Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Większy kawałek nieba - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 lipca 2022
Ebook
39,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Większy kawałek nieba - ebook

Bestsellerowa autorka na specjalne życzenie czytelniczek (i z wyjątkową dla nich dedykacją!) wznawia jedną ze swoich ulubionych powieści. Jak każda jej książka i ta mówi o tym, co dobre, mądre, optymistyczne.

Iga bardzo chciałaby cieszyć się życiem. Ale zamiast tego czuje się uwięziona w pułapce cudzych oczekiwań: przyszłej teściowej, wymagającego ojca, koleżanek, a nawet miłości jej życia - Wiktora. Czy naprawdę pasuje do ich świata? Czy czasem to nie ona powinna dyktować warunki, na jakich pragnie żyć? Rzecz w tym, że nawet jeśli nie jesteśmy pewni drogi, po której kroczymy, niełatwo zdecydować o zmianach. Kto pomoże Idze i Wiktorowi poznać ich prawdziwe uczucia? Przyjaciele, rodzina, a może ktoś obcy? Wzruszająca i dająca do myślenia historia o wszystkim, co najważniejsze – a przede wszystkim o prawdzie, którą mamy w sobie.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67217-68-2
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

– Do krót­kiego gwinta! Gdzie są moje gra­na­towe dżinsy?! – Pod­nie­siony głos zakłó­cił miłą ciszę sło­necz­nego, choć mroź­nego poranka.

– Klnie się: jasny gwint. A poza tym wszyst­kie twoje dżinsy są gra­na­towe. – Nata­lia dopięła guziki swe­tra i weszła do gar­de­roby pomóc Wik­to­rowi. Miał trzy­dzie­ści pięć lat, zarzą­dzał rodzinną firmą i był dobrze zor­ga­ni­zo­wany, ale w domo­wych spra­wach czę­sto się gubił.

– Do cięż­kiej Anielki! Powinny być na swoim miej­scu! – Gorącz­ko­wał się męż­czy­zna, kopiąc w sto­sach ubrań niczym nad­po­bu­dliwy terier.

Anielka jest jasna – pomy­ślała i uśmiech­nęła się, bo zawsze coś mylił, kiedy się dener­wo­wał. – Może nowa gospo­dyni odło­żyła rze­czy na inne miej­sce? – pod­po­wie­działa i cze­kała spo­koj­nie, aż sam wycią­gnie wła­ściwe wnio­ski.

– Wiecz­nie to samo. – Wresz­cie wydo­był parę spra­nych oraz mocno sfa­ty­go­wa­nych dżin­sów z wyso­kiego stosu ubrań, po czym spoj­rzał na nie z czu­ło­ścią. Nata­lia udała, że tego nie widzi. Już dawno posta­no­wiła zaaran­żo­wać drobny wypa­dek, w któ­rym wysłu­żone spodnie ucier­pią w spo­sób trwały i unie­moż­li­wia­jący dal­sze użyt­ko­wa­nie. To będzie jedno z jej pierw­szych dzia­łań, kiedy wresz­cie sta­nie się peł­no­prawną panią tego domu.

Już dawno powinno to było nastą­pić – uświa­do­miła sobie po raz kolejny.

Wik­tor ubrał się bez prze­szkód. Dżinsy świet­nie paso­wały i nawet nie­źle w nich wyglą­dał, choć trudno by się doszu­ki­wać w tej sty­li­za­cji klasy czy ele­gan­cji sto­sow­nej do jego pozy­cji towa­rzy­skiej. Lubił jed­nak luz, co Nata­lia zamie­rzała sko­ry­go­wać natych­miast, gdy tylko zamieni sta­tus związku na mał­żeń­stwo. Wes­tchnęła, patrząc na ubie­ra­ją­cego się męż­czy­znę. Póki co stare dżinsy bez­piecz­nie opi­nały jego zgrabne pośladki, a wszel­kie plany kobiety pozo­sta­wały na razie w sfe­rze marzeń. Wciąż mogła nazy­wać się tylko – jak to się teraz ład­nie okre­śla – part­nerką, choć rów­ność w tym związku była czy­sto teo­re­tyczna. To Wik­tor, mimo iż zawsze zacho­wy­wał się jak dżen­tel­men, okre­ślał warunki. Ona musiała się dosto­so­wać.

– Gdzie jest ta nowa gospo­sia? – zapy­tał, wycho­dząc z gar­de­roby. Ener­gicz­nie prze­cze­sał pal­cami jasne, bar­dzo gęste włosy. – Dla­czego przy tak wyso­kiej sto­pie bez­ro­bo­cia zna­le­zie­nie pra­cow­nika na stałe gra­ni­czy z cudem? – Rozej­rzał się wokół, jakby się spo­dzie­wał usły­szeć od kogoś odpo­wiedź. – Wiecz­nie ktoś się wszyst­kiego uczy od nowa! Dobrze płacę, zatrud­niam legal­nie, nie wyma­gam cudów i co? To już trze­cia osoba w tym mie­siącu. Zanim się przy­zwy­czai, pew­nie odej­dzie jak poprzed­nie. Ktoś może mi to wytłu­ma­czyć?

Nata­lia mogła, ale nie zamie­rzała zgła­szać się na ochot­nika. Nie chciała skoń­czyć niczym posła­niec przy­no­szący złe wie­ści – strą­cony ze skały, zanim zdążą wybrzmieć jego ostat­nie słowa. Wybrała inną drogę.

– Spóź­nisz się do pracy – zasu­ge­ro­wała łagod­nym gło­sem, sku­tecz­nie odwra­ca­jąc myśli Wik­tora od codzien­nych domo­wych trosk.

– Masz rację. – Bły­ska­wicz­nie się wypro­sto­wał. – Już jestem gotowy. Prze­pra­szam cię, nie­po­trzeb­nie tak się dener­wuję. Ale niczego w tym domu nie można ostat­nio zna­leźć – powie­dział już spo­koj­nie i poca­ło­wał ją.

Z przy­jem­no­ścią pozwo­liła mu się objąć. Cie­szyła się każdą sekundą bli­sko­ści ze swoim wyma­rzo­nym męż­czy­zną. Wręcz uza­leż­niła się od tego uczu­cia. Wik­tor, zapa­lony miło­śnik spor­tów eks­tre­mal­nych, miał silne ramiona i dobrze wyćwi­czone mię­śnie. Pły­wał, poko­ny­wał gór­skie szczyty na spor­to­wym rowe­rze i ska­kał ze spa­do­chro­nem. Z maniac­kim wprost upo­rem jeź­dził na czar­nym moto­cy­klu po dro­gach nie­do­stęp­nych i, zda­niem Nata­lii, naj­mniej odpo­wied­nich do tego celu. Wra­cał z takich wypraw zmor­do­wany, pochla­pany bło­tem, wycią­ga­jąc pospiesz­nie z wło­sów jakieś ziel­ska.

Ten zwy­czaj Nata­lia rów­nież miała zamiar zmie­nić zaraz po ślu­bie. Czarna honda nie wzbu­dzała jej zaufa­nia. Nie widziała też powodu, by doro­sły męż­czy­zna miałby odda­wać się pasjom odpo­wied­nim dla nie­opie­rzo­nych nasto­lat­ków.

Trzeba było jed­nak przy­znać, że wszyst­kie te zaję­cia miały jedną nie­wąt­pliwą zaletę. Dzień po dniu budo­wały jego syl­wetkę, rzeź­biąc ją wytrwale niczym wyjąt­kowo zdolny rze­mieśl­nik. Nata­lia lubiła każdy cen­ty­metr ciała swo­jego męż­czy­zny i ni­gdy nie miała dość wza­jem­nego dotyku.

Teraz przy­tu­liła się moc­niej, ale Wik­tor szybko przy­po­mniał sobie, że prze­cież jest już późno. Poca­ło­wał ją raz jesz­cze, po czym deli­kat­nie odsu­nął.

– Muszę już iść – powie­dział sta­now­czo.

Wyszedł z sypialni, minął piękną jadal­nię z okrą­głym sto­łem, nakry­tym do śnia­da­nia. Nie spró­bo­wał nawet jed­nej potrawy z boga­tego zestawu, sta­ran­nie skom­po­no­wa­nego przez nową gospo­dy­nię. Wypił tylko w kuchni kilka łyków gorz­kiej, moc­nej kawy. Spie­szył się. Wło­żył szybko buty, po czym wrzu­cił lap­top do skó­rza­nej, sfa­ty­go­wa­nej teczki. Nata­lia w tym cza­sie rów­nież przy­go­to­wała się do wyj­ścia.

– Zostań – zapro­po­no­wał. – Odpocz­nij, skosz­tuj ulu­bio­nego soku. Spe­cjal­nie dla cie­bie zamó­wi­łem. – Wska­zał dło­nią na wysoki dzba­nek.

– Dzię­kuję. Może po połu­dniu. Wycho­dzę z tobą – odparła Nata­lia i wło­żyła cie­pły płaszcz.

– Nie zje pan śnia­da­nia? – Star­sza pani o miłej powierz­chow­no­ści sta­nęła w sze­ro­kim hallu. – Przy­go­to­wa­łam wszystko zgod­nie z zale­ce­niami. Czy cze­goś bra­kuje? – zapy­tała nie­śmiało.

Wik­tor spoj­rzał na nią. Już pod­czas pierw­szej roz­mowy poczuł sym­pa­tię do tej kobiety. Przy­po­mi­nała mu bab­cię. Miała takie same ciemne włosy, lekko posi­wiałe na skro­niach. Krótką zacze­saną do góry fry­zurę ze sta­ro­świecką trwałą. W uszach migo­tały jej dłu­gie kol­czyki skła­da­jące się z pęku srebr­nych list­ków. Tań­czyły przy każ­dym ruchu głowy. Ale naj­waż­niej­sze były nie­bie­skie oczy patrzące na roz­mówcę z łagod­no­ścią i ser­deczny uśmiech two­rzący wokół oczu i ust sia­teczkę zmarsz­czek. Wik­torowi ten widok koja­rzył się z cie­płem, poczu­ciem bez­pie­czeń­stwa, ale też surową ręką, która cza­sem potra­fiła zawró­cić z nie­zbyt bez­piecz­nej drogi.

Uśmiech­nął się do niej. Dopiero zaczy­nała. Trudno w końcu wyma­gać, by pra­cow­nik opa­no­wał liczne domowe zwy­czaje w jeden dzień.

– Wszystko w porządku, pani… – Jak na złość nie mógł sobie przy­po­mnieć imie­nia.

– Mary­siu – pod­po­wie­działa mu Nata­lia.

– Wła­śnie. – Zakasz­lał, pokry­wa­jąc zmie­sza­nie, choć nie zno­sił tego nie­kon­tro­lo­wa­nego odru­chu. – Po pro­stu nie zawsze będę jadł śnia­da­nie w domu – wyja­śnił szybko. – Pro­szę jed­nak obu­dzić mojego syna i dopil­no­wać, by on zjadł. W miarę moż­li­wo­ści niech to nie będzie tylko nale­śnik z nutellą. Jakaś sałatka, chleb peł­no­ziar­ni­sty będą bar­dziej odpo­wied­nie. – W ostat­niej chwili powstrzy­mał się przed dal­szym cią­giem wypo­wia­da­nego od lat komu­ni­katu i wyra­że­niem prośby, aby dziecko zostało odpo­wied­nio przy­go­to­wane do wyj­ścia do szkoły. Przy­po­mniał sobie o feriach, że są ferie.

Gospo­dyni zro­biła dziwną minę. Wiele ją kosz­to­wało prze­mil­cze­nie cisną­cego się na usta komen­ta­rza. Spoj­rzała na Nata­lię, ale ona udała, że nie widzi niczego nie­zwy­kłego w sło­wach Wik­tora, gdy wyra­żał się o czter­na­sto­latku niczym o nie­sa­mo­dziel­nym uczniu szkoły pod­sta­wo­wej. Wszy­scy zna­jomi rodziny wie­dzieli, że zegar męż­czy­zny zatrzy­mał się kilka lat temu i w świa­do­mo­ści ojca Oli­wier wciąż jest małym chłop­cem, który po śmierci mamy wymaga miło­ści, tro­ski, a przede wszyst­kim wyro­zu­mia­ło­ści.

– Będzie pani pamię­tać? – upew­nił się.

– Oczy­wi­ście, pro­szę się nie mar­twić. – Gospo­dyni spoj­rzała w stronę scho­dów pro­wa­dzą­cych do pokoju Oli­wiera. Całe wczo­raj­sze popo­łu­dnie i wie­czór poświę­ciła na sprzą­ta­nie tego pomiesz­cze­nia. Zoba­czyła nie­jedno, ale mil­czała. Bar­dzo zale­żało jej na pracy.

– W takim razie dzię­kuję i do zoba­cze­nia wie­czo­rem – powie­dział Wik­tor i wyszedł, prze­pusz­cza­jąc Nata­lię przo­dem.

Wąskim kory­ta­rzem prze­szli do garażu. Poże­gnali się krót­kim poca­łun­kiem i każde wsia­dło do swo­jego samo­chodu. Wspól­nie wyje­chali sze­roką bramą gara­żową, a następ­nie skie­ro­wali się w dwie prze­ciwne strony. Wik­tor ruszył drogą wyjaz­dową pro­wa­dzącą na auto­stradę, by jak naj­szyb­ciej dostać się do cen­trum mia­sta, a Nata­lia wolno zmie­rzała w stronę miesz­ka­nia miesz­czą­cego się w blo­kach poło­żo­nych nie­cały kilo­metr dalej. Po chwili jed­nak zmie­niła zda­nie i zatrzy­mała samo­chód na pobo­czu.

Zlo­ka­li­zo­wane na obrze­żach Kra­kowa osie­dle dom­ków jed­no­ro­dzin­nych ota­czały brzo­zowe zagaj­niki. Drzewa rosły tu buj­nie, jesz­cze zanim na tym kawałku ziemi spo­częło czujne oko dewe­lo­pera i doj­rzało oka­zję do szyb­kiego zarobku. Teraz smu­kłe brzozy sta­no­wiły uro­kliwą deko­ra­cję, win­du­jącą cenę metra kwa­dra­to­wego posta­wio­nych w bły­ska­wicz­nym tem­pie budyn­ków. Drzewa dawały też osłonę przed wzro­kiem przy­pad­ko­wych prze­chod­niów i choć pozba­wione o tej porze roku liści, sta­no­wią­cych ich naj­więk­szą ozdobę, wciąż sta­no­wiły odpo­wied­nie tło dla poran­nych roz­my­ślań. Nata­lia wysia­dła z samo­chodu i wycią­gnęła z torebki wąską paczkę papie­ro­sów. Od lat już nie paliła, ale poprzed­niego wie­czoru kie­ro­wana dziw­nym impul­sem, popro­siła o tę używkę, pła­cąc przy kasie za drobne zakupy. Jakby wie­działa, że kolejny dzień będzie ciężki. Zmar­no­wała kilka zapa­łek, zanim poczuła w gar­dle ostry, a jed­no­cze­śnie mdlący smak dymu. Prócz sub­stan­cji smo­li­stych i czyn­ni­ków rako­twór­czych zawie­rał też chyba jakiś skład­nik uspo­ka­ja­jący, bo myśli łatwiej ukła­dały się w gło­wie. Od razu poja­wiła się ta naj­waż­niej­sza:

Jak długo jesz­cze mam cze­kać?

Rozej­rzała się wokół, szu­ka­jąc miej­sca odpo­wied­niego, by usiąść, ale dwie posta­wione nie­da­leko ławeczki nie nada­wały się do tego celu. Stan ich czy­sto­ści zde­cy­do­wa­nie nie wzbu­dzał zaufa­nia na tyle, by im powie­rzyć drogi, jasny płaszcz z cien­kiej wełny. Wró­ciła więc do samo­chodu i usia­dła w fotelu kie­rowcy, wycią­ga­jąc na zewnątrz dłu­gie nogi w kozacz­kach na nie­bo­tycz­nie wyso­kiej szpilce. Popra­wiła ciemne włosy i przej­rzała się odru­chowo w lusterku. Nikt jej tutaj nie widział, na bocz­nej dro­dze pano­wały pustki, jed­nak Nata­lia pod­kre­śliła kolor ust szminką i lekko przy­pu­dro­wała nos. Z zado­wo­le­niem oce­niła efekt. Była naprawdę atrak­cyjną kobietą.

Ale wciąż cze­kała.

Jak długo jesz­cze? – powtó­rzyła w myślach zadane przed momen­tem pyta­nie. Miała już ser­decz­nie dość. Zaczy­nał ją prze­ra­stać każdy kolejny tydzień.

Trzy lata to doprawdy wystar­cza­jąco wiele czasu, by się poznać, dotrzeć i pod­jąć decy­zję w spra­wie wspól­nej przy­szło­ści. Oboje nie byli już prze­cież tacy mło­dzi. Wik­tor kilka mie­sięcy wcze­śniej hucz­nie świę­to­wał trzy­dzie­ste piąte uro­dziny, a ona dys­kret­nie i w gro­nie naj­bliż­szych tylko przy­ja­ció­łek oblała fakt, że jest od niego młod­sza zale­d­wie o kilka mie­sięcy. Sta­bi­li­za­cja stała się jej życio­wym prio­ry­te­tem.

Chciała jesz­cze przed czter­dziestką wyjść za mąż i uro­dzić dziecko. A zna­jąc tempo Wik­tora w podej­mo­wa­niu takich decy­zji, musiała uzbroić się w cier­pli­wość. Wpraw­dzie na samą myśl o miesz­ka­niu pod jed­nym dachem z Oli­wie­rem cier­pła jej skóra, jed­nak pocie­szała się, że chło­pak już za parę lat zda maturę i kto wie, może wyfru­nie z rodzin­nego domu. Nie miała złych inten­cji. A przy­naj­mniej sta­rała się, by wła­sne pra­gnie­nia pogo­dzić z dobrem chłopca. W głębi serca życzyła mu więc, by zwie­dził świat i zdo­być naj­lep­sze wykształ­ce­nie.

Może w Lon­dy­nie albo w Mona­chium? – roz­ma­rzyła się. – Nie­je­den nasto­la­tek o tym marzy.

Na stu­dia w Oks­for­dzie pew­nie nie byłoby ojca stać, zresztą smar­kacz i tak by się nie dostał, bo nauka ni­gdy nie zali­czała się do jego życio­wych pasji, ale mniej­sza zagra­niczna uczel­nia… Czemu nie?

Myślę jak typowa maco­cha z bajek – uświa­do­miła sobie nagle. – One zawsze chcą przede wszyst­kim pozbyć się dzieci z poprzed­niego związku.

Mimo tej nie­zbyt przy­jem­nej kon­klu­zji nie zmie­niła zda­nia. Wspólne miesz­ka­nie z Oli­wie­rem prze­kra­czało moż­li­wo­ści prze­cięt­nej kobiety. Naj­lep­szy dowód na to sta­no­wiły wciąż zmie­nia­jące się gospo­sie.

Posta­no­wiła dzia­łać. Miała już dość bier­nego cze­ka­nia. Wyjęła tele­fon. Włą­czyła. Odru­chowo spraw­dziła pocztę, ponie­waż zigno­ro­wa­nie pul­su­ją­cej ikonki z kopertą nie leżało w jej natu­rze, powstrzy­mała się przed otwar­ciem por­talu spo­łecz­no­ścio­wego, by zoba­czyć, co tam z kolei sły­chać, i wresz­cie wybrała numer Wik­tora.

* * *

Gdy tylko zje­chał z auto­strady, utknął w korku na dwu­pa­smówce pro­wa­dzą­cej w stronę cen­trum. Zer­k­nął na zega­rek. Dzie­wiąta.

Powinno już być luź­niej, ale cią­gnący się przed nim sznur aut świad­czył o czym innym. Noga drgała mu ner­wowo na pedale gazu, ale samo­chód nie mógł roz­wi­nąć więk­szej pręd­ko­ści niż pięć­dzie­siąt kilo­me­trów na godzinę. Mocny japoń­ski sil­nik mru­czał pod maską jak poj­mane zwie­rzę. Też pew­nie wolałby zary­czeć peł­nym gło­sem.

Wik­tor wrzu­cił do ust garść mię­to­wych pasty­lek, byle tylko czymś się zająć. Nie zno­sił mar­no­wa­nia czasu. Gdy usły­szał skoczną melo­dię dzwonka, szybko prze­łknął pastylki, lekko się krztu­sząc, po czym włą­czył zestaw gło­śno­mó­wiący. Pamię­tał o obiet­nicy danej Łucji, jego zmar­łej przed laty żonie, i od tam­tej pory tylko w ten spo­sób pro­wa­dził za kół­kiem roz­mowy tele­fo­niczne. Jako jedyny opie­kun ich synka miał dbać ponad wszystko także o wła­sne bez­pie­czeń­stwo.

– Słu­cham – powie­dział tro­chę nie­uważ­nie, bo korek posu­wał się bar­dzo nie­rów­no­mier­nie. Cza­sem dało się prze­je­chać kawa­łek nawet w nie­złym tem­pie, by po chwili znów hamo­wać.

– Jesteś już na miej­scu? – zapy­tała Nata­lia.

– Nawet nie wje­cha­łem do cen­trum. – Zwol­nił gwał­tow­nie, bo tuż przed maską samo­chodu zoba­czył sze­roki tył czar­nego nis­sana.

– Korki – domy­śliła się. – Na to nic nie­stety nie mogę pora­dzić, ale tak sobie dzi­siaj rano pomy­śla­łam, że w kwe­stiach domo­wych mogłoby się wiele zmie­nić na lep­sze.

– W jaki spo­sób? – zacie­ka­wił się i ode­tchnął z ulgą, bo ruch nie­po­dzie­wa­nie zyskał więk­szą płyn­ność. Doci­snął moc­niej pedał gazu.

– Może chciał­byś, bym bar­dziej zaan­ga­żo­wała się w nasze wspólne życie? Prze­cież spo­ty­kamy się już tak długo, coraz lepiej się znamy – powie­działa ostroż­nie, a głos nieco jej zadrżał.

– Pew­nie – odparł spon­ta­nicz­nie, nie doszu­ku­jąc się w pyta­niu żad­nych pod­tek­stów ani głęb­szych tre­ści.

– Czyli chcesz się ze mną oże­nić? – zapy­tała Nata­lia, celowo sta­ra­jąc się, by zabrzmiało to lekko, jak mimo­cho­dem rzu­cony żart, z któ­rego w każ­dej chwili można się wyco­fać.

Wik­tor poczuł falę gorąca i przez moment zro­biło mu się ciemno przed oczami, a już w następ­nej sekun­dzie zoba­czył ten sam co wcze­śniej sze­roki tył nis­sana. O tę jedną chwilę za późno i nie­stety zde­cy­do­wa­nie zbyt bli­sko przed­niej czę­ści wła­snego samo­chodu. Roz­legł się huk, pojaz­dem mocno szarp­nęło i po chwili sil­nik zgasł.

– Niech to szlag trza­śnie! – krzyk­nął męż­czy­zna.

– Wik­tor! Co się stało?! – Nata­lia wołała do słu­chawki. Prze­szył ją lodo­waty dreszcz stra­chu. Roz­mowa została prze­rwana, a kolejne próby połą­cze­nia koń­czyły się wyłącz­nie pul­su­ją­cym sygna­łem zaję­tego numeru.

Skoro Wik­tor do kogoś dzwoni, nic poważ­nego mu się nie stało – pomy­ślała dziew­czyna, pró­bu­jąc zacho­wać spo­kój.

Opu­ściła dłoń bez­wład­nie wzdłuż ciała. Przy­mknęła oczy, by choć na chwilę oddzie­lić się od rze­czy­wi­sto­ści, ale nie­we­sołe wnio­ski poja­wiły się mimo opusz­czo­nych powiek i próby sku­pie­nia myśli na czymś innym. Jeżeli męż­czy­zna w ciągu trzech lat nawet sło­wem nie napo­myka o pla­nach wspól­nego życia, a na samo wspo­mnie­nie o ślu­bie natych­miast powo­duje wypa­dek samo­cho­dowy, to chyba nie można wyra­zić się jaśniej.

– Nie można, droga Nata­lio – wyszep­tała i otarła łzę z policzka. – Nie można.

Mimo wszystko posta­no­wiła dać mu jesz­cze jedną szansę. Tak jej kie­dyś pora­dziła hipo­te­tycz­nie przy­szła teściowa. Podobno Wik­tor potrze­bo­wał tylko tro­chę czasu, by zale­czyć stare rany.

Tele­fon zapisz­czał. Jakby na zawo­ła­nie przy­szła wia­do­mość:

_Wszystko w porządku, to tylko nie­przy­jemna stłuczka. Zadzwo­nię._

Nata­lia uśmiech­nęła się i otarła łzy. Mimo stresu zwią­za­nego z wypad­kiem pamię­tał, by do niej napi­sać. Nic mu się nie stało – ode­tchnęła z ulgą, dopiero teraz uświa­da­mia­jąc sobie, że mocno zaci­ska dłoń na tele­fo­nie.

Wyjęła ze schowka butelkę wody mine­ral­nej i wrzu­ciła do niego paczkę papie­ro­sów.

Ni­gdy wię­cej – posta­no­wiła i wypłu­kała usta.

Jesz­cze raz odczy­tała wia­do­mość. Poczuła miłe cie­pło wokół serca, jak zawsze na myśl o Wik­to­rze. Był wspa­niały. Zupeł­nie odmienny od męż­czyzn, któ­rych wcze­śniej znała. Cza­sem twardy, sta­now­czy, ale zara­zem czuły i deli­katny.

Gdyby jesz­cze tylko potra­fił zdo­być się na obiek­tywny sto­su­nek do swo­jego syna – wes­tchnęła z rezy­gna­cją.

Oli­wier miał cztery latka, kiedy po wyczer­pu­ją­cej cho­ro­bie zmarła jego mama. Według zgod­nych opo­wie­ści wszyst­kich człon­ków rodziny Janic­kich kobieta nie­zwy­kła, piękna, wspa­niała, nie­za­stą­piona.

Nata­lia wes­tchnęła i tylko dba­łość o nie­na­gan­nie białe szkliwo powstrzy­mała ją, by nie zgrzyt­nąć zębami na samą myśl o pierw­szej żonie Wik­tora. Wcze­sna śmierć wpły­nęła na ukształ­to­wa­nie jej wyide­ali­zo­wa­nego wize­runku. Zapewne nie do końca praw­dzi­wego, ale to i tak nie miało zna­cze­nia. Nata­lia musiała zmie­rzyć się z tym nie­do­ści­gnio­nym wzo­rem. Nie szło jej zbyt dobrze mimo wspar­cia przy­szłej teścio­wej oraz wiel­kiej deter­mi­na­cji, z jaką dążyła do zbu­do­wa­nia z Wik­to­rem trwa­łego związku. Wciąż pró­bo­wała wywal­czyć dla sie­bie miej­sce w sercu męż­czy­zny żyją­cego prze­szło­ścią.

Łucja umie­rała długo, cier­piała, ale jej umysł dzia­łał bez zarzutu. Zanim ode­szła, wymo­gła na zako­cha­nym do sza­leń­stwa i nie­przy­tom­nym z bólu mężu liczne obiet­nice. Przede wszyst­kim, że będzie ponad wszystko dbał o dziecko. Sta­wiał potrzeby synka na pierw­szym miej­scu.

Wik­tor robił to z całym zaan­ga­żo­wa­niem. Zatrud­niał opie­kunki, szu­ka­jąc kan­dy­da­tek o macie­rzyń­skim uspo­so­bie­niu i dobrym sercu. Kupo­wał zabawki i orga­ni­zo­wał zaję­cia poza­lek­cyjne. Pil­no­wał pór posił­ków i ter­mi­nów szcze­pień. Pra­co­wał, by zapew­nić dziecku sta­bi­li­za­cję. Jed­nak zabie­ga­nemu i wciąż zaję­temu ojcu umknął gdzieś fakt, że w mię­dzy­cza­sie Oli­wier dorósł i bar­dzo się zmie­nił. Ze słod­kiego przed­szko­laka prze­obra­ził w wyso­kiego nasto­latka. Czas pły­nął szybko, a Wik­tor spra­wiał wra­że­nie, jakby na­dal tkwił przy łóżku swo­jej żony.

Może naprawdę potrze­buje tylko tro­chę cier­pli­wo­ści wspar­tej dys­kret­nym, lecz sta­now­czym dzia­ła­niem? – zasta­no­wiła się Nata­lia.

Była gotowa zro­bić wszystko, co konieczne, by wresz­cie zostać jego żoną. Dla niego mogła zdo­być się na każde poświę­ce­nie. Potra­fił je wyna­gro­dzić tysiąc­krot­nie.

Dla­tego bez narze­ka­nia przy­jęła rolę dru­giej Łucji. Nosiła, podob­nie jak jej poprzed­niczka, ubra­nia wyłącz­nie w jasnych kolo­rach. Uda­wała, że nie lubi donicz­ko­wych kwia­tów, choć od dziecka je hodo­wała. Gdy odwie­dzał ją w jej miesz­ka­niu, musiała uty­kać po kątach sporą kolek­cję orchi­dei. Sta­rała się za wszelką cenę nie draż­nić jego syna, choć naj­chęt­niej powie­dzia­łaby mu kilka szcze­rych zdań, bo wypro­wa­dzał ją z rów­no­wagi każ­dym gestem. Pie­lę­gno­wała też zna­jo­mość z panią Janicką, która sta­no­wiła dla niej nie­wy­czer­paną kopal­nię cie­ka­wo­stek na temat Łucji. Wyko­rzy­sty­wała je w walce o domi­na­cję w sercu Wik­tora.

Cza­sem miała tego wszyst­kiego ser­decz­nie dość, ale nie potra­fiła prze­stać. Kochała tego męż­czy­znę. Z jego wadami i zale­tami. Nawet kiedy wkła­dał stare ciu­chy, warte chyba jedy­nie zain­te­re­so­wa­nia kon­ser­wa­tora zabyt­ków, albo prze­krę­cał powie­dzonka. Poprzed­niego wie­czoru rzu­cił: „Nie owi­jaj kota w bawełnę”. Aż uśmiech­nęła się, przy­po­mniaw­szy sobie jego argu­menty. Dys­ku­to­wali o czymś i ziry­to­wana Nata­lia pró­bo­wała go prze­ko­nać do swo­ich racji, jed­nak kiedy usły­szała o kocie owi­nię­tym w bawełnę, chciało jej się już tylko śmiać. Wik­tor skoń­czył polo­ni­stykę, ale związki fra­ze­olo­giczne mylił jak nikt inny.

Pokrze­piona dobrymi wspo­mnie­niami spoj­rzała ponow­nie na wia­do­mość i uspo­ko­iła się. Pod­jęła już decy­zję i nie zamie­rzała z niej rezy­gno­wać. Poczeka do wie­czora i spró­buje jesz­cze raz, a potem znowu. Tak długo, aż sprawy wresz­cie się ułożą po jej myśli.ROZDZIAŁ 2

W nocy mocno padał śnieg i na pobo­czach wciąż jesz­cze leżały hałdy świe­żego bia­łego puchu. Bły­skały w słońcu złud­nym kry­sta­licz­nym bla­skiem, przy bliż­szym pozna­niu oka­zu­jąc się po pro­stu zamar­z­niętą wodą, na doda­tek nie pierw­szej już czy­sto­ści.

Jed­nak w Kra­ko­wie nawet brudne zaspy mają swoją magię. Było pięk­nie. Tury­ści leni­wie spa­ce­ro­wali po sze­ro­kiej pły­cie Rynku, wysta­wia­jąc twa­rze w stronę cie­płych pro­mieni słońca, łago­dzą­cych ostry mróz. Stu­denci mniej lub bar­dziej pospiesz­nie zmie­rzali na zaję­cia, ludzie suk­cesu uśmie­chali się, pre­zen­tu­jąc światu dro­gie ubra­nia. Wśród tej codzien­nej goni­twy kwia­ciarki nie­za­leżne od pogody, zmie­nia­ją­cych się sys­te­mów poli­tycz­nych i gospo­dar­czych zawi­ro­wań, sprze­da­wały kolej­nym poko­le­niom zako­cha­nych kolo­rowe bukiety.

Ładna pogoda spra­wiła, że przy wysta­wio­nych przed loka­lami gastro­no­micz­nymi sto­li­kach poja­wiło się sporo klien­tów chęt­nych do zje­dze­nia posiłku, a przy­go­to­wane na tę porę roku zaciszne boksy ogrze­wane lam­pami gazo­wymi gwa­ran­to­wały przy­jemny nastrój.

Pani Wanda, sze­fowa kuchni jed­nej z restau­ra­cji miesz­czą­cych się tuż przy Rynku, sta­nęła w drzwiach i czuj­nym spoj­rze­niem spraw­dziła, czy na krze­słach roz­ło­żono cie­płe koce. Zmarsz­czyła czoło i zaci­snęła usta, mimo iż wszystko było jak należy. Powo­dów do zmar­twień wcale jed­nak nie bra­ko­wało. Trę­bacz na wieży kościoła Mariac­kiego rado­śnie ogła­szał połu­dnie, a szef wciąż jesz­cze nie zdo­łał dotrzeć do pracy. Wanda pokrę­ciła głową, stłu­miła wes­tchnie­nie i pode­szła bli­żej z brą­zową kamion­kową wazą, którą posta­wiła na jed­nym ze sto­li­ków. Gorąca zupa paro­wała na mro­zie, a jej kuszący aro­mat od razu przy­kuł uwagę prze­cho­dzą­cej obok pary. Zwol­nili kroku, po czym przy­sta­nęli nie­da­leko, by prze­stu­dio­wać menu wysta­wione w tym celu na spe­cjal­nym sto­jaku.

– Pro­szę. – Wanda spoj­rzała życz­li­wie na chu­dziut­kiego klienta, który naj­wy­raź­niej marzł, mimo że opa­tu­lił się cie­płym kocem. – To naj­lep­szy żurek w Kra­ko­wie – zare­kla­mo­wała entu­zja­stycz­nie swój pro­dukt. – Jak u mamy – mówiła dalej, nale­wa­jąc solidną por­cję. – Zro­biony na praw­dzi­wym żyt­nim zakwa­sie. Stary zaczyn przy­wio­złam ze wsi od rodzi­ców parę lat temu i jest tajem­nicą tej nie­zwy­kłej zupy.

Męż­czy­zna nie­pew­nie spoj­rzał w talerz. Potrawa wydzie­lała obłędny aro­mat, pobu­dza­jąc zmysł powo­nie­nia, wyglą­dała też nie­zwy­kle kusząco, ale okre­śle­nie: „stary zaczyn” nie wzbu­dzało w klien­cie zaufa­nia.

Pani Wanda sta­nęła obok sto­lika i pod­parła się pod boki. Jej słusz­nych roz­mia­rów syl­wetka zasło­niła na chwilę uro­kliwy widok na pomnik Mic­kie­wi­cza. Śnież­no­biały far­tuch, zawią­zany wokół solid­nej talii, nie miał nawet naj­mniej­szej plamki, choć sze­fowa kuchni od rana bie­gała pomię­dzy garn­kami, doglą­da­jąc gotu­ją­cych się potraw. Wysoki cze­piec szczel­nie zasła­nia­jący włosy, tych strasz­nych wro­gów każ­dej sza­nu­ją­cej się kucharki, doda­wał jej powagi i god­no­ści.

– Pro­szę się nie bać! – zawo­łała gromko. – Zaczyn może latami dzia­łać, a im star­szy, tym lep­szy. Może jesz­cze komuś zupki? Na koszt firmy – zwró­ciła się w stronę gości ocze­ku­ją­cych przy pozo­sta­łych sto­li­kach. – Dzi­siaj ja muszę obsłu­gi­wać, choć nie mam ku temu naprawdę żad­nych kwa­li­fi­ka­cji. Ani wyglądu, ani odpo­wied­niej gada­tli­wo­ści, choć może z tym ostat­nim aku­rat coś dałoby się zro­bić – uśmiech­nęła się. – Trzeba dzia­łać, nie ma wyj­ścia. Jedną kel­nerkę zimny wiatr wywiał i tyle ją widziano.

– Jak to wiatr wywiał? – Gość lekko się zakrztu­sił jedzo­nym łap­czy­wie żur­kiem. Sma­ko­wał wybor­nie.

Sie­dząca obok para rów­nież popro­siła o por­cję gorą­cej zupy, a pani Wanda nalała im od serca, jed­no­cze­śnie odpo­wia­da­jąc na pyta­nie.

– Takie dzi­siaj czasy – wes­tchnęła. – Bie­daczka przy­szła do pracy, ale po godzi­nie zadzwo­nili z przed­szkola, że jej córeczka zacho­ro­wała. Domi­nika wyle­ciała jak opa­rzona, zosta­wia­jąc wszystko na mojej gło­wie, a szefa nie ma… – dodała zna­cząco. – Ja to ogar­niam, choć teraz o dobrą pomoc kuchenną czy porządną kel­nerkę trud­niej niż o…

– Witam, pani Wando. – Zdy­szany Wik­tor wpadł mię­dzy sto­liki, prze­ry­wa­jąc wywód. Obser­wo­wał sytu­ację z nie­po­ko­jem, odkąd minął róg kamie­nicy przy samym końcu ulicy Flo­riań­skiej i zer­k­nął w kie­runku zapeł­nio­nego klien­tami ogródka restau­ra­cyj­nego. Od razu przy­spie­szył kroku.

– No… – Zaczerp­nęła spory haust powie­trza, ale po chwili wypu­ściła je ze świ­stem i spoj­rzaw­szy w stronę coraz bar­dziej zacie­ka­wio­nych gości, zaci­snęła usta. Nie zamie­rzała nara­żać na szwank repu­ta­cji szefa, a poza tym oka­zji do roz­mowy z nim sam na sam z pew­no­ścią w ciągu dnia nie zabrak­nie.

– Gdzie Domi­nika? – zapy­tał szybko.

– Wezwali ją do przed­szkola. – Wystar­czył uła­mek sekundy, by Wik­tor bez trudu odczy­tał w oczach pani Wandy potę­pie­nie z powodu skan­da­licz­nego spóź­nie­nia, wyrzut za wciąż nie­za­trud­nioną, a bar­dzo potrzebną trze­cią kel­nerkę na przed­po­łu­dniową zmianę i deli­katną kry­tykę wielu innych aspek­tów swo­jego życia. Bo te jako dłu­go­let­nia sze­fowa kuchni oraz zaufana przy­ja­ciółka rodziny dosko­nale znała i z zapa­łem komen­to­wała.

Naj­czę­ściej nic sobie z tego nie robił. Wiele osób pró­bo­wało wpły­wać na jego decy­zje i potra­fił się obro­nić przed ich zaku­sami. Ostat­nio jed­nak czuł dziwny nie­po­kój. Pewne suge­stie poja­wiały się zde­cy­do­wa­nie zbyt czę­sto. Spoj­rzał w stronę sto­li­ków.

Praca – przy­po­mniał sobie i natych­miast dał się porwać wirowi nie­koń­czą­cych się obo­wiąz­ków. Ten dosko­nały śro­dek znie­czu­la­jący kie­dyś ura­to­wał mu życie i pomógł pozbie­rać się po kata­stro­fie. Dzia­łał nie­za­wod­nie.

– Mia­łem mały wypa­dek – wyja­śnił, by odwró­cić jej myśli od swo­ich oso­bi­stych spraw.

Podzia­łało bły­ska­wicz­nie. Kobieta wes­tchnęła, sze­roka pierś poru­szyła się niczym miech kowal­ski, a w oczach poja­wiła się tro­ska. Wik­tor uśmiech­nął się.

– Nic mi nie jest – łago­dził. – Jak widać. Tylko auto do niczego się nie nadaje, ale to już trudno. Pora­dzimy sobie.

– Oczy­wi­ście. – Pani Wanda kiw­nęła głową. – Poczę­sto­wa­łam gości gra­ti­sową zupą, bo musieli zbyt długo cze­kać na kel­nerkę. Ta Kaśka sta­now­czo za wolno się rusza. Słowo honoru. Swój etat jesz­cze ogar­nia, ale jeśli trzeba kogoś zastą­pić, cał­kiem się gubi.

– Dobrze pani zro­biła, ta zupa to świetny pomysł – odparł, pomi­ja­jąc mil­cze­niem uwagę na temat pracy dru­giej kel­nerki. Dobrze wie­dział, że jedna osoba to za mało, by obsłu­żyć klien­tów na dwóch rewi­rach.

Zdjął kurtkę i wziął do ręki leżący na służ­bo­wym sto­liczku notes oraz opra­wione w ciemną skórę menu. Pod­szedł do pierw­szego sto­lika i spraw­nie zaczął przyj­mo­wać zamó­wie­nia.

Wanda zabrała jego ubra­nie, po czym szybko wró­ciła do kuchni, bo nawet kil­ku­mi­nu­towa nie­obec­ność sze­fo­wej z pew­no­ścią zdą­żyła już zapewne zaowo­co­wać kata­stro­fal­nymi skut­kami.

– Zna­le­zie­nie dobrej pomocy kuchen­nej jest w dzi­siej­szych cza­sach trud­niej­sze niż męż­czy­zny, który pro­wa­dząc samo­chód, myśli o tym, co należy – mru­czała, koń­cząc roz­po­czętą przed momen­tem myśl. – A jeśli szef sądzi, że unik­nie dzi­siaj zasad­ni­czej roz­mowy, to się głę­boko myli.

Chwilę póź­niej zapo­mniała jed­nak o wszyst­kich tych waż­kich spra­wach, ponie­waż nie­bie­skie kar­teczki z zamó­wie­niami zogni­sko­wały całą jej uwagę.

* * *

Dopiero po godzi­nie, kiedy sytu­acja w restau­ra­cji została opa­no­wana, szef mógł wresz­cie porzu­cić obo­wiązki kel­nera i wejść do swo­jego gabi­netu. Zastę­po­wa­nie pra­cow­ni­ków nie było dla niego niczym nowym. W razie kry­zysu mógł prze­jąć dowolne sta­no­wi­sko. Znał dzia­ła­nie przed­się­bior­stwa od pod­szewki.

Usiadł przy zawa­lo­nym papie­rzy­skami biurku, by wypeł­nić daną kilka dni temu obiet­nicę i zna­leźć wresz­cie trze­cią kel­nerkę. Się­gnął dło­nią w głąb papie­ro­wej góry i bez trudu odna­lazł wła­ściwą teczkę. Stos podań, nie­do­kład­nie wrzu­cony po ostat­nim prze­glą­da­niu, miał zawi­nięte rogi. Wik­tor nie­chęt­nie wycią­gnął pomięte kartki. Spoj­rzał na nie bez entu­zja­zmu. Rzu­cił na boczny sto­lik pierw­sze CV. Krzywo wydru­ko­wany „goto­wiec” ścią­gnięty z inter­netu. Podobny do wielu innych. W krót­kim jed­no­stro­ni­co­wym tek­ście, skła­da­ją­cym się głów­nie z dat oraz danych oso­bo­wych, kan­dy­datka potra­fiła zmie­ścić wszel­kiego rodzaju błędy. Orto­gra­ficzne, inter­punk­cyjne, sty­li­styczne i rze­czowe. Wik­tor, absol­went polo­ni­styki na naj­star­szym kra­jo­wym uni­wer­sy­te­cie, cier­piał, patrząc na to nie­dbal­stwo. Gene­ral­nie więk­szość podań napi­sano w pośpie­chu, bez namy­słu, byle jak. Naj­wy­raź­niej żad­nemu z kan­dy­da­tów nie zale­żało na tej aku­rat pracy. Nawet nie zadali sobie trudu, by choć w naj­mniej­szym stop­niu odnieść się do tre­ści ogło­sze­nia. Chcieli po pro­stu jakie­go­kol­wiek zatrud­nie­nia. I choć rozu­miał ich punkt widze­nia, wolał wła­sny. A ten zakła­dał zna­le­zie­nie osoby, która sta­nie się czę­ścią zespołu.

Roz­le­gło się krót­kie, ener­giczne puka­nie do drzwi i zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć, do małego pomiesz­cze­nia weszła pani Wanda, zaj­mu­jąc pra­wie całą jego wolną powierzch­nię.

– Nie mam czasu na gada­nie – zastrze­gła, zanim jesz­cze na dobre prze­kro­czyła próg, po czym wbrew swo­jej zapo­wie­dzi natych­miast zaczęła mówić. – Będzie wresz­cie ktoś do pomocy? Bo to już naprawdę prze­cho­dzi wszel­kie poję­cie. Star­szy pan Janicki przez dzie­się­cio­le­cia pra­co­wał na dobre imię tej restau­ra­cji. Nie możemy sobie teraz pozwo­lić na wpadki. Goście przy sto­li­kach na zewnątrz pięt­na­ście minut cze­kali na kel­nerkę. Pięt­na­ście minut – powtó­rzyła ze szczerą zgrozą w gło­sie. – Czy pan wie, jak to strasz­nie długo, zwłasz­cza dla męż­czy­zny? Trud­niej zado­wo­lić głod­nego chłopa, niż wpaść pod dorożkę… Choć aku­rat przed wej­ściem do naszej restau­ra­cji doro­żek nie bra­kuje.

– Wiem. I szybko powin­ni­śmy zara­dzić tym kło­po­tom. Zaraz zadzwo­nię do kilku osób. Trzeba tylko tro­chę cier­pli­wo­ści. Sama pani powie­działa, że dzi­siaj nie­ła­two o pra­cow­nika.

– Gorzej niż o chłopa, co poj­mie jedną choćby pro­stą alu­zję. – Usia­dła i zło­żyła dło­nie na okrą­głych kola­nach, wzdy­cha­jąc ciężko.

Wik­tor roze­śmiał się, ale sze­fowa kuchni miała poważną minę. Pulchne, ład­nie wykro­jone usta nie ukła­dały się w zwy­kły życz­liwy uśmiech, a z nie­bie­skich oczu zni­kła cha­rak­te­ry­styczna apro­bata.

Spoj­rzał na nią uważ­nie, ale niczego nie zdo­łał wyczy­tać z jej twa­rzy. Wanda miała pulchne, pra­wie pozba­wione zmarsz­czek policzki, któ­rych mogłaby jej pozaz­dro­ścić nie­jedna młoda kobieta. Ciemne włosy ścią­gała nie­mi­ło­sier­nie mocno w kok, by żaden kosmyk nie śmiał się wydo­stać. Jej usta z unie­sio­nymi zwy­kle kąci­kami skry­wały wiele poten­cjal­nych uśmie­chów, sze­fowa kuchni była bowiem bar­dzo pogodną osobą, ale dzi­siaj żaden z nich nie był prze­zna­czony dla Wik­tora.

– Są ferie – rzu­ciła nie­zo­bo­wią­zu­jąco, ale surowo.

– Tak, pamię­tam. Oli­wier został dzi­siaj w domu.

Wanda patrzyła na niego przez chwilę, jakby na coś cze­kała.

– Może chło­pak przy­je­chałby nam pomóc? – powie­działa wprost, znu­żona już upo­rczy­wym i kom­plet­nie nie­sku­tecz­nym deli­kat­nym dawa­niem do zro­zu­mie­nia, o co jej cho­dzi.

Spoj­rzał na nią chłodno znad stosu papie­rów.

– Z tą dziew­czyną warto poroz­ma­wiać. – Poka­zał jedno z podań. Zdję­cie przed­sta­wiało mocno uma­lo­waną młodą kobietę o śmia­łym spoj­rze­niu.

– Nic z tego nie będzie – oce­niła Wanda, z wes­tchnie­niem rezy­gna­cji przyj­mu­jąc fakt, że szef pomi­nął mil­cze­niem zapro­sze­nie do roz­mowy na temat syna. – Ale decy­zja oczy­wi­ście należy do pana – dodała tonem suge­ru­ją­cym zupeł­nie odwrotną treść. – Ja bym jed­nak na nią nie mar­no­wała czasu – uści­śliła na wypa­dek, gdyby nie zro­zu­miał.

Wik­tor szybko prze­rzu­cał kolejne kartki, nie­które z nich odkła­da­jąc na bok. Tak naprawdę doko­ny­wał przy­pad­ko­wej selek­cji, gdyż żadna z kan­dy­da­tek nie wyglą­dała na odpo­wied­nią.

– Tak sobie przy­po­mi­nam wła­śnie – zaczęła powoli pani Wanda, popra­wia­jąc ide­al­nie gład­kie, natu­ral­nie ciemne włosy, zwy­kle ukryte pod służ­bo­wym czep­kiem – jak pan poma­gał ojcu, mając zale­d­wie trzy­na­ście lat. Grzeczny, dobrze uło­żony, zawsze pod ręką… – Umil­kła gwał­tow­nie, bo odpo­wie­działo jej pociem­niałe od gniewu spoj­rze­nie. Ta alu­zja oka­zała się jed­nak zbyt mocna.

– Nie ma teraz żad­nych pil­nych zamó­wień? – zapy­tał Wik­tor. – Zwy­kle o tej porze kuch­nia bez pani nie daje rady.

– Wra­cam do pracy. – I tak nic już nie mogła wskó­rać. Wobec pew­nych tema­tów ten mądry męż­czy­zna sta­wał się bez­radny niczym dziecko. – Dzi­siaj w kar­cie suflet cze­ko­la­dowy – dodała, otwie­ra­jąc drzwi. – Idzie jak woda. Muszę przy­go­to­wać kolejną por­cję, bo kucharki na pewno coś pokręcą w sta­rym prze­pi­sie.

Nie docze­kała się odpo­wie­dzi, wyszła więc, cicho zamy­ka­jąc za sobą drzwi. Nie była zła, że szef tak sta­now­czo uciął dal­szą dys­ku­sję. Tylko bar­dzo smutna.

Kochała Wik­tora niczym wła­snego syna. Momen­tami chyba nawet moc­niej. Jej dziecko wio­dło bowiem szczę­śliwe życie, a ten chło­piec, który dorósł i wycho­wał się na jej oczach, wciąż nie mógł wró­cić na pro­ste drogi.ROZDZIAŁ 4

Docho­dziła godzina pierw­sza, a Oli­wier wciąż spał. Pani Mary­sia zdą­żyła w tym cza­sie posprzą­tać cały dom. Szcze­rze powie­dziaw­szy, nie sta­no­wiło to wiel­kiego wyzwa­nia. Dom był duży, ale pano­wał w nim nie­zwy­kły ład. I nie cho­dziło wcale o porzą­dek wypra­co­wany zręcz­nymi dłońmi miesz­kań­ców, ale raczej dziwny bez­ruch. Wszystko leżało na swoim miej­scu, wystar­czyło tylko odku­rzyć pomiesz­cze­nia i prze­wie­trzyć.

Gospo­sia cho­dziła po poko­jach i pró­bo­wała zna­leźć źró­dło nie­po­koju, który towa­rzy­szył jej od pierw­szego momentu, kiedy prze­kro­czyła próg tej pięk­nej sta­rej willi, ukry­tej na spo­rej działce wśród drzew przed roz­ra­sta­ją­cym się wokół nowo­cze­snym osie­dlem. Kobieta patrzyła na salon połą­czony z dużą jadal­nią i kuch­nię z poły­sku­ją­cymi pustymi bla­tami. Ide­al­nie czy­stymi. Wystar­czył jej rzut oka, by domy­ślić się, że nikt tutaj nie przy­rzą­dzał posił­ków. Garnki kar­nym rzę­dem stały w szaf­kach, uło­żone pod wzglę­dem wiel­ko­ści. Prze­cież żadna gotu­jąca pani domu nie ma na to czasu.

W lodówce znaj­do­wały się tylko pro­dukty słu­żące do przy­go­to­wa­nia śnia­da­nia. Kosz na śmieci pusty. Nawet szklanki i kubki spra­wiały wra­że­nie nie­uży­wa­nych, jakby to miej­sce nie znało nawet tak zwy­czaj­nej czyn­no­ści domo­wej, jaką jest parze­nie her­baty.

Może nie ma się czemu dzi­wić? – zasta­na­wiała się pani Mary­sia. – Wła­ści­ciel pro­wa­dzi restau­ra­cję. Przy­wozi do domu gotowe obiady. To prze­cież zro­zu­miałe, tak jest pro­ściej i wygod­niej. Tylko po co zatrud­nia gospo­się na pełen etat? Wolała o tym nie myśleć. Bar­dzo potrze­bo­wała tej pracy i każda wąt­pli­wość napeł­niała jej serce prze­ra­że­niem. Cho­dziła po domu i gło­wiła się nad zagadką tego miej­sca.

W jed­nym z pokoi znaj­do­wała się solid­nych roz­mia­rów biblio­teka. Pani Mary­sia nie powstrzy­mała odru­chu cie­ka­wo­ści i przyj­rzała się dokład­nie zawar­to­ści pó­łek. Była zami­ło­waną czy­tel­niczką, korzy­stała z oferty dwóch miej­sco­wych biblio­tek, nale­żała też do klubu dys­ku­syj­nego. Wiecz­nie cier­piała na nie­do­syt powie­ści, zwłasz­cza tych naj­now­szych, bo docie­rały do biblio­tek z dużym opóź­nie­niem i musiała na nie cze­kać w kolejce. A pie­nię­dzy na zakupy w księ­garni nie miała już od lat.

Bogaty księ­go­zbiór pocią­gał ją, aż wes­tchnęła z zachwytu, idąc wzdłuż rega­łów i deli­kat­nie muska­jąc koniusz­kami pal­ców wypu­kłe grzbiety ksią­żek. Znaj­do­wała się tam chyba cała kla­syka, a także sporo kry­mi­na­łów i powie­ści oby­cza­jo­wych, ale żad­nych nowo­ści. Wszyst­kie książki uło­żone w ide­al­nym szyku, jed­nak ani jed­nego pustego miej­sca, które mogłoby suge­ro­wać, że ktoś korzy­sta z tych zbio­rów. Tuż obok rega­łów błysz­czał jasnym bla­tem pusty stół i równo sto­jące fotele. Lampa z poma­rań­czo­wym aba­żu­rem zapra­szała, by ją włą­czyć i pogrą­żyć się w lek­tu­rze. Pod­łogę pokry­wał miękki dywan. Jego jasne wło­ski stały na bacz­ność, sta­ran­nie wycze­sane odku­rza­czem. I żad­nych śla­dów stóp.

Dziwne – pomy­ślała. – Wła­ści­ciel tej kolek­cji musiał kochać książki, skoro stwo­rzył sobie tak dosko­nałe warunki do lek­tury, a jed­nak księ­go­zbiór wygląda raczej na deko­ra­cję.

Mary­sia musiała wło­żyć sporo wysiłku, by opu­ścić to pomiesz­cze­nie i nie zabrać choćby jed­nej powie­ści. Była w pracy i pamię­tała, co należy do jej obo­wiąz­ków. Ruszyła więc na dal­szy obchód.

Sypial­nia pana domu, z oso­bi­ście przez niego zaście­lo­nym łóż­kiem, sta­no­wiła rów­nież oazę ładu. Puste szafki nocne i gład­kie powierzch­nie komód nie mówiły nic o cha­rak­te­rze gospo­da­rza. Ni­gdzie nie widziała zdjęć ani innych pamią­tek. Rozej­rzała się uważ­nie ostatni raz i poki­wała głową. Wresz­cie zdia­gno­zo­wała, na czym polega wyjąt­ko­wość tych wnętrz. Wyglą­dały, jakby nikt tutaj nie miesz­kał. Żad­nych przy­pad­kowo rzu­co­nych rze­czy, dro­bia­zgów oso­bi­stego użytku, szkla­nek po her­ba­cie, gazet, ubrań. Niczego, co zdra­dza­łoby upodo­ba­nia czy choćby obec­ność prze­by­wa­ją­cych w domu osób. Tutaj nie czuło się życia, tylko pustkę, mar­twą ciszę, któ­rej nie zakłó­cał cichy taniec ostat­nich dro­bi­nek kurzu, unie­sio­nych nagrza­nym od kalo­ry­fe­rów powie­trzem.

Pani Mary­sia z nie­za­do­wo­le­niem przyj­rzała się błysz­czą­cym szy­bom – nawet okna czy­ste. Żad­nych kwia­tów do pod­la­nia. Ogród za oknem też skła­dał się głów­nie z przy­kry­tego śnie­giem traw­nika i kilku samot­nych świer­ków. Gdyby nie pokój Oli­wiera, można by sądzić, że wła­ści­ciele wyje­chali na kilka lat. Tam życie kłę­biło się, pul­so­wało i wyle­wało ponad brzegi. W prze­no­śni i dosłow­nie. Wszę­dzie pano­wał bała­gan. Kiedy Mary­sia po raz pierw­szy weszła do prze­stron­nego pomiesz­cze­nia połą­czo­nego z ogromną łazienką, miała wra­że­nie, że znaj­duje się we wnę­trzu dobrze zaopa­trzo­nego i splą­dro­wa­nego sklepu. Góry i pagórki ubrań, papie­rzysk, kabli, butów oraz innych na pierw­szy rzut oka nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych przed­mio­tów unie­moż­li­wiały swo­bodne przej­ście. Poświę­ciła wczo­raj wiele czasu, by zapro­wa­dzić tam ład i tym samym wypeł­nić pole­ce­nie pra­co­dawcy. Tro­chę się tylko mar­twiła nie­obec­no­ścią nasto­latka. W końcu mło­dzi ludzie nie zno­szą, gdy ktoś obcy prze­kłada ich rze­czy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: