- W empik go
Wielki Pies - ebook
Wielki Pies - ebook
Kraków, rok 2001. Z Wisły zostaje wyłowiona spreparowana skóra zaginionej studentki. Śledczy podejrzewają, że sprawcę bestialskiej zbrodni zainspirował film. Prokurator w obawie przed paniką tuszuje makabryczne odkrycie, potem śledztwo staje w martwym punkcie. Okrzyknięte przez dziennikarzy krakowskim Milczeniem owiec morderstwo wzbudza zainteresowanie mediów. Wreszcie w cieniu skandalu do śledztwa wkracza Emil Stompor – krnąbrny, ale zarazem utalentowany oficer Wydziału Zabójstw Komendy Stołecznej Policji. Stompor mierzy się tym razem nie tylko z własnymi problemami, ale też z najbardziej nietypową sprawą w karierze…
W tym śledztwie nic nie jest takie, na jakie wygląda, a stawką jest wszystko, co w życiu doświadczonego gliny najważniejsze. Raz popełnionych błędów nie można cofnąć, a niewygodnej przeszłości pozbyć się bez właściwej kary i… pokuty.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67388-35-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szóstego stycznia 2001 roku w Krakowie jest zimno i mokro. Brzeg Wisły ledwie rysuje się w mlecznobiałym tle. Inspektor Krajewski ma wrażenie, jakby znalazł się nad Tamizą. Czynności dobiegają końca, doktor Rajski nieśpiesznie wkłada szkło powiększające do torby, wstaje i spogląda w oczy kobiety. Powietrze nad rzeką jest lepkie i gęste.
— To ludzka skóra, szanowna pani.
— Zwariował pan?
— Przykro mi.
— Miałam nadzieję — odpowiada Wolska — że pan nam powie coś innego.
Rajski jest z nich najstarszy, dawno skończył sześćdziesiąt lat i osiwiał. Gliniarz jest młodszy, w listopadzie złożył raport o emeryturę. Mimo skończonej pięćdziesiątki trzyma się prosto. Jest wysoki i szczupły, a siwizna dodaje zastępcy naczelnika Wydziału Kryminalnego Małopolskiej Komendy Wojewódzkiej Policji uroku.
— A pan? — Wolska zwraca się do Krajewskiego.
Krajewski odrywa wzrok od Wisły przelewającej brudne wody przez próg wodny, spogląda na lekarza, zaciąga się i kaszle.
— Co pan na to? Jakieś pomysły?
— Chyba nie sądzi pani, że to zwykłe utonięcie? — detektyw spogląda na kobietę w drogim płaszczu i rękawiczkach z cielęcej skóry. — Jaruzelskiego przeżyłem, Gierka, Rakowskiego, Lecha, a teraz Kwaśniewskiego. Byłem pewien, że już wszystko widziałem.
— Więc co to jest pana zdaniem?
— Pani tego nie widzi? — pyta Krajewski.
— Chce pan coś jeszcze dodać? Nie? To dobrze, że się rozumiemy.
— Kiedy my się zupełnie nie rozumiemy — Krajewski odpowiada, spoglądając na doktora Rajskiego. — Mamy tu do czynienia z zabójstwem. Ewentualnie znieważeniem zwłok, ale tylko w najlepszym razie.
— To ja tu jestem prokuratorem!
— To wygląda jak kombinezon do dymania się, za przeproszeniem, dla różnego rodzaju dewiantów i pomyleńców.
— Nonsens.
— Więc co to jest?
— Nie wiem, do cholery! — Wolska się unosi. — Nie jestem lekarzem!
— Ja jestem — wtrąca Rajski. — I zgadzam się z kolegą.
— A może pochodzi od zwierzęcia?
— A włosy łonowe, sutki, rozstępy, siniaki i pieprzyki?
— I tatuaż — szepcze Krajewski.
— Popieprzyło się wam?
— Nam? — Rajski unosi brwi.
— A co? Hollywood chcecie mi tu, do kurwy nędzy, zrobić?
— Najwyraźniej ktoś chyba zrobił to za nas.
— Na razie jest tylko podejrzenie, że to jest skóra.
— Ludzka — wtrąca Rajski.
— A jakie papiery na to figurują? Macie opinię, sekcję, badania? A pan, doktorze, co? — Wolska odpowiada bojowo. — Na wróżbitę się pan przekwalifikował? Nie mam zamiaru słuchać pieprzenia o kombinezonach! — kobieta w szpilkach mówi tonem nieznoszącym sprzeciwu. — Jesteśmy w pracy! Nie w jakimś kinie, do kurwy nędzy, panowie, no! Dajcie żyć.
Z nisko zawieszonych, ciężkich chmur zaczyna siąpić drobny, przenikliwy deszcz. Technik przy znalezisku błyska fleszem. Obcesowa i protekcjonalna nuta nienagannie ubranej i młodszej o połowę od obu mężczyzn kobiety brzmi groteskowo. Pokład pod ich stopami delikatnie faluje. Policjant kieruje spojrzenie na brzeg. Prokurator spogląda na lekarza z wyczekiwaniem. Ten nabiera purpurowej barwy, zwęża usta.
— Nie pozwolę sobie na takie traktowanie — Rajski wolno cedzi przez zęby.
— To proszę nie opowiadać mi bajek, doktorze!
— Moja cierpliwość ma ograniczone zasoby, więc proszę, aby szanowna pani przyjęła łaskawie do wiadomości, że oglądałem wyłowione z wody zwłoki wcześniej, niż pani zaczęła bajki w ogóle rozumieć.
— To, co słyszę, nie mieści się w głowie!
— To zależy w czyjej. Ktoś tę skórę zdjął z ciała, rozwiesił do wyschnięcia, a następnie namoczył, usunął resztki tkanek podskórnych — Rajski wyjaśnia ponurym, grobowym tonem.
— A może śruba holownika poprzecinała zwłoki?
— Nie.
— Łopatki pędnika przecież mogły odciąć fragmenty skóry…
— Nie, nie mogły. Skóra była szyta.
— Pan w szwalni pracuje czy ekspertyzę mechanoskopijną ad hoc nam tu funduje? Myślałam, że pan jest lekarzem sądowym — Wolska odpowiada, spogląda na lekarza i nagle urywa. — Jeśli okaże się — dodaje ciszej — że ma pan rację…
— Ona jest ludzka. Ktoś precyzyjnie ją odciął od ciała skalpelem albo innym bardzo ostrym narzędziem. Usunął tkankę tłuszczową i mięśnie. Co więcej, zrobił to po mistrzowsku. Nie wiem kto, jak oraz dlaczego to zrobił, ale tego na pewno nie zrobiła śruba.
— To oznacza sprawcę — wtrąca Krajewski — który może zechcieć to powtórzyć.
— Jeśli ten gość znowu uderzy, będzie afera na miarę Wampira z Zagłębia, Władcy Much, Frankensteina albo Skorpiona! — Wolska spogląda z wściekłością w stronę tłoczących się na brzegu gapiów i dziennikarzy.
Krajewski zaciąga się, zerka na drugiego, zziębniętego mężczyznę i spluwa do wody. Nad ich głowami przelatuje rybitwa, skrzecząc przeciągle. Wolska poprawia włosy i okulary.
— Została spreparowana — dodaje lekarz. — Zabezpieczona przed rozkładem.
— Czyli wygarbowana?
— Jestem lekarzem, a nie kuśnierzem czy kaletnikiem. Ktoś ją zakonserwował, żeby się nie rozpadła. Posolił ją i natłuścił. Prawdopodobnie olejkiem, możliwe, że użył wosku lub środka chemicznego. Do czegoś takiego trzeba umiejętności, narzędzi, miejsca i znajomości rzeczy. Kimkolwiek on jest, to bestia. Patrzymy na dzieło potwora.
— Nie mamy innej możliwości?
— Mamy ich dziesiątki — dodaje Krajewski. — Ta wydaje się najbardziej realna.
— Panowie, chwileczkę! Moment! Oceńmy to chłodno. Chcecie powiedzieć, że mamy do czynienia ze sprawcą, który zdjął skórę z czyichś zwłok, wygarbował ją, a potem uszył z niej jakieś ubranie, a potem wyrzucił to coś do Wisły?
— Najwyraźniej — odparł Krajewski.
— Po co miałby to robić?
— Jest wiele możliwości.
— Nie, no nie uwierzę w te brednie! To nie film, do cholery! Może to tylko nekrofil?
— A to coś zmienia? — pyta Krajewski.
— Lepsze to niż nielegalny ubój.
— Naprawdę podziwiam pani optymizm. Tak, może mamy do czynienia tylko z facetem rozkopującym groby. To jednak nie rozwiązuje problemu. Nie wiemy, jak się nazywa, gdzie go szukać i czy zechce to zrobić ponownie. Bo jeśli tak, możemy mieć problem — gliniarz odparł, wskazując ruchem głowy radiowozy na brzegu. — Proszę pomyśleć, co się stanie, jak to przecieknie do prasy. I wciąż nie wiemy, co wykaże badanie chemiczne.
— A co może wykazać?
— Czy ofiara nie żyła w chwili, kiedy „Kuśnierz” ją skórował.
— O ile nie żyła — zauważył Rajski.
— „Kuśnierz”? — Wolska unosi brwi.
— Rzemieślnik zajmujący się ręcznym wytwarzaniem wyrobów skórzanych, tradycyjnie z wyprawianych skór — Krajewski mruczy ponuro. — Do niedawna myślałem, że to zawód ginący.
— Powiedział pan, o ile żyła? — prokurator pyta lekarza.
— Badanie wykaże, czy skórował ją żywą.
— Żywą? Przecież to niemożliwe!
— Wystarczą odpowiednie leki.
— Czy wyście powariowali?
— Wciąż pani nie rozumie? — Rajski odpowiada bez namysłu. — Nie jest łatwo zajmować się ludzkimi zwłokami. Mało kto jest w stanie to robić. Nie wiemy, jak było, ale musimy przyjąć, że sprawca zwalczył bardzo silny ludzki wstręt i opory psychiczne. Chyba że ich nie miał. A jeśli tak, mamy do czynienia z człowiekiem o obniżonym poziomie lęku, wrażliwości, uczuciowości wyższej. Słowem: chorym psychicznie albo psychopatą — kończy lekarz. — Ewentualnie sadystą, jeśli ten skurwiel zrobił to, zanim ją zabił.
— Spokojnie, panowie! Przecież nie powiem im tego. To brzmi jak…
— Hollywood? — pyta Krajewski.
— Jak oni to podchwycą — kobieta narzeka, wyjmując cienkie, mentolowe papierosy — zrobią nam tu krakowskie Milczenie owiec.
Mgła sprawia, że wszystko staje się jakieś nierzeczywiste, wyciszone. Marciniak i Zenek Chmielarz poprawiają włosy przed kamerą. Błysk lampy odbija się od mokrego nabrzeża i burt statku. Dziennikarz podsuwa mikrofon pod usta kapitana. Gliniarz widząc to, spogląda na Wolską, która bez zastanowienia rusza w stronę marynarzy.2
Dwadzieścia dziewięć miesięcy później komisarz Emil Stompor wysiada z tramwaju na Marymonckiej, nieopodal bloków Przy Agorze. Jak na piąty dzień maja jest zimno. Przenikliwy wiatr wieje w twarz. Do wschodu słońca pozostało trzydzieści minut. Nic jeszcze nie wskazuje na świt. I chociaż glina wie, że za kilka godzin słońce rozleje się między świeżą zielenią drzew, a jego promienie będą biczować spragnione ciepła bruki, mury i ulice, to jest zmarznięty. Idzie szybkim krokiem. Po niezaplanowanej, nocnej służbie pragnie położyć się do łóżka, przytulić do żony, a potem zasnąć. Wie jednak, że po tym, co widział, sen prędko nie nadejdzie. Z lasu, zza pleców gliniarza, dobiega radosny śpiew ptaków. Tu, w miejscu, gdzie wysiadał z tramwaju, trele stykają się ze złowieszczym pomrukiem stalowni. Oświetlony pomarańczowym światłem latarń i mokry od mżawki asfalt odbija żółtawe światło. Wrzeciono jeszcze śpi, ale po drugiej stronie Marymonckiej kilka pierwszych okien w blokach już jaśnieje. Gliniarz przechodzi na drugą stronę ulicy i czuje mocniejszy powiew. A z nim smród przypominający spaleniznę. Chociaż do hal dawnej Huty Warszawa są stamtąd dwa kilometry, nozdrza mężczyzny wychwytują dobrze znane, chemiczne wyziewy. Emil nienawidzi ich tak samo jak Wrzeciona, Wawrzyszewa i całej Warszawy. Idąc między blokami myśli, że niczego nie pragnie bardziej, jak spakować się i wyjechać. A potem zapomnieć o spaleniźnie, kominach, nocnym buczeniu z huty. Wyprowadzić się ze zbudowanego dla pracowników Huty Warszawa osiedla. Daleko od dumy socjalistycznej Polski. Emil ma dość ponurego, śmierdzącego na każdym rogu i pełnego brudu osiedla, gdzie mówi się tylko o masowych zwolnieniach i widmie bankructwa. Ma dość powrotów po nocach z trupem. Powrotów w znienawidzone miejsce, zamieszkiwane przez patologię i zmęczonych kaszlem emerytów z psami, rencistów ciągnących torby na kółkach oraz smutnych, steranych ludzi. Teraz jednak o tym nie myśli. Pragnie tylko spać, więc idzie z postawionym kołnierzem i rękami w kieszeniach zielonej, wojskowej kurtki do wynajmowanego, ciasnego mieszkania, którego jedyną zaletą jest to, że z małego kuchennego okna widać wschody słońca. Wolałby jednak ich nie widywać, bo wysuwające się znad horyzontu słońce zwykle ogląda przed położeniem się do łóżka. Policjant pragnie od życia więcej. Dla siebie, dla żony i córki, która niebawem pójdzie do przedszkola. A nade wszystko nie chce, by jego dziecko dorastało na zbudowanym wokół Okrąglaka osiedlu, pełnym socjalnych mieszkań, nierobów i alkoholików. Przechodząc obok monopolowego, słyszy przejeżdżający z łoskotem tramwaj. Za trzy, cztery godziny staną tu miejscowi w błyszczących dresach i będą spode łba wypatrywać kogoś, od kogo można wyciągnąć parę groszy na wino i papierosy. Idąc wzdłuż bloku, detektyw mija pomazaną farbami w sprayu szarą ścianę z wielkiej płyty. W brudnej klatce schodowej śmierdzi psim moczem. Sen nie będzie nadchodził. Za to wróci widok roztrzaskanej pałką głowy zgwałconej licealistki.3
Kilka godzin później powietrze zastygło nad betonem i asfaltem Warszawy. Jest upalnie i parno, zbiera się na burzę. Lekarz odłożył stetoskop, siadając za biurkiem. Emil czuje niepokój.
— Ile pan ma lat?
— Rok temu skończyłem czterdziestkę.
— I jak się pan czuje?
— W porządku. Oprócz tego, że ciągle jestem zmęczony.
— A sen?
— Nie jest najlepiej.
— Czyli jak? — lekarz podniósł wzrok. — Źle, fatalnie? Ile pan śpi?
— Czasem dwie, trzy godziny. Reszta to obracanie się z boku na bok. I natłok myśli.
— O czym?
— O wszystkim.
— Od jakiego czasu?
— Cztery, może pięć lat — Emil odparł, przypominając sobie bezsenne noce w Sudetach.
— Neurastenia.
— To przecież zaburzenie nerwicowe.
— Pana to dziwi? — lekarz zapytał, spoglądając z zaciekawieniem. — Bo ona jest oczywista przy takim trybie życia. Pali pan?
— Paliłem.
— Długo?
Wzrok Emila przebiegł po łysej głowie lekarza i zatrzymał się na wydatnym nosie. Stompor zastanowił się, wydymając usta. A potem dopiął ostatnie guziki w koszuli, potarł ręką siwiejący zarost. Doktor wypisując coś zamaszystymi ruchami na druczku przed sobą, zdawał się nie zwracać na pacjenta uwagi.
— Umiarkowanie.
— Pytałem, czy długo — lekarz zerknął na pacjenta. — Rok, pięć lat?
— Od dziewięćdziesiątego pierwszego.
— Czyli dwanaście lat, tak?
— Z przerwami. Kilka lat nie paliłem.
— Może pan jaśniej?
— Pięć lat temu rzuciłem — mruknął gliniarz.
— Czyli palił pan siedem?
— Tak można powiedzieć.
— Powiedzieć można wszystko. Mnie interesuje, jak długo pan palił. A siedem i dwanaście lat to nie to samo. To jak? Ile pan palił dziennie i jak długo?
Emil usiadł i nabrał powietrza. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie poczuł dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Wiedział, że za chwilę wydarzy się coś, czego się nie spodziewa, coś, co zmieni bieg rzeczy. Miał tak, odkąd pamiętał. Nieprzyjemne doznanie, do którego dawno temu się przyzwyczaił. Dreszcz, a potem jakaś zmiana.
— Bywało, że paczkę dziennie. I więcej — odpowiedział ciszej. — Potem ograniczałem, aż prawie przestałem. Teraz tylko od czasu do czasu.
— To zupełnie czy od czasu do czasu?
— Czasem.
— Często?
— Raz, dwa razy w tygodniu. Czasem trzy dziennie.
— Czyli regularnie?
— No, bywa, że sobie zapalę.
— Bywa, że sobie zapalę — lekarz powtórzył. — Czyli regularnie pali pan nadal. A alkohol?
Emil zakaszlał. Lekarz odłożył pióro, odchylił się na oparcie krzesła i przygwoździł pacjenta wzrokiem. Stompor zrozumiał, że nie jest dobrze. Poczuł strach. Pomyślał o żonie i córce, a potem jego myśli nieoczekiwanie uciekły kilka lat wstecz, do czasów, kiedy zaczęło się to wszystko. Był młody, zaczynał karierę i odkrył, że w tej pracy nie można nie pić i nie palić.
— Na dobre zacząłem pić kilka lat temu. Aż straciłem kontrolę.
— Aha — lekarz spojrzał w oczy Emila. — Zupełnie?
— Jakieś pięć lat temu.
— Co dalej?
— Odstawiłem.
— Tak samo jak papierosy?
— Nie. Ani grama.
— A wtedy? — zapytał lekarz. — Jak było?
— Problemy w pracy. Potem picie i…
— Zaawansowana toksykomania alkoholowa?
— Szpital z urazem komunikacyjnym.
— Czyli wypadek?
— Potrącenie. Potem rehabilitacja. W jej trakcie ostry zespół abstynencyjny. I depresja urojeniowa z przemijającymi epizodami psychotycznymi — Emil wyrzucił jednym tchem.
Lekarz splótł ramiona na piersiach i przekrzywił głowę. Emil pomyślał, że patrzy na sobowtóra Savalasa z serialu Kojak, ale nie wytrzymał świdrującego spojrzenia. Opuścił wzrok. A potem postanowił, że nie będzie niczego ukrywał.
— Oddział zamknięty w klinice — dodał szeptem.
— I ośrodek uzależnień?
— Nie. Postanowiłem sam z tym skończyć. Wyjechałem w góry. Na wakacjach minie sześćdziesiąt miesięcy, odkąd nie piję.
— Dni pan już nie liczy?
— Ożeniłem się, urodziła mi się córka.
— Przynajmniej wiem, na czym stoję. A inne używki, narkotyki, kawa?
— Kawa.
— Praca w nocy? — lekarz nachylił się nad stołem.
— Kiedyś dużo, teraz rzadziej, ale się zdarza.
— Problemy osobiste?
Emil w milczeniu kiwnął głową, jakby sobowtór Kojaka zapytał o coś wstydliwego. Zastanowił się, czy nie dodać zdania więcej. Zamiast tego skupił uwagę na piosence Budki Suflera z radia.
— Stres?
— Sporo.
— A z jakiego powodu?
— Policjantem jestem.
— A… policjantem — lekarz odparł, jakby to była diagnoza. — No tak. To nawet dobrze. Skoro naoglądał się pan denatów, to skórę pan ma grubą. Więc powiem bez ogródek. To, co pan uskutecznia, proszę pana, to zabójstwo na sobie samym, rozumie pan?
— Zabójstwo na sobie samym nie jest zabójstwem.
— A tak — mruknął lekarz. — Jest samobójstwem. I to, co pan uskutecznia ze sobą, jest samobójstwem. Tylko odłożonym w czasie, coś jak lokata w banku. W badaniu widzę sześćdziesięciolatka w średnim stanie. Nadciśnienie tętnicze, podwyższona bilirubina, czyli zniszczona wątroba. Spirometria jakby panu tylko jedno płuco funkcjonowało. Wiadomo, wychodzi rzucanie palenia. Do tego wysoki cholesterol, cukier tak samo. Ile ma pan wzrostu?
— Metr siedemdziesiąt osiem.
— I waży pan osiemdziesiąt osiem kilogramów — lekarz kiwnął głową. Nadwaga. Nieduża, ale ona pana sercu nie pomaga. I stawom także. Dobrze, że chociaż morfologia jest w miarę w porządku. Powiedziałem — w miarę. Jak na sześćdziesięciolatka. Na EKG nawet nie chcę patrzeć, bo może się okazać, że powinienem rozważyć pomostowanie aortalno-wieńcowe.
— Bajpasy? Jest aż tak źle?
— Ubezpieczył się pan na życie?
— Proszę?
— Wspomniał pan o żonie i córce. Z czego będzie pan utrzymywał rodzinę, jak przyjdzie czas lokatę zlikwidować? Chyba nie chce pan ich zostawić bez środków do życia? Wprawdzie ma pan szansę, ale papiery bym uporządkował.
— Co to znaczy?
— Jeśli pan nie zmieni trybu życia, może być niewesoło.
— Co mam robić?
— Ruch, odżywianie się, unikanie używek.
— Kiedyś biegałem.
— A ja miałem włosy. Pana w najlepszym razie czeka rozległy zawał.
— Naprawdę?
— Ewentualnie udar niedokrwienny.
— Ale ja na ogół czuję się nie najgorzej — Emil skłamał.
— I dlatego pan o siebie nie dba. Wyjdzie na to samo: zawał, udar albo Powązki. Wdowa i córka półsierota. Tak, jak powiedziałem: lokata terminowa.
Zapadła cisza. Emil przyłożył obie dłonie do brody i znów potarł twardy, szorstki i siwiejący zarost, po czym spojrzał lekarzowi prosto w oczy i kiwnął głową. Nie było sensu dłużej udawać, że jest lepiej, kiedy dobrze było kiedyś.
— Nie pocieszył mnie pan, doktorze.
— Mnie już włosy nie odrosną. Pan może zdrowiej jeść, wysypiać się i rzucić palenie.
— Mam zrezygnować z policji?
— Jak pan fiknie, policja i tak nie będzie miała z pana pożytku. Chociaż z drugiej strony słyszałem, że pogrzeby gliniarzy to widowisko — lekarz powiedział, stuknął pieczątką i podał Emilowi kartkę papieru.
Emil spojrzał na skierowanie do kardiologa. A potem wstał, podziękował i wyszedł na ulicę. Co teraz? Ma iść na urlop, jechać do sanatorium, wywracać życie do góry nogami, pomyślał, zatrzymując się przy samochodzie. Sięgnął po camele. W głowie wciąż brzmiały słowa Czasu ołowiu z radia, więc się powstrzymał.4
Zabicie jednego człowieka uważa się za niedopuszczalne. Godzimy się jednak bez słowa na to, że każdego dnia umiera wiele tysięcy ludzi z chorób, które można wyleczyć. A także z głodu, który można by powstrzymać. Więc cóż znaczy jedno życie mniej na tym świecie? Nic. Czy znaczyła cokolwiek śmierć w ułamku sekundy kilkudziesięciu tysięcy ludzi w Nagasaki? A Drezno? Warszawa? Auschwitz-Birkenau? Trzy miliony ofiar wojny w Wietnamie? Osiem w pierwszej wojnie światowej, trzydzieści trzy w drugiej, sześćdziesiąt milionów w radzieckich łagrach. To wszystko tylko nic nieznaczące liczby. Nic, pod warunkiem, że żadna z nich nas nie dotyczy. Nie jest zawarte w niej nasze życie. Taka jest natura rzeczy. Spełnienie snu o zabijaniu jest niczym w porównaniu z potęgą fantazji. Dzięki temu moje życie może być wreszcie fascynujące. I nie myśl, że chodzi o to, aby marzenia realizować. Rzeczywistość prawie zawsze rozczarowuje. I dlatego jestem mordercą. Zabijam dla marzeń. One są zawsze dużo bardziej stymulujące niż bezpośrednie następstwa zbrodni albo sam jej akt. Nie liczy się to, co się stało, ale oczekiwanie na to, co się dopiero wydarzy. A zatem voilà. Kurtyna w górę.5
Stompor w ponurym milczeniu patrzył, jak funkcjonariusze Wydziału Realizacyjnego KSP wychodzą z zatrzymanym mężczyzną z budynku komendy. Błyski fleszy odbijają się na ich kamizelkach kuloodpornych, hełmach, pistoletach maszynowych i zasłoniętych kominiarkami twarzach.
— Kolejny sukces — naczelnik mruknął półgębkiem.
— Tylko czyj?
— Policji, Emil. Prokuratury, nas wszystkich — Zolner odparł z przyklejonym, sztucznym uśmiechem. — Wszystkich niosących sprawiedliwość na tym podłym świecie.
Stompor, starając się ukryć obrzydzenie, obserwował przepychających się za taśmą fotoreporterów, którzy usiłowali złapać najbardziej interesujące ujęcie skutego kajdankami zatrzymanego.
— Nie podoba mi się to — odparł.
— Nie cieszysz się?
— Nie powinno tak być.
— Masz na myśli tę konferencję?
— Szopkę. Tę, którą tu odstawiamy.
— Ciszej! — Naczelnik warknął. — Może i tak. Może to i szopka, ale takie jest życie. Dla ciebie media to ucieleśnienie tego, czego nie akceptujesz, ale trzeba korzystać z sukcesu. Spróbuj zrobić dobrą minę do złej gry.
— Nie powinno tak być — powtórzył Stompor.
— Mnie też się to nie podoba, ale jesteś gliniarzem.
— I co?
— To nie był mój pomysł. Stołeczny naciska, wydział wisi na włosku, trzeba jakoś sobie z tym radzić, niestety.
— I dlatego robimy ten cyrk pod kamery? Przecież oni — Stompor wskazał medialnych — zrobią z niego do jutra seryjnego mordercę.
— Empatia ci się włączyła?
— Raczej prawda.
— Trzeba było na adwokaturę iść.
— Nie lubię, jak coś jest nie w porządku. Fabryka wyciera się mną, jakbym był rzecznikiem prasowym.
— Cztery lata temu pokazywali cię w wiadomościach. Swoją drogą, nie wiem, jak to robisz, że wciąż jesteś skuteczny jako operacyjniak.
— Zatrzymani nie narzekają.
— Jesteś policjantem publicznym.
— Nie prosiłem się o to — mruknął Stompor.
— Rozpracowałeś mordercę, złapałeś, dzięki tobie świat jest lepszy.
— Cukier podobno szkodzi.
— Gnojek, którego przyskrzyniłeś, przynajmniej już więcej nie zabije. I możemy się tym pochwalić — naczelnik powiedział, spoglądając znacząco na podwładnego. — Zrobiłeś dobrą robotę. Tak, fabryka nie jest idealna, ale komendanci i politycy będą zadowoleni.
— Jestem przeciwnikiem cyrku.
— Ludzie go lubią.
Naczelnik uśmiechnął się do celującego w nich obiektywem fotoreportera. Był zażywnym, drobnej budowy, eleganckim i ogolonym mężczyzną około pięćdziesiątki o zawsze nienagannie odprasowanej koszuli i zwykle fatalnie dobranym krawacie.
— Trzeba z nimi żyć w zgodzie — dodał.
— Mówimy o mediach czy politykach?
— O ludziach, kurka wodna! Lepiej powtórz sobie, co im powiedzieć — Zolner mruknął, wskazując dziennikarzy. — Pamiętaj, masz mówić to, co ustaliliśmy.
Chrząknął, rozłożył ręce, spojrzał na podwładnego, uśmiechnął się do fotoreporterów. Znów błysnęły flesze, obiektywy kamer skierowały się na policjantów. Emil zbierał myśli. Potem skupił się na tym, żeby przetrwać. Wyobraził sobie, że gdzieś daleko jest ciepły port. Nie ma w nim policji, naczelnika, problemów, dziennikarzy, a w cichej, portowej tawernie wieczorem gra jakaś przyjemna muzyka, do której pląsają tancerki z zasłoniętymi ustami. Powietrze wokół pachnie egzotycznym, niezapalonym tytoniem. Detektyw zdawał sobie sprawę, że w gazetach pojawi się jego zdjęcie pod wytłuszczonymi nagłówkami. Dla policjanta kryminalnego to katastrofa, ale w wypadku Emila wydarzyła się ona wcześniej. Czapka z daszkiem i zarost niewiele pomogą, ale pocieszał się, że przez całe życie mało kto zauważał jego obecność. Ludzie najczęściej nie zwracali na Emila uwagi. Było tak, odkąd pamiętał. Stompora nic szczególnego w wyglądzie nie wyróżniało.
— Mamy dwudziesty pierwszy wiek, polska policja korzysta z najnowszych zdobyczy nauki i nowoczesnych technologii — perorował naczelnik. — Nasi policjanci szkolą się w najlepszych ośrodkach na świecie. Komisarz odbył praktyki w centrum szkolenia FBI. I jak widać, są efekty.
— A ja… jak, panowie — padło kolejne pytanie — od… odniesiecie się do wydarzeń w Krakowie? Eryk Mordka, „Głos spod Wawelu”. Mówi się, że działa tam pra… prawdopodobnie najbardziej ma… makabryczny zbrodniarz w polskiej historii.
— Jesteśmy w Warszawie — rzucił naczelnik.
— Morderca zyskał przydomek „Kuśnierz” — nieoczekiwane dodał dziennikarz.
— Bez komentarza.
— Dla… dlaczego policja…
— To sprawa Krakowa, szanowny panie redaktorze.
— Policja ukrywała dzia… działalność te… tego człowieka przed opinią publiczną?
Zolner obrzucił zaskoczonym spojrzeniem Emila, po czym uśmiechnął się do kamer. Widać, że nie spodziewał się takiego pytania. Emil tymczasem dyskretnie zawiesił wzrok na jąkającym się dziennikarzu o rybiej twarzy. Mężczyzna miał około czterdziestu lat, okrągłe okulary à la John Lennon i przyklejony do twarzy bezczelny wyraz lekceważenia.
— Wia… wiadomo, że dwa lata temu wyłowiono z Wisły skórę kobiety. Ustalono…
— Spotkaliśmy się tu w innej sprawie — Zolner uciął, usiłując uratować przedstawienie.
— Ustalono, że zdjęto ją z ciała zaginionej kilka tygodni wcześniej studentki.
— Proszę pana…
— Opinia pu… publiczna nie zo… została o tym fakcie poinformowana.
— To jest pytanie czy stwierdzenie?
— Pytanie.
— Uprzejmie proszę je skierować do rzecznika prasowego KGP.
— Czy Wydział Zabójstw KSP będzie się tą sprawą zajmował? — zapytała z innej strony przedstawicielka RMF FM.
— Nic na ten temat mi nie wiadomo.
— Skoro ma… macie w KSP taką gwiazdę kryminalistyki — wtrącił raz jeszcze jąkała o rybiej twarzy — to dlaczego komisarz Stompor nie zajmie się sprawą „Kuśnierza”?
— Ponieważ nie mogę zajmować się wszystkim — Emil odpowiedział, a potem uniósł rękę, ukłonił się dziennikarzom i odwrócił się od kamer i mikrofonów.
Zolner zrobił to samo. Stało się jasne, że szopka niezupełnie się naczelnikowi udała.6
Sierżant Rudzki pomyślał, że nie jest dobrze. Minęła dziewiąta wieczorem. Dyżurny wspominał o nieprzyjemnym zapachu. I rzeczywiście, kiedy znaleźli się na klatce schodowej, poczuli to. Rudzki podszedł do niziutkiego i szczupłego dozorcy, stojącego w towarzystwie dwukrotnie wyższej żony.
— Od kiedy? A cholera wie! — Dozorca odparł, przestępując z nogi na nogę. — Od paru dni chyba, ze dwa, może trzy będzie. Najpierw coś tak delikatnie zalatywało, aż mocniej i mocniej. Parę dni już cuchnie.
— Albo i lepiej — wtrąciła żona. — Z tydzień.
— Jak się plama na suficie zrobiła, to małżonka mówi — dozorca spojrzał na kobietę — idź, Marian, zobacz, co się tam wyrabia.
— I co dalej?
— Nie otworzył — odparł dozorca.
— Kiedy to było?
— Mówię przecież, że dzisiaj.
— A kiedy widzieliście sąsiada po raz ostatni? — dopytał Rudzki.
— W zeszłym tygodniu, zdaje się.
— Lepiej będzie — wtrąciła żona. — Ze dwa tygodnie. Jak do lekarza z mężem jechałam. W każdym razie nie śmierdziało jeszcze. No chyba sami panowie czujecie? — powiedziała. — To nie do zniesienia jest, zróbcie coś z tym, coś zrobić trzeba, bo żyć tak nie idzie, się nie da. Lokatorzy się skarżą, on nie otwiera, a z dnia na dzień śmierdzi mocniej. A my pod nim mieszkamy — kobieta wskazała piętro niżej. — I zalał nas chyba, zalał najpewniej, bo plama na suficie.
— A rodzina?
— Nie wiem — odpowiedział dozorca. — Nie interesuję się, sam chyba był.
— Nikt go nie odwiedzał?
— Nikogo nie miał — wtrąciła kobieta. — Przeprowadził się tutaj może ze dwa lata temu. Grzeczny, zawsze się kłaniał, na ulicy albo w windzie. Normalny. Wie pan, jak to w bloku. Ludzie się z widzenia znają, widują, ale wiadomo o człowieku, co takiemu strzeli do głowy?
W mieszkaniu Rudzki zauważył uchylone okna, smród był słabszy. Kolega z notatnikiem dostrzegł na suficie wielką plamę. Rudzki wiedział, co może ona oznaczać. Fetor nasilał się w miarę zbliżania się do drzwi mieszkania, o którym mówili zgłaszający. Rudzki wiedział, co to za odór.
— Z Krakowa przyjechał — powiedział dozorca.
— Podobno gliniarz — kobieta wtrąciła, zniżając głos. — Policjant, znaczy się. Na emeryturze już, oficer, wysoko postawiony chyba.
— Skąd pani wie?
— To Sandomierz. Tu wie się wszystko o wszystkich.
— I nic państwo nie słyszeliście podejrzanego? Krzyki, wołania, stukanie?
— Nic — odparł dozorca. — Mówię przecież.
— Jak nic, Marian? No wiadomo, było słychać, jak w bloku — fuknęła dozorczyni. — Ale normalnie, nie tak, żeby się niepokoić. Stukanie, szuranie, radio było słychać czasem albo telewizor. Kto by pomyślał, że sąsiadowi coś takiego strzeli do głowy.
— To znaczy, co?
— Przecież czuć — mruknęła. — Pan niech nie myśli, że głupia jestem. Tak trup śmierdzi. Każdy to wie. Powiesił się albo zachlał, czy coś. I smród na cały blok.
— A często pił?
— Nie wiem, czy często — odpowiedziała. — Normalnie, raczej jak każdy. Czułam alkohol od niego parę razy w windzie, nie żeby pijany, ale chycony był taki, nie ożarty, wie pan? Nie dziwota, kawaler, sam znaczy, bo może rozwodnik albo wdowiec, nie wiem. Na emeryturze i wiadomo, policjant — trajkotała przejęta. — Co miał robić?
Na schodach zjawili się pierwsi strażacy ze sprzętem. Dowódca akcji, podchodząc do drzwi, wskazał wypełzające z mieszkania białe larwy. Chwilę później rozległy się pierwsze hałasy. Jeden ze strażaków kilka razy uderzył siekieromłotem w szczelinę między drzwiami a ramą, robiąc miejsce dla stopki wyważarki. Kolejni uruchomili silnik przypominający Rudzkiemu agregat prądotwórczy. Rygiel ustąpił i zapadła cisza. Rudzki zasłonił usta i nos, co niewiele dało. Wchodząc, policjant pomyślał, że fetor przypomina czosnek zmieszany z mocno przejrzałym serem. Powietrze wypełniały czarne, ruchliwe i bzyczące punkciki. Owady sprawiały, że nic niemal nic widział. A jednak wszedł, powstrzymując odruch wymiotny. Nadepnął na coś, co strzelało pod butami. Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby zrozumieć, że to suche ciałka much. Oprócz nich parkiet pokrywała warstwa kleistej mazi, w której ochoczo ucztowało robactwo.7
Jest wtorek, dwudziesty dzień maja dwa tysiące trzeciego roku, południe. Przy stole zasiadają: Witold Wolf, minister sprawiedliwości, jego zastępca Wiesław Goldmann oraz komendant główny policji Leszek Kowal. Naprzeciw usadowił się komendant wojewódzki policji z Krakowa Hubert Lerman. Żaden z mężczyzn wezwanych tego słonecznego, ale zimnego i wietrznego popołudnia do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów przy Alejach Ujazdowskich w Warszawie nie ma nastoju do żartów. Premier mówi wyraźnie, spokojnie i widać, że trzyma nerwy na wodzy. Po tym, co wydarzyło się w ostatnich dniach, nie ma wątpliwości, czego będzie dotyczyło spotkanie. Już pod koniec ostatnich wakacji mówiło się, że Wolf, minister od służb, po zlikwidowaniu UOP i WSI nie radzi sobie z resortem. Powtarzane w kuluarach plotki głosiły, że premier będzie wreszcie musiał coś zrobić. Przyszła jednak jesień, Boże Narodzenie, a potem wiosna. Rządowy śmigłowiec rozbił się, wyłączając polityka z pracy. Do tego media ujawniły kulisy prac sejmu nad projektem nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji, przy których pojawiła się propozycja korupcyjna. Wybuchła afera i powołano komisję śledczą. I jakby tego było mało, pojawił się kolejny skandal, tym razem dotyczący policji. A ostatnie wydarzenia w kraju nie postawiły tej pogardzanej przez społeczeństwo i polityków formacji w dobrym świetle. To, że w Magdalence zginęło dwóch antyterrorystów, a kilkunastu zostało rannych, resortowi nie pomogło. Przeciwnie, opinia publiczna odebrała strzelaninę jako słabość i dowód na nieudolność. Nic dziwnego, że brutalne stłumienie na ulicach stolicy pokojowej manifestacji przeciwników amerykańskiego ataku na Irak zaledwie trzy tygodnie później rozpoczęło dyskusję w mediach, z której przebijała się ciągle taka sama narracja: w policji dzieje się źle. Premier grzmi zimnym, dźwięcznym głosem, że najważniejszym tematem w mediach nie jest wejście Polski do Unii Europejskiej, ale to, co się dzieje w garnizonie komendanta Lermana. Komendant główny słucha z ponurą miną o tym, że jego ludzie nie zrobili nic w sprawie krakowskiego Milczenia owiec. Wreszcie szef rządu uderza pięścią w stół nakryty kilkunastoma egzemplarzami dzienników, wykrzykując o tym, co stało się w Sandomierzu! Potem zapada cisza. Komendant główny wyciera pot z czoła, zaczyna mówić. Premier unosi brodę i kompulsywnie bawi się długopisem. Ze zmarszczonymi brwiami słucha generała Kowala oraz komendanta z Krakowa. Na koniec spogląda na ministra Wolfa, a potem na Goldmanna, po czym się zgadza.8
Mieszkanie wypełnia tylko dźwięk telewizyjnych wiadomości. Stojący w łazience przed lustrem nagi mężczyzna cicho nuci pod nosem coś niezrozumiałego. Zupełnie nie zwraca uwagi na to, co się dzieje na ekranie, skupiony na dokładnym goleniu nóg. Nagle jednak jego ucho wyławia coś, co sprawia, że przerywa golenie. Staje przed telewizorem, wydyma usta. Przez następnych kilka chwil w pełnym skupieniu patrzy na relację z czegoś, co wygląda na konferencję prasową. Patrząc, napina mięśnie, które rysują się pod pozbawioną grama tłuszczu skórą. Jest w świetnej kondycji. Ma wysportowane ciało i skórę pokrytą równomierną opalenizną. I chociaż na jego ogolonej twarzy widać pogardę, nie odrywa wzroku od telewizora. Uważnie wpatruje się pustymi, błyszczącymi oczyma. Mieszkanie nie jest duże, ale ma wysoki sufit. Na ścianach króluje biel, podłogi pokrywają jasne deski, przez duże okna wpada sporo światła, a kilka oprawionych w ramy czarno-białych fotosów i odpowiednio dobrane sprzęty dodają wnętrzu uroku. Kiedy policjant na ekranie unosi rękę i odwraca się, by wejść do Pałacu Mostowskich, na twarzy mężczyzny odmalowuje się rozczarowanie. Wyłącza telewizor i podchodzi do okna. Zastanawia się nad tym, co zobaczył. Patrzy w jasność za oknem jak urzeczony. A potem na jego przystojnej twarzy pojawia się szeroki, piękny uśmiech. Wolno odwraca się i podchodzi do regału z biblioteką płyt kompaktowych, potem wraca do jasno oświetlonej, wyłożonej kafelkami łazienki bez okien. Słuchając muzyki, wpatruje się w odbicie w lustrze: w pociągłą, nieco kanciastą twarz z kwadratową szczęką i wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzków oraz błękitne, wyblakłe oczy i krótkie, przypominające zboże w sierpniu włosy. Wreszcie kończy, wyciera dokładnie ciało białym, bawełnianym ręcznikiem, wciera balsam w skórę i perfumuje nadgarstki.9
Komendant stołeczny, nadinspektor Julian Woronicz, zmarszczył czoło. Widząc jak wielki, otyły oficer bębni palcami, Zolner poprawił kołnierzyk. Czuł pot spływający po plecach.
— Nie wiem tylko, jaki mam z tym związek, panie komendancie — odparł.
— Sraki! Słyszysz pan?
— Tak jest.
— Gdybym to ja zadał takie pytanie, to generał Kowal by mnie wypierdolił przez to okno — Woronicz wskazał przeszkloną część gabinetu. — Skoro jesteś pan u mnie, to znaczy, że związek jest, rozumiesz pan?
— Tak jest.
— Niepotrzebnie dałeś się pan sprowokować. Mordka to cwany lis. Narobił w Krakowie gnoju. Naprawdę nic pan nie rozumiesz?
— Kraków jest przecież…
— Tu nie chodzi o Kraków! — stołeczny odpowiedział ze złością. — A nawet gdyby o niego chodziło, to przecież jest częścią Polski? A my reprezentujemy polską policję, rozumiesz pan? Jestem pana bezpośrednim przełożonym, moim jest komendant główny, a generał Kowal odpowiada przed ministrem. Więc chyba nie muszę przypominać, że minister sprawiedliwości to także prokurator generalny — tu komendant Woronicz uniósł palec w górę.
— Nie musi pan.
— Zresztą nie tylko o ministra chodzi. Najbardziej naciska jego zastępca. Prokurator krajowy, Goldmann, Wiesław Goldmann. Pochodzi z Krakowa. Tak samo, jak nasz główny, rozumiesz pan?
— Oczywiście.
— Więc nie mów pan głupio, że Kraków to, Kraków tamto. Tak naprawdę gówno mnie Kraków obchodzi, sram na Kraków, ale zaczyna się robić wokół tego tematu syf. Nieprzyjemny, śmierdzący i zaraźliwy. A ja zarazków sobie kategorycznie w moim garnizonie nie życzę. Ludzie z najwyższej ligi wyrażają zaniepokojenie. Musimy z tym coś zrobić. I to szybko. Wystarczająco długo jesteś pan policjantem, aby wiedzieć, że gówno podlega grawitacji. Więc najpierw komendant Kowal wysłuchał, potem ja zebrałem opierdol, a teraz pan wysłuchujesz. Pana rola polega na tym, aby coś z tym zrobić. Potrzebujemy bardzo dobrego policjanta. Wirtuoza w tym fachu.
— No ale policja to nie filharmonia — odparł Zolner.
— Nie pierdol mi pan tu! Filharmonia! Mam na myśli kogoś, kto jest prawdziwym psem, a nie szkolonym maminsynkiem w tych naszych przyzakładówkach dla debili, typu Szczytno czy Legionowo. Potrzebujemy człowieka, który jak już złapie, to nie puści. I nie jest anonimowy. I właśnie pan masz kogoś takiego.
— Ja?
— A co, ja? No pewnie, że pan.
— Niby gdzie?
— W dupie! No, jak gdzie? U siebie.
— W Wydziale Zabójstw? I co? On ma złapać tego zabójcę z Krakowa?
— Nie kpij pan. No, byłoby dobrze, gdyby go złapał — Woronicz kiwnął głową — ale nie ma szans. Nie chodzi zresztą o wynik, ale o tak zwany pijar. To beznadziejna sprawa. Z tego, co twierdzi Lerman, podobno jest nie do rozwiązania. I żaden Sherlock Holmes, Kojak, James Bond, porucznik Borewicz czy pana człowiek tu, kurwa jego mać, nie pomoże.
— Więc po co mam wam go oddawać?
— Po gówno! Mógłbyś pan pomyśleć, nim coś pan powiesz. Po co? Po to, żeby tam być, a po co? Nie jest potrzebny nam, ale tym patałachom z Krakowa. Zresztą, jeden chuj. Policja to policja, jedna mafia. Przy okazji… Jaki ten pana człowiek ma stopień?
— A o kogo chodzi?
— Prezentowałeś się pan z nim w telewizji.
— Komisarz.
— Oficer — Woronicz odparł, zadowolony. — No to i lepiej. Nam dokładnie kogoś takiego potrzeba. Słuchaj pan, zapadły decyzje. Stompor pojedzie do Krakowa. I zrobi dobre wrażenie. Ono jest nam najbardziej potrzebne. A cała reszta mnie gówno obchodzi. Krakowiacy wyłowili skórę w styczniu dwa tysiące pierwszego. A teraz dzięki Bogu jest już prawie czerwiec dwa tysiące trzeciego. Dwa lata, Zolner. Ponad dwa lata. Prawie trzydzieści miesięcy. Wyłowili skórę, potem pojawiła się noga i jakieś pierdoły. Zrobili oględziny, ekspertyzy, wszczęli śledztwo, ustalili, że to szczątki jakiejś zaginionej studentki i tyle. Dupa! Gliniarz, który zaczął sprawę, poszedł na emeryturę. I temat utknął. Widocznie myśleli, że szafy z aktami to też pomieszczą, ale okazało się, że nie tym razem.
— Jak to możliwe?
— No, możliwe. Sprawa leżała, aż nabrała mocy, żeby ją umorzyć. I pani prokurator, niejaka Wolska, umorzyła. A wcześniej zdecydowała, że media nie będą o niczym informowane.
— Ktoś włożył palce między drzwi?
— Ten cholerny pana pismak.
— Mój?
— A mój? Mordka. Nie wiem jak, ale jakimś cudem się o wszystkim dowiedział. I teraz mamy smród. A że najbardziej obsmarowana gównem jest Wolska, to my też oberwaliśmy. To bratanica zastępcy ministra sprawiedliwości. Niestety, media szaleją. Rozpisują się o tym, jakby świnia w gorący dzień znalazła bajoro z gnojówką. No, mamy skandal, cholera jasna! Tym razem to, kurwa mać, już nie są przelewki. Wszyscy na tym cierpimy. Dlatego zrobisz pan dokładnie tak, jak mówię. To polecenie służbowe. Nieoficjalnie, masz pan rację, pojawiły się naciski. I to kurewsko mocne, z samej góry. Prawdę mówiąc, jest niewesoło. Mam polecenia. Wiem, że będą podejmowane jakieś decyzje. Jakie? Nie wiem i nie wiem kiedy.
— A co mam zrobić?
— Masz pan przygotować swojego detektywa. No, jak mu tam?
— Stompor?
— Właśnie.
— Jest na urlopie.
— Bernard!
— Tak jest, panie komendancie! Chciałem tylko zapytać, kiedy ma tam jechać?
— Pan słuchasz, co do pana mówię? Jeszcze nie wiem. Sytuacja jest dynamiczna, a sprawa delikatna. Mnie też nie o wszystkim informują. Przypomnij mi pan to nazwisko?
— Mojego człowieka?
— A czyje? Moje?
— Emil Stompor, komisarz.
— Właśnie, Stompor. Pan posłucha. Sprawa wygląda tak: w KGP wymyślili, że w Krakowie działa niejawna, nieetatowa komórka. Czterech gliniarzy. Zajmują się starymi sprawami, zamkniętymi. Po umorzeniu — wyjaśnił Woronicz.
— Ale po co?
— Nie wiem, kurwa, dla mnie to też dziwne. Teoretycznie ich zadanie to odgrzebać niektóre stare, ostatecznie zamknięte, ale niewykryte sprawy. I jeśli się da, to je wyjaśnić. Sam pan wiesz, że grzebanie w cudzych, ozetowanych sprawach to strata czasu, głupota i świństwo. No ale to się ma spodobać mediom. Prawda, że to światowe i amerykańskie?
— No tak, ale…
— Bez ale. Tym na górze się podoba — Woronicz przewrócił oczyma. — Bez dyskusji. Premier zadowolony, ministrowie to samo. Rzecznik w głównej uważa, że pomysł chwyci. Ujawnimy, że w naszej polskiej, nowoczesnej, ponadpartyjnej, skutecznej i cieszącej się rosnącym zaufaniem społecznym policji mamy komórki na miarę FBI, rozumiesz pan?
— Tak, tylko uwierzyć nie mogę.
— Ta komórka jest nasza, przez nas stworzona i to nie jest nasze ostatnie słowo!
— Już gdzieś to słyszałem — mruknął Zolner.
— Co pan tam mruczysz pod nosem?
— Nic, nic. Po prostu słucham.
— Przyjdzie zielone światło, to spowodujesz pan, żeby Stompor znalazł się w Krakowie. Udzieli im tylko pomocy. Oficjalnie przecież nie istnieją, chociaż niebawem wszyscy się o nich dowiedzą. Jest plan, żeby takie zespoły powstały przy każdej komendzie wojewódzkiej. Ciemny lud wszystko kupi.
— I do tego potrzebny jest Stompor?
— Szkolił się w FBI. Przynajmniej kilka razy brał udział w bardzo głośnych, medialnych sprawach. Jest znany, niezbyt stary. Przyjął się po dziewięćdziesiątym. To uspokoi ludzi i polityków. I nie zapominaj pan, że pana los wisi na włosku. Stompor się sprawi, to pan też zyska. Od tej sprawy może zależeć więcej. Możliwe, że mamy do czynienia nie tylko z najbardziej zagadkowym i bulwersującym zabójstwem w historii polskiej kryminalistyki, ale też z najbardziej szokującą zbrodnią w cywilizowanym świecie.
— Każda zbrodnia szokuje.
— Nie każda budzi zainteresowanie nie tylko naszych, ale i światowych mediów.
Naczelnikowi to wszystko zaczynało się coraz mniej podobać. Nie wierzył, że cokolwiek może jeszcze w tej firmie osiągnąć. Obietnice Woronicza słyszał nie raz i wiedział, że lepiej jest dobrze obiecać, niż dać coś niespecjalnie atrakcyjnego. Woronicz łypnął na naczelnika, wyjął z szuflady dwie szklanki i bez pytania nalał wódki do obu.
— To, co się dzieje, nie każdemu odpowiada. Komputery, systemy, reformy. Szykują się duże zakupy floty, warto ocieplić przy tym i polepszyć nasz wizerunek. Do tego ta cholerna Unia! A po cholerę mnie ona? Najgorsze, że w perspektywie najbliższych miesięcy szykuje się zmiana w polityce. A zmiany nie są dobre. Nie w fabryce. Możliwe, że będę musiał odejść. Licz się pan z tym, że na decyzję mogę dostać kilka godzin. Nie zagwarantuję panu tego, co zrobi mój następca. Jestem panu przychylny, ale on nie musi. Z mojej strony masz pan zapewnienie, że na odchodnym podniosę panu dodatek. A w każdym razie o tyle, o ile będę mógł.
Wypili. Wódka ma ostry, intensywny, ziemniaczany aromat. Krzywią się, ponieważ wódka jest ciepła, choć markowa. Zolner nabrał powietrza, zerknął na przełożonego. Dawno przestał zwracać uwagę na to, że stołeczny nie potrafi pić jak na oficera przystało. Woronicz nie ma pojęcia, że Zolner woli wypalanki, określane przez znawców pokroju komendanta koniakami albo nawet napoleonami.
— Ciepła.
— Wódkę powinno się pić ciepłą — odpowiedział Zolner.
— Żartujesz pan?
— Tak twierdzą znawcy.
— Mam gdzieś znawców. To ja jestem znawca. Wolę zmrożoną. Na emeryturze nigdy nie napiję się ciepłej, tylko zmrożoną — komendant oznajmia, znów napełniając szklanki.
A potem stary knur wykrzywił mięsiste usta, a jego ogromna, pomarszczona twarz z krzaczastymi brwiami zmarszczyła się jeszcze bardziej. Wreszcie sapnął, wydając pomruk niezadowolenia.
— Chcą połączyć zabójstwa z terrorem.
— Kiedy?
— Przy okazji zmian.
— Kiedy wydział powstawał, mieliśmy sto spraw rocznie — przypomniał Zolner.
— Pan myślisz, że jak zabójstw jest mniej to dobrze? A gówno! Mniej znaczy gorzej. Zabójstw jest mniej, to znaczy, że wydział jest niepotrzebny.
— Mamy przecież sprawy.
— One nie są głośne. Medialne. Na przykład ten wasz gwałciciel. No tak, zgwałcił. Zgwałcił to zgwałcił i co?
— Udusił, roztrzaskał pałką jej głowę, a my go złapaliśmy.
— I co z tego? Nic.
— Może teraz nikogo już nie udusi?
— A to akurat zależy od prokuratora, sędziego i tego, jak dobrego adwokata ten wasz majtkowy wynajmie. Nas to nie interesuje. Złapany? Dobrze, ale to za mało. To tylko anonimowy gwałciciel. Jeden z wielu, rozumiesz pan?
— Przecież zrobiliśmy ustawkę z dziennikarzami, jak pan sobie życzył.
— To nic szczególnego. Nic sensacyjnego.
— Rozumiem — Zolner dodał ciszej. — Zupełnie inaczej niż „Kuśnierz”?
— „Kuśnierz” to co innego. On funkcjonuje w mediach. Gdybyście to jego zamknęli, to byłoby coś. Szczególnie teraz, kiedy gówno przez tego pierdolonego jąkałę rozlało się wszędzie. Proszę na to jednak spojrzeć jak na szansę, żeby utrzymać wydział. Stompor pojedzie tam jako fachowiec, specjalista od zabójstw z Warszawy. Zrobi się szum pod media. Kto wie, czy sam komendant główny się tam nie pofatyguje, a może nawet i ja tam pojadę.
Bernard Zolner oczywiście rozumiał. Woronicz miał prawie trzydzieści pięć lat służby. Mówiło się coraz głośniej, że niebawem przejdzie do Komendy Głównej. Możliwe, że już w lipcu awansuje na generała, a potem dostanie etat zastępcy komendanta głównego. Może i Woronicz na takiego nie wyglądał, ale miał w sobie coś, co sprawiło, że przetrwał w milicji dokładnie dwie dekady. I teraz miał się całkiem dobrze.
— Wybierasz się pan na koncert? Będzie komendant główny. I minister oraz paru innych, którzy dużo mogą. Powinieneś pan przyjść, nawet jeśli masz pan w dupie muzykę — Woronicz poklepał Zolnera po plecach. — Też wolę Krawczyka, ale jak to mówią, służba nie drużba.
Naczelnik kiwnął głową. Stołeczny jakimś cudem przetrwał przełom, weryfikację, a nawet przemianę mentalną, jaką policja przeszła podobno pod koniec lat dziewięćdziesiątych. No i pił jak wszyscy. A tego, na pewnym szczeblu, nie wolno pomijać.11
Od kilku dni stara się ograniczać papierosy i mniej jeść. Dziś postanowił w Lasku Bielańskim zacząć znów dbać o kondycję. Stara się trzymać w nieruchomym, wilgotnym powietrzu równe tempo, ale czuje, jakby już nie był tym samym mężczyzną, który kiedyś biegał regularnie. Z miniaturowych słuchawek w uszach płynie L’amour toujours. Emil nie lubi klubowej muzyki elektronicznej. Nie ma najmniejszego pojęcia, kim jest Gigi D’Agostino, ale wie, że techno z nowoczesnego odtwarzacza nadaje się do biegania. Pogrążająca się w zmroku wąska ścieżka pomiędzy drzewami jest bardzo podobna do tamtej, po której biegał wzdłuż ogrodzenia jednostki warszawskich Oddziałów Prewencji Policji w Piasecznie, pozwalając umysłowi odpoczywać od dowódcy swojej kompanii, którego nie znosił. Na tym podobieństwa się jednak kończą. W 1991 roku miał niecały rok służby, był przed trzydziestką. Tamtej jesieni dym ze świeżo rozpalonych pieców snuł się leniwie nad ziemią od strony osiedla domków jednorodzinnych, a on po prostu biegł, by się odprężyć. I zapomnieć o tym, gdzie trafił. Wtedy nie liczyło się nic więcej, gliniarz myśli. Rytmiczny utwór zachęca, by biec, ale nie ma już sił. Zwalnia przed Marymoncką. Dobiegając do przejścia dla pieszych, przystaje przed blokiem, czuje kłucie pod mostkiem. Opiera ręce na udach i przez trzy kolejne minuty ciężko oddycha. Biegł ledwie dwadzieścia minut, a jego serce wali, jak gdyby miało się wyrwać z piersi. Jest niczym silnik ze zdezelowanego samochodu, któremu kierowca bezlitośnie wcisnął gaz do końca. Policjant wyjmuje camela i zapalniczkę. Wiatr przynosi swąd dymu od strony Młocin. Nad Warszawą niebo rozlewa się na czerwono. Emil z papierosem przypomina sobie rozmowę tamtego dnia, kiedy chorąży Kostecki oznajmił, że ich drogi niebawem prawdopodobnie na zawsze się rozejdą.