przez nią dno miski. Sańka twarz odwróciła w stronę ściany i leży cicho. Do wieczora nawet wody nie pije.
– Woda człowieka na świecie trzyma – burczy do siebie, nie patrząc na nas – a ja nie chcę… A gdyby tak zasnąć, tak już na wieki? A co pozostaje? Kochałam życie, ale na miłość boską, to nie jest życie. Tymofijeczko przepadł… Oczywiście gdzieś tam czeka na mnie… A wy tu już jakoś sami… może dacie radę…
Nic więcej nie chce mówić, jakby zasnęła… Tylko kaszle przez sen.
Mama z kołchozu zbryloną grudę paszy przyniosła. W milczeniu ją rozbieramy, żeby babki nie przestraszyć. Do osobnych misek składamy groch, jęczmień, pszenicę. Kupka drobnych kamyków na środku stołu jest większa niż całe to jedzenie… Ale i z tego jesteśmy zadowoleni… Sańka z nami się nie cieszy, a im bliżej do nocy, to kaszle więcej.
– Haniu! – woła raz po raz do siebie mamę. – Ha… – Kaszel rozrywa jej piersi. – Chodź no…
I cierpliwie czeka, póki mama ponownie nie podejdzie i się nie nachyli. Wtedy łapie suchą ręką za maminą szyję i coś tam jej szepce, głośno wypuszczając powietrze. Straszny zwierz zamieszkał w babcinych piersiach. Nieubłagany taki, dusi Sańkę, oddychać jej nie daje, naciska kościstą łapą na jej piersi. Ona miota się na zapiecku, walczy z nim, chce go pokonać, chce wywalczyć sobie chociaż jeszcze chwilkę, aby zdołać powiedzieć słowo na pożegnanie…
Ja i Myrosiek tego słowa nie słyszymy: zmęczyło nas to przebieranie i położyliśmy się. Daleko od pieca leżymy, ja pod jedną ścianą, on pod drugą. Księżyc, minąwszy północ, marnieć zaczął, okna straciły blask, jakaś siła je zakryła, ciemności zapadły w chacie tak gęste i głębokie, takie senne, że i nas zmorzyły. Mama siedzi jeszcze koło Sańki, za rękę ją trzyma, głaszcze tę rękę, poskręcaną i popękaną jak kora na wierzbie…
– Dobranoc, mamo. Idę spać – mówi. W ciemnościach narzuca na babkę cienki kilim, który przy piecu ogrzała…
W ciemnościach nasza babka odchodzi do Boga…
Jej męki już się skończyły…
Babcinym piskliwym głosem głód spod starej wierzby sąsiedzką kozę przegania.
– Aha, poszła sobie precz! Ot, zaraza! No popatrz tylko! – krzyczy na starą rogatą agresorkę.
Nad Macochami ranek aż dźwięczy. Koza się boi, cicho wycofuje się tyłem, aby łozą po grzbiecie nie dostać. Szarymi rogami potrząsa, meczy niezadowolona, że nie dano jej wierzby okorować.
Głód siekierę zza pasa dobywa. Chwacko bierze się do rąbania drzewa. Płacze wierzba, trzeszczy pod siekierą, obumiera… Ja patrzeć na to nie mogę, przecieram oczy, jakbym miała w nich piasek. A potem od razu nastaje ciemność, jakby coś mnie oślepiło. Kiedy moje oczy wychodzą z mroku, widzę naszą chatę. Pod samą belką stropową wisi dziecięca kołyska. Na długich sznurach drewniane korytko się huśta.
– Luli-li… Luli-li – śpiewa obcy głos. Ktoś śpi w kołysce. Dzieciątko zapewne…
Skradam się bliżej, żeby go nie zbudzić, na palcach staję. Wzrokiem pod przykrycie zaglądam…
Nie dziecko to, ale nasza babka.
W kłębek się zwinęła…
Spoczywa…
Świtało, gdy mama wstała. Od razu na Sańkę popatrzyła i nas do siebie przywołała.
– Pomódlmy się, dzieci! Poszli nasza babka rajskie kołacze jeść, a my w chacie zostali, aby dogorywać.
Ja i Myroś od razu na nogi i do przypiecka, dotykamy babkę, wołamy, szturchamy. Nie możemy uwierzyć… Zimna leży. Nieobecna. Żółta… Żal niewymowny, ale jakoś nikt nie płacze. Serce rodzi łzy, ale one się nie wylewają, podchodzą do samego gardła i tam zasychają. Mama, surowa i uroczysta, rozkłada na podłodze prześcieradło. Skąd wzięła takie nowe? – myślę.
– Pomóżcie ją zdjąć – nakazuje nam, roztrzęsionym.
Pomagamy.
Sańka jest leciutka jak puszek, suchutka, zgrabna. Nie spuchła tak jak my.
Opłacony cierpieniem spokój wygładził i wybielił jej twarz. Kiedy nakrywamy ją kawałkiem płótna, babka jakby posłała nam uśmiech. Właśnie taka leżała w wierzbowej kołysce i uśmiechała się jak dziecko.
– No, bierzemy razem. – Mama pierwsza chwyta róg siennika i ściąga babkę niżej. – Pod gruszą ją zakopiemy, będzie przy nas… Nie może być, aby Tośko w zbiorowym grobie ją zasypał… Tato wróci i będzie się awanturował…
– Nie wróci! – Myroś blady jak mara idzie od progu z łopatą.
– No cicho bądź! – Mama nie daje mu pyskować.
W sadzie kopiemy wszyscy po kolei. Najwięcej Myroś. Choć ledwie się trzyma na nogach, bo takie są nalane. A jeszcze i wody jest pełno, więc grób cały czas zalewa.
– Mogłoby chociaż przestać padać. – Łabędzica moja tak chuda, że aż przezroczysta, wystawia na deszcz bladą twarz. – Taki zimny… Na pewno w śnieg przejdzie. Jutro być może już nie wykopalibyśmy grobu. Tak jakby o tym wszystkim pomyślała nasza babka… Śmierć wiele starym podpowiada. – Zabiera Myrosiowi łopatę. – A daj mi choć trochę się ogrzać. Ramiona mi przemarzły. A ty i Jawdochija wodę wiadrem wybierajcie. Zbyt dużo jej naciekło i kopać się nie da. – Kilka razy wsadza łopatę w wykop, potem zanurza rękę, żeby wyrwać jakiś gruby korzeń, który wystaje i kłuje ją w oczy. Za nim wypada spora gruda ziemi i pozostaje dziura w gruncie. Mama chce wyrównać to łopatą, ale raptem zastyga nad świeżą mogiłą.
– A to, to na pewno on. – Hanna nasza się żegna i upadłszy na kolana, obiema rękami rozkopuje mokrą glinę, aż żyły jej wychodzą, tak się spieszy.
– Co? – pytam z niedowierzaniem, a Myroś, który pozostał, by wybierać wodę, wbił w nią oczy i osłupiał.
– Sańkowy garnek. – Mama rozgrzebuje ziemię rękami, rozrywa korzenie, po czym wyciąga coś spomiędzy nich. – W nocy Sańka cały czas zaklinała, spokoju nie zaznała, o gruszy swojej coś w kółko powtarzała, o srebrze jakimś. Charczała, kaszlała, nic z tego nie zrozumiałam. A okazuje się, że naprawdę garnek jest. Tylko żeby w nim było…
I już po jakiejś chwili spod ziemi wyłania się garnek. Rzucił nam się w oczy – taki okrąglutki, zawinięty w worek. Obstąpiliśmy go. Jednak strach rozwijać. Wstrzymaliśmy oddech, zdrętwieliśmy całkowicie, nawet zapomnieliśmy o babce Sańce i o tym, że trzeba ją po ludzku pochować… Mamine cienkie palce mordują się, by odwinąć ten kawał brudnego, oblepionego gliną worka. Wreszcie jej się udaje. Garnek pęka bezdźwięcznie na dwie krzywe skorupy, w jego starym wnętrzu coś cicho pobrzękuje, na worek wysypuje się… srebro.
– No dzieci, popatrzcie, czy nikt tam koło chaty nie chodzi – szepcze mama, jakby była złodziejką. Prawie się kładzie piersiami na worek, żeby ukryć go przed cudzym grabieżczym wzrokiem, który podąża w ślad za nami, przeszywa wszystkich na wylot, jakbyśmy nie mieli ciał, czyta nasze myśli, jak gdyby były one widoczne…
– No, chyba nikogo. – Myroś uważnym wzrokiem ocenia nasze podwórko. Oczy błyszczą mu z podniecenia, usta ma otwarte i ciężko oddycha w przeczuciu jakiejś nieznanej tajemnicy, jego piersi porusza nadzieja… Przyglądam mu się, zmęczonemu, brudnemu, zmarniałemu. Stoi chudy jak gwóźdź. Cienka niebieskawa skóra pokrywa jego twarz. Włosy niczym wyschnięte siano kosmykami sterczą w różne strony… Żal owija mi się wokół szyi jak obślizgły leśny gad i otwieram oczy…
W garnku najwięcej jest małych srebrnych łyżeczek, które stoją na sztorc, a oprócz tego kilka poczerniałych carskich monet, jedna nawet z czystego złota, wąziutka czarka, niewielka taka, jak w cerkwi bywa do komunii, niemały ozdobiony falistym ornamentem pozłacany krzyż. Myroś z zaskoczenia aż zagwizdał i usiadł. Dziarsko zabiera się do obmacywania tego wszystkiego, a mnie coś podcina nogi. Na ileż to chleba można było wymienić ten skarb – myślę – a babka z głodu wysychała. I ojca naszego zabrali, i sama umarła, a o swoim garnku nikomu ani słowa.
– Dobrze, że wpadłaś na pomysł, by tutaj, pod tą gruszą, babkę pochować. – Myroś aż podskakuje z radości. Zapomniał, że nogi ma słabe, że wycieńczył go głód. – A jakby gdzie indziej, to nikt nigdy by się nie dowiedział. Chyba tylko ci, co ze szpikulcami chodzą, na babcine srebro mogliby trafić…
– Ona zostawiła to dla was, dzieci. – Mama raptem zaczyna mocno szlochać. Pierwszy raz w ciągu ostatniego roku nie była w stanie powstrzymać uczuć. – Nie lubiła mnie Sańka – ciągnie nosem – nigdy nie lubiła. Wiecie przecież. Całe życie była dla mnie gorsza od macochy. A jak tatę z chaty zabrali, to patrzeć na mnie nie chciała. W drugą stronę się odwracała. Mnie obwiniała. Myślała, że to ja go do tego przeklętego kołchozu nie puszczam… A i nie puszczałam… A potem co? Sama poszłam… No bo cóż? Ścian do garnka nie włożę…
Wielka twarda gruszka nagle spada z drzewa na moje ramię, uderza boleśnie i wpada do grobu, tak że aż plusnęła brudna woda na dnie. Cicho krzyknęłam, zaskoczona tym, co się stało.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
1 Dwukołowy wóz bez resorów.