Wielki Bazar. Złoto Brayana - ebook
Wielki Bazar. Złoto Brayana - ebook
Strach. Strach przed otchłańcami. Strach przed nocą. Strach przed śmiercią.
Strach to dobra rzecz. Dzięki niemu żyjemy
Jeph Bales z Potoku Tibbeta. Ojciec Arlena
Arlen nie miał nic przeciwko cierpieniu, gdyż oznaczało ono, że przeżył tam, gdzie powinien zginąć. Tej nocy, kiedy spojrzał w ślepia demona, który miał istnieć tylko w legendach, kiedy życia nie chroniły mu zbawienne runy, tej nocy zmienił zdanie...
W „Wielkim Bazarze” zawarłem wszystko to, co kocham w Arlenie. Bez względu na to, czy jesteś nowym Czytelnikiem, czy też fanem serii, sądzę, że „Wielki Bazar” przypadnie ci do gustu.
Peter V. Brett
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-660-0 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Każda powieść to wielka lekcja dla pisarza i „Malowany człowiek” potwierdził tę zasadę. Opowiedzenie tej historii tak, by czytelnika nie opuszczało napięcie i by każdej przewróconej stronie towarzyszyło pytanie: „Co się zaraz wydarzy?”, okazało się prawdziwym wyzwaniem, zwłaszcza że książka liczy sobie prawie osiemset dwadzieścia stron i opisuje czternaście lat z życia trojga różnych bohaterów. Ważnym elementem owej lekcji było uczenie się, kiedy dla dobra powieści należy usunąć napisane już sceny (nawet jeśli mi się bardzo podobały). O wiele ważniejszym zadaniem było jednak coś innego – jak przewidzieć rozwój fabuły i ukształtować ją tak, by takie sceny nigdy nie powstały.
„Wielki Bazar” powstał niejako na skutek takich właśnie przemyśleń. Jest to tak naprawdę rozdział szesnasty i pół „Malowanego człowieka”, który opisuje wydarzenia mające miejsce w trzyletniej przerwie między rozdziałami szesnastym i siedemnastym, kiedy Arlen podróżował między Wolnymi Miastami jako Posłaniec.
Był to bardzo ekscytujący, wypełniony przygodami okres w jego życiu, a dla pisarza fantastyczny materiał na serię opowiadań o podróżach bohatera między miastami i kontaktach z różnymi ludami, żyjącymi za własnymi barierami runicznymi.
Zupełnie jak Caine w „Kung Fu”.
Mam mnóstwo pomysłów na historie, które mogły mieć miejsce w owym okresie, ale w „Malowanym człowieku” nie było na nie miejsca. Zresztą, nawet gdyby miejsce się znalazło, taka ilość dodatkowego materiału źle wpłynęłaby na narrację – rozwój Arlena utraciłby dynamikę. Postanowiłem więc zachować epizody na inną okazję, a rozdział siedemnasty pod tytułem „Ruiny” rozpocząłem od pokazania Arlena jako człowieka po przejściach i przygodach. Przebieg jego dotychczasowych doświadczeń naszkicowałem pobieżnie i skupiłem się na ostatnim – odnalezieniu zaginionego miasta Słońce Anocha, wydarzeniu, które stanowiło kolejny ważny punkt zwrotny w życiu mojego bohatera.
Niektóre z jego przygód zostaną przedstawione w kolejnych powieściach, ale historia o odnalezieniu zaginionego miasta była zbyt rozległa oraz zbyt zamknięta, by przedstawić ją w tym formacie, więc z prawdziwą przyjemnością czynię to tu i teraz.
W „Wielkim Bazarze” zawarłem wszystko to, co kocham w Arlenie, a do tego pokazałem jednego z moich ulubionych bohaterów drugiego planu, khaffit Abbana, który po raz pierwszy przedstawia własny punkt widzenia. Bez względu na to, czy jesteś nowym czytelnikiem, chcącym poznać świat Arlena, czy też fanem serii, pragnącym choć na chwilę zaspokoić ciekawość przed lub po przeczytaniu „Pustynnej Włóczni”, sądzę, że „Wielki Bazar” przypadnie ci do gustu.
Peter V. Brett
czerwiec 2009
www.petervbrett.comWielki Bazar
328 Rok Plagi
Żar słońca na pustyni był trudny do zniesienia. Wydawał się ciężki, przytłaczający, o wiele bardziej dokuczliwy niż upał czy ostre, jaskrawe promienie i Arlen co rusz łapał się na tym, że garbi się, jak gdyby musiał go dźwigać na własnych barkach.
Jechał skrajem pustyni krasjańskiej, gdzie jak okiem sięgnąć ciągnęły się pustkowia spękanej, suchej gliny. Nie widział żadnego schronienia przed gorącem. Nie widział niczego, co mogłoby podtrzymać życie.
Nic nie mogłoby skłonić zdrowego na umyśle człowieka do wędrówki w te strony, zbeształ się w duchu. Wyprostował się w siodle, jakby chciał rzucić wyzwanie słońcu. Na ubranie narzucił cienką, białą szatę, na oczy naciągnął kaptur, zasłonił też usta i nos. Tkanina odbijała częściowo blask słońca, ale w tej okolicy wydawała się mizerną ochroną. Narzucił nawet biały materiał na kark swego konia, gniadosza zwanego Porannym Śmigaczem.
Wierzchowiec zakaszlał sucho, na próżno próbując pozbyć się wszechobecnego pyłu z gardła.
– Mnie też chce się pić, Śmigaczu. – Arlen pogładził jego kark. – Ale zużyliśmy już naszą rację wody dziś rano i nie mamy wyboru. Musimy jakoś dać sobie radę.
Znów sięgnął po mapę Abbana. Kompas zawieszony na szyi wskazywał, że Arlen nadal zmierzał prosto na wschód, ale nigdzie nie było ani śladu kanionu, który powinien pojawić się w zasięgu wzroku już wczoraj. Wędrowiec zdawał sobie sprawę, że bez względu na to, jak skąpo będzie wydzielać wodę, jeśli do jutra nie odnajdzie kanionu i płynącej nim rzeki, będzie musiał zawrócić do Fortu Krasja.
Chyba że chciałbyś zawrócić już teraz i oszczędzić sobie całego dnia męczarni z pragnienia, odezwał się głos w jego głowie.
Ów głos zawsze namawiał go do zawrócenia. Arlen uważał go za głos ojca, nieodstępujące widmo człowieka, którego nie widział od prawie dekady. Głos bowiem zawsze wygłaszał te same surowo brzmiące mądrości, które zwykł powtarzać ojciec. Jeph Bales był dobrym, uczciwym mężczyzną, ale przez swą surową mądrość nigdy w życiu nie oddalił się od domu dalej niż o parę godzin jazdy.
Każdy dzień z dala od schronienia otoczonego runiczną barierą oznaczał noc w towarzystwie otchłańców. Nawet Arlen nie znosił tego łatwo, ale cechowała go nieodparta, paląca potrzeba, by szukać rzeczy, których nikt wcześniej nie widział, i docierać do miejsc, których nikt wcześniej nie odwiedzał. Miał jedenaście lat, kiedy uciekł z domu. Teraz liczył ich sobie dwadzieścia i niewielu znał ludzi, którzy zobaczyli tyle świata co on.
Ów głos w jego głowie, podobnie jak wyschnięte podniebienie, był po prostu kolejną rzeczą, którą Arlen musiał jakoś znieść. Dzięki demonom świat stał się dostatecznie mały. Szkoda by było, gdyby jakiś natarczywy głos jeszcze bardziej go zmniejszył.
Tym razem Arlen poszukiwał Baha kad’Everam, krasjańskiej wioseczki, której nazwa oznaczała „Miskę Everama”. Imieniem tym Krasjanie nazywali Stwórcę. Wedle map Abbana wioska znajdowała się w naturalnej niecce powstałej po wyschnięciu jeziorka, utworzonego przez płynącą kanionem rzekę. Wioska słynęła z wyrobów garncarskich, ale kupcy przestali tam przybywać ponad dwadzieścia lat temu. Ekspedycja dal’Sharum dowiodła, że mieszkańcy wioski zostali pochłonięci przez noc, i od tej chwili nikt już tam nie zaglądał.
– Uczestniczyłem w tej ekspedycji – stwierdził Abban. Arlen spojrzał na niego z powątpiewaniem. – To prawda – utrzymywał Abban. – Byłem dopiero nowicjuszem i moim zadaniem było jedynie noszenie włóczni za dal’Sharum, ale dobrze pamiętam wyprawę. Nigdzie nie było ani śladu mieszkańców, choć wioska wydawała się nietknięta. Wojownikom nie zależało na wyrobach garncarskich, a wywiezienie ich nie licowało z ich honorem. W ruinach nadal znajduje się więc mnóstwo drogich wyrobów, które czekają na odważnych.
Z tymi słowami nachylił się ku Arlenowi.
– Za wyroby garncarskiego mistrza z tej wioski dostaniesz fortunę na bazarze – powiedział znacząco.
I tak oto Arlen znalazł się w samym sercu pustyni, zastanawiając się, czy Abban tego wszystkiego nie zmyślił.
Wędrował jeszcze przez cztery godziny, aż dostrzegł cień biegnący w poprzek gliniastych pustkowi. Serce zabiło mu żywiej w piersi, gdy z grzbietu wolno człapiącego Porannego Śmigacza ujrzał wreszcie kanion. Odetchnął z ulgą i przypomniał sobie, że nie bez powodu zignorował głos ojca. Skierował się na południe i po chwili ujrzał nieckę, w której znajdowała się wymarła wioska.
Poranny Śmigacz z wdzięcznością powitał cień, rzucany przez ściany kanionu. Mieszkańcy wioski najprawdopodobniej podzielali upodobania wierzchowca, gdyż wyryli izby głęboko w ścianie klifu. Na zewnątrz ciągnęły się piętra dobudówek zlewających się kolorem ze ścianami kanionu, z większej odległości całkiem niedostrzegalnych. Był to znakomity kamuflaż, chroniący przed demonami wichrowymi, które zapewne unosiły się nad gliniastymi równinami w poszukiwaniu ofiar.
Mimo takiej ochrony mieszkańcom wioski nie udało się ujść z życiem. Rzeka bowiem wyschła, a choroby i pragnienie sprawiły, że stali się łatwą zdobyczą dla otchłańców. Być może garstka poważyła się na wędrówkę przez pustynię krasjańską, ale nigdy o nich nie słyszano.
Entuzjazm Arlena szybko przygasł, gdy uświadomił sobie, że wjeżdża w cmentarzysko. Znów. Kreśląc runy ochrony w powietrzu, mijał domostwo za domostwem i nawoływał, nadal żywiąc próżną nadzieję, że natrafi na ocalonych.
Jednak młodzieńcowi odpowiadało tylko echo własnych pokrzykiwań. W wielu oknach i drzwiach brakowało już płacht chroniących przed słońcem, a te, które zostały, były brudne i postrzępione. Wycięte w fasadach budynków runy utraciły wyraźne kontury po wielu latach opierania się ostrym pustynnym wiatrom. Ściany nosiły ślady demonich pazurów. W osadzie nie było żywego ducha.
W centrum wioski Arlen odnalazł jednak demonie doły, do których Krasjanie zwabiali otchłańce i gdzie je przetrzymywali do świtu. Natrafił też na barykady ciągnące się zygzakami po stromych kamiennych schodach, łączących piętra wsi. Umocnienia te – imitacja Labiryntu – zostały naprędce wzniesione przez dal’Sharum nie po to, by obronić mieszkańców wioski, lecz po to, by uczcić ich pamięć. Baha kad’Everam była co prawda osadą khaffit – ludzi niezasługujących na zaszczyt dzierżenia włóczni bądź wejścia do Nieba – ale nawet im należał się spoczynek w poświęconej ziemi. Dzięki temu, jeśli okażą się tego godni, ich dusze będą mogły odrodzić się w ciałach ludzi z wyższych kast.
Dal’Sharum znali zaś tylko jeden sposób na poświęcenie ziemi – należało ją zbryzgać czarną juchą płynącą w żyłach otchłańców. Nazywali to alagai’sharak, czyli „wojną z demonami”. Była to bitwa, którą toczyli co noc w Forcie Krasja, niekończące się starcie, które miało trwać do chwili, kiedy wszystkie demony zostaną wytępione lub gdy padnie ostatni obrońca. Tej jednej nocy wojownicy odtańczyli alagai’sharak w wiosce Baha kad’Everam, by poświęcić cmentarzysko, jakim się stała.
Arlen ominął bariery i zjechał na dno rzeki. Niegdyś był to szeroki, potężny kanał, teraz jego środkiem płynęła jedynie brudna, błotnista struga. Jej brzegi nadal porastała skąpa, mizerna roślinność, ale kilka kroków dalej z ziemi sterczały już tylko zwiędłe łodygi, zasypane pyłem i zbyt zeschnięte, by zgnić.
Tu i ówdzie znajdowały się niewielkie kałuże cuchnącej, brązowej wody. Arlen przefiltrował ją przez sukno i węgiel, ale doszedł do wniosku, że wcale nie prezentuje się bardziej zachęcająco. Postanowił więc ją zagotować. Poranny Śmigacz tymczasem skubał wątłe łodyżki i źdźbła trawy.
Robiło się późno i Arlen z niechęcią spojrzał na zachodzące słońce.
– Chodź, mały – odezwał się do konia. – Pora się zamknąć na noc.
Poprowadził wierzchowca w górę na brzeg rzeki i po chwili znaleźli się na głównym placu wsi. Okolice te rzadko nawiedzał deszcz, erozja też postępowała powoli, więc demonie doły, głębokie na dwadzieścia jardów i szerokie na dziesięć, znajdowały się w idealnym stanie. Runy, które wyryto w otaczających je kamieniach, były jednakże przybrudzone i wyblakłe. Demon wrzucony do któregoś z tych dołów najprawdopodobniej bez trudu by się wydostał.
Tak czy owak, jamy stanowiły jakąś formę ochrony. Arlen rozłożył przenośne kręgi między ścianami budowli oraz jedną z dziur, ograniczając w ten sposób dostęp do obozowiska.
Przenośny krąg runiczny, po rozłożeniu mierzący dziesięć stóp średnicy, składał się z lakierowanych drewnianych płytek połączonych mocną liną. Na każdej wymalowano starożytne symbole ochrony, dzięki którym wędrowiec nie musiał się obawiać żadnego znanego gatunku otchłańców. Arlen rozłożył płytki precyzyjnie, dokładając wszelkich starań, by runy połączyły się w niewidzialną barierę.
W środku jednego z kręgów wbił drąg, a potem obwiązał nogi Porannego Śmigacza, pętając go i przywiązując do prowizorycznego słupa za pomocą skomplikowanego węzła. Gdyby koń próbował się zerwać po nadejściu demonów, liny zacisnęłyby się i zatrzymały go, ale Arlen w razie potrzeby mógł uwolnić go w okamgnieniu – wystarczyło odpowiednio szarpnąć pętlę.
Wewnątrz drugiego kręgu urządził własne obozowisko. Ułożył ognisko, ale nie rozniecił go jeszcze – drewno było na wagę złota, a pustynne noce bywały nieprzyjemnie zimne.
Myśli Arlena, zajętego wieczornymi czynnościami, mknęły ku kamiennym schodom i wyżej, ku piętrom ogromnego domu wbudowanego w ścianę klifu. Znajdował się tam warsztat mistrza Dravaziego, którego malowane wyroby garncarskie za życia rzemieślnika były warte swej wagi w złocie, a teraz stały się bezcenne. Za oryginalne naczynie Dravaziego, zapomniane na kole garncarskim, Arlen sfinansowałby całą podróż. Kilka uczyniłoby go bogaczem.
Dzięki mapom Arlen zdołał się nawet domyślić, gdzie znajdował się warsztat mistrza, ale poszukiwania musiały poczekać, gdyż słońce chyliło się już ku horyzontowi. Ledwie znikło, a gorąco natychmiast uszło z gliniastych pustkowi i pomknęło ku niebu, otwierając demonom drogę z Otchłani. Z ziemi wokół kręgów uniosły się kłęby szarej, złowieszczej mgły, z wolna krystalizującej się w demoniczne formy.
Z pojawieniem się pierwszych obłoków Arlen poczuł niespodziewany atak klaustrofobii, jak gdyby kręgi zmieniły się w szklane ściany, odcinając go od świata. Oddychał z trudem, choć runy zatrzymywały tylko magię demonów, a policzki Posłańca chłodziły właśnie podmuchy wiatru. Spojrzał na demony, pojawiające się dookoła niego niczym dozorcy więzienni, i odsłonił zęby.
Jako pierwsze proces materializacji zakończyły demony wichrowe, które stojąc, sięgały wysokiemu mężczyźnie do ramienia. Z ich łbów wyrastały stateczniki, przez co potwory te mierzyły osiem do dziewięciu stóp. Ich wielkie, długie pyski były zakończone ostro niczym dzioby, ale kryły rzędy zębów grubości męskiego palca. Ciała chronił mocny, elastyczny pancerz, który mógł zatrzymać ostrze włóczni i grot strzały. Między bokami a mięśniami ramion rozciągała się twarda błona, jej rozpiętość trzykrotnie przewyższała długość ciała potwora. Skrzydła uzbrojone były w złowieszcze, zakrzywione szpony, które podczas nurkowania mogły odciąć ludzką głowę.
Wichrzaki nie zwróciły na Arlena uwagi, gdyż ten opierał się o ścianę budowli i nie rozpalił jeszcze ognia. Zmaterializowawszy się, pognały do koryta rzeki. Poruszały się niezdarnie na króciutkich nóżkach, lecz gdy tylko, wrzeszcząc, zeskoczyły z krawędzi urwiska i z trzaskiem rozłożyły ogromne skrzydła, ich okrutna, złowroga elegancja ożyła w jednej chwili. Wystarczyło kilka machnięć, by demony znalazły się na wysokim pułapie, skąd mogły polować na zdobycz.
Arlen spodziewał się, że w drugiej kolejności pojawią się piaskowe demony, od których roiło się na wydmach krasjańskich pustyń, lecz obłoki mgły już rzedły w półmroku. Materializowało się jedynie kilka ostatnich wichrowych demonów.
Arlen niespodziewanie się ożywił. Otchłańce zwykły polować na wszystko, co żyło, ale prawdziwą nienawiścią darzyły jedynie ludzkość. Bywało więc, że z niechęcią opuszczały ruiny osad po wymordowaniu mieszkańców, ponieważ miały nadzieję, że ci kiedyś tam powrócą. Demony nie starzały się, ich cierpliwość nie miała granic. Mogły czyhać na przybyszów całe dekady.
W tym, że wichrzaki materializowały się w tej okolicy, nie było nic dziwnego. Klify kanionu stanowiły bowiem idealny pas startowy i wzniósłszy się w powietrze, demony mogły szybować daleko przez noc w poszukiwaniu zdobyczy. Lądowe otchłańce nie miały jednak takich możliwości i Arlen nie widział ani jednego w pobliżu. Demony piaskowe polowały w stadach zwanych burzami i wszystko wskazywało na to, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat zmieniły tereny łowieckie.
Arlen poderwał się i zaczął niespokojnie miotać po kręgu. Patrzył na starty ostatnich wichrowych demonów, zerkał na piętra osady i przez cały czas szacował szanse. Gdyby trzymał się nisko przy ziemi, wichrowe demony raczej by go nie zauważyły, a gdyby miał pecha i któryś z nich go spostrzegł, młodzieniec zdołałby na czas schronić się w zabudowaniach. Okna i drzwi były zbyt wąskie, by udało się tam wlecieć. Demony musiałyby wylądować, a na ziemi łatwo było je przewrócić bądź prześcignąć. Wciąż nie pojawiały się piaskowe demony – rozmiarem i barwą wyróżniałyby się na tle zabudowań.
Pozostawał jeszcze Jednoręki, ale ten miał przybyć dopiero za jakiś czas. Jeśli Arlen się pospieszy...
Nie bądź głupi! Zaczekaj do świtu! – warknął głos ojca, ale Arlen i tak zazwyczaj nie zwracał na niego uwagi. Gdyby chciał wieść spokojne życie, pozostałby w Wolnych Miastach, gdzie większość ludzi od kołyski aż po grób nigdy nie wyszła poza bezpieczną barierę runiczną.
Arlen zaś spędził wiele nocy poza barierą, zwłaszcza w Forcie Krasja, gdzie był jedynym cudzoziemcem, który kiedykolwiek tańczył alagai’sharak. Tym razem jednak nie miał u boku wojowników dal’Sharum, na których pomoc mógłby liczyć w razie niebezpieczeństwa. Był pozostawiony sam sobie.
Nie pierwszy raz i nie ostatni, pomyślał.
W centrum swego kręgu rozpalił ognisko, ułożone tak, by długo płonęło. Miało pomóc mu odnaleźć drogę w ciemnościach. Następnie do włóczni przymocował uchwyt na pochodnię. Do pustego plecaka, który wkrótce miał zamiar wypełnić naczyniami, na razie wrzucił kilka zapasowych żagwi. Uniósł okrągłą tarczę z wymalowanymi symbolami ochronnymi, takimi samymi jak na płytach tworzących krąg, i wyszedł poza barierę.
Miał wrażenie, że po raz pierwszy od zachodu słońca naprawdę zaczerpnął tchu. Wiedział, że to wyobraźnia, ale zawsze wydawało mu się, że powietrze na zewnątrz kręgu smakuje lepiej, że jest chłodniejsze i słodsze. Zawsze czuł satysfakcję, gdy mógł odzyskać choć odrobinę świata zajmowanego co noc przez otchłańce.
Przedostał się w okolice schodów, przyświecając pochodnią to tu, to tam, czujnie wypatrując wszelkich śladów obecności demonów, zawsze gotów do obrony bądź ucieczki.
Droga po schodach okazała się trudnym wyzwaniem. Stopnie były różnej wielkości – niektóre tak wąskie, iż młodzieniec nie mógł postawić na nich stopy, inne ciągnęły się na kilkanaście kroków. Łącząca je ścieżka także raz robiła się łagodna i płaska, raz pięła ostro w górę. Arlen szybko doszedł do wniosku, że mieszkańcy wioski musieli mieć silne nogi.
Co gorsza, na dolnych poziomach dal’Sharum zebrali wszystko, co się udało się wynieść, i spiętrzyli w stosy strzaskane naczynia, połamane meble i resztki ubrań. Wzniesiono w ten sposób labirynt mający na celu spowolnienie otchłańców biegnących do krasjańskich pułapek, które zrzucały je z niskich murków prosto do dołów.
Arlen nie wychylał się zza murku. Piął się ostrożnie i co chwila omiatał niebo czujnym spojrzeniem. Wichrowe demony potrafiły dostrzec zdobycz z wysokości mili i runąć na nią w absolutnej ciszy. Z trzaskiem otwierały skrzydła tuż nad ofiarą, ale wtedy było już za późno. Jednym kłapnięciem dzioba urywały człowiekowi głowę, chwytały go szponami i unosiły w niebo. Bez wątpienia gdyby to otchłaniec dostrzegł go jako pierwszy, dopadłby Arlena bez trudu.
Blokady ułożone przez dal’Sharum kończyły się na piątym poziomie osady i tam domostwa wydawały się już nietknięte. Arlen kontynuował wspinaczkę, choć czuł palący ból w udach. Słyszał, że warsztat mistrza Dravaziego znajdował się na siódmym poziomie, gdyż istniało siedem filarów Nieba oraz siedem poziomów Otchłani Nie.
Gdy dotarł na siódmy poziom i ujrzał imię mistrza wyrzeźbione w łuku nad wejściem do dużego budynku, na jego twarzy pojawił się uśmiech tryumfu. Chłopak spoważniał jednak natychmiast i raz jeszcze uważnie rozejrzał się po otoczeniu. Wciąż nie było śladów piaskowych demonów, a ich wichrowi pobratymcy najwyraźniej odlecieli daleko w noc.
W przejściu wisiała postrzępiona kotara, najprawdopodobniej do ochrony przed wszechobecnym pomarańczowym pyłem, nie do zapewniania mieszkańcom prywatności, w zasadzie zbędnej w tak niewielkiej, daleko położonej wsi jak Baha.
Arlen podkradł się do wejścia, odsunął kotarę krawędzią tarczy i wsunął włócznię do ciemnego pokoju. Płomień pochodni oświetlił rzędy garnków i innych naczyń.
Młodzieniec aż się zachłysnął. Ledwie wierzył własnym oczom. Naczynia, ułożone i powiązane, najwyraźniej przygotowano do wyprawy na targ, do której nigdy nie doszło. Ceramikę pokrył pomarańczowy pył, przez co zlewała się kolorem ze ścianami i podłogą budynku, niemniej wydawała się nietknięta. Arlen wyciągnął na próbę dłoń – jego palce starły nieco pyłu, ukazując gładką, polakierowaną powierzchnię oraz jaskrawy wzór, migoczący w świetle pochodni. W pierwszym pomieszczeniu, do którego zajrzał, znajdowało się więcej bogactw, niż był w stanie udźwignąć!
Przyklęknął i odłożył tarczę oraz włócznię, by zsunąć z ramion pusty plecak. Przyglądał się mniejszym wazonom, lampom i miskom, próbując ustalić, które zabrać w pierwszej kolejności. Miał zamiar zabrać kilka naczyń do swego obozu i oszacować ich wartość, a z nastaniem świtu wrócić po resztę.
Wsuwał właśnie delikatny wazon do plecaka, kiedy usłyszał zgrzyt. Pomyślał najpierw, że przesunął nieopatrznie któreś z naczyń i cały stos zaraz się przewróci. Porwał więc za włócznię i oświetlił pomieszczenie pochodnią.
Stosy naczyń jednakże nawet się nie zachwiały, a zgrzyt rozległ się ponownie. Tym razem zabrzmiał bardziej jak warkot – jakby ktoś w ciemnościach gardłowo artykułował „r”.
Arlen natychmiast zapomniał o naczyniach. Pochwycił tarczę i powoli odwrócił się do źródła dźwięku. Zapewne demon piaskowy przekradł się do pomieszczenia, próbując zachować jak największą ciszę, lecz nie potrafił dłużej stłumić zwierzęcego instynktu.
Arlen powoli obrócił się, trzymając pochodnię z dala od siebie. Nigdzie nie było ani śladu potwora. Młodzieniec zerknął w górę, ale i tam nie ujrzał żadnej bestii, szykującej się do skoku na jego plecy. Zadrżał, lecz zmusił się, by szukać dalej.
Przeoczyłby go, gdy ten nie warknął cicho w momencie, gdy padło nań światło pochodni. W pierwszej chwili Arlen uznał, że ma przed sobą zwykłą ścianę, ale wtedy jej część się poruszyła.
Demon, ale niemalże niewidzialny. Arlen ledwie go dostrzegał, choć patrzył prosto na niego. Jego pancerz był równie pomarańczowy jak glina i miał tę samą szorstką strukturę. Otchłaniec był mały, niewiele większy od średniej wielkości psa, ale za to masywny i muskularny, a jego szpony pozostawiły głębokie bruzdy w ścianach. Arlen nigdy niczego takiego nie widział.
Otchłaniec przeciągnął się lekko i zatupał w miejscu, a potem wydał z siebie ogłuszający ryk i rzucił się na Posłańca.
– Na noc! – wrzasnął Arlen i zasłonił się tarczą, zastanawiając się, czy jego runy zatrzymają ów nowy gatunek otchłańca. Runy nie były uniwersalne i każdy chronił przed innym rodzajem demona. Były i takie, które blokowały również kilka rodzajów przybyszów z Otchłani, ale w tym przypadku młodzieniec nie miał pewności, czy okażą się skuteczne.
Magia rozbłysła przy uderzeniu i Arlen padł na ziemię, przygnieciony ciężarem otchłańca. Już wiedział, że tarcza nie stanowi należytej ochrony. Zdobiące ją symbole były naprawdę potężne i żaden demon nie powinien nawet jej dotknąć, ale ten wpił się w nią i z prawdziwą zaciekłością próbował przebić.
Był też cięższy, niż na to wyglądał, ale Arlen zdołał się podnieść i grzmotnąć otchłańcem o ścianę budynku. Pazury zsunęły się na skutek uderzenia, a magia, nadal częściowo oddziałująca na leżącego demona, odrzuciła Posłańca. Wylądował na stercie bezcennych naczyń, rozbijając część z nich.
– Niech to Otchłań pochłonie! – zaklął, ale nie było czasu na lament, gdyż demon rzucił się w stos glinianych skorup, roztrącając je na wszystkie strony. Nim Arlen zdołał się podnieść, został pokaleczony i pokłuty przez dziesiątki ostrych okruchów.
Demon gliny znów rzucił się do natarcia. Arlen zdołał w porę zasłonić się tarczą, lecz otchłaniec wbił w nią pazury i szarpnął z taką furią, że rzemienie wokół przedramienia Arlena pękły i tarcza odpadła. On sam zatoczył się, usiłując odskoczyć od demona, nim ten uwolni się od tarczy i znów rzuci do ataku. Arlen wiedział, że bez tarczy ucieczka do przenośnych kręgów będzie niebezpieczną przeprawą, a z tego, co zdążył zauważyć, nie było żadnej gwarancji, że runy na płytkach go ochronią.
Demon znów wybił się w powietrze, lecz tym razem Arlen miał już włócznię w pogotowiu i pchnął bestię w klatkę piersiową. Miał zacną broń i wykonał wspaniałe pchnięcie, ale nawet najsłabszy otchłaniec dysponował pancerzem mogącym zatrzymać stalowe ostrze. Młodzieńcowi nie udało się przebić skóry, ale uderzył potwora pochodnią. Żagiew wypadła z uchwytu. Arlen naparł z całej siły i odepchnął napastnika. W dogasającym świetle otchłaniec zaczął się grzebać niezdarnie, oślepiony blaskiem pochodni.
– No chodź! – krzyknął Arlen, wycofując się do drzwi. Otchłaniec skoczył po raz ostatni, nadal oszołomiony i zdezorientowany, lecz tym razem Arlen był już gotów. Złapał kotarę i złowił demona w zakurzone, spękane fałdy, a potem ściągnął mocno. Demon wierzgał z całej siły, próbując się uwolnić, ale Arlen zerwał zasłonę z pręta, wypadł z izby, dobiegł do murku otaczającego ten poziom wsi i przerzucił nad nim demona. Zaplątany w tkaninę otchłaniec runął w dół. Jego ryki stawały się coraz cichsze, aż rąbnął w kamienny dziedziniec.
Arlen wbiegł do środka i pochwycił pochodnię. Pozostawił plecak tam, gdzie leżał, wraz z włócznią i strzaskaną tarczą. Już miał rzucić się ku schodom, gdy powietrze rozdarł ostry wrzask. Młodzieniec spojrzał na zabudowania pnące się w górę klifu i niespodziewanie serce zabiło mu mocniej. Poziomy zaroiły się od demonów gliny.
Jak tak dalej pójdzie, któregoś dnia po prostu cię zabiją – Arlen usłyszał głos ojca, ale w tej chwili nie miał ani czasu, ani ochoty, by się z nim sprzeczać.
Biegł teraz tak szybko, że w migotliwym świetle pochodni ledwie widział swe nogi. Przeskakiwał po kilka stopni, ale to nie wystarczyło. Demony były zarówno przed nim, jak i za nim. Nieświadom ich obecności, musiał je minąć w drodze na górę. Arlen pędził na półpiętro, gdy dwa z nich pojawiły się tuż przed nim, doskoczywszy z niższego poziomu. Ich szpony wbiły się w skałę, a mięśnie naprężyły do kolejnego skoku.
Biegnący w dół, rozpędzony Arlen nie był już w stanie się zatrzymać, więc zrobił jedyną rzecz, która przyszła mu do głowy – przeskoczył przez murek okalający schody.
Przeleciał dobre dziesięć stóp i wylądował ciężko na schodach kolejnego poziomu. Demony natychmiast podjęły pościg, a Arlen opanował ból, zerwał się na równe nogi i znów rzucił do biegu.
Otchłańce były szybkie, ale Arlen miał dłuższe nogi, a desperacja zwielokrotniła jego siły. Polegając zarówno na swej pamięci, jak i na tym, co udawało mu się dostrzec, wymijał krasjańskie blokady. Teraz czuł wdzięczność za to, że dal’Sharum rozebrali niższe poziomy na kawałki.
Jakiś demon skoczył na niego z góry. Jego szpony rozorały plecy Posłańca, a zęby wbiły się w ramię, ale młodzieniec nawet nie zwolnił. Grzmotnął otchłańca pochodnią w pysk i pchnął na klif, pozbawiając stworzenie tchu i zrzucając je ze swoich pleców, po czym pochwycił oszołomionego napastnika i cisnął nim w dwa kolejne stwory, które gnały po schodach w ślad za Arlenem.
Posłaniec pobiegł dalej, odganiając demony płonącą jasno pochodnią. Przewrócił się dwukrotnie, boleśnie wykręciwszy przy tym kostkę, ale za każdym razem zrywał się i rzucał do ucieczki, nim ogarnął go ból. Za plecami Arlena klif roił się od ryczących, ścigających go demonów.
Znów przeskoczył nad murkiem, by uniknąć kolejnego piętra pełnego otchłańców, i pognał do obozowiska. Niespodziewanie ujrzał, że demon, którego zrzucił z klifu, został uwięziony pośrodku jego kręgu. Potwór przebił się przez barierę zapewne dlatego, że spadał z wielkiej wysokości, a do tego owinięty był w kotarę, lecz teraz tłukł wściekle w runy, z determinacją próbując znaleźć drogę na zewnątrz. W powietrzu migrowały srebrzyste pajęczynki magii.
Nie mogąc wykorzystać własnego kręgu, Arlen popędził do kręgu Porannego Śmigacza. Znów na jego drodze pojawił się demon gliny, który odbiwszy się od ziemi, zaatakował. Arlen odrzucił pochodnię i złapał stwora oburącz. Ostre łuski rozorały Posłańcowi skórę rąk, nie uniknął też cuchnącego wyziewu z pyska bestii, ale mimo to wykonał obrót i wykorzystał pęd, by cisnąć gliniaka prosto do jednego z demonich dołów na dziedzińcu.
Rozległ się dziki wrzask, gdy Arlen zanurkował do kręgu swego konia. Runy rozjarzyły się, zatrzymując i odrzucając wichrowego demona. Byłby wpadł do tego samego dołu, gdyby nie rozłożył skrzydeł i nie odzyskał równowagi. Znów wrzasnął wściekle, pokazując rzędy ostrych kłów w świetle runów.
Arlen jednak nie był jeszcze bezpieczny, gdyż w tejże chwili opadła go chmara demonów gliny. Runy rozbłysły jaskrawo, gdy potwory usiłowały pokonać barierę. Symbole zatrzymywały natarcie, ale nie odrzucały stworów, tak jak powinno się to dziać. Magia przeszywała ich pękate ciała, demony wyły z bólu, ale mimo to wbijały szpony głębiej w glinę i parły naprzód, cal za calem. Arlen chodził dookoła kręgu i odpędzał je od bariery, ale wiedział, że długo w ten sposób nie wytrzyma. Prędzej czy później demony się przebiją. Poranny Śmigacz również to wiedział i wił się, próbując zerwać krępujące go więzy.
Wtedy jednak rozległ się ryk, który zagłuszył nawet kakofonię demonów gliny. Na dziedziniec wkroczył Jednoręki. Skalny demon liczył piętnaście stóp wzrostu od nóg aż po rogi, a chronił go gruby, czarny pancerz, który uszkodzić mogły jedynie najpotężniejsze runy.
Jednoręki jak zwykle nie miał zamiaru dopuścić konkurencji w pobliże zdobyczy. Rozpędził demony gliny zdrowym ramieniem równie łatwo, jak człowiek rozrzuca zeschłe liście. Ryczał z furią na każdego otchłańca nieostrożnego na tyle, by się zbliżyć, i ubił sporo swych mniejszych kuzynów, nim ci wzięli sobie jego wiadomość do serca.
Arlen okaleczył Jednorękiego podczas ich pierwszego spotkania, prawie dziesięć lat temu. Był wówczas jedynie wystraszonym małym chłopcem, a odciął rękę demonowi – bardziej przez przypadek niż z rozmysłu, niemniej demon był istotą nieśmiertelną, a do tego nie potrafił ani zapomnieć, ani wybaczyć.
Co noc Jednoręki materializował się w miejscu, gdzie ostatnio widział Arlena, a potem szedł w ślad za nim. Bez względu na to, ile rzek Arlen przepłynął i na ile drzew się wspiął, demon zawsze go doganiał w kilka godzin, biegnąc szybciej od najśmiglejszego rumaka. Odporny na zmęczenie i pragnienie, potrafił myśleć jedynie o zemście.
Popychany pragnieniem odwetu skalny demon tłukł w runy Arlenowej bariery. Magiczne rozbłyski opromieniły koryto wyschniętej rzeki, ale Posłaniec dobrze znał swój krąg oraz wplecione weń skalne runy i wiedział, że otchłaniec nie ma szans się przebić. Arlen usiadł zatem, nadal wpatrzony w rozwścieczone stworzenie, jednak nie odczuł ulgi czy wdzięczności za nieoczekiwane ocalenie przed demonami gliny. Wiedział bowiem, że prędzej czy później potężny otchłaniec złapie go po drugiej stronie bariery, a wtedy będzie żałował, że demony gliny nie dopadły go jako pierwsze.
Na razie jednak pożegnał stwora obscenicznym gestem i zaczął przetrząsać juki Porannego Śmigacza w poszukiwaniu zapasowej torby z ziołami i bandażami.
W szyciu własnej skóry osiągnął mistrzostwo.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Wstęp
To wszystko przez Matta.
Serio. To opowiadanie zapewne nigdy nie ujrzałoby światła dziennego, gdyby nie zażądał tego Matt Bergin, mój przyjaciel i sprawdzony beta-tester wszystkiego, co piszę.
Czytał właśnie pierwszą wersję „Wielkiego Bazaru”. Wspominam tam o jednej z wcześniejszych przygód Arlena, o jego spotkaniu ze śnieżnym demonem bez odpowiednich runów ochronnych.
– A gdzie Arlen natknął się śnieżnego demona? – spytał Matt. – Przegapiłem tę opowieść?
– Nigdy niczego takiego nie napisałem – odparłem. – Po prostu lubię tak przypominać czytelnikom, iż za młodu, gdy jeszcze pracował dla Gildii Posłańców, Arlen miał setki rozmaitych przygód.
– No, to teraz wypada to opisać – rzekł Matt.
– Dlaczego? – spytałem. Sam lubię tajemnicze wstawki i aluzje.
– Stary – westchnął na to Matt. – Chcesz przepuścić szansę na napisanie czegoś o śnieżnych demonach?
Cóż, nie ukrywam, że zmotywował mnie tymi słowami, ale byłem wtedy zawalony pracą i nie miałem czasu na nic innego. Odkładałem więc pomysł przez dobry rok, ale nie przestawałem myśleć o tych przeklętych śnieżnych demonach i wiedziałem, że wkrótce za moją sprawą Arlen zaszczęka zębami.
W krótkiej przerwie, na którą pozwoliłem sobie między końcem „Pustynnej Włóczni” a początkiem „Wojny w Blasku Dnia”, napisałem więc opowiadanie pod tytułem „Złoto Brayana”, drugą niezależną opowieść osadzoną w świecie Demonicznego Cyklu.
Spodobała mi się forma krótszych historii, niewchodzących w skład powieści. Dzięki nim czytelnik nieznający mojej dotychczasowej twórczości zostanie wprowadzony w cykl i pozna niektórych bohaterów. A ci, którzy czytają moje powieści od dawna, lepiej poznają przedstawiony w nich świat. Niecierpliwi fani natomiast zaspokoją chwilowo swój apetyt w oczekiwaniu na kolejną powieść.
A zatem witaj. Nieważne, czy sięgasz po moją książkę po raz pierwszy, czy śledzisz cykl od dawna. Mam nadzieję, że spodoba Ci się „Złoto Brayana”.
Bo jeśli nie, winą musisz obciążyć Matta.
Peter V. Brett
sierpień 2010
www.petervbrett.com