- W empik go
Większy kawałek nieba - ebook
Większy kawałek nieba - ebook
Bestsellerowa autorka na specjalne życzenie czytelniczek (i z wyjątkową dla nich dedykacją!) wznawia jedną ze swoich ulubionych powieści. Jak każda jej książka i ta mówi o tym, co dobre, mądre, optymistyczne.
Iga bardzo chciałaby cieszyć się życiem. Ale zamiast tego czuje się uwięziona w pułapce cudzych oczekiwań: przyszłej teściowej, wymagającego ojca, koleżanek, a nawet miłości jej życia - Wiktora. Czy naprawdę pasuje do ich świata? Czy czasem to nie ona powinna dyktować warunki, na jakich pragnie żyć? Rzecz w tym, że nawet jeśli nie jesteśmy pewni drogi, po której kroczymy, niełatwo zdecydować o zmianach. Kto pomoże Idze i Wiktorowi poznać ich prawdziwe uczucia? Przyjaciele, rodzina, a może ktoś obcy? Wzruszająca i dająca do myślenia historia o wszystkim, co najważniejsze – a przede wszystkim o prawdzie, którą mamy w sobie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67217-68-2 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Do krótkiego gwinta! Gdzie są moje granatowe dżinsy?! – Podniesiony głos zakłócił miłą ciszę słonecznego, choć mroźnego poranka.
– Klnie się: jasny gwint. A poza tym wszystkie twoje dżinsy są granatowe. – Natalia dopięła guziki swetra i weszła do garderoby pomóc Wiktorowi. Miał trzydzieści pięć lat, zarządzał rodzinną firmą i był dobrze zorganizowany, ale w domowych sprawach często się gubił.
– Do ciężkiej Anielki! Powinny być na swoim miejscu! – Gorączkował się mężczyzna, kopiąc w stosach ubrań niczym nadpobudliwy terier.
Anielka jest jasna – pomyślała i uśmiechnęła się, bo zawsze coś mylił, kiedy się denerwował. – Może nowa gospodyni odłożyła rzeczy na inne miejsce? – podpowiedziała i czekała spokojnie, aż sam wyciągnie właściwe wnioski.
– Wiecznie to samo. – Wreszcie wydobył parę spranych oraz mocno sfatygowanych dżinsów z wysokiego stosu ubrań, po czym spojrzał na nie z czułością. Natalia udała, że tego nie widzi. Już dawno postanowiła zaaranżować drobny wypadek, w którym wysłużone spodnie ucierpią w sposób trwały i uniemożliwiający dalsze użytkowanie. To będzie jedno z jej pierwszych działań, kiedy wreszcie stanie się pełnoprawną panią tego domu.
Już dawno powinno to było nastąpić – uświadomiła sobie po raz kolejny.
Wiktor ubrał się bez przeszkód. Dżinsy świetnie pasowały i nawet nieźle w nich wyglądał, choć trudno by się doszukiwać w tej stylizacji klasy czy elegancji stosownej do jego pozycji towarzyskiej. Lubił jednak luz, co Natalia zamierzała skorygować natychmiast, gdy tylko zamieni status związku na małżeństwo. Westchnęła, patrząc na ubierającego się mężczyznę. Póki co stare dżinsy bezpiecznie opinały jego zgrabne pośladki, a wszelkie plany kobiety pozostawały na razie w sferze marzeń. Wciąż mogła nazywać się tylko – jak to się teraz ładnie określa – partnerką, choć równość w tym związku była czysto teoretyczna. To Wiktor, mimo iż zawsze zachowywał się jak dżentelmen, określał warunki. Ona musiała się dostosować.
– Gdzie jest ta nowa gosposia? – zapytał, wychodząc z garderoby. Energicznie przeczesał palcami jasne, bardzo gęste włosy. – Dlaczego przy tak wysokiej stopie bezrobocia znalezienie pracownika na stałe graniczy z cudem? – Rozejrzał się wokół, jakby się spodziewał usłyszeć od kogoś odpowiedź. – Wiecznie ktoś się wszystkiego uczy od nowa! Dobrze płacę, zatrudniam legalnie, nie wymagam cudów i co? To już trzecia osoba w tym miesiącu. Zanim się przyzwyczai, pewnie odejdzie jak poprzednie. Ktoś może mi to wytłumaczyć?
Natalia mogła, ale nie zamierzała zgłaszać się na ochotnika. Nie chciała skończyć niczym posłaniec przynoszący złe wieści – strącony ze skały, zanim zdążą wybrzmieć jego ostatnie słowa. Wybrała inną drogę.
– Spóźnisz się do pracy – zasugerowała łagodnym głosem, skutecznie odwracając myśli Wiktora od codziennych domowych trosk.
– Masz rację. – Błyskawicznie się wyprostował. – Już jestem gotowy. Przepraszam cię, niepotrzebnie tak się denerwuję. Ale niczego w tym domu nie można ostatnio znaleźć – powiedział już spokojnie i pocałował ją.
Z przyjemnością pozwoliła mu się objąć. Cieszyła się każdą sekundą bliskości ze swoim wymarzonym mężczyzną. Wręcz uzależniła się od tego uczucia. Wiktor, zapalony miłośnik sportów ekstremalnych, miał silne ramiona i dobrze wyćwiczone mięśnie. Pływał, pokonywał górskie szczyty na sportowym rowerze i skakał ze spadochronem. Z maniackim wprost uporem jeździł na czarnym motocyklu po drogach niedostępnych i, zdaniem Natalii, najmniej odpowiednich do tego celu. Wracał z takich wypraw zmordowany, pochlapany błotem, wyciągając pospiesznie z włosów jakieś zielska.
Ten zwyczaj Natalia również miała zamiar zmienić zaraz po ślubie. Czarna honda nie wzbudzała jej zaufania. Nie widziała też powodu, by dorosły mężczyzna miałby oddawać się pasjom odpowiednim dla nieopierzonych nastolatków.
Trzeba było jednak przyznać, że wszystkie te zajęcia miały jedną niewątpliwą zaletę. Dzień po dniu budowały jego sylwetkę, rzeźbiąc ją wytrwale niczym wyjątkowo zdolny rzemieślnik. Natalia lubiła każdy centymetr ciała swojego mężczyzny i nigdy nie miała dość wzajemnego dotyku.
Teraz przytuliła się mocniej, ale Wiktor szybko przypomniał sobie, że przecież jest już późno. Pocałował ją raz jeszcze, po czym delikatnie odsunął.
– Muszę już iść – powiedział stanowczo.
Wyszedł z sypialni, minął piękną jadalnię z okrągłym stołem, nakrytym do śniadania. Nie spróbował nawet jednej potrawy z bogatego zestawu, starannie skomponowanego przez nową gospodynię. Wypił tylko w kuchni kilka łyków gorzkiej, mocnej kawy. Spieszył się. Włożył szybko buty, po czym wrzucił laptop do skórzanej, sfatygowanej teczki. Natalia w tym czasie również przygotowała się do wyjścia.
– Zostań – zaproponował. – Odpocznij, skosztuj ulubionego soku. Specjalnie dla ciebie zamówiłem. – Wskazał dłonią na wysoki dzbanek.
– Dziękuję. Może po południu. Wychodzę z tobą – odparła Natalia i włożyła ciepły płaszcz.
– Nie zje pan śniadania? – Starsza pani o miłej powierzchowności stanęła w szerokim hallu. – Przygotowałam wszystko zgodnie z zaleceniami. Czy czegoś brakuje? – zapytała nieśmiało.
Wiktor spojrzał na nią. Już podczas pierwszej rozmowy poczuł sympatię do tej kobiety. Przypominała mu babcię. Miała takie same ciemne włosy, lekko posiwiałe na skroniach. Krótką zaczesaną do góry fryzurę ze staroświecką trwałą. W uszach migotały jej długie kolczyki składające się z pęku srebrnych listków. Tańczyły przy każdym ruchu głowy. Ale najważniejsze były niebieskie oczy patrzące na rozmówcę z łagodnością i serdeczny uśmiech tworzący wokół oczu i ust siateczkę zmarszczek. Wiktorowi ten widok kojarzył się z ciepłem, poczuciem bezpieczeństwa, ale też surową ręką, która czasem potrafiła zawrócić z niezbyt bezpiecznej drogi.
Uśmiechnął się do niej. Dopiero zaczynała. Trudno w końcu wymagać, by pracownik opanował liczne domowe zwyczaje w jeden dzień.
– Wszystko w porządku, pani… – Jak na złość nie mógł sobie przypomnieć imienia.
– Marysiu – podpowiedziała mu Natalia.
– Właśnie. – Zakaszlał, pokrywając zmieszanie, choć nie znosił tego niekontrolowanego odruchu. – Po prostu nie zawsze będę jadł śniadanie w domu – wyjaśnił szybko. – Proszę jednak obudzić mojego syna i dopilnować, by on zjadł. W miarę możliwości niech to nie będzie tylko naleśnik z nutellą. Jakaś sałatka, chleb pełnoziarnisty będą bardziej odpowiednie. – W ostatniej chwili powstrzymał się przed dalszym ciągiem wypowiadanego od lat komunikatu i wyrażeniem prośby, aby dziecko zostało odpowiednio przygotowane do wyjścia do szkoły. Przypomniał sobie o feriach, że są ferie.
Gospodyni zrobiła dziwną minę. Wiele ją kosztowało przemilczenie cisnącego się na usta komentarza. Spojrzała na Natalię, ale ona udała, że nie widzi niczego niezwykłego w słowach Wiktora, gdy wyrażał się o czternastolatku niczym o niesamodzielnym uczniu szkoły podstawowej. Wszyscy znajomi rodziny wiedzieli, że zegar mężczyzny zatrzymał się kilka lat temu i w świadomości ojca Oliwier wciąż jest małym chłopcem, który po śmierci mamy wymaga miłości, troski, a przede wszystkim wyrozumiałości.
– Będzie pani pamiętać? – upewnił się.
– Oczywiście, proszę się nie martwić. – Gospodyni spojrzała w stronę schodów prowadzących do pokoju Oliwiera. Całe wczorajsze popołudnie i wieczór poświęciła na sprzątanie tego pomieszczenia. Zobaczyła niejedno, ale milczała. Bardzo zależało jej na pracy.
– W takim razie dziękuję i do zobaczenia wieczorem – powiedział Wiktor i wyszedł, przepuszczając Natalię przodem.
Wąskim korytarzem przeszli do garażu. Pożegnali się krótkim pocałunkiem i każde wsiadło do swojego samochodu. Wspólnie wyjechali szeroką bramą garażową, a następnie skierowali się w dwie przeciwne strony. Wiktor ruszył drogą wyjazdową prowadzącą na autostradę, by jak najszybciej dostać się do centrum miasta, a Natalia wolno zmierzała w stronę mieszkania mieszczącego się w blokach położonych niecały kilometr dalej. Po chwili jednak zmieniła zdanie i zatrzymała samochód na poboczu.
Zlokalizowane na obrzeżach Krakowa osiedle domków jednorodzinnych otaczały brzozowe zagajniki. Drzewa rosły tu bujnie, jeszcze zanim na tym kawałku ziemi spoczęło czujne oko dewelopera i dojrzało okazję do szybkiego zarobku. Teraz smukłe brzozy stanowiły urokliwą dekorację, windującą cenę metra kwadratowego postawionych w błyskawicznym tempie budynków. Drzewa dawały też osłonę przed wzrokiem przypadkowych przechodniów i choć pozbawione o tej porze roku liści, stanowiących ich największą ozdobę, wciąż stanowiły odpowiednie tło dla porannych rozmyślań. Natalia wysiadła z samochodu i wyciągnęła z torebki wąską paczkę papierosów. Od lat już nie paliła, ale poprzedniego wieczoru kierowana dziwnym impulsem, poprosiła o tę używkę, płacąc przy kasie za drobne zakupy. Jakby wiedziała, że kolejny dzień będzie ciężki. Zmarnowała kilka zapałek, zanim poczuła w gardle ostry, a jednocześnie mdlący smak dymu. Prócz substancji smolistych i czynników rakotwórczych zawierał też chyba jakiś składnik uspokajający, bo myśli łatwiej układały się w głowie. Od razu pojawiła się ta najważniejsza:
Jak długo jeszcze mam czekać?
Rozejrzała się wokół, szukając miejsca odpowiedniego, by usiąść, ale dwie postawione niedaleko ławeczki nie nadawały się do tego celu. Stan ich czystości zdecydowanie nie wzbudzał zaufania na tyle, by im powierzyć drogi, jasny płaszcz z cienkiej wełny. Wróciła więc do samochodu i usiadła w fotelu kierowcy, wyciągając na zewnątrz długie nogi w kozaczkach na niebotycznie wysokiej szpilce. Poprawiła ciemne włosy i przejrzała się odruchowo w lusterku. Nikt jej tutaj nie widział, na bocznej drodze panowały pustki, jednak Natalia podkreśliła kolor ust szminką i lekko przypudrowała nos. Z zadowoleniem oceniła efekt. Była naprawdę atrakcyjną kobietą.
Ale wciąż czekała.
Jak długo jeszcze? – powtórzyła w myślach zadane przed momentem pytanie. Miała już serdecznie dość. Zaczynał ją przerastać każdy kolejny tydzień.
Trzy lata to doprawdy wystarczająco wiele czasu, by się poznać, dotrzeć i podjąć decyzję w sprawie wspólnej przyszłości. Oboje nie byli już przecież tacy młodzi. Wiktor kilka miesięcy wcześniej hucznie świętował trzydzieste piąte urodziny, a ona dyskretnie i w gronie najbliższych tylko przyjaciółek oblała fakt, że jest od niego młodsza zaledwie o kilka miesięcy. Stabilizacja stała się jej życiowym priorytetem.
Chciała jeszcze przed czterdziestką wyjść za mąż i urodzić dziecko. A znając tempo Wiktora w podejmowaniu takich decyzji, musiała uzbroić się w cierpliwość. Wprawdzie na samą myśl o mieszkaniu pod jednym dachem z Oliwierem cierpła jej skóra, jednak pocieszała się, że chłopak już za parę lat zda maturę i kto wie, może wyfrunie z rodzinnego domu. Nie miała złych intencji. A przynajmniej starała się, by własne pragnienia pogodzić z dobrem chłopca. W głębi serca życzyła mu więc, by zwiedził świat i zdobyć najlepsze wykształcenie.
Może w Londynie albo w Monachium? – rozmarzyła się. – Niejeden nastolatek o tym marzy.
Na studia w Oksfordzie pewnie nie byłoby ojca stać, zresztą smarkacz i tak by się nie dostał, bo nauka nigdy nie zaliczała się do jego życiowych pasji, ale mniejsza zagraniczna uczelnia… Czemu nie?
Myślę jak typowa macocha z bajek – uświadomiła sobie nagle. – One zawsze chcą przede wszystkim pozbyć się dzieci z poprzedniego związku.
Mimo tej niezbyt przyjemnej konkluzji nie zmieniła zdania. Wspólne mieszkanie z Oliwierem przekraczało możliwości przeciętnej kobiety. Najlepszy dowód na to stanowiły wciąż zmieniające się gosposie.
Postanowiła działać. Miała już dość biernego czekania. Wyjęła telefon. Włączyła. Odruchowo sprawdziła pocztę, ponieważ zignorowanie pulsującej ikonki z kopertą nie leżało w jej naturze, powstrzymała się przed otwarciem portalu społecznościowego, by zobaczyć, co tam z kolei słychać, i wreszcie wybrała numer Wiktora.
* * *
Gdy tylko zjechał z autostrady, utknął w korku na dwupasmówce prowadzącej w stronę centrum. Zerknął na zegarek. Dziewiąta.
Powinno już być luźniej, ale ciągnący się przed nim sznur aut świadczył o czym innym. Noga drgała mu nerwowo na pedale gazu, ale samochód nie mógł rozwinąć większej prędkości niż pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Mocny japoński silnik mruczał pod maską jak pojmane zwierzę. Też pewnie wolałby zaryczeć pełnym głosem.
Wiktor wrzucił do ust garść miętowych pastylek, byle tylko czymś się zająć. Nie znosił marnowania czasu. Gdy usłyszał skoczną melodię dzwonka, szybko przełknął pastylki, lekko się krztusząc, po czym włączył zestaw głośnomówiący. Pamiętał o obietnicy danej Łucji, jego zmarłej przed laty żonie, i od tamtej pory tylko w ten sposób prowadził za kółkiem rozmowy telefoniczne. Jako jedyny opiekun ich synka miał dbać ponad wszystko także o własne bezpieczeństwo.
– Słucham – powiedział trochę nieuważnie, bo korek posuwał się bardzo nierównomiernie. Czasem dało się przejechać kawałek nawet w niezłym tempie, by po chwili znów hamować.
– Jesteś już na miejscu? – zapytała Natalia.
– Nawet nie wjechałem do centrum. – Zwolnił gwałtownie, bo tuż przed maską samochodu zobaczył szeroki tył czarnego nissana.
– Korki – domyśliła się. – Na to nic niestety nie mogę poradzić, ale tak sobie dzisiaj rano pomyślałam, że w kwestiach domowych mogłoby się wiele zmienić na lepsze.
– W jaki sposób? – zaciekawił się i odetchnął z ulgą, bo ruch niepodziewanie zyskał większą płynność. Docisnął mocniej pedał gazu.
– Może chciałbyś, bym bardziej zaangażowała się w nasze wspólne życie? Przecież spotykamy się już tak długo, coraz lepiej się znamy – powiedziała ostrożnie, a głos nieco jej zadrżał.
– Pewnie – odparł spontanicznie, nie doszukując się w pytaniu żadnych podtekstów ani głębszych treści.
– Czyli chcesz się ze mną ożenić? – zapytała Natalia, celowo starając się, by zabrzmiało to lekko, jak mimochodem rzucony żart, z którego w każdej chwili można się wycofać.
Wiktor poczuł falę gorąca i przez moment zrobiło mu się ciemno przed oczami, a już w następnej sekundzie zobaczył ten sam co wcześniej szeroki tył nissana. O tę jedną chwilę za późno i niestety zdecydowanie zbyt blisko przedniej części własnego samochodu. Rozległ się huk, pojazdem mocno szarpnęło i po chwili silnik zgasł.
– Niech to szlag trzaśnie! – krzyknął mężczyzna.
– Wiktor! Co się stało?! – Natalia wołała do słuchawki. Przeszył ją lodowaty dreszcz strachu. Rozmowa została przerwana, a kolejne próby połączenia kończyły się wyłącznie pulsującym sygnałem zajętego numeru.
Skoro Wiktor do kogoś dzwoni, nic poważnego mu się nie stało – pomyślała dziewczyna, próbując zachować spokój.
Opuściła dłoń bezwładnie wzdłuż ciała. Przymknęła oczy, by choć na chwilę oddzielić się od rzeczywistości, ale niewesołe wnioski pojawiły się mimo opuszczonych powiek i próby skupienia myśli na czymś innym. Jeżeli mężczyzna w ciągu trzech lat nawet słowem nie napomyka o planach wspólnego życia, a na samo wspomnienie o ślubie natychmiast powoduje wypadek samochodowy, to chyba nie można wyrazić się jaśniej.
– Nie można, droga Natalio – wyszeptała i otarła łzę z policzka. – Nie można.
Mimo wszystko postanowiła dać mu jeszcze jedną szansę. Tak jej kiedyś poradziła hipotetycznie przyszła teściowa. Podobno Wiktor potrzebował tylko trochę czasu, by zaleczyć stare rany.
Telefon zapiszczał. Jakby na zawołanie przyszła wiadomość:
_Wszystko w porządku, to tylko nieprzyjemna stłuczka. Zadzwonię._
Natalia uśmiechnęła się i otarła łzy. Mimo stresu związanego z wypadkiem pamiętał, by do niej napisać. Nic mu się nie stało – odetchnęła z ulgą, dopiero teraz uświadamiając sobie, że mocno zaciska dłoń na telefonie.
Wyjęła ze schowka butelkę wody mineralnej i wrzuciła do niego paczkę papierosów.
Nigdy więcej – postanowiła i wypłukała usta.
Jeszcze raz odczytała wiadomość. Poczuła miłe ciepło wokół serca, jak zawsze na myśl o Wiktorze. Był wspaniały. Zupełnie odmienny od mężczyzn, których wcześniej znała. Czasem twardy, stanowczy, ale zarazem czuły i delikatny.
Gdyby jeszcze tylko potrafił zdobyć się na obiektywny stosunek do swojego syna – westchnęła z rezygnacją.
Oliwier miał cztery latka, kiedy po wyczerpującej chorobie zmarła jego mama. Według zgodnych opowieści wszystkich członków rodziny Janickich kobieta niezwykła, piękna, wspaniała, niezastąpiona.
Natalia westchnęła i tylko dbałość o nienagannie białe szkliwo powstrzymała ją, by nie zgrzytnąć zębami na samą myśl o pierwszej żonie Wiktora. Wczesna śmierć wpłynęła na ukształtowanie jej wyidealizowanego wizerunku. Zapewne nie do końca prawdziwego, ale to i tak nie miało znaczenia. Natalia musiała zmierzyć się z tym niedoścignionym wzorem. Nie szło jej zbyt dobrze mimo wsparcia przyszłej teściowej oraz wielkiej determinacji, z jaką dążyła do zbudowania z Wiktorem trwałego związku. Wciąż próbowała wywalczyć dla siebie miejsce w sercu mężczyzny żyjącego przeszłością.
Łucja umierała długo, cierpiała, ale jej umysł działał bez zarzutu. Zanim odeszła, wymogła na zakochanym do szaleństwa i nieprzytomnym z bólu mężu liczne obietnice. Przede wszystkim, że będzie ponad wszystko dbał o dziecko. Stawiał potrzeby synka na pierwszym miejscu.
Wiktor robił to z całym zaangażowaniem. Zatrudniał opiekunki, szukając kandydatek o macierzyńskim usposobieniu i dobrym sercu. Kupował zabawki i organizował zajęcia pozalekcyjne. Pilnował pór posiłków i terminów szczepień. Pracował, by zapewnić dziecku stabilizację. Jednak zabieganemu i wciąż zajętemu ojcu umknął gdzieś fakt, że w międzyczasie Oliwier dorósł i bardzo się zmienił. Ze słodkiego przedszkolaka przeobraził w wysokiego nastolatka. Czas płynął szybko, a Wiktor sprawiał wrażenie, jakby nadal tkwił przy łóżku swojej żony.
Może naprawdę potrzebuje tylko trochę cierpliwości wspartej dyskretnym, lecz stanowczym działaniem? – zastanowiła się Natalia.
Była gotowa zrobić wszystko, co konieczne, by wreszcie zostać jego żoną. Dla niego mogła zdobyć się na każde poświęcenie. Potrafił je wynagrodzić tysiąckrotnie.
Dlatego bez narzekania przyjęła rolę drugiej Łucji. Nosiła, podobnie jak jej poprzedniczka, ubrania wyłącznie w jasnych kolorach. Udawała, że nie lubi doniczkowych kwiatów, choć od dziecka je hodowała. Gdy odwiedzał ją w jej mieszkaniu, musiała utykać po kątach sporą kolekcję orchidei. Starała się za wszelką cenę nie drażnić jego syna, choć najchętniej powiedziałaby mu kilka szczerych zdań, bo wyprowadzał ją z równowagi każdym gestem. Pielęgnowała też znajomość z panią Janicką, która stanowiła dla niej niewyczerpaną kopalnię ciekawostek na temat Łucji. Wykorzystywała je w walce o dominację w sercu Wiktora.
Czasem miała tego wszystkiego serdecznie dość, ale nie potrafiła przestać. Kochała tego mężczyznę. Z jego wadami i zaletami. Nawet kiedy wkładał stare ciuchy, warte chyba jedynie zainteresowania konserwatora zabytków, albo przekręcał powiedzonka. Poprzedniego wieczoru rzucił: „Nie owijaj kota w bawełnę”. Aż uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie jego argumenty. Dyskutowali o czymś i zirytowana Natalia próbowała go przekonać do swoich racji, jednak kiedy usłyszała o kocie owiniętym w bawełnę, chciało jej się już tylko śmiać. Wiktor skończył polonistykę, ale związki frazeologiczne mylił jak nikt inny.
Pokrzepiona dobrymi wspomnieniami spojrzała ponownie na wiadomość i uspokoiła się. Podjęła już decyzję i nie zamierzała z niej rezygnować. Poczeka do wieczora i spróbuje jeszcze raz, a potem znowu. Tak długo, aż sprawy wreszcie się ułożą po jej myśli.ROZDZIAŁ 2
W nocy mocno padał śnieg i na poboczach wciąż jeszcze leżały hałdy świeżego białego puchu. Błyskały w słońcu złudnym krystalicznym blaskiem, przy bliższym poznaniu okazując się po prostu zamarzniętą wodą, na dodatek nie pierwszej już czystości.
Jednak w Krakowie nawet brudne zaspy mają swoją magię. Było pięknie. Turyści leniwie spacerowali po szerokiej płycie Rynku, wystawiając twarze w stronę ciepłych promieni słońca, łagodzących ostry mróz. Studenci mniej lub bardziej pospiesznie zmierzali na zajęcia, ludzie sukcesu uśmiechali się, prezentując światu drogie ubrania. Wśród tej codziennej gonitwy kwiaciarki niezależne od pogody, zmieniających się systemów politycznych i gospodarczych zawirowań, sprzedawały kolejnym pokoleniom zakochanych kolorowe bukiety.
Ładna pogoda sprawiła, że przy wystawionych przed lokalami gastronomicznymi stolikach pojawiło się sporo klientów chętnych do zjedzenia posiłku, a przygotowane na tę porę roku zaciszne boksy ogrzewane lampami gazowymi gwarantowały przyjemny nastrój.
Pani Wanda, szefowa kuchni jednej z restauracji mieszczących się tuż przy Rynku, stanęła w drzwiach i czujnym spojrzeniem sprawdziła, czy na krzesłach rozłożono ciepłe koce. Zmarszczyła czoło i zacisnęła usta, mimo iż wszystko było jak należy. Powodów do zmartwień wcale jednak nie brakowało. Trębacz na wieży kościoła Mariackiego radośnie ogłaszał południe, a szef wciąż jeszcze nie zdołał dotrzeć do pracy. Wanda pokręciła głową, stłumiła westchnienie i podeszła bliżej z brązową kamionkową wazą, którą postawiła na jednym ze stolików. Gorąca zupa parowała na mrozie, a jej kuszący aromat od razu przykuł uwagę przechodzącej obok pary. Zwolnili kroku, po czym przystanęli niedaleko, by przestudiować menu wystawione w tym celu na specjalnym stojaku.
– Proszę. – Wanda spojrzała życzliwie na chudziutkiego klienta, który najwyraźniej marzł, mimo że opatulił się ciepłym kocem. – To najlepszy żurek w Krakowie – zareklamowała entuzjastycznie swój produkt. – Jak u mamy – mówiła dalej, nalewając solidną porcję. – Zrobiony na prawdziwym żytnim zakwasie. Stary zaczyn przywiozłam ze wsi od rodziców parę lat temu i jest tajemnicą tej niezwykłej zupy.
Mężczyzna niepewnie spojrzał w talerz. Potrawa wydzielała obłędny aromat, pobudzając zmysł powonienia, wyglądała też niezwykle kusząco, ale określenie: „stary zaczyn” nie wzbudzało w kliencie zaufania.
Pani Wanda stanęła obok stolika i podparła się pod boki. Jej słusznych rozmiarów sylwetka zasłoniła na chwilę urokliwy widok na pomnik Mickiewicza. Śnieżnobiały fartuch, zawiązany wokół solidnej talii, nie miał nawet najmniejszej plamki, choć szefowa kuchni od rana biegała pomiędzy garnkami, doglądając gotujących się potraw. Wysoki czepiec szczelnie zasłaniający włosy, tych strasznych wrogów każdej szanującej się kucharki, dodawał jej powagi i godności.
– Proszę się nie bać! – zawołała gromko. – Zaczyn może latami działać, a im starszy, tym lepszy. Może jeszcze komuś zupki? Na koszt firmy – zwróciła się w stronę gości oczekujących przy pozostałych stolikach. – Dzisiaj ja muszę obsługiwać, choć nie mam ku temu naprawdę żadnych kwalifikacji. Ani wyglądu, ani odpowiedniej gadatliwości, choć może z tym ostatnim akurat coś dałoby się zrobić – uśmiechnęła się. – Trzeba działać, nie ma wyjścia. Jedną kelnerkę zimny wiatr wywiał i tyle ją widziano.
– Jak to wiatr wywiał? – Gość lekko się zakrztusił jedzonym łapczywie żurkiem. Smakował wybornie.
Siedząca obok para również poprosiła o porcję gorącej zupy, a pani Wanda nalała im od serca, jednocześnie odpowiadając na pytanie.
– Takie dzisiaj czasy – westchnęła. – Biedaczka przyszła do pracy, ale po godzinie zadzwonili z przedszkola, że jej córeczka zachorowała. Dominika wyleciała jak oparzona, zostawiając wszystko na mojej głowie, a szefa nie ma… – dodała znacząco. – Ja to ogarniam, choć teraz o dobrą pomoc kuchenną czy porządną kelnerkę trudniej niż o…
– Witam, pani Wando. – Zdyszany Wiktor wpadł między stoliki, przerywając wywód. Obserwował sytuację z niepokojem, odkąd minął róg kamienicy przy samym końcu ulicy Floriańskiej i zerknął w kierunku zapełnionego klientami ogródka restauracyjnego. Od razu przyspieszył kroku.
– No… – Zaczerpnęła spory haust powietrza, ale po chwili wypuściła je ze świstem i spojrzawszy w stronę coraz bardziej zaciekawionych gości, zacisnęła usta. Nie zamierzała narażać na szwank reputacji szefa, a poza tym okazji do rozmowy z nim sam na sam z pewnością w ciągu dnia nie zabraknie.
– Gdzie Dominika? – zapytał szybko.
– Wezwali ją do przedszkola. – Wystarczył ułamek sekundy, by Wiktor bez trudu odczytał w oczach pani Wandy potępienie z powodu skandalicznego spóźnienia, wyrzut za wciąż niezatrudnioną, a bardzo potrzebną trzecią kelnerkę na przedpołudniową zmianę i delikatną krytykę wielu innych aspektów swojego życia. Bo te jako długoletnia szefowa kuchni oraz zaufana przyjaciółka rodziny doskonale znała i z zapałem komentowała.
Najczęściej nic sobie z tego nie robił. Wiele osób próbowało wpływać na jego decyzje i potrafił się obronić przed ich zakusami. Ostatnio jednak czuł dziwny niepokój. Pewne sugestie pojawiały się zdecydowanie zbyt często. Spojrzał w stronę stolików.
Praca – przypomniał sobie i natychmiast dał się porwać wirowi niekończących się obowiązków. Ten doskonały środek znieczulający kiedyś uratował mu życie i pomógł pozbierać się po katastrofie. Działał niezawodnie.
– Miałem mały wypadek – wyjaśnił, by odwrócić jej myśli od swoich osobistych spraw.
Podziałało błyskawicznie. Kobieta westchnęła, szeroka pierś poruszyła się niczym miech kowalski, a w oczach pojawiła się troska. Wiktor uśmiechnął się.
– Nic mi nie jest – łagodził. – Jak widać. Tylko auto do niczego się nie nadaje, ale to już trudno. Poradzimy sobie.
– Oczywiście. – Pani Wanda kiwnęła głową. – Poczęstowałam gości gratisową zupą, bo musieli zbyt długo czekać na kelnerkę. Ta Kaśka stanowczo za wolno się rusza. Słowo honoru. Swój etat jeszcze ogarnia, ale jeśli trzeba kogoś zastąpić, całkiem się gubi.
– Dobrze pani zrobiła, ta zupa to świetny pomysł – odparł, pomijając milczeniem uwagę na temat pracy drugiej kelnerki. Dobrze wiedział, że jedna osoba to za mało, by obsłużyć klientów na dwóch rewirach.
Zdjął kurtkę i wziął do ręki leżący na służbowym stoliczku notes oraz oprawione w ciemną skórę menu. Podszedł do pierwszego stolika i sprawnie zaczął przyjmować zamówienia.
Wanda zabrała jego ubranie, po czym szybko wróciła do kuchni, bo nawet kilkuminutowa nieobecność szefowej z pewnością zdążyła już zapewne zaowocować katastrofalnymi skutkami.
– Znalezienie dobrej pomocy kuchennej jest w dzisiejszych czasach trudniejsze niż mężczyzny, który prowadząc samochód, myśli o tym, co należy – mruczała, kończąc rozpoczętą przed momentem myśl. – A jeśli szef sądzi, że uniknie dzisiaj zasadniczej rozmowy, to się głęboko myli.
Chwilę później zapomniała jednak o wszystkich tych ważkich sprawach, ponieważ niebieskie karteczki z zamówieniami zogniskowały całą jej uwagę.
* * *
Dopiero po godzinie, kiedy sytuacja w restauracji została opanowana, szef mógł wreszcie porzucić obowiązki kelnera i wejść do swojego gabinetu. Zastępowanie pracowników nie było dla niego niczym nowym. W razie kryzysu mógł przejąć dowolne stanowisko. Znał działanie przedsiębiorstwa od podszewki.
Usiadł przy zawalonym papierzyskami biurku, by wypełnić daną kilka dni temu obietnicę i znaleźć wreszcie trzecią kelnerkę. Sięgnął dłonią w głąb papierowej góry i bez trudu odnalazł właściwą teczkę. Stos podań, niedokładnie wrzucony po ostatnim przeglądaniu, miał zawinięte rogi. Wiktor niechętnie wyciągnął pomięte kartki. Spojrzał na nie bez entuzjazmu. Rzucił na boczny stolik pierwsze CV. Krzywo wydrukowany „gotowiec” ściągnięty z internetu. Podobny do wielu innych. W krótkim jednostronicowym tekście, składającym się głównie z dat oraz danych osobowych, kandydatka potrafiła zmieścić wszelkiego rodzaju błędy. Ortograficzne, interpunkcyjne, stylistyczne i rzeczowe. Wiktor, absolwent polonistyki na najstarszym krajowym uniwersytecie, cierpiał, patrząc na to niedbalstwo. Generalnie większość podań napisano w pośpiechu, bez namysłu, byle jak. Najwyraźniej żadnemu z kandydatów nie zależało na tej akurat pracy. Nawet nie zadali sobie trudu, by choć w najmniejszym stopniu odnieść się do treści ogłoszenia. Chcieli po prostu jakiegokolwiek zatrudnienia. I choć rozumiał ich punkt widzenia, wolał własny. A ten zakładał znalezienie osoby, która stanie się częścią zespołu.
Rozległo się krótkie, energiczne pukanie do drzwi i zanim zdążył odpowiedzieć, do małego pomieszczenia weszła pani Wanda, zajmując prawie całą jego wolną powierzchnię.
– Nie mam czasu na gadanie – zastrzegła, zanim jeszcze na dobre przekroczyła próg, po czym wbrew swojej zapowiedzi natychmiast zaczęła mówić. – Będzie wreszcie ktoś do pomocy? Bo to już naprawdę przechodzi wszelkie pojęcie. Starszy pan Janicki przez dziesięciolecia pracował na dobre imię tej restauracji. Nie możemy sobie teraz pozwolić na wpadki. Goście przy stolikach na zewnątrz piętnaście minut czekali na kelnerkę. Piętnaście minut – powtórzyła ze szczerą zgrozą w głosie. – Czy pan wie, jak to strasznie długo, zwłaszcza dla mężczyzny? Trudniej zadowolić głodnego chłopa, niż wpaść pod dorożkę… Choć akurat przed wejściem do naszej restauracji dorożek nie brakuje.
– Wiem. I szybko powinniśmy zaradzić tym kłopotom. Zaraz zadzwonię do kilku osób. Trzeba tylko trochę cierpliwości. Sama pani powiedziała, że dzisiaj niełatwo o pracownika.
– Gorzej niż o chłopa, co pojmie jedną choćby prostą aluzję. – Usiadła i złożyła dłonie na okrągłych kolanach, wzdychając ciężko.
Wiktor roześmiał się, ale szefowa kuchni miała poważną minę. Pulchne, ładnie wykrojone usta nie układały się w zwykły życzliwy uśmiech, a z niebieskich oczu znikła charakterystyczna aprobata.
Spojrzał na nią uważnie, ale niczego nie zdołał wyczytać z jej twarzy. Wanda miała pulchne, prawie pozbawione zmarszczek policzki, których mogłaby jej pozazdrościć niejedna młoda kobieta. Ciemne włosy ściągała niemiłosiernie mocno w kok, by żaden kosmyk nie śmiał się wydostać. Jej usta z uniesionymi zwykle kącikami skrywały wiele potencjalnych uśmiechów, szefowa kuchni była bowiem bardzo pogodną osobą, ale dzisiaj żaden z nich nie był przeznaczony dla Wiktora.
– Są ferie – rzuciła niezobowiązująco, ale surowo.
– Tak, pamiętam. Oliwier został dzisiaj w domu.
Wanda patrzyła na niego przez chwilę, jakby na coś czekała.
– Może chłopak przyjechałby nam pomóc? – powiedziała wprost, znużona już uporczywym i kompletnie nieskutecznym delikatnym dawaniem do zrozumienia, o co jej chodzi.
Spojrzał na nią chłodno znad stosu papierów.
– Z tą dziewczyną warto porozmawiać. – Pokazał jedno z podań. Zdjęcie przedstawiało mocno umalowaną młodą kobietę o śmiałym spojrzeniu.
– Nic z tego nie będzie – oceniła Wanda, z westchnieniem rezygnacji przyjmując fakt, że szef pominął milczeniem zaproszenie do rozmowy na temat syna. – Ale decyzja oczywiście należy do pana – dodała tonem sugerującym zupełnie odwrotną treść. – Ja bym jednak na nią nie marnowała czasu – uściśliła na wypadek, gdyby nie zrozumiał.
Wiktor szybko przerzucał kolejne kartki, niektóre z nich odkładając na bok. Tak naprawdę dokonywał przypadkowej selekcji, gdyż żadna z kandydatek nie wyglądała na odpowiednią.
– Tak sobie przypominam właśnie – zaczęła powoli pani Wanda, poprawiając idealnie gładkie, naturalnie ciemne włosy, zwykle ukryte pod służbowym czepkiem – jak pan pomagał ojcu, mając zaledwie trzynaście lat. Grzeczny, dobrze ułożony, zawsze pod ręką… – Umilkła gwałtownie, bo odpowiedziało jej pociemniałe od gniewu spojrzenie. Ta aluzja okazała się jednak zbyt mocna.
– Nie ma teraz żadnych pilnych zamówień? – zapytał Wiktor. – Zwykle o tej porze kuchnia bez pani nie daje rady.
– Wracam do pracy. – I tak nic już nie mogła wskórać. Wobec pewnych tematów ten mądry mężczyzna stawał się bezradny niczym dziecko. – Dzisiaj w karcie suflet czekoladowy – dodała, otwierając drzwi. – Idzie jak woda. Muszę przygotować kolejną porcję, bo kucharki na pewno coś pokręcą w starym przepisie.
Nie doczekała się odpowiedzi, wyszła więc, cicho zamykając za sobą drzwi. Nie była zła, że szef tak stanowczo uciął dalszą dyskusję. Tylko bardzo smutna.
Kochała Wiktora niczym własnego syna. Momentami chyba nawet mocniej. Jej dziecko wiodło bowiem szczęśliwe życie, a ten chłopiec, który dorósł i wychował się na jej oczach, wciąż nie mógł wrócić na proste drogi.ROZDZIAŁ 4
Dochodziła godzina pierwsza, a Oliwier wciąż spał. Pani Marysia zdążyła w tym czasie posprzątać cały dom. Szczerze powiedziawszy, nie stanowiło to wielkiego wyzwania. Dom był duży, ale panował w nim niezwykły ład. I nie chodziło wcale o porządek wypracowany zręcznymi dłońmi mieszkańców, ale raczej dziwny bezruch. Wszystko leżało na swoim miejscu, wystarczyło tylko odkurzyć pomieszczenia i przewietrzyć.
Gosposia chodziła po pokojach i próbowała znaleźć źródło niepokoju, który towarzyszył jej od pierwszego momentu, kiedy przekroczyła próg tej pięknej starej willi, ukrytej na sporej działce wśród drzew przed rozrastającym się wokół nowoczesnym osiedlem. Kobieta patrzyła na salon połączony z dużą jadalnią i kuchnię z połyskującymi pustymi blatami. Idealnie czystymi. Wystarczył jej rzut oka, by domyślić się, że nikt tutaj nie przyrządzał posiłków. Garnki karnym rzędem stały w szafkach, ułożone pod względem wielkości. Przecież żadna gotująca pani domu nie ma na to czasu.
W lodówce znajdowały się tylko produkty służące do przygotowania śniadania. Kosz na śmieci pusty. Nawet szklanki i kubki sprawiały wrażenie nieużywanych, jakby to miejsce nie znało nawet tak zwyczajnej czynności domowej, jaką jest parzenie herbaty.
Może nie ma się czemu dziwić? – zastanawiała się pani Marysia. – Właściciel prowadzi restaurację. Przywozi do domu gotowe obiady. To przecież zrozumiałe, tak jest prościej i wygodniej. Tylko po co zatrudnia gosposię na pełen etat? Wolała o tym nie myśleć. Bardzo potrzebowała tej pracy i każda wątpliwość napełniała jej serce przerażeniem. Chodziła po domu i głowiła się nad zagadką tego miejsca.
W jednym z pokoi znajdowała się solidnych rozmiarów biblioteka. Pani Marysia nie powstrzymała odruchu ciekawości i przyjrzała się dokładnie zawartości półek. Była zamiłowaną czytelniczką, korzystała z oferty dwóch miejscowych bibliotek, należała też do klubu dyskusyjnego. Wiecznie cierpiała na niedosyt powieści, zwłaszcza tych najnowszych, bo docierały do bibliotek z dużym opóźnieniem i musiała na nie czekać w kolejce. A pieniędzy na zakupy w księgarni nie miała już od lat.
Bogaty księgozbiór pociągał ją, aż westchnęła z zachwytu, idąc wzdłuż regałów i delikatnie muskając koniuszkami palców wypukłe grzbiety książek. Znajdowała się tam chyba cała klasyka, a także sporo kryminałów i powieści obyczajowych, ale żadnych nowości. Wszystkie książki ułożone w idealnym szyku, jednak ani jednego pustego miejsca, które mogłoby sugerować, że ktoś korzysta z tych zbiorów. Tuż obok regałów błyszczał jasnym blatem pusty stół i równo stojące fotele. Lampa z pomarańczowym abażurem zapraszała, by ją włączyć i pogrążyć się w lekturze. Podłogę pokrywał miękki dywan. Jego jasne włoski stały na baczność, starannie wyczesane odkurzaczem. I żadnych śladów stóp.
Dziwne – pomyślała. – Właściciel tej kolekcji musiał kochać książki, skoro stworzył sobie tak doskonałe warunki do lektury, a jednak księgozbiór wygląda raczej na dekorację.
Marysia musiała włożyć sporo wysiłku, by opuścić to pomieszczenie i nie zabrać choćby jednej powieści. Była w pracy i pamiętała, co należy do jej obowiązków. Ruszyła więc na dalszy obchód.
Sypialnia pana domu, z osobiście przez niego zaścielonym łóżkiem, stanowiła również oazę ładu. Puste szafki nocne i gładkie powierzchnie komód nie mówiły nic o charakterze gospodarza. Nigdzie nie widziała zdjęć ani innych pamiątek. Rozejrzała się uważnie ostatni raz i pokiwała głową. Wreszcie zdiagnozowała, na czym polega wyjątkowość tych wnętrz. Wyglądały, jakby nikt tutaj nie mieszkał. Żadnych przypadkowo rzuconych rzeczy, drobiazgów osobistego użytku, szklanek po herbacie, gazet, ubrań. Niczego, co zdradzałoby upodobania czy choćby obecność przebywających w domu osób. Tutaj nie czuło się życia, tylko pustkę, martwą ciszę, której nie zakłócał cichy taniec ostatnich drobinek kurzu, uniesionych nagrzanym od kaloryferów powietrzem.
Pani Marysia z niezadowoleniem przyjrzała się błyszczącym szybom – nawet okna czyste. Żadnych kwiatów do podlania. Ogród za oknem też składał się głównie z przykrytego śniegiem trawnika i kilku samotnych świerków. Gdyby nie pokój Oliwiera, można by sądzić, że właściciele wyjechali na kilka lat. Tam życie kłębiło się, pulsowało i wylewało ponad brzegi. W przenośni i dosłownie. Wszędzie panował bałagan. Kiedy Marysia po raz pierwszy weszła do przestronnego pomieszczenia połączonego z ogromną łazienką, miała wrażenie, że znajduje się we wnętrzu dobrze zaopatrzonego i splądrowanego sklepu. Góry i pagórki ubrań, papierzysk, kabli, butów oraz innych na pierwszy rzut oka niezidentyfikowanych przedmiotów uniemożliwiały swobodne przejście. Poświęciła wczoraj wiele czasu, by zaprowadzić tam ład i tym samym wypełnić polecenie pracodawcy. Trochę się tylko martwiła nieobecnością nastolatka. W końcu młodzi ludzie nie znoszą, gdy ktoś obcy przekłada ich rzeczy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki