Wielki marsz - ebook
Wielki marsz - ebook
Mroczna, alegoryczna wizja przyszłości Stanów Zjednoczonych. Stu wybranych chłopców wyrusza w doroczny morderczy marsz – meta będzie tam, gdzie padnie przedostatni z nich. Tu nie ma miejsca na sportową rywalizację, ludzkie uczucia ani na zasady fair play, ponieważ gra toczy się o bardzo wysoką stawkę. Najwyższą z możliwych.
Stephen King (ur. 1947 w Portland) - autor powieści, zbiorów opowiadań, komiksów i scenariuszy filmowych. Sławę przyniosły mu już pierwsze książki: Carrie, Miasteczko Salem i Lśnienie. King zręcznie wiąże w swoich historiach elementy grozy, literatury science fiction, baśni i sensacji. Prawie każda z jego ponad 60 książek została zekranizowana, a łącznie uzyskały jeden z największych nakładów na świecie. Autor uchodzi dziś za niekoronowanego króla literatury z gatunku horroru. Mieszka wraz z żoną Tabithą w Bangor w stanie Maine.
Strony internetowe autora:
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8097-736-5 |
Rozmiar pliku: | 747 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zgadnij hasło i wygraj sto dolarów.
George, kto jest naszym pierwszym
uczestnikiem? George...? Jesteś tam?
Groucho Marx, You Bet Your Life
Tamtego rana wysłużony niebieski ford, przypominający umęczoną zziajaną psinę po długim biegu, wjechał na strzeżony parking. Jeden ze strażników, młody człowiek o twarzy pozbawionej wyrazu, w mundurze koloru khaki z koalicyjką, zażądał okazania karty identyfikacyjnej. Chłopak na tylnym siedzeniu podał ją matce, matka strażnikowi. Strażnik wrzucił kartę do końcówki komputerowej, dziwnie nie na miejscu w tej wiejskiej głuszy. Komputer połknął identyfikator i rzucił dane na ekran:
GARRATY RAYMOND DAVIS
DROGA NR 1 POWNAL STAN MAINE
NR IDENTYFIKATORA 49-801-89
OK-OK-OK
Strażnik nacisnął przycisk i wszystko znikło, ekran komputerowy znów opustoszał, zielony i gładki. Strażnik dał znak przejazdu.
– A co z kartą? – spytała pani Garraty. – Nie oddadzą nam?
– Nie, mamo – rzekł cierpliwie Garraty.
– No, mnie się to nie podoba – powiedziała, zajmując miejsce parkingowe. Mówiła to, od kiedy wyruszyli w ciemnościach o drugiej w nocy. Tak faktycznie to nie mówiła. Jęczała.
– Nie martw się – rzekł machinalnie.
Był spięty, pełen lęku. Wysiadł, jeszcze zanim samochód zarzęził astmatycznie po raz ostatni – wysoki, dobrze zbudowany chłopak w spranej wojskowej kurcie roboczej chroniącej przed porannym wiosennym chłodem. Dochodziła ósma.
Matka Garraty’ego również była wysoka, ale za chuda, niemal bez biustu. Jej oczy, błądzące i niepewne, wyrażały strach. Twarz miała zniszczoną, mysie włosy potargane mimo mnóstwa spinek mających utrzymać je w ryzach. Ubranie wisiało na niej, jakby straciła ostatnio dużo na wadze.
– Ray – powiedziała konspiracyjnym szeptem, od którego skóra mu ścierpła. – Ray, słuchaj...
Pochylił głowę i udawał, że wpycha koszulę do spodni. Strażnik zajadał mielonkę z puszki i czytał komiks. Garraty przyglądał mu się i nie wiedzieć który raz pomyślał: To wszystko dzieje się naprawdę. Wreszcie ta myśl zaczęła nabierać nieco znaczenia.
– Wciąż jest czas, żebyś zmienił zdanie...
Strach i napięcie jeszcze się wzmogły.
– Nie, nie ma już czasu – powiedział. – Wycofać się można było do wczoraj.
– Zrozumieją – ciągnęła tym samym głosem konspiratorki, którego nienawidził. – Na pewno zrozumieją. Major...
– Major... – zaczął Garraty i zobaczył, że matka kuli ramiona. – Wiesz, co major by zrobił, mamo.
Następny samochód przeszedł kontrolę przy wjeździe i zaparkował. Wysiadł z niego czarnowłosy chłopak z rodzicami. Naradzali się niczym baseballiści w trudnym momencie meczu. Chłopak miał lekki plecak. Garraty zaczął żałować, że nie zabrał swojego.
– Nie zmienisz zdania?
Dręczyło ich poczucie winy, poczucie winy tylko udające niepokój. Chociaż Ray Garraty miał tylko szesnaście lat, wiedział już co nieco o winie. Matka zdawała sobie sprawę, że jest zbyt wycieńczona, a może tylko zbyt zajęta rozpamiętywaniem wieloletnich zgryzot, by w zarodku położyć kres szaleństwu syna, zanim połknie go skomplikowana maszyneria państwa z jego strażnikami w mundurach koloru khaki i końcówkami komputerowymi. Jeszcze do wczoraj mogła syna powstrzymać. Teraz już nie.
Położył dłoń na jej ramieniu.
– To mój pomysł, mamo, nie twój. Ko... – Rozejrzał się wkoło. Nikt nie zwracał na nich uwagi. – Kocham cię, ale tak będzie najlepiej.
– Nie, nie będzie najlepiej – powiedziała, tłumiąc szloch. – Ray, gdyby twój ojciec tu był, powstrzymałby...
– No, ale go nie ma, prawda? – Był brutalny, bo nie chciał oglądać jej łez. A jeśli będą musieli odciągać ją siłą? Podobno tak się czasem zdarza. Struchlał na tę myśl. – Niech już tak zostanie, mamo, dobrze? – dodał łagodniej, z wymuszonym uśmiechem. – Dobrze – odpowiedział za nią.
Podbródek nadal jej drżał, ale skinęła głową. Trudno. Nic nie mogła na to poradzić.
Lekki wiatr westchnął wśród sosen. Niebo miało barwę czystego błękitu. Droga prowadziła prosto jak strzelił, kamienny słupek wyznaczał granicę amerykańsko-kanadyjską. Napięcie stało się nie do zniesienia, przerosło lęk. Niech się wreszcie zacznie!
– Upiekłam je dla ciebie. Możesz to wziąć? Nie są za ciężkie? – Wcisnęła mu w rękę owinięte folią ciasteczka.
Objął ją niezręcznie, starając się dać jej to, czego tak bardzo potrzebowała. Ucałował ją w policzek. Jej skóra była w dotyku jak sprany jedwab. O mało sam się nie rozpłakał, ale zobaczył w myślach uśmiechniętą, wąsatą twarz majora i cofnął się, wsuwając ciastka do kieszeni kurtki.
– Do widzenia, mamo.
– Do widzenia, Ray. Spraw się dzielnie.
Stała tak jeszcze przez chwilę i miał wrażenie, że jest bardzo lekka, nawet słaby poranny wietrzyk mógłby porwać ją daleko niczym puch dmuchawca. Wsiadła do samochodu i włączyła silnik. Pomachała dłonią na pożegnanie. Teraz płakała. Widział to. Też jej pomachał, a kiedy wyjeżdżała z parkingu, stał nieruchomo, opuściwszy ręce – dumny, odważny, samotny. Ale gdy matka wyjechała za bramkę, poczuł się zagubiony. Zwykły szesnastolatek, zupełnie sam w obcej okolicy.
Odwrócił się ku drodze. Ciemnowłosy chłopak patrzył za odjeżdżającymi rodzicami. Miał na policzku szpetną bliznę. Garraty podszedł, by się przywitać.
Brunet spojrzał na niego.
– Cześć.
– Ray Garraty – powiedział Ray, czując się trochę jak palant.
– Peter McVries.
– Jesteś gotów? – spytał Garraty.
McVries wzruszył ramionami.
– Raczej zdenerwowany. To najgorsze.
Garraty skinął głową.
Podeszli do drogi i granicznego słupka. Za ich plecami zajeżdżały inne samochody. Nagle jakaś kobieta zaczęła przeraźliwie wrzeszczeć. Garraty i McVries nieświadomie przysunęli się bliżej siebie. Żaden się nie obejrzał. Przed nimi była droga, szeroka i czarna.
– Do południa ta kompozytowa nawierzchnia się nagrzeje – powiedział nagle McVries. – Będę trzymał się pobocza.
Garraty skinął głową. McVries przyjrzał mu się z zastanowieniem.
– Ile ważysz?
– Osiemdziesiąt.
– Ja osiemdziesiąt trzy i pół. Mówią, że ciężsi goście wysiadają szybciej, ale coś mi się zdaje, że podłapałem formę.
Garraty ocenił, że Peter McVries wygląda nawet jeszcze lepiej – wygląda tak, jakby podłapał niesamowitą formę. Zastanawiał się również, kto mówi, że ciężsi gości wysiadają szybciej. Już miał o to zapytać, ale zrezygnował. O marszu nie mówiło się wprost, obrósł apokryfami, legendą.
McVries siadł w cieniu, nieopodal kilku innych chłopaków i po chwili Garraty usiadł przy nim. Wyglądało na to, że McVries kompletnie przestał zwracać na niego uwagę. Garraty zerknął na zegarek. Pięć po ósmej. Pięćdziesiąt pięć minut do startu. Zniecierpliwienie i lęk wróciły. Starał się opanować, wmawiając sobie, że dobrze mu się siedzi, póki pozwalają.
Chłopcy siedzieli w grupkach i samotnie; jeden wspiął się na najniższą gałąź sosny przy drodze i coś jadł, chyba kanapkę z marmoladą. Był chudy i jasnowłosy, miał na sobie fioletowe spodnie i niebieską roboczą koszulę pod starym zielonym swetrem, zapinanym na zamek błyskawiczny, wytartym na łokciach. Garraty zastanawiał się, czy chudzielcy będą się trzymać, czy szybko się wypalą.
W pobliżu rozmawiało kilku chłopaków.
– Ja się nie spieszę – mówił jeden z nich. – Czemu miałbym się spieszyć? Jak dostanę upomnienie, to co? Po prostu trzeba się dostosować, i tyle. Zapamiętajcie to sobie. – Rozejrzał się, dostrzegł Garraty’ego i McVriesa. – Następne barany na rzeź. Jestem Olson Hank, król chodu na bank. – Rzekł to bez cienia uśmiechu.
Garraty przedstawił się pierwszy, potem McVries – z roztargnieniem, nie odrywając oczu od drogi.
– Jestem Art Baker – cicho odezwał się ktoś inny. Mówił przez nos, cedził słowa. Zapewne południowiec.
Cała czwórka wymieniła uściski dłoni. Na chwilę zaległa cisza i McVries powiedział:
– Trochę straszno, no nie?
Wszyscy pokiwali głowami, tylko Hank Olson wzruszył ramionami i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Garraty przyglądał się, jak chłopak na sośnie kończy kanapkę, zwija papier w kulkę i ciska na pobocze. Ten się szybko wypali, uznał. To poprawiło mu trochę nastrój.
– Widzicie tę plamę przy słupku? – nagle odezwał się Olson.
Wszyscy tam popatrzyli. Wiatr gonił chmury i ich cienie przemykały w poprzek drogi. Garraty nie był pewien, czy coś widzi, czy nie.
– To po Wielkim Marszu z przedostatniego roku – oświadczył z ponurą satysfakcją Olson. – Szczyl tak się wystraszył, że zwyczajnie go usztywniło o dziewiątej.
Rozważali ten koszmar w milczeniu.
– Ani drgnął. Zaliczył trzy upomnienia i o dziewiątej dwie dostał czerwoną kartkę. Właśnie tam przy słupku startowym.
Garraty zastanawiał się, czy jego też usztywni. Chyba nie, ale to była jedna z tych niewiadomych, które objawią się, dopiero gdy przyjdzie czas, i to było straszne. Dlaczego Hank Olson przypomniał takie okropieństwo?
Nagle Art Baker wyprostował się.
– No i jest.
Przy słupku zahamował dżip piaskowego koloru. Za nim, znacznie wolniej, sunęła półgąsienicówka. Z przodu i z tyłu miała czasze radarów wyglądające jak zabawki. Na pancerzu byczyli się dwaj żołnierze. Garraty poczuł lód w brzuchu. Byli uzbrojeni w wojskowe karabiny dużego kalibru.
Niektórzy chłopcy wstali, ale nie Garraty. Olson i Baker również ani drgnęli. McVries tylko rzucił okiem na pojazdy i znów pogrążył się w myślach. Chudzielec na sośnie powoli machał nogami.
Z dżipa wysiadł major. Był wysoki, prosty jak trzcina, opalony na brąz, co znakomicie pasowało do prostego munduru khaki. U boku pasa z koalicyjką miał pistolet i nosił lustrzane okulary przeciwsłoneczne. Plotka głosiła, że major ma oczy niezwykle wrażliwe na światło i nigdy nie wychodzi bez ciemnych szkieł.
– Siądźcie, chłopcy – powiedział. – Nie zapominajcie o wskazówce numer trzynaście.
Wskazówka numer trzynaście głosiła: „Oszczędzaj energię, kiedy się da”.
Stojący usiedli. Garraty znów popatrzył na zegarek. Ósma szesnaście, zapewne spieszył się o minutę. Major zawsze był punktualny. Garraty przez chwilę rozważał cofnięcie wskazówki, ale zrezygnował.
– Nie zamierzam wygłaszać żadnej mowy – rzekł major, omiatając ich niewidocznym spojrzeniem zza czarnych szkieł. – Gratuluję temu spośród was, który zwycięży, pozostałym gratuluję odwagi.
Odwrócił się do dżipa. Zapadła cisza jak makiem zasiał. Garraty odetchnął głęboko. Zapowiadał się gorący dzień, dobry dzień na marsz.
Major trzymał w dłoni jakieś papiery.
– Po wywołaniu nazwiska proszę wystąpić i odebrać swój numer. Potem wracacie na miejsca i czekacie. Proszę, zróbcie to sprawnie.
– Teraz jesteś w wojsku – szepnął Olson, szczerząc zęby, ale Garraty go zignorował. Nie mógł nie podziwiać majora. Ojciec Garraty’ego, zanim zabrał go Patrol, często powtarzał, że major to najbardziej niebezpieczny potwór, socjopata wspierany przez społeczeństwo. Ale nigdy nie zetknął się z majorem osobiście.
– Aaronson.
Wystąpił krępy wiejski chłopaczek z opalonym na czerwono karkiem; był onieśmielony, nogi mu drżały. Odebrał dużą plastikową jedynkę i przypiął do koszuli. Major klepnął go po plecach.
– Abraham.
Wysoki rudzielec w dżinsach i podkoszulku. Obwiązana w pasie kurtka plątała mu się wokół kolan. Olson parsknął szyderczo.
– Baker, Arthur.
– To ja – powiedział Baker i wstał. Poruszał się ze zwodniczą powolnością. Garraty poczuł dreszcz. Ten zapowiadał się na twardą sztukę. Zapowiadał się na takiego, co długo wytrzyma.
Baker wrócił. Przypiął trójkę do koszuli, na wysokości piersi.
– Powiedział ci coś? – spytał Garraty.
– Pytał mnie, czy w moich okolicach zaczęły się już upały – powiedział wstydliwie Baker. – No, on... major zagadał do mnie.
– Gorszy upał zacznie się tutaj – zaskrzeczał Olson.
– Baker, James – powiedział major.
Trwało to do ósmej czterdzieści. Nikt się nie wycofał. Na parkingu zawarczały silniki samochodów – wyjeżdżali chłopcy z listy rezerwowej, by zdążyć na telewizyjną relację z Wielkiego Marszu. Zaczyna się, pomyślał Garraty. Naprawdę się zaczyna.
Kiedy przyszła jego kolej, major dał mu numer czterdzieści siedem i krótko życzył powodzenia. Z bliska wyglądał bardzo męsko i władczo. Garraty miał wielką chęć dotknąć go i przekonać się, czy jest żywy.
Peter McVries był sześćdziesiąty pierwszy. Hank Olson siedemdziesiąty. Rozmawiał z majorem dłużej od pozostałych. Major roześmiał się na jakąś odzywkę Olsona i klepnął go w plecy.
– Powiedziałem mu, niech trzyma kupę forsy na podorędziu – zwierzył się Olson po powrocie. – I on powiedział mi, żebym wam pokazał, jak wygląda piekło. Powiedział, że lubi, jak ktoś rwie się innym do gardeł. Pokaż im, jak wygląda piekło, chłopcze, powiedział.
– Bardzo dobrze – skwitował to McVries i puścił oko do Garraty’ego, który zastanawiał się, o co mu chodzi. Nabija się z Olsona?
Chudzielec drzewołaz nazywał się Stebbins. Odebrał numer ze zwieszoną głową, nie odzywając się słowem do majora, po czym wrócił i usiadł wsparty o pień. Garraty nie wiedział czemu, ale nie mógł od niego oczu oderwać.
Setka to był rudy facet, cały pryszczaty. Nazywał się Zuck. Dostał numer i usiadł. Wszyscy czekali na dalszy rozwój wydarzeń.
Trzech żołnierzy rozdało szerokie pasy z kieszeniami na prowiant – wysokokaloryczne koncentraty. Inni żołnierze rozdali manierki, które trzeba było przypiąć do pasów. Olson zwiesił swój pas nisko na biodrach, jak rewolwerowiec, wyciągnął baton czekoladowy i zaczął pałaszować. Popił czekoladę łykiem z manierki. Garraty zastanowił się, czy Olson rżnie bohatera, czy też może wie o czymś, o czym on, Garraty, nie ma pojęcia.
Major omiótł ich surowym wzrokiem. Garraty zerknął na zegarek i ścisnęło go boleśnie w żołądku. Ósma pięćdziesiąt sześć. Jakim cudem zrobiło się tak późno?
– W porządku, wiara, ustawcie się dziesiątkami. Nie obowiązuje żaden porządek. Jak chcecie, zostańcie z przyjaciółmi.
Garraty wstał. Był zdrętwiały, tak jakby jego ciało należało do kogoś innego.
– No i ruszamy – powiedział stojący obok McVries. – Powodzenia wszystkim.
– Powodzenia – rzekł zaskoczony Garraty.
– Przydałby mi się psychiatra, cholera – powiedział McVries. Nagle zbladł, czoło miał zroszone potem, przestał imponować formą. Próbował się uśmiechnąć, ale na próżno. Blizna odznaczała mu się na policzku jak wykrzyknik.
Stebbins wstał i powlókł się na koniec szerokiej na dziesięć chłopaków, głębokiej na dziesięć chłopaków grupy. Olson, Baker i Garraty stali w trzecim rzędzie. Garraty miał sucho w ustach. Czy powinien napić się trochę wody? Zdecydował, że nie. Nigdy w życiu nie był świadomy faktu, że ma nogi. Zastanawiał się, czy mu zesztywnieją, odmówią posłuszeństwa i czy na starcie dostanie czerwoną kartkę. Zastanawiał się, czy Stebbins wysiądzie wcześniej – Stebbins z jego kanapką z marmoladą i fioletowymi spodniami. Zastanawiał się, czy on sam wysiądzie pierwszy. Zastanawiał się, jak to jest, kiedy...
Ósma pięćdziesiąt dziewięć.
Major patrzył na kieszonkowy chronometr z nierdzewnej stali. Podniósł wolno dłoń i świat zamarł w oczekiwaniu. Stu chłopaków obserwowało go uważnie. Cisza była okropna i bezmierna. Cisza była wszystkim.
Zegarek Garraty’ego wskazywał punkt dziewiątą, ale uniesiona ręka nie opadła.
Opuść! – rozkazywał mu w myślach. Opuść, bo zacznę wrzeszczeć.
Potem przypomniał sobie, że jego zegarek spieszy się minutę – mógł nastawić swój zegarek wedle majorowego, tyle że zapomniał.
Major opuścił rękę.
– Życzę wszystkim powodzenia – powiedział. Twarz miał bez wyrazu, lustrzane okulary zakrywały mu oczy.
Ruszyli powoli, nie rozpychając się.
Garraty szedł. Nerwy go nie usztywniły, nie usztywniły nikogo. Minął słupek defiladowym krokiem, McVries po lewej, Olson po prawej. Tupot nóg był bardzo głośny.
Naprzód marsz! Naprzód marsz! Naprzód marsz!...
Nagle poczuł szaloną chęć, by się zatrzymać. Tylko się przekona, czy oni traktują to serio. Odrzucił tę myśl z oburzeniem i lekkim przestrachem.
Wyszli z cienia na słońce, ciepłe wiosenne słońce. Garraty odprężył się, wsadził ręce do kieszeni i trzymał się McVriesa. Grupa zaczęła się rozciągać, każdy znajdował własną długość kroku i tempo. Transporter podzwaniał wzdłuż drogi, wzbijając kurz. Małe czasze radarów kręciły się jak najęte, monitorując szybkość każdego uczestnika marszu za pomocą wymyślnego komputera. Minimalna prędkość wynosiła dokładnie sześć kilometrów na godzinę.
– Upomnienie! Osiemdziesiątkaósemka, upomnienie!
Garraty drgnął, obejrzał się. To Stebbins. Stebbins ma numer osiemdziesiąt osiem. Nagle poczuł pewność, że Stebbins dostanie czerwoną kartkę właśnie tu, kiedy słupek startowy jest jeszcze w zasięgu wzroku.
– Spryciarz – odezwał się Olson.
– Co? – spytał Garraty. Z trudem poruszał językiem.
– Łapie upomnienie, kiedy jest jeszcze świeży, i wyczuwa graniczną szybkość. A potem łatwo je zaciera... przejdzie godzinę na czysto i nie ma upomnienia. Wiesz przecież.
– Pewnie, że wiem – potwierdził Garraty. Była taka zasada w regulaminie. Dawali ci trzy upomnienia. Jak za czwartym razem zszedłeś poniżej sześciu na godzinę, to... no, to jesteś skreślony. Ale jak zaliczyłeś trzy upomnienia i udało ci się przejść trzy godziny cacy, to znów jesteś czysty jak łza.
– No i on teraz sprawdził swoje tempo – powiedział Olson. – A o dziesiątej dwie konto znów będzie miał czyste.
Garraty szedł dobrym tempem. Czuł się świetnie. Słupek startowy zniknął z oczu, kiedy wspięli się na wzgórze i zaczęli schodzić długą, obsadzoną sosnami doliną. To tu, to tam widzieli świeżo zaorane zagony.
– Coś mi się zdaje, że to ziemniaki – powiedział McVries.
– Najlepsze na świecie – dorzucił automatycznie Garraty.
– Jesteś z Maine? – spytał Baker.
– No, z południa.
Podniósł wzrok. Kilku chłopaków oderwało się od głównej grupy, wyciągając może dziewięć kilometrów na godzinę. Dwaj z nich nosili identyczne skórzane kurtki, z czymś na plecach, co wyglądało na orła. Garraty’ego kusiło, by przyspieszyć, ale nie dał się ponaglić. „Oszczędzaj energię, kiedy się da” – wskazówka numer trzynaście.
– Droga leci gdzieś koło twojego domu? – spytał McVries.
– Jakieś dziesięć kilometrów obok. Matka i moja dziewczyna chyba wyjdą mnie zobaczyć. – Przerwał i dodał powoli: – Oczywiście, jeśli będę jeszcze maszerował.
– Do diabła, nim tam dojdziemy, nie zostanie nas i dwudziestu pięciu – powiedział Olson.
Po tych słowach zamilkli. Garraty wiedział, że to nieprawda, i myślał, że Olson też o tym wie.
Dwaj inni dostali upomnienia, za każdym razem Garraty’emu podskoczyło serce. Obejrzał się na Stebbinsa. Ciągle wlókł się z tyłu i mordował następną kanapkę z marmoladą. Z kieszeni swetra sterczała trzecia kanapka. Garraty zastanawiał się, czy zrobiła je matka Stebbinsa, i pomyślał o ciastkach, która dała mu jego matka – wcisnęła mu je jak talizman, jakby odganiała złe duchy.
– Czemu nie pozwalają ludziom oglądać startu? – zdziwił się na głos.
– Żeby nie osłabiać koncentracji zawodników – odpowiedział ktoś ostro.
Garraty odwrócił głowę. To był drobny, smagły chłopak z numerem pięć przyczepionym do kołnierza kurtki. Garraty nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska.
– Koncentracji? – powtórzył.
– Tak. – Tamten przyspieszył i znalazł się obok Garraty’ego. – Major powiedział, że należy się maksymalnie skupić i w spokoju zacząć Wielki Marsz. – Odruchowo przycisnął kciukiem czubek orlego nosa. Wyrastał tam czerwony pryszcz. – Zgadzam się z tym. Podniecenie, tłumy, telewizja, wszystko potem. Teraz potrzeba nam tylko skupienia. – Piwnymi oczami przyjrzał się Garraty’emu i powtórzył: – Skupienia.
– Ja to skupiam się tylko na tym, żeby podnosić i stawiać giry. To proste, jakbym zrywał i zaliczał dziwy – rzekł Olson.
Piątka sprawiała takie wrażenie, jakby ton Olsona ją raził.
– Musisz znaleźć swoje tempo. Musisz się skupić na sobie. Musisz mieć plan. Przy okazji, jestem Gary Barkovitch. Mieszkam w Waszyngtonie, Dystrykt Columbia.
– Jestem John Carter – odparł Olson. – Mieszkam w bufecie, planeta Mars.
Barkovitch zacisnął usta z pogardą i został w tyle.
– Chyba wszędzie znajdzie się jakiś świr – powiedział Olson.
Lecz Garraty myślał, że Barkovitch kombinuje całkiem dobrze – myślał tak, dopóki jeden ze strażników nie zawołał jakieś pięć minut później:
– Upomnienie! Piątka, upomnienie!
– Kamyk wpadł mi do buta! – zaprotestował rozdrażniony Barkovitch.
Żołnierz zeskoczył z transportera i stanął na poboczu naprzeciwko Barkovitcha. W ręce trzymał chronometr z nierdzewnej stali, zupełnie taki sam jak majora. Barkovitch przystanął i zdjął but. Wytrząsnął z niego kamyczek. Nie zwrócił uwagi, kiedy żołnierz zawołał: „Piątka, drugie upomnienie!”, tylko starannie naciągnął skarpetkę na stopę.
– Oho – powiedział Olson. Wszyscy odwrócili się i szli tyłem.
Stebbins, nadal na szarym końcu, minął Barkovitcha, nie patrząc na niego. Teraz Barkovitch był całkiem sam, lekko na prawo od białej linii, sznurował but.
– Piątka, trzecie upomnienie. Ostateczne upomnienie.
Garraty czuł coś w brzuchu, jakby kleistą kulkę flegmy. Nie chciał patrzeć, ale nie potrafił oderwać wzroku. Idąc tyłem, nie oszczędzał energii, ale na to też nie mógł nic poradzić. Niemal fizycznie czuł, jak mijają sekundy.
– Rany boskie – odezwał się Olson. – Ten buc dostanie czerwoną kartkę.
Ale wtedy Barkovitch się podniósł, spokojnie otrzepał nogawki i truchtem dopędził grupę. Minął Stebbinsa, który nie spojrzał na niego również teraz, i zrównał się z Olsonem.
Uśmiechnął się szeroko, oczy mu błyszczały.
– Widzisz? Zrobiłem sobie odpoczynek. To wszystko zgodne z moim planem.
– Może tak ci się wydaje – powiedział Olson głosem wyższym niż zwykle. – Ja widzę tylko, że zarobiłeś trzy upomnienia. Za marne półtorej minuty musisz iść trzy... pieprzone... godziny. Po co był ci odpoczynek? Dopiero wystartowaliśmy!
Barkovitch wyglądał na urażonego. Popatrzył na Olsona płonącym wzrokiem.
– Jeszcze zobaczymy, kto pierwszy dostanie czerwoną kartkę, ja czy ty. To wszystko jest w moim planie.
– Twój plan i substancję, którą wydalam dupą, łączy podejrzane podobieństwo – rzekł Olson.
Baker zachichotał, a Barkovitch parsknął i oddalił się.
Olson jeszcze mu dołożył na do widzenia.
– Tylko nie potknij się, koleś. Nie dostaniesz upomnienia. Po prostu...
Barkovitch nawet się nie obejrzał i zniechęcony Olson umilkł.
Na zegarku Garraty’ego była dziewiąta trzynaście (jednak cofnął go o minutę), kiedy dżip majora wspiął się na wzgórze, którym właśnie zaczęli schodzić. Przejechał innym poboczem niż transporter. Major podniósł do ust megafon.
– Mam przyjemność oświadczyć, chłopcy, że skończyliście pierwsze półtora kilometra waszej podróży. Chciałbym wam również przypomnieć, że najdłuższy odcinek pokonany przez całą grupę uczestników Wielkiego Marszu wynosi jak dotąd jedenaście kilometrów. Mam nadzieję, że wy się bardziej postaracie.
Dżip ruszył zrywem. Olson zdawał się rozważać te wieści ze zdumieniem, a nawet przestrachem. Nie przeszli nawet tuzina kilometrów, pomyślał Garraty. Nigdy by sobie tego nie wyobraził. Nie spodziewał się, że ktokolwiek – nawet Stebbins – dostanie czerwoną kartkę wcześniej niż po południu. Pomyślał o Barkovitchu. Jemu wystarczyło tylko zwolnić raz poniżej wymaganej szybkości w ciągu najbliższej godziny.
– Ray? – To był Art Baker. Zdjął płaszcz i przerzucił go przez ramię. – Jest jakiś szczególny powód, że się zgłosiłeś?
Garraty odpiął manierkę i łyknął wody. Była zimna i smaczna. Na górnej wardze została mu kropelka, zlizał ją. Fajnie było cieszyć się takimi drobiazgami.
– Tak naprawdę to nie wiem – wyznał szczerze.
– Ani ja. – Baker zamyślił się na chwilę. – Biegałeś w szkole?
– Nie.
– Ani ja. Ale to chyba nie ma znaczenia, co? Zwłaszcza w tej chwili.
– Tak, w tej chwili nie – potwierdził Garraty.
Rozmowa utknęła. Przechodzili przez małą miejscowość z wiejskim sklepem i stacją paliwową. Przed stacją dwóch staruszków siedziało na krzesłach ogrodowych, przyglądało się chłopcom spod opadłych powiek. Na stopniach sklepu młoda kobieta uniosła synka, by lepiej widział. Kilka starszych dzieciaków odprowadzało ich zazdrosnym wzrokiem.
W grupie zaczęto się głośno zastanawiać, jaki dystans przebyli. Rozeszła się wieść, że wysłano drugi transporter, do pilnowania chłopaków z przodu... znikli teraz całkiem z oczu. Ktoś powiedział, że tamci robią dziesięć kilometrów na godzinę. Ktoś inny powiedział, że piętnaście. Ktoś stwierdził autorytatywnie, że gość z czołówki oklapł i dostał dwa upomnienia. Garraty zastanawiał się, dlaczego go nie doszli, jeśli to miała być prawda.
Olson skończył baton czekoladowy, który napoczął przed startem, i wypił trochę wody. Inni również jedli, ale Garraty zdecydował, że zaczeka, aż będzie naprawdę głodny. Słyszał, że koncentraty są całkiem niezłe. Astronauci dostają je w kosmosie.
Niewiele po dziesiątej minęli znak: LIMESTONE 15 KM. Garraty pomyślał o jedynym Wielkim Marszu, który ojciec pozwolił mu obejrzeć. Pojechali do Freeport. Matka wybrała się z nimi. Piechurzy byli zmęczeni, mieli wpadnięte oczy, ledwo reagowali na wiwaty i kiwające się tablice z napisami. Kibice zagrzewali do marszu swoich faworytów, na których postawili zakłady. Ojciec powiedział mu później, że tamtego dnia ludzie ustawili się od Bangor. W północnej części stanu nie było tak ciekawie, droga została całkowicie odgrodzona – pewnie po to, żeby zawodnicy mogli się skupić, jak powiedział Barkovitch. Ale teraz wiele zmieniło się na lepsze.
Wtedy we Freeport maszerowali już siedemdziesiątą drugą godzinę. Garraty miał dziesięć lat i był wniebowzięty. Major wygłosił mowę do tłumu, gdy chłopcy mieli jeszcze siedem i pół kilometra do miasta. Zaczął od współzawodnictwa, przeszedł do patriotyzmu i zakończył czymś, co się nazywało produkt narodowy brutto – Garraty się wystraszył, bo według niego „brutto” znaczyło coś groźnego, jak brutalne zachowanie. Zjadł sześć hot dogów i kiedy wreszcie zobaczył nadchodzących zawodników, popuścił siusiu w spodenki.
Jeden z chłopców krzyczał. To było najbardziej wyraziste wspomnienie. Za każdym razem, kiedy stawiał stopę, krzyczał: „Nie mogę! Nie mogę! Nie mogę! Nie mogę!”. Ale szedł dalej. Wszyscy szli i wkrótce ostatni minął Garraty’ego, który był trochę zawiedziony, że nie udało mu się zobaczyć, jak ktoś dostaje czerwoną kartkę. Nigdy więcej nie pojechali na Wielki Marsz. Później tej samej nocy Garraty słyszał ojca wydzierającego się do telefonu, jak mu się to zdarzało, kiedy się upił albo politykował, a matka konspiracyjnym szeptem błagała, żeby przestał, zanim ktoś podniesie słuchawkę telefonu towarzyskiego.
Garraty popił jeszcze wody i zastanowił się, jak Barkovitch sobie radzi.
Teraz mijali większe skupiska zabudowań. Przed domami ludzie siedzieli całymi rodzinami, uśmiechali się, machali rękami, pili coca-colę.
– Garraty – powiedział McVries. – Rany, patrz, co ci się dostało.
Śliczna, może szesnastoletnia dziewczyna w białej bluzce i kolarkach w biało-czerwoną szachownicę trzymała wielką tablicę.
TEMPO! TEMPO!
GARRATY NUMER 47
Kochamy cię, Ray, synu stanu Maine!
Garraty poczuł, jak serce rośnie mu w piersiach. Teraz wiedział, że wygra. Upewniła go ta nieznajoma dziewczyna.
Olson gwizdnął i po świńsku zaczął szturchać sztywnym palcem wskazującym w luźno zwiniętą pięść.
Do diabła ze wskazówką trzynastą! Garraty podbiegł na skraj drogi. Dziewczyna zobaczyła jego numer i zapiszczała. Rzuciła się na Garraty’ego i pocałowała go mocno. Garraty nagle się podniecił. Oddał pocałunek z ochotą. Dziewczyna dwa razy delikatnie wsadziła mu język do ust. Ledwo zdając sobie sprawę z tego, co robi, złapał dłonią jej pulchny pośladek i ścisnął łagodnie.
– Upomnienie! Czterdziestkasiódemka, upomnienie!
Cofnął się i uśmiechnął szeroko.
– Dzięki.
– Och... och... nie ma sprawy! – Miała roziskrzone oczy.
Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zauważył, że żołnierz otwiera usta, by udzielić mu drugiego upomnienia. Truchtem wrócił na swoje miejsce. Jednak czuł się trochę winny, że zlekceważył wskazówkę numer trzynaście.
Olson szczerzył zęby w uśmiechu.
– Za coś takiego zgodziłbym się na trzy upomnienia.
Garraty nie odpowiedział. Szedł tyłem, machając dziewczynie. Kiedy znikła mu z oczu, odwrócił się i zaczął iść równym krokiem. Godzina do zatarcia upomnienia. Musi uważać i nie dostać następnego. Ale czuł się dobrze. Czuł się tak, jakby mógł przejść całą drogę do Florydy. Był w formie. Przyspieszył.
– Ray... – McVries się uśmiechał. – Po co ten pośpiech?
Racja. Wskazówka numer sześć: „Wolno i spokojnie zrobisz swoje”.
– Dzięki.
McVries dalej się uśmiechał.
– Nie dziękuj mi za bardzo. Ja też jestem tu po to, żeby wygrać.
Garraty patrzył na niego zdezorientowany.
– Chodzi mi o to, żebyśmy się nie bawili w trzech muszkieterów – wyjaśnił McVries. – Co tu kryć, jesteś fajny gość i dziewczyny szaleją za tobą. Ale jak się przewrócisz, ja cię nie podniosę.
– Jasne. – Odpowiedział uśmiechem, ale to był wysilony uśmiech.
– Z drugiej strony – rzekł cicho, po swojemu Baker – możemy się postarać, żeby koledzy nie spuszczali nosa na kwintę.
McVries uśmiechnął się znowu.
– Czemu nie?
Zbliżyli się do wzniesienia i przestali gadać, oszczędzając oddech. W połowie stoku Garraty zdjął kurtkę i przerzucił ją przez ramię. Niedługo potem minęli porzucony na drodze sweter. Ktoś tej nocy pożałuje, że się z nim rozstał, pomyślał Garraty. Kilku zawodników z czołówki traciło przewagę.
Garraty skupił się na podnoszeniu i stawianiu gir. Nadal czuł się dobrze. Czuł się silny.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI