Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Wielki Gatsby - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wielki Gatsby - ebook

Nowy Jork, lata 20. Jazz, prohibicja, gangsterskie porachunki. Czas wielkich wyzwań i równie wielkich profitów. Czas, kiedy droga od pucybuta do milionera była najkrótsza.

Jay Gatsby dostaje się w tryby przestępczego półświatka i wielkiej finansjery. Marzy o pieniądzach, władzy i tej jedynej kobiecie. Traci miłość, przyjaciół i szacunek do siebie samego. Światła wielkiego miasta i kropla szampana to jedyne szczęście, do jakiego zdolne jest „stracone pokolenie”.

Porywający styl i doskonały warsztat tłumacza – Jacka Dehnela – sprawiają, że Wielki Gatsby zyskuje nowe życie, stając się powieścią niepokojąco aktualną i boleśnie bliską. Obowiązkowa pozycja na półce każdego kolekcjonera klasyki.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-2083-6
Rozmiar pliku: 650 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_ROZDZIAŁ I_

W czasach gdy byłem młodszy i wrażliwszy, ojciec dał mi radę, do której po dziś dzień wracam pamięcią:

– Kiedy tylko będziesz miał ochotę kogoś skrytykować – rzekł mi – pamiętaj, że nie wszystkim było w życiu tak łatwo jak tobie.

Nie powiedział nic ponadto, ale pomimo wzajemnej powściągliwości zawsze rozumieliśmy się w lot i wiedziałem, że ojciec sugeruje mi znacznie więcej, niż mówi. W rezultacie nabrałem zwyczaju powstrzymywania się od wszelkich sądów; pozwoliło mi to poznać wiele fascynujących osobowości, ale też zrobiło ze mnie ofiarę niejednego zaprawionego w bojach nudziarza. Jeśli takie podejście ma osoba normalna, umysły nienormalne z miejsca odnajdują ją i przywiązują się do niej, stąd też na studiach niesprawiedliwie oskarżano mnie o manipulatorstwo, jako że byłem wtajemniczony w zgryzoty bliżej mi nieznanych, nieobliczalnych ludzi. Większości tych zwierzeń wcale zresztą nie pragnąłem – kiedy jakiś czytelny znak uświadamiał mi, że na horyzoncie drży już czyjeś osobiste wyznanie, udawałem nieraz sen, głębokie zainteresowanie czymś innym lub niechętną beztroskę – bo osobiste wyznania młodych mężczyzn, a przynajmniej sposób, w jaki są wyrażane, noszą zazwyczaj wszelkie znamiona plagiatu i są skalane oczywistymi przemilczeniami. Powstrzymywanie się od sądów jest kwestią bezgranicznej nadziei. Wciąż trochę się obawiam, że coś mi umknie, jeśli zapomnę, iż – co mój ojciec tak snobistycznie zauważył, a ja snobistycznie powtarzam – poczucie elementarnej przyzwoitości nie jest równo rozdzielane w chwili narodzin.

I, pochwaliwszy się tak moją tolerancją, wyznać muszę, że i ona ma swoje granice. Można opierać swoje zasady na litej skale lub na grząskim bagnie, ale w pewnym momencie przestaje mnie już obchodzić, na czym się je opiera. Kiedy zeszłej jesieni wróciłem ze Wschodu, odczuwałem pragnienie, by cały świat odtąd już zawsze zachowywał swego rodzaju moralną czujność; nie życzyłem sobie dalszych dzikich eskapad oferujących wgląd w ludzkie serca. Jedynie do Gatsby’ego, który dał tytuł tej książce, miałem inne podejście – Gatsby’ego, który reprezentował sobą wszystko, do czego żywię niekłamaną pogardę. Jeśli przyjmiemy, że osobowość jest nieprzerwaną sekwencją udanych gestów, to było w nim coś wspaniałego, jakaś wyostrzona wrażliwość na obietnice składane przez życie, jakby był powiązany z jedną z tych skomplikowanych maszyn, które rejestrują trzęsienia ziemi oddalone od nich o tysiące mil. To wyczulenie nie miało nic wspólnego z ową niemrawą podatnością na wpływy, którą szumnie określa się mianem „twórczego temperamentu” – był to niezwykły dar nadziei, romantycznej gotowości, jakiej nigdy jeszcze u nikogo nie widziałem i jakiej już pewnie nigdy u nikogo nie zobaczę. Nie – sam Gatsby ostatecznie okazał się w porządku; jedynie to, co Gatsby’ego zadręczało, szumowiny płynące w kilwaterze jego marzeń, sprawiło, że przejściowo straciłem zainteresowanie ludzkimi niedowarzonymi smutkami i zdyszanymi egzaltacjami.

Moja rodzina od trzech pokoleń należy do wpływowych, zamożnych obywateli miasta na Środkowym Zachodzie. Carrawayowie mają w sobie coś z klanu i według rodzinnej tradycji pochodzimy od książąt Buccleuch, ale tak naprawdę założycielem naszej linii był mój stryjeczny dziadek, który przybył tutaj w 1851, posłał opłaconego zmiennika na fronty wojny secesyjnej i rozpoczął hurtowy handel towarami żelaznymi, prowadzony po dziś dzień przez mojego ojca.

Nigdy nie poznałem mojego stryjecznego dziadka, ale jestem ponoć do niego podobny, o czym świadczyć ma dość drętwy portret wiszący w gabinecie ojca. Ukończyłem Yale w roku 1915, równo ćwierć wieku po moim ojcu, a wkrótce potem wziąłem udział w owej opóźnionej wędrówce plemion germańskich znanej jako Wielka Wojna. Nasza kontrofensywa tak mi się spodobała, że po powrocie nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Środkowy Zachód wydawał mi się teraz nie ciepłym pępkiem świata, ale jakimś łachmaniarskim krańcem uniwersum – postanowiłem zatem jechać na Wschód i wyuczyć się handlu obligacjami. Wszyscy moi znajomi siedzieli już w obligacjach, więc, myślałem sobie, będą z tego pieniądze na utrzymanie jeszcze jednego nieżonatego mężczyzny. Moi wujowie i ciotki debatowali nad tym zupełnie tak, jakby wybierali dla mnie szkołę podstawową, aż w końcu powiedzieli z poważnymi, niepewnymi minami: „Taa-ak, czemu nie?”. Ojciec zgodził się łożyć na mnie przez rok i po różnorakich opóźnieniach wyjechałem na Wschód – na zawsze, jak sądziłem – wiosną dwudziestego drugiego.

Wygodnie by było znaleźć kwaterę w mieście, ale pora była ciepła, a ja dopiero co opuściłem krainę pełną szerokich trawników i przyjaznych drzew, kiedy więc pewien młody człowiek z biura zaproponował, żebyśmy razem wynajęli dom tuż za miastem, wydało mi się to znakomitym pomysłem. Znalazł nawet dom, sponiewierany przez deszcze tekturowy bungalow za osiem dych miesięcznie, ale w ostatniej chwili firma przeniosła go do Waszyngtonu i na wieś wyprowadziłem się sam. Miałem psa, a przynajmniej miałem go przez parę dni, zanim uciekł, starego dodge’a oraz Finkę, która ścieliła mi łóżko i przygotowywała śniadanie, mamrocąc do siebie fińskie mądrości nad kuchenką elektryczną.

Byłem samotny może przez jeden dzień, może dwa, dopóki pewnego ranka nie zatrzymał mnie na drodze ktoś, kto przyjechał tu później jeszcze ode mnie.

– Jak dojadę do West Egg? – zapytał bezradnie.

Powiedziałem mu. I kiedy odchodziłem, nie byłem już samotny. Byłem przewodnikiem, zwiadowcą, pradawnym osadnikiem. Niepostrzeżenie obdarzył mnie swobodą przynależności do okolicy.

I tak oto, dzięki słońcu i pękom liści wyrastającym na drzewach z gwałtownością, z jaką rosną na przyspieszonym filmie, nabrałem znajomego przekonania, że wraz z latem życie zaczyna się na nowo.

Poza wszystkim tyle było do przeczytania i tyle zdrowia dało się wyssać z młodego, oddechodajnego powietrza. Kupiłem z tuzin tomów dotyczących bankowości i kredytów, i papierów wartościowych i stały teraz na mojej półce czerwono-złote jak monety prosto z mennicy, obiecując ujawnienie połyskliwych tajemnic znanych tylko Midasowi, Morganowi i Mecenasowi. A zamierzałem przeczytać oprócz tego wiele innych książek. W college’u byłem dość oczytany – w którymś semestrze napisałem serię pompatycznych i bardzo poprawnych wstępniaków dla „Yale News” – a teraz zamierzałem wszystko to z powrotem ściągnąć do swojego życia i stać się ponownie najbardziej ograniczonym ze wszystkich specjalistów: dobrze ułożonym człowiekiem. Nie jest to jedynie _bon mot_ – ostatecznie na życie znacznie wygodniej patrzy się pod jednym tylko kątem.

Za sprawą zupełnego przypadku wynająłem dom wśród jednej z najdziwaczniejszych społeczności Ameryki Północnej. A było to na owej wąskiej, niespokojnej wyspie, która rozciąga się na wschód od Nowego Jorku i na której między innymi osobliwościami krajobrazu istnieją dwie niezwykłe formacje skalne. Dwadzieścia mil od miasta para gigantycznych jaj o identycznych kształtach, rozdzielonych jedynie przez coś, co tylko z grzeczności można nazwać zatoczką, wcina się w najbardziej zagospodarowany słony akwen na całej zachodniej półkuli: wielkie, wilgotne gumno cieśniny Long Island. Formacje te nie przedstawiają sobą idealnych owali – podobnie jak jajo w historyjce o Kolumbie obie są wgniecione na jednym końcu – ale ich kształt musi stanowić źródło stałego zamieszania dla frunących w górze mew. Dla bezskrzydłych natomiast ciekawszy jest brak jakichkolwiek, prócz kształtu i rozmiaru, podobieństw pomiędzy nimi.

Mieszkałem na West Egg, czyli, prawdę mówiąc, na mniej modnym z tych dwóch jaj – choć to może najbardziej powierzchowna z etykietek, którymi próbuje się wyrazić osobliwy i dość niepokojący kontrast między nimi. Dom mój stał na samym czubku jajka, niecałe pięćdziesiąt metrów od cieśniny, wciśnięty pomiędzy dwie wielkie posiadłości wynajmowane po tysiąc dwieście, może tysiąc pięćset dolarów na sezon. Po mojej prawej stała ogromna pod każdym względem landara – wierne naśladownictwo jakiegoś merostwa w Normandii, z wyrastającą z jednego boku wieżą lśniącą nowością pod cienkim zarostem dzikiego bluszczu, z marmurowym basenem i ponad szesnastoma hektarami trawników i ogrodu. Był to dom Gatsby’ego. Czy raczej, jako że nie znałem pana Gatsby’ego, był to dom zamieszkany przez dżentelmena o tym nazwisku. Mój dom wyglądał w takim otoczeniu jak pryszcz, ale był to pryszcz niewielki, łatwo go było przeoczyć, miałem więc do dyspozycji widok na wodę, widok na kawałek trawnika sąsiada oraz krzepiącą bliskość milionerów – a wszystko za jedyne osiemdziesiąt dolarów miesięcznie.

Po drugiej stronie zatoczki połyskiwały nadbrzeżne białe pałace modnego East Egg, a historia owego lata zaczyna się tak naprawdę tego wieczora, kiedy pojechałem tam na kolację do Toma Buchanana i jego żony. Daisy była moją daleką kuzynką, a Toma znałem ze studiów. I tuż po wojnie spędziłem z nimi dwa dni w Chicago.

Jej mąż, poza rozmaitymi dokonaniami sportowymi, był jednym z najpotężniejszych skrzydłowych, jacy kiedykolwiek grali w futbol w New Haven – w jakimś sensie był postacią formatu ogólnokrajowego, jednym z tych, którzy w wieku lat dwudziestu jeden osiągają tak niezwykłą doskonałość w jakiejś wąskiej dziedzinie, że potem wszystko ma już posmak powolnego upadku. Jego rodzina była potwornie bogata – nawet na uczelni patrzono krzywo na swobodę, z jaką Tom wydaje pieniądze – ale teraz opuścił Chicago i przeniósł się na Wschód w stylu zapierającym dech w piersiach: sprowadził na przykład z Lake Forest całą stajnię koni do gry w polo. Trudno było uwierzyć, że na coś podobnego stać człowieka w moim wieku.

Czemu przyjechali na Wschód – nie wiem. Spędzili, bez konkretnej przyczyny, rok we Francji, a potem nosiło ich ustawicznie to tu, to tam, gdziekolwiek cieszono się wspólnie grą w polo i bogactwem. Tym razem osiedlili się już na dobre, powiedziała mi przez telefon Daisy, ale w to nie uwierzyłem – nie miałem wglądu w jej serce, ale czułem, że Toma już zawsze będzie nosiło w tęsknym poszukiwaniu dramatycznego dreszczyku z jakiegoś dawno rozegranego meczu.

Tak zatem się złożyło, że w pewien ciepły, wietrzny wieczór pojechałem do East Egg, by spotkać się z parą starych przyjaciół, których w gruncie rzeczy prawie nie znałem. Dom był bardziej jeszcze wystawny, niż mogłem się spodziewać: radośnie biało-czerwona kolonialna rezydencja w stylu georgiańskim z widokiem na zatokę. Trawnik zaczynał się przy plaży i przez ćwierć mili biegł ku frontowym drzwiom, przeskakując przez zegary słoneczne, ceglane ścieżki i rozpłomienione klomby, by wreszcie, dotarłszy pod sam dom, jakby rzucony pędem swego biegu, wspiąć się jasną winoroślą po bocznej ścianie. Fasada była przełamana linią portfenetrów, teraz rozświetlonych odbitym złotem i otwartych szeroko na ciepłe, wietrzne popołudnie, a na ganku stał na rozstawionych nogach Tom Buchanan w stroju jeździeckim.

Zmienił się od czasów New Haven. Był teraz zwalistym trzydziestolatkiem z czupryną w kolorze słomy, dość surowymi ustami i wzgardliwym sposobem bycia. Nad jego twarzą roztoczyły władanie błyszczące aroganckie oczy, które sprawiały, że wyglądał zawsze na wychylonego agresywnie do przodu. Nawet zniewieściała przesadność stroju jeździeckiego nie mogła ukryć ogromnej potęgi jego ciała – zdawało się, że Tom wypełnia te połyskliwe buty, aż napinają się im sznurowadła, a kiedy poruszał ramieniem, widać było masę mięśni przesuwającą się pod cienkim płaszczem. Było to ciało zdolne do wywierania ogromnego nacisku – ciało okrutne.

Jego głos, szorstki, grubawy tenor, wzmacniał jeszcze wrażenie opryskliwości. Brzmiała w nim odrobina ojcowskiego lekceważenia, nawet wobec ludzi, których Tom lubił – a byli w New Haven i tacy, którzy nie znosili go do szpiku kości.

– Nie myśl sobie, że moje zdanie w tej kwestii jest wiążące – zdawał się mówić – tylko dlatego, że jestem silniejszy i bardziej męski od ciebie.

Należeliśmy do tego samego stowarzyszenia studenckiego i, jakkolwiek nigdy nie byliśmy ze sobą blisko, zawsze odnosiłem wrażenie, że mnie ceni i z właściwą sobie oporną, szorstką rzewnością pragnie, bym go polubił.

Przez parę minut rozmawialiśmy na słonecznym ganku.

– Ładnie tu u mnie – powiedział, niecierpliwie łyskając oczami.

Obracając mnie za ramię, przesunął szeroką, płaską dłonią wzdłuż roztaczającej się przed frontem panoramy, obejmując tym ruchem położony w dole ogród w stylu włoskim, pół akra ciemnych wonnych róż i motorówkę o zadartym dziobie podskakującą na falach przy brzegu.

– Należała do Demaine’a, nafciarza – obrócił mnie raz jeszcze, uprzejmie, acz gwałtownie. – Wejdźmy do środka.

Przez wysoki hol przeszliśmy do jasnej, różowawej przestrzeni, związanej z domem jedynie balkonowymi oknami w obu jej końcach. Okna były otwarte na oścież i świeciły bielą na tle świeżej trawy, która zdawała się wrastać w głąb domu. Przez pokój przechodził lekki powiew, który po jednej stronie wciągał zasłony do wewnątrz, a po drugiej – wydymał na zewnątrz jak blade flagi, podwijając je ku lukrowanemu tortowi weselnemu sufitu – a potem marszczył burgundowy kobierzec, rysując na nim cienie, jakie wiatr kreśli na morzu.

Jedynym całkowicie nieruchomym obiektem w pokoju była gigantyczna sofa, na której jak w gondoli zakotwiczonego balonu unosiły się dwie młode kobiety. Obie ubrane były na biało, a ich sukienki marszczyły się i trzepotały, jakby dopiero co przywiało je tutaj z prędkiego przelotu po domu. Stałem zapewne przez chwilę, słuchając łopotu i furkotania zasłon oraz skrzypienia obrazu na ścianie. Potem huknęło, kiedy Tom Buchanan zatrzasnął okna z tyłu – i powiew wewnątrz pokoju zgasł, a zasłony, dywany i dwie młode kobiety z wolna opadły ku ziemi.

Młodszej z nich nie znałem. Rozciągnięta na całą długość po swojej stronie sofy, leżała bez ruchu z uniesionym lekko podbródkiem, jakby usiłowała balansować na nim czymś, co może z łatwością się stoczyć. Jeśli nawet dostrzegła mnie kątem oka, nie dała nic po sobie poznać – prawdę mówiąc, mało brakowało, a wymamrotałbym przeprosiny za to, że przeszkodziłem jej swoim wejściem.

Druga dziewczyna, Daisy, usiłowała wstać – pochyliła się nieco do przodu z sumiennym wyrazem twarzy – a potem wybuchła absurdalnym, uroczym chichotem, ja też się zaśmiałem i podszedłem bliżej.

– Jestem spa-sparaliżowana szczęściem.

Znów się zaśmiała, jakby powiedziała coś szczególnie błyskotliwego, i przez moment przytrzymała moją dłoń, spoglądając mi prosto w twarz, zapewniając, że nie ma na świecie drugiej osoby, którą tak pragnęłaby ujrzeć. Taka już była. Powiadomiła mnie mruknięciem, że nazwisko dziewczyny z uniesionym podbródkiem to „Baker” (słyszałem, jak mówiono, że Daisy mruczy po to, żeby ludzie przysuwali się do niej bliżej – była to nieistotna uszczypliwość, która nie umniejszała uroku jej zachowania).

Tak czy owak, wargi panny Baker się poruszyły, kiwnęła w moją stronę ledwo dostrzegalnie, a potem prędko odchyliła głowę z powrotem – przedmiot, który podtrzymywała, najwyraźniej odrobinę się zachwiał, co trochę ją przestraszyło. I znów na usta cisnęło mi się coś w rodzaju przeprosin. Niemal każdy przejaw całkowitej samowystarczalności wywołuje moje pełne zachwytu hołdy.

Spojrzałem znów na moją kuzynkę, która zaczęła mi zadawać pytania swoim niskim, wibrującym głosem. Był to jeden z tych głosów, których bieg, to w górę, to w dół, ucho śledzi, jakby każda wypowiedź była zestawem nut odgrywanym tylko ten jeden raz. Twarz jej, piękna i smutna, zawierała w sobie rzeczy świetliste: świetliste oczy i świetliste, namiętne usta – ale w jej głosie była ekscytacja, którą przepadającym za nią mężczyznom trudno było zapomnieć: śpiewny przymus, wyszeptane: „Posłuchaj”, zapewnienie, że Daisy dopiero co robiła rzeczy radosne i ekscytujące i że radosne i ekscytujące rzeczy już majaczą w następnej godzinie.

Powiedziałem jej, że w drodze na Wschód zatrzymałem się na jeden dzień w Chicago i że z tuzin ludzi przesyła jej przeze mnie swoje pozdrowienia.

– Tęsknią więc za mną? – wykrzyknęła ekstatycznie.

– Całe miasto opustoszało. Wszystkim samochodom pomalowano na czarno lewe tylne koła, żeby były jak żałobne wieńce, a w North Shore całymi nocami słychać nieutulony płacz.

– Wspaniale! Wracajmy, Tom. Jutro! – po czym dodała bez związku: – Musisz zobaczyć dziecko.

– Chętnie.

– Zasnęła. Ma dwa latka. Nigdy jeszcze jej nie widziałeś?

– Nigdy.

– Cóż, w takim razie musisz ją zobaczyć. Jest...

Tom Buchanan, którego dotąd nieprzerwanie nosiło po pokoju, zatrzymał się i położył mi rękę na ramieniu.

– Co porabiasz, Nick?

– Pracuję w obligacjach.

– U kogo?

Powiedziałem mu.

– Nigdy o nich nie słyszałem – orzekł rozstrzygająco.

Tym mnie zdenerwował.

– Ale usłyszysz – odparłem krótko. – Usłyszysz, jeśli zostaniesz na Wschodzie.

– Ooo, zostanę na Wschodzie, nie bój nic – powiedział, spoglądając na Daisy i potem znów na mnie, jakby jego uwagę zwróciło coś jeszcze. – Byłbym sakramenckim durniem, gdybym zamieszkał gdziekolwiek indziej.

W tej chwili panna Baker powiedziała: „Absolutnie!”, z taką nagłością, że aż podskoczyłem – było to pierwsze słowo, które od niej usłyszałem, odkąd wszedłem do pokoju. Najwyraźniej zaskoczyło ją nie mniej niż mnie, bo ziewnęła i wstała, wykonując serię szybkich, zgrabnych ruchów.

– Jestem zupełnie sztywna – jęknęła. – Leżałam na tej sofie, odkąd pamiętam.

– Nie patrz tak na mnie – odparła Daisy. – Całe popołudnie próbowałam cię zaciągnąć do Nowego Jorku.

– Nie, dziękuję – powiedziała panna Baker do czterech koktajli przyniesionych właśnie z kuchni – jestem absolutnie pochłonięta treningami.

Gospodarz spojrzał na nią z niewiarą w oczach.

– Jasne – łyknął drinka, jakby to była kropelka na dnie szklanki. – Nie pojmuję, jak w ogóle udaje ci się czegokolwiek dokonać.

Spojrzałem na pannę Baker, zastanawiając się, czego takiego „dokonuje”. Patrzyłem na nią z przyjemnością. Była szczupłą dziewczyną o drobnych piersiach i eleganckiej postawie, którą podkreślała jeszcze, ściągając ramiona do tyłu jak młody kadet. Jej szare, przesiane słońcem oczy w bladej, uroczo niezadowolonej twarzy spoglądały na mnie z uprzejmym wzajemnym zainteresowaniem. Nagle skojarzyłem, że już gdzieś widziałem albo ją, albo jej zdjęcie.

– Mieszkasz w West Egg – zauważyła wzgardliwie. – Znam tam kogoś.

– Nie znam ani jed...

– Musisz znać Gatsby’ego.

– Gatsby’ego? – zapytała Daisy. – Jakiego Gatsby’ego?

Zanim zdołałem odpowiedzieć, że to mój sąsiad, obwieszczono podanie kolacji; wsuwając władczo swoje napięte ramię pod moje, Tom Buchanan wyprowadził mnie z pokoju, jakby przesuwał pionek z jednego pola na drugie.

Zwiewnie, leniwie, z dłońmi lekko złożonymi na biodrach, dwie młode kobiety poprzedzały nas w drodze do różowawego, otwartego na zachodzące słońce ganku, gdzie na stole cztery świece migotały od osłabionego już wiatru.

– Po co ŚWIECE? – zaprotestowała Daisy, marszcząc czoło. Zgasiła je palcami. – Za dwa tygodnie najdłuższy dzień roku – spojrzała na nas promiennie. – Czy zawsze wyczekujecie najdłuższego dnia w roku, a potem go przegapiacie? Ja zawsze wyczekuję najdłuższego dnia w roku, a potem go przegapiam.

– Powinniśmy coś sobie zaplanować – ziewnęła panna Baker, siadając za stołem, jakby kładła się do łóżka.

– W porządku – powiedziała Daisy. – Co sobie zaplanujemy? Co ludzie sobie planują? – zwróciła się do mnie bezradnie.

Zanim zdołałem odpowiedzieć, skupiła wzrok ze zgrozą na swoim małym palcu.

– Zobaczcie – poskarżyła się – co mi się stało.

Spojrzeliśmy wszyscy – miała siniak na kłykciu.

– Ty mi to zrobiłeś, Tom – powiedziała oskarżycielskim tonem. – Wiem, że niechcący, ale to ZROBIŁEŚ. Tak się kończy wychodzenie za brutala, za wielki, zwalisty, wysportowany okaz...

– Nie znoszę słowa „zwalisty” – sprzeciwił się Tom opryskliwie – nawet w żartach.

– Zwalisty – upierała się Daisy.

Niekiedy obie: ona i panna Baker, mówiły naraz, w nienarzucający się sposób i z żartobliwą niekonsekwencją, i w żadnym razie nie były to pogaduszki, ale coś chłodnego jak ich białe sukienki i pozbawione wszelkich pragnień, obojętne oczy. Były tutaj – i akceptowały Toma i mnie, czyniąc jedynie uprzejmy, miły wysiłek, zabawiając nas i pozwalając się zabawiać. Wiedziały, że lada chwila będzie po kolacji, a nieco później cały wieczór minie i zostanie beztrosko porzucony. Całkiem inaczej niż na Zachodzie, gdzie wieczór popychano ku końcowi od jednego punktu programu do drugiego, czemu towarzyszyły wiecznie niespełnione oczekiwania albo czyste przerażenie owym nadchodzącym momentem.

– Przy tobie czuję się taki niecywilizowany, Daisy – zwierzyłem się nad drugim kieliszkiem nieco korkowego w smaku, ale wciąż zachwycającego bordeaux. – Nie możemy pogadać o zbiorach, czy coś?

Mówiąc te słowa, nie miałem na myśli niczego konkretnego, ale zostały one podchwycone w nieoczekiwany sposób.

– Cywilizacja rozpada się w gruzy – rzucił gwałtownie Tom. – Zrobił się ze mnie straszny pesymista. Czytałeś _Powstanie kolorowych imperiów_ tego całego Goddarda?

– Nie, czemu? – odpowiedziałem dość zaskoczony jego tonem.

– A bo to świetna książka i każdy ją powinien przeczytać. Chodzi o to, że jeżeli nie będziemy uważać, to biała rasa zostanie... zostanie całkowicie zmieciona. Wszystko udowodnione, porządna, naukowa robota.

– Tom robi się strasznie wnikliwy – powiedziała Daisy z wyrazem bezmyślnego smutku. – Czyta poważne książki pełne długich słów. Co to za słowo ostatnio...

– No, ale te książki są całkowicie naukowe –upierał się Tom, patrząc na nią niecierpliwie. – Facet wszystko rozpracował. To do nas należy pilnowanie sytuacji, do rasy dominującej, albo pozostałe rasy przejmą kontrolę.

– Musimy spuścić im manto – wyszeptała Daisy, mrugając gwałtownie w oślepiającym słońcu.

– Powinniście mieszkać w Kalifornii... – zaczęła panna Baker, ale Tom przerwał jej, poruszywszy się ciężko na krześle.

Ród książęcy wywodzący się od Jamesa Scotta, księcia Monmouth (1649–1685), najstarszego nieślubnego syna Karola II Stuarta i jego metresy Lucy Walter, ściętego po nieudanej rebelii przeciw Jakubowi II (Podobnych koneksji z irlandzkim rodem Fitzgeraldów doszukiwała się rodzina autora).

Pierwowzorami West Egg i East Egg, czyli Zachodniego Jaja i Wschodniego Jaja, są dwa półwyspy wokół zatoki Manhasset: Great Neck (Wielka Szyja) i Cow Neck (Krowia Szyja).

Ciągnące się wzdłuż brzegu jeziora Michigan zamożne przedmieście, które nabrało znaczenia po wielkim pożarze Chicago z 1871 roku.

Chodzi o _The Rising Tide of Color Against White-World Supremacy_ (Rosnący przypływ koloru przeciw zwierzchności świata białych) Lothorpa Stoddarda (1883–1950), przedstawiciela rasizmu naukowego, którego Tom myli z Henrym H. Goddardem, psychiatrą i eugenikiem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: