- W empik go
Wielki finał - ebook
Wielki finał - ebook
Wizja niedalekiej przyszłości (2025 rok), w której legalna będzie śmierć na życzenie. Eutanazja zatwierdzona europejskim prawem, realizowana w luksusowych ośrodkach na całym świecie. Brzmi niewiarygodnie? Czy proroczo? A może na europejskich salonach już żywo się o tym dyskutuje?
Marek Migalski w „Wielkim finale” podaje nam gotowe rozwiązanie problemu starzejącej się w ekspresowym tempie Europy. W jego wizji decyzję o śmierci może podjąć każdy, bez względu na wiek. Marek, główny bohater postanawia zakończyć swoje barwne i wielkoświatowe życie w wieku zaledwie pięćdziesiąt lat. Na miejsce gdzie się to dokona wybiera ekskluzywny ośrodek w Gambii. Życie na samym jego końcu sprawi mu jednak niespodziankę. Wodzony na pokuszenie przez piękną kobietę poddany zostanie próbie. A może to tylko fantasmagoria i od raz podjętej decyzji nie ma powrotu?
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65157-73-7 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kierowca uprzejmie otworzył drzwi i Marek wysiadł z taksówki. Samochód, którym przywieziono go w nocy z lotniska w Bandżulu, bardziej przypominał wóz opancerzony niż zwykłą taryfę. I były ku temu powody. Gdy opuścili stolicę Gambii, wjechali na teren parku narodowego, który ze wszystkich stron otaczał hotel będący celem wyprawy Marka. Obszar zamieszkany był przez wszystkie niemal gatunki drapieżnych zwierząt, jakimi poszczycić się mogła Afryka. Właśnie dlatego taksówka wyglądała jak wojskowy jeep, a kierowca miał pod ręką karabin.
Kilka kilometrów przed hotelem zatrzymali się na chwilę w zupełnej dziczy. Taksówkarz skierował w prawo światło szperacza. Niespełna trzydzieści metrów od nich stado lwic rozszarpywało antylopę. Zwierzę musiało zginąć dopiero co, bo wciąż widać było jego tułów, a większość lwic nie miała okrwawionych pysków. Chwilę później do stada dołączył samiec i rykiem odgonił lwice. Oddaliły się, niezadowolone, ale tylko na dwa, najwyżej trzy metry.
Wtedy kierowca zwrócił szperacz lekko w bok i z mroku wyłonił się surrealistyczny na pozór obraz. W niewielkiej odległości od stada trzy lwiątka bawiły się małą antylopą, której matkę upolowały lwice.
– They are playing with her – oznajmił kierowca.
– Playing? – zapytał Marek.
– Yeah – potwierdził mężczyzna. – To learn hunting. And killing.
Marek zrozumiał, że lwiątka dostały małą antylopę jako zabawkę, by nauczyły się zabijać inne zwierzęta. Mordować, czyli żyć.
– Let’s go! – rzucił nieco za ostro.
Pół godziny później dotarli do hotelu. Otoczony z trzech stron wysoką siatką powstrzymującą dzikie zwierzęta i przylegający do Atlantyku, był bardziej rozległym kompleksem turystycznym niż zwykłym hotelem. Cztery osobne budynki i centralna recepcja sprawiały wrażenie idealnego miejsca wypoczynku. Nad wejściem do głównego holu widniał wielki, podświetlony na niebiesko napis „Great Final”. Marek pomyślał, że taka nazwa brzmi lepiej niż „ośrodek eutanazyjny”.
– Marketingowców mają świetnych, trzeba im to przyznać – mruknął pod nosem. – Oby i inni ich fachowcy byli równie dobrzy.
W recepcji czekały na niego drink powitalny oraz wilgotny ręcznik, którym od razu wytarł twarz.
– We are very happy, Mr Kastor, that you have chosen our hotel – oznajmił nienagannie ubrany recepcjonista. – Your room is ready.
Do apartamentu odprowadził go usłużny boj. Gdy weszli do środka i chłopak położył bagaże, Marek sięgnął do kieszeni po drobne. Dopiero wtedy zorientował się, że przecież nie ma pieniędzy. Ani w kieszeni, ani w portfelu, ani na koncie. I nigdy już ich mieć nie będzie.
– All is included, sir – rzekł jakby przepraszająco boj. – All.
Marek został sam. Było sporo po północy, postanowił więc wziąć prysznic i pójść spać. Podróż naprawdę go zmęczyła. Gdy położył głowę na poduszce, uświadomił sobie, że umrze za trzydzieści dni.
– To tylko nieco ponad siedemset godzin – powiedział do siebie i się uśmiechnął. – Siedemset godzin.DZIEŃ PIERWSZY
5 GRUDNIA
Obudził się o ósmej, wszedł do łazienki i popatrzył w lustro.
– Siedemset godzin minus siedem – rzucił swemu odbiciu.
Wziął prysznic, ogolił się, włożył sportowe ubranie i postanowił pójść przed śniadaniem nad morze. Był zaskoczony klimatem. Myślał, że uderzy go fala gorąca, tymczasem powietrze było rześkie. Grudzień to pora sucha, więc najlepsza na pobyt w Gambii, tak przynajmniej zapewniano go w polskim biurze „Great Final”. I okazało się to prawdą.
Czyli wczorajszy chłodny wieczór i równie przyjemna noc to nie złudzenie – pomyślał.
Podobno ośrodek mógł pomieścić dwieście osób, ale nim doszedł do plaży, spotkał tylko sprzątaczkę, ogrodnika i siedzącą na tarasie swego apartamentu parę sześćdziesięciolatków ze Szwecji lub Norwegii. W każdym razie wyglądali na emerytów ze Skandynawii. Ukłonił się im, a oni jemu.
Plaża była pusta. Tylko po prawej stronie zobaczył w oddali jakąś postać, więc postanowił pójść w lewo. Ruszył dziarskim krokiem – wszak dopiero za kilkadziesiąt dni skończy pięćdziesiąt lat, więc sił mu nie brakowało.
W pewnym momencie, ku swemu zdziwieniu, zaczął truchtać, a potem biec. Szum oceanu, chłód powietrza, uginający się pod stopami piasek – wszystko to sprawiło mu przyjemność, której od dawna nie odczuwał.
A jednak życie czasami jest miłe – pomyślał. – Szkoda, że tak rzadko i że tak to zaskakuje.
Przebiegł około dwóch kilometrów, nim zwolnił. W pewnej odległości zamajaczyła przed nim jakaś budka czy domek. Kiedy Marek zbliżył się wystarczająco, zorientował się, że to posterunek z umundurowanym ochroniarzem. Na jego widok mężczyzna podniósł się i pozdrowił go. Za nim widniała wysoka siatka biegnąca z dżungli w głąb wody.
A więc nawet tu można się czuć bezpiecznie – zauważył z zadowoleniem. – Nieźle pomyślane i doinwestowane.
Poczuł, że wybór „Great Final” był dobrą decyzją. Może nawet najlepszą w jego życiu. „Bezpieczeństwo, komfort, intymność, profesjonalizm” – tak firma reklamowała się w Unii Europejskiej i trzeba przyznać, że na razie wszystko to potwierdzało. Zauważył, że siatka wchodzi do oceanu na jakieś sto metrów, po czym skręca w prawo i ciągnie się wzdłuż brzegu, wystając nieco nad powierzchnię wody.
– Sharks – powiedział ochroniarz, widząc jego wzrok.
– Aaa. Thanks – odparł Marek, po czym pożegnał się i ruszył biegiem w kierunku hotelu.
Gdy dotarł na miejsce, był na tyle spocony, że postanowił zanurzyć się w oceanie. Chłód wody był kolejną miłą niespodzianką.
To nie ta zupa, w którą latem zmieniało się morze w Meksyku, Tajlandii czy na Kubie – pomyślał. – Tu naprawdę przynosi ulgę.
Pływał nago. Po kwadransie wyszedł na brzeg i włożył ubranie na mokre ciało. Postanowił, że zanim pójdzie coś zjeść, wróci do pokoju, raz jeszcze weźmie prysznic i się przebierze. Nie chciał, by od pierwszego śniadania przylgnęła do niego łatka spoconego buraka z Europy Wschodniej.
Pół godziny później był już w restauracji. Z daleka dostrzegł ludzi, więc domyślił się, że tam właśnie musi być serwowane śniadanie. Zdziwił się jednak nieco, gdy okazało się, że w środku są zaledwie cztery osoby – jedna para oraz kobieta i mężczyzna siedzący przy osobnych stolikach. Popatrzył na zegarek – była dopiero 9.30. Czyżby spóźnił się na śniadanie? Wszyscy pozostali ludzie, których widział z daleka, należeli do obsługi. Podszedł do jednego z kelnerów i zapytał, czy nie jest już po śniadaniu.
– No, sir. We are open twenty four hours a day – odpowiedział uprzejmie ciemnoskóry mężczyzna. – Almost all our bars, clubs and restaurants are open twenty four hours a day.
Nieźle – pomyślał Marek. – Wszystko otwarte całą dobę. Pewnie po to, by ludzie nie musieli ciągle na siebie wpadać. Przecież nie przyjeżdżają tutaj, żeby nawiązywać znajomości. – Lekko się uśmiechnął. – Pełny profesjonalizm.
Podziękował kelnerowi i usiadł przy stoliku z widokiem na ocean.
Chwilę później inny kelner zjawił się, by przyjąć zamówienie. Okazało się, że od normalnych ośrodków wypoczynkowych różni „Great Final” także to, że nie ma w nim bufetu, a każde zamówienie jest przygotowywane indywidualnie.
– Could you give me the menu? – poprosił Marek.
– No, sir. We don’t have one. We’ll give you exactly what you want – odparł kelner, wprawiając go w niemałe zakłopotanie.
Czyli co? Po prostu mówi się kelnerowi, na co ma się ochotę, a on spełnia naszą zachciankę? – Prawie się roześmiał. – W porządku. Sprawdźmy naszego przyjaciela.
– I see. Then give me black caviar and champagne, please – zaordynował, bardziej, by sprawdzić, czy ten system działa, niż dlatego, że akurat miał ochotę na szampana i kawior.
– What kind of caviar would you like? And what kind of champagne? – zapytał kelner, niezrażony.
– It’s up to you – odparł Marek i dorzucił: – And Polish pierogi!
Kelner chyba docenił jego nieco kostyczne poczucie humoru, bo się uśmiechnął. Dwadzieścia minut później na stole znalazły się francuski szampan, rosyjska ikra i polskie pierogi. Wszystko w najlepszym gatunku, jeśli można to określenie odnieść także do pierogów, gdyż zwykłe połączenie ziemniaków z serem naprawdę trudno spieprzyć. Nawet Becia potrafiła je zrobić.
– Excellent – powiedział Marek, gdy kelner przyniósł później kawę i lody. – Really perfect.
– Thank you, sir – rzekł mężczyzna.
– I regret I can’t give you a tip – zażartował Marek.
Kelner tylko się uśmiechnął i ruszył do swoich obowiązków.
W restauracji oprócz Marka było w tej chwili jedynie dwóch gości. Zajęci śniadaniem, nie zwracali na niego uwagi. Na siebie zresztą też nie.
Nawiązywanie kontaktów chyba nie jest silną stroną tego ośrodka – pomyślał. – Na wieczorek zapoznawczy raczej nie ma tu co liczyć.
Po godzinie spędzonej w restauracji wrócił do apartamentu. Na stole leżała karteczka z informacją, że dyrektor ośrodka chciałby się z nim spotkać i zaprasza na kawę lub drinka na 12.00. Był także szczegółowy opis pozwalający trafić do jego biura.
Marek spojrzał na zegarek – była 10.45. Nie wiedząc, jak inaczej spędzić kilkadziesiąt minut, położył się na łóżku, włączył telewizor i zaczął oglądać japoński program kulinarny.
Kilka minut przed południem wyszedł z apartamentu i skierował się do głównego budynku, w którym mieściła się administracja. Gdy zameldował się w sekretariacie dyrektora, asystentka od razu weszła do gabinetu, by poinformować o tym swego belgijskiego szefa. Pojawił się niemal natychmiast – widocznie nie miał bardzo pilnych spraw. Najwyraźniej kierowanie idealnie działającym ośrodkiem nie nastręczało specjalnych kłopotów. To jakby pilnować szwajcarskiego zegarka.
– Bardzo się cieszę, że pana widzę, panie Kastor – prawie wykrzyknął po angielsku mężczyzna i szeroko rozłożył ramiona, jakby miał objąć Marka. Na szczęście skończyło się tylko na mocnym uścisku dłoni. – Nazywam się Patrick DeWael i zarządzam tym ośrodkiem. Mam taki zwyczaj, że witam się z każdym naszym gościem, ale pana szczególnie chciałem poznać. Wszak przez pięć lat mieszkał pan w moim pięknym kraju, nieprawdaż?
– Owszem – powiedział Marek, zastanawiając się, czy DeWael kpił, mówiąc o „pięknym kraju”, czy też jest jednym z tych durniów, którzy uważają swoją ojczyznę za najcudowniejszy zakątek świata hojnie opromieniony blaskiem Stwórcy. – Przed paru laty byłem europosłem. Ale to już historia.
– Historia czy nie, mamy coś wspólnego, nieprawdaż? – Dyrektor porozumiewawczo mrugnął do niego.
– W jakimś sensie – niechętnie odburknął Marek.
– Czego się pan napije? – Menedżer uśmiechnął się przymilnie.
– Jest południe, więc może... wódki.
– Wyborne! Wprost wyborne! – zawołał DeWael. – Muszę to zapamiętać. Pan jest bardzo dowcipny, panie pośle.
– Wolałbym, żeby mnie pan tak nie tytułował.
– Ależ oczywiście, ależ oczywiście – szybko zapewnił dyrektor. – Dyskrecja ponad wszystko.
– To nie jest kwestia dyskrecji. Po prostu w żaden sposób nie czuję się posłem, nawet byłym. Mam wręcz wrażenie, że to się nigdy nie wydarzyło – powiedział cicho Marek.
Belg był zwalistym, blisko dwumetrowym, brzuchatym mężczyzną. Najwidoczniej patriotyzm przejawiał się u niego nie tylko w bezwarunkowym umiłowaniu ojczystych ziem, ale także kuchni. Można było odnieść wrażenie, że od kołyski karmiony był frytkami i czekoladą, a pojony pszenicznym piwem. Nie mogło to pozostać bez wpływu na jego charakter. Był miłym facetem skorym do śmiechu i łatwo nawiązującym kontakty.
– To co? Na zdrowie, jak to mówicie w Polsce! – rzucił, napełniwszy kieliszki zmrożoną stolichną.
– Niech będzie na zdrowie – rzekł Marek. – Choć ono nie jest tu chyba najważniejsze.
– Otóż myli się pan, i to bardzo – gwałtownie zaoponował DeWael, wycierając usta. – Zdrowie jest najważniejsze, do samego wielkiego finału. Nie możemy pozwolić, by ludzie byli chorzy i zniedołężniali. To bardzo złe dla nich i dla innych.
– Myśli pan?
– Ależ oczywiście! – zawołał dyrektor i ciągnął z niesłabnącą emfazą: – Ludzkość musi być prężna i zdrowa, a nie ociężała i chora! Inaczej wszyscy zginiemy, nieprawdaż?!
To ostatnie „nieprawdaż” było nie tyle pytaniem, ile stanowczym stwierdzeniem. Najwyraźniej Belg miał to wszystko dobrze przemyślane, a podobną rozmowę przeprowadzał już setki, jeśli nie tysiące razy. Dyskusja z nim nie miała sensu, zwłaszcza że sprawa była niejako urzędowa. Marek postanowił więc zmienić temat i podpytać go o parę rzeczy.
– Niech mi pan opowie o ośrodku – poprosił.
– Z największą przyjemnością! To moja duma. Jestem tu szefem od początku, od samiusieńkiego. To ja odkupiłem go w 2020 roku od sieci Holiday Inn i zacząłem przystosowywać do naszych potrzeb. I to ja wpadłem na genialny, powiedzmy sobie szczerze, pomysł, by ośrodek otoczony był ze wszystkich stron parkiem narodowym. Dzięki temu nasi goście mają absolutny spokój i żyją w komforcie, a ich spokoju strzegą dzikie bestie!
DeWael zamilkł na moment, patrząc z błyskiem w oku na Marka, po czym wybuchnął śmiechem, od którego zatrząsł mu się opasły brzuch.
– Ile ja się, między nami mówiąc, nadawałem łapówek, żeby skłonić władze Gambii do stworzenia tu parku narodowego – kontynuował. – Ile to wymagało zachodu! Pan wie, co to za ludzie? Tylko by kradli i oszukiwali. Taka jest smutna prawda o tubylcach.
– Chyba nie tylko o tubylcach. O ludziach w ogóle. Także o nas – Marek przerwał mu nieco zaczepnie, ale z uśmiechem.
– Nie, nie. Nie ma pan racji – zaoponował dyrektor. – To zupełnie inna skala. Cywilizacyjna powiedziałbym.
– Czyli misja króla Leopolda nie powiodła się? Tyle pracy i ofiar na darmo?
– Racja, absolutna racja! – wykrzyknął Belg, nie dostrzegając chyba ironii ukrytej w słowach Marka. – Wszystko na darmo. Tyle ofiar i nic. Pewnych rzeczy nie da się zmienić. Trzeba po prostu do nich przywyknąć.
– Albo i nie.
– Tak czy inaczej, co się tu naharowałem, to moje – ciągnął niestrudzenie dyrektor. – Ale efekty są imponujące, nieprawdaż?
– Istotnie. Imponujący ośrodek – potwierdził poważnie Marek. – Ilu macie pensjonariuszy?
– Nie pensjonariuszy, tylko gości – zaprotestował DeWael. – Jesteście państwo naszymi gośćmi. A może nawet kimś więcej. W pewnym sensie wręcz rodziną. Wszak towarzyszymy wam w waszych ostatnich chwilach i dbamy o to, by były one jak najszczęśliwsze. Przekona się pan zresztą, że jesteśmy bezkonkurencyjni.
– Zwłaszcza tu – zauważył Kastor.
– Ależ z pana żartowniś. – Dyrektor się uśmiechnął. – Nie tylko tu, i pan świetnie o tym wie, bo przecież świadomie wybrał pan właśnie ten ośrodek, nieprawdaż?
– Oczywiście. Opinie o was na lastway.com nie pozostawiają wątpliwości, że jesteście jednymi z najlepszych. To chyba dochodowy biznes?
– Nie mogę mówić o szczegółach, ale na pewno właściciele sieci „Great Final” nie dopłacają do interesu – rzekł Belg z uśmiechem.
– Jak to się zaczęło? Cały ten biznes?
– No właściwie to... w Belgii – odparł DeWael. – W mojej pięknej Belgii! Jak pan wie, w 2019 roku najpierw Parlament Europejski, a potem Komisja Europejska zdecydowały o legalizacji eutanazji w całej Unii. Na początku kilka państw – Malta, Irlandia i pańska piękna Polska – sprzeciwiało się temu, ale po pewnym czasie względy ekonomiczne przeważyły. To nie była kwestia ideologii, ale raczej ekonomii właśnie. Oczywiście ideologia też odegrała swoją rolę, bo jednak powszechna stała się w pewnym momencie, oczywista dziś dla nas, opinia, że godna śmierć jest jednym z niezbywalnych praw człowieka. Tak jak prawo do godnego życia. Lecz ostatecznie, to jednak tylko moja opinia, zdecydowały argumenty ekonomiczne. Nawet w pańskiej ojczyźnie. Przy takiej strukturze demograficznej, gdzie mnóstwo było ludzi starych, a prawie nie rodziły się dzieci, i przy bezwzględnym zatrzymywaniu imigrantów na granicach Unii z obawy przed niekontrolowanym ich napływem eutanazja okazała się jedynym racjonalnym wyjściem. Europy nie stać było na utrzymywanie całych rzesz staruszków i zapewnianie im niezbędnych usług.
– Niepotrzebnie mi pan to wyjaśnia – przerwał mu niespiesznie Marek. – Ja to wszystko rozumiem i pamiętam. Pytałem raczej o to, jak to się stało, że ten biznes wyjazdowy tak pięknie się rozwinął. Przecież można było dokonywać eutanazji na miejscu, prawie bez kosztów.
– To prawda, ale proszę nie zapominać, że mamy tu do czynienia z ludźmi – odpowiedział dyrektor. – I to z ludźmi wolnymi, którzy mają swoje prawa. Nie można było ot, tak sobie wezwać tych wszystkich starców do szpitali i poddać eutanazji. Kilka państw tego próbowało, zwłaszcza Holandia i Czechy, lecz efekty były mizerne. Większość broniła się przed takim rozwiązaniem. Zaproponowano więc zabiegi u pacjentów. Wie pan, rodzina, pamiątki, ciepło domowe... Ale i tu odzew był nikły. Aż wreszcie nasi szefowie wpadli na pomysł, by połączyć egzotyczne wczasy z pięknym końcem!
– I to było to?
– Tak! – entuzjastycznie rzekł Belg. – Konieczność została połączona z przyjemnością. Wyjazd na kilka miesięcy do Azji czy Afryki to jednak nie to samo, co podróż autobusem miejskim do jakiegoś szpitala, by dać sobie zrobić śmiertelny zastrzyk, nieprawdaż? Konieczność ekonomiczna i osobista przyjemność. Zyskuje i społeczeństwo, i jednostka.
– Oraz takie firmy jak wasza – zauważył Marek sarkastycznie.
– Sytuacja win-win. – Dyrektor uśmiechnął się. – Nie ma przegranych, wszyscy wygrywają. Także państwa i ubezpieczyciele. Bo przecież to oni ponosili największe koszty utrzymania milionów europejskich emerytów i rencistów.
– To dlatego zaczęto robić wielkie akcje promocyjne takich firm jak „Great Final”? – zapytał Marek.
– Oczywiście – odparł DeWael. – I zdradzę panu pewną tajemnicę. Myśmy do tej kampanii marketingowej nie dopłacili ani jednego euro. Wyobraża pan to sobie? Ani jednego. Nasze usługi były reklamowane przez rządy i towarzystwa ubezpieczeniowe, bo to im najbardziej zależało na powodzeniu takich firm jak „Great Final”. Dlatego we wszystkich środkach masowego przekazu były obecne nasze oferty, a myśmy tylko spokojnie się temu przyglądali. I czekali na pierwszych klientów. Ci zresztą pojawili się bardzo szybko. Dobre, nieprawdaż?
– Istotnie – potwierdził Marek nie bez podziwu.
Do tej pory był pewien, że firmy eutanazyjne musiały włożyć mnóstwo forsy w rozreklamowanie swoich usług, a tu się okazało, że zrobili to za nie inni.
Niezły biznes – pomyślał.
Pożegnał się z DeWaelem i ruszył do drzwi.
– Gdyby miał pan jakieś pytania lub po prostu chciał pogadać, to zapraszam. Niech pan wpada, kiedy tylko będzie miał ochotę – powiedział sympatyczny Belg.
– Dziękuję, ale chyba nie będzie już okazji – odparł Marek.
– Niech pan nie dramatyzuje. To tylko śmierć. Głowa do góry i życzę pełnego wrażeń pobytu – rzekł dyrektor i miło się uśmiechnął.
Marek wrócił do siebie. Położył się, ale mniej więcej pół godziny później postanowił wyjść z apartamentu. Nie bardzo wiedział, dokąd pójść, więc wybrał najprostsze rozwiązanie – udał się do jednego z czterech barów. Oprócz nich, jak przeczytał w folderze reklamowym, ośrodek dysponował także czterema restauracjami: europejską, chińską, japońską i fusion. W przeciwieństwie do nich bary nie były jakoś wyspecjalizowane.
I słusznie – pomyślał. – Bar to bar. Ma być dużo alkoholu i muzyka. No i trochę ludzi, żeby jednak nie pić samotnie. Oraz wygadany barman, nieodłączny element każdej książkowej knajpki, choć w życiu nie spotkałem takiego, który wyszedłby poza zdawkowe odbieranie zamówień i oszukiwanie na drinkach.
– Skąd pisarze brali tych wszechwiedzących barmanów? – mruknął pod nosem. – Czyżby byli oni częścią nie realnego, lecz wymyślonego świata? Jak miłość i przyjaźń? Jakiś mądrala stworzył pewnie taką postać, bo była mu potrzebna w książce, a potem już tuziny takich jak on powtarzały ten motyw. Zupełnie jak z miłością i przyjaźnią – powtórzył, żeby wprawić się w dobry nastrój i mieć powód do gorzkiego uśmiechu.
Na terenie ośrodka znajdował się podobno jeszcze night-club, ale było zdecydowanie za wcześnie na sprawdzenie, czy to prawda.
Marek wszedł do baru „Ocean”, którego okna rzeczywiście wychodziły na Atlantyk. Usiadł i zamówił dżin z tonikiem. Nie brał żadnych leków przeciwko malarii, bo i po co, ale stwierdził, że mądrzy Angole nie bez powodu już dawno pili w tropikach właśnie dżin z tonikiem, więc poszedł w ich ślady.
Oni przyjeżdżali tu, by zabijać, a ja, by umrzeć. Oto różnica między Anglikami a Polakami. I różnica między wiekiem XIX a rokiem 2025 – pomyślał i wychylił szklaneczkę.
W barze był jeszcze jeden mężczyzna, ale Marek nie miał ochoty z nim rozmawiać. Tamten zresztą też nie przejawiał zainteresowania kontaktem ze światem. Po jakiejś godzinie facet wyszedł i Marek został w lokalu sam. Barman i kelnerka – on Murzyn, ona Azjatka – rozmawiali w drugim końcu sali. Z głośników płynęły piosenki Roxy Music, kiedyś jednego z jego ulubionych zespołów.
Czy oni mają jakieś moje dossier, że właśnie teraz to puścili? – zadał sobie pytanie, ale od razu uznał, że jest niemądre, bo przecież to było niemożliwe.
Nie miało to jednak znaczenia – czuł się naprawdę dobrze, temperatura w barze była idealna, nikogo innego w pobliżu nie widział, barman i kelnerka idealnie wykonywali swoje obowiązki, a alkohol zaczął krążyć w jego żyłach. Po drugim dżinie z tonikiem przerzucił się na inną wyspiarską specjalność – whisky. Wybrał dwudziestoczteroletnią, nieznaną mu wcześniej markę. Musiała być piekielnie droga, ale nie miało to już znaczenia.
All is included, sir – przypomniał sobie słowa boja hotelowego.
Przez kilka godzin niespiesznie wychylał kolejne szklaneczki whisky, patrzył na ocean i słuchał muzyki. Było mu coraz bardziej błogo. Zaczęło się zmierzchać, czyli musiała być siódma wieczór, gdy poczuł, że ma dość. Był zmęczony, ale było to zmęczenie słodkie, obezwładniające, jakie odczuwa się po dobrym seksie z bliską osobą. Przez chwilę rozważał, czy nie spauzować i nie dotrwać do otwarcia night-clubu, ale w końcu stwierdził, że jest wypompowany i pójdzie spać. Trudy podróży jednak dały mu się we znaki. Zamówił jeszcze tylko armaniak rocznik 1976, jego rocznik, wypił go duszkiem przy barze, ukłonił się barmanowi i kelnerce i ruszył do apartamentu. Nawet się nie wykąpał, tylko od razu zwalił się na łóżko. Nie był pijany. Był zmęczony. Bardzo zmęczony. Prawie od razu zasnął.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------