Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wielkie iluzje - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wielkie iluzje - ebook

Czasami prawda okazuje się tak bolesna, że łatwiej żyć, okłamując siebie…

Ania i Kazimierz Warszawscy po wojennych zawirowaniach mieszkają w Gdańsku od kilku lat, a mimo to ciągle nie mogą nazwać tego miejsca domem. Wciąż dręczą ich demony przeszłości.

Ania wdaje się w romans. Chociaż jest w separacji z mężem, zależy jej, żeby relacja z młodszym mężczyzną nie wyszła na jaw. Szczególnie że Julian jest synem wpływowego polityka komunistycznych władz, który postanawia zrobić wszystko, żeby zniszczyć ten związek. Dodatkowo Warszawska po latach bezskutecznych poszukiwań otrzymuje wiadomość, że jej siostra Maria żyje.

Kazimierz jest znanym i cenionym artystą. Jego karierę niespodziewanie przerywa tragiczny wypadek. Pomimo rozstania z żoną wciąż szuka z nią kontaktu.

Czy przyjdzie taki dzień, że Ania i Kazimierz zaakceptują swoje życie, przestaną się oszukiwać i zaczną cieszyć się codziennością?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788383174341
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział I

Do sta­rej oliw­skiej ka­mie­nicy Ju­lian Za­rzycki wcho­dził z tak wielką eks­cy­ta­cją, jakby prze­kra­czał próg in­nego świata. Pa­nu­jąca na klatce scho­do­wej ciem­ność, ta­jem­nice po­kryte pa­ję­czy­nami, stare rury bie­gnące tu i ów­dzie ko­ja­rzyły się lo­ka­to­rom głów­nie ze stę­chli­zną, a cza­sem z nie­bez­pie­czeń­stwem, bo w mroku lu­bili się czaić uliczni chu­li­gani. Wy­sta­wali po klat­kach głów­nie zimą, roz­grze­wali się, pi­jąc wódkę. Dla­tego o tej po­rze roku miesz­kańcy uni­kali wie­czor­nych spa­ce­rów i nie wpusz­czali ob­cych do miesz­kań.

Cza­sem któ­ryś z tych męż­czyzn ukła­dał się wy­god­nie przed drzwiami wej­ścio­wymi i spał pi­jany.Szczę­ściem lo­ka­to­rzy na­zy­wali te po­ranki, w któ­rych de­li­kwent opusz­czał klatkę scho­dową o wła­snych si­łach. Zda­rzały się rów­nież dni, w któ­rych roz­brzmie­wała ona echem rzu­ca­nych ku­rew i po­to­kiem przy­tłu­mio­nych krzy­ków Szew­czy­ko­wej, sta­rej wdowy miesz­ka­ją­cej na par­te­rze.

– Wy­no­cha, kur­wia­rzu! Al­ko­ho­liku! Pa­so­ży­cie spo­łeczny! Znowu za­szcza­łeś całą klatkę, kto to, my­ślisz, bę­dzie sprzą­tał?! Ja! A kysz, za­razo, wsta­waj, łach­ma­nia­rzu!

Wrza­ski rzadko alar­mo­wały in­nych miesz­kań­ców, naj­czę­ściej tylko Szew­czy­kowa wy­gra­żała sa­mot­nym al­ko­ho­li­kom. Do obrony brała mio­tłę albo ka­wał sta­rej, mo­krej szmaty, ale ja­koś ni­gdy nic złego jej się nie przy­tra­fiło. Zwy­kle gó­ro­wała nad ob­cymi męż­czy­znami nie­prze­jed­naną po­stawą.

Ju­lian żad­nej z tych scen nie wi­dział, sły­szał o nich tylko od ko­biety ży­ją­cej sa­mot­nie na naj­wyż­szym pię­trze, gdzie znaj­do­wał się nie­wielki strych prze­kształ­cony po woj­nie na miesz­ka­nie. Wła­śnie tam zmie­rzał za każ­dym ra­zem. Pół roku wcze­śniej przy­cho­dził tu oka­zjo­nal­nie, jakby od nie­chce­nia, te­raz szybko po­ko­ny­wał brudne, okle­jone ta­nim gu­mo­leum schody, a po­tem z wa­lą­cym jak mło­tem ser­cem pu­kał do drzwi – za­wsze trzy razy z dwu­se­kun­do­wymi od­stę­pami.

Dla­tego wła­śnie Ju­lian nie za­uwa­żał brudu i pa­nu­ją­cej do­okoła nę­dzy. Nic so­bie też nie ro­bił z at­mos­fery stra­chu, którą po­cząt­kowo prze­sią­kał. Te­raz stała się jego nie­od­łączną to­wa­rzyszką i dbał o nią każ­dego dnia co­raz mniej, bo po­mimo obaw nie działo się nic złego. Szara, zwy­kła ulica prze­cięta wą­ską jezd­nią ko­ja­rzyła mu się z fa­lu­jącą bu­rzą ru­dych wło­sów. Skrzy­piące drew­niane drzwi do klatki scho­do­wej, które można było bez do­tknię­cia klamki pchnąć w obie strony, przy­po­mi­nały, że za chwilę bę­dzie skła­dał po­ca­łunki na od­sło­nię­tej szyi. Mrok wnę­trza przy­wo­dził na myśl czarne źre­nice, pa­trzące na niego z mie­sza­niną ko­kie­te­rii i obo­jęt­no­ści.

I tego dnia miał je w pa­mięci, dla­tego po­ko­ny­wał schody, jak naj­szyb­ciej i jak naj­ci­szej po­tra­fił. Sta­nął zdy­szany na naj­wyż­szym pię­trze, odu­rzony pod­nie­ce­niem i gę­stym po­wie­trzem. Za­pu­kał trzy razy, tak jak się uma­wiali. Tym ra­zem z wnę­trza miesz­ka­nia nie do­bie­gały dźwięki mu­zyki.

Otwo­rzyła po dłuż­szej chwili. Za­wsze ka­zała mu na sie­bie cze­kać, bo po­tem wi­działa w jego oczach znie­cier­pli­wie­nie. Za każ­dym ra­zem mó­wił jej pod ko­niec spo­tka­nia, by prze­stała, bo to prze­cież śmieszne i nie­uczciwe, a ona wtedy uśmie­chała się roz­ba­wiona i prze­chy­lała prze­kor­nie głowę.

– Nie­uczciwe... może... ale żeby śmieszne?

Próg miesz­ka­nia prze­kra­czał po­woli i kul­tu­ral­nie, sta­ran­nie wy­cie­ra­jąc buty w po­strzę­pioną wy­cie­raczkę. Nie żeby tak bar­dzo oba­wiał się na­nieść błota, po pro­stu tak było bez­piecz­niej. Mógł być zwy­kłym go­ściem – bra­tem czy ku­zy­nem. Ukry­wał się przed wścib­skimi oczami, każdy krok sta­wia­jąc ostroż­nie, ze sta­ran­no­ścią. Do­piero gdy drzwi się za nim za­my­kały, nie­bez­pie­czeń­stwo ma­lało: nikt już nie mógł ich zo­ba­czyć ra­zem ani o nic po­są­dzić.

Te­raz też tak zro­bił, dzi­wiąc się, że za każ­dym ra­zem znaj­duje siłę na ten że­nu­jący spek­takl. Chciał się na nią rzu­cić od progu, nie przej­mo­wać się tym, co po­wie­dzą o nich lu­dzie. I tak po­dobno plot­ko­wali, zwłasz­cza o niej.

– Je­steś piękny – po­wie­działa ko­bieta, gdy zdjął zi­mowy płaszcz.

Przy­glą­dała mu się z po­dzi­wem, choć miał na so­bie zwy­kły bru­natny gar­ni­tur, tyle że do­brze skro­jony. Zie­lone oczy wo­dziły po chło­pię­cych ra­mio­nach, za­chłan­nie obej­mo­wały go ca­łego, od cien­kiej szyi po klatkę pier­siową ozdo­bioną kra­wa­tem. Po­tem wzrok wę­dro­wał ni­żej, za­trzy­my­wał się na gład­kim brzu­chu i mied­nicy. Lu­biła cza­sem wcze­pić tam pa­znok­cie i gwał­tow­nie za­dra­pać, pod­nie­ca­jąc się na­głym drże­niem.

Za­wsze na po­czątku spo­tka­nia ka­zała mu stać bez­czyn­nie, by mo­gła na­cie­szyć oczy. A przy­naj­mniej tak mó­wiła, choć Ju­lian przy­pusz­czał, że po pro­stu lu­biła go tor­tu­ro­wać bier­no­ścią, kiedy sza­lały w nim naj­więk­sze żą­dze.

– Na­pi­jesz się cze­goś?

– Nie – wy­szep­tał.

– Je­steś piękny – po­wtó­rzyła, pod­cho­dząc.

Wszyst­kie jej tro­ski ula­ty­wały: sza­ro­ści stycz­nio­wych po­ran­ków, sa­mot­ność i cia­snota, nędzna eg­zy­sten­cja, któ­rej wciąż nie po­tra­fiła nadać sensu. Brak ro­dziny, brak wol­no­ści. Kłam­stwa rzu­cane mi­mo­cho­dem. Kie­dyś ją krę­po­wały, wsty­dziła się ich. Wo­lała naj­gor­szą prawdę i szczy­ciła się swoją szcze­ro­ścią. Te­raz mu­siała po­wta­rzać, że jej je­dyną war­to­ścią jest praca na rzecz pań­stwa, a naj­gor­szym wro­giem – ka­pi­ta­li­styczny Za­chód. Je­dy­nie Za­rzyc­kiego nie okła­my­wała, ale tylko dla­tego, że o nic nie­bez­piecz­nego nie py­tał. Mo­gła zrzu­cić przy nim więk­szość ma­sek, zo­sta­wia­jąc do obrony chłodną re­zerwę, w ra­zie gdyby za bar­dzo go po­nio­sło. Ni­gdy jed­nak nie prze­kra­czał ba­rier – nie py­tał o jej ży­cie oso­bi­ste ani o po­glądy. Sza­lała w nim dzika fa­scy­na­cja, tym gwał­tow­niej­sza, im bar­dziej ta­jem­ni­czy wy­da­wał się mu obiekt po­żą­da­nia.

Po­de­szła do niego bli­sko, śmiało pa­trząc w ciemne, duże oczy oto­czone rzę­sami. Ju­lian nie wy­glą­dał na dwa­dzie­ścia lat, po­waga wi­doczna na twa­rzy czy­niła go dużo star­szym. Wie­dział o tym, i z tego ko­rzy­stał, po­ka­zu­jąc tej pięk­nej ko­bie­cie je­dy­nie swoje silne, do­mi­nu­jące ob­li­cze. Chwy­ciła jego kra­wat, sta­nęła na pal­cach i wy­szep­tała mu wprost do ucha:

– Którą z dziew­czyn dzi­siaj chcesz? Może nie­śmiałą blon­dynkę Ba­się? Czy czar­no­włosą Ana­sta­zję?

– Czemu czar­no­włosą na­zwa­łaś Ana­sta­zja? Prze­cież wiesz, że to imię mo­jej sio­stry.

Od­chy­liła się. W mroku roz­ja­śnia­nym ni­kłym pro­my­kiem noc­nej lampy zo­ba­czył fi­glarny uśmiech. Oczy­wi­ście, zro­biła to spe­cjal­nie.

– A może mnie? – Unio­sła brew.

– Nie chcę cię dzi­siaj – od­parł ze sztuczną po­gardą, która jej się po­do­bała. – Daj mi Ba­się.

***

– Na­staw gra­mo­fon – po­pro­sił.

– Je­steś tak urze­ka­jący, że to dla cie­bie zro­bię. Wstała z gra­cją i się­gnęła po sa­ty­nowy szla­frok. Gra­mo­fon stał na pod­ło­dze, po­dob­nie jak stos ksią­żek się­ga­jący ni­skiego pa­ra­petu. Pa­dało na niego świa­tło lampy oto­czo­nej ko­ron­ko­wym, nieco po­pla­mio­nym aba­żu­rem. Przy prze­ciw­le­głej ścia­nie stała skromna szafa, a obok niej – przed­wo­jenna ko­moda na du­żych gał­ko­wa­tych no­gach, sta­ro­modna i przy­ciężka. Poza tym w po­koju ziało pustką. Nie wy­da­wał się za­miesz­kany na stałe, lecz tylko na chwilę. Ża­den z tych me­bli nie miał du­szy, ani jedna zbędna ozdoba nie przy­po­mi­nała Ju­lia­nowi, że o to miej­sce dba ko­bieca ręka.

– Może zo­stanę dziś na noc?

Opu­ściła igłę i spoj­rzała na Ju­liana znad gra­mo­fonu. Lampa oświe­tlała jej zmę­czone oczy.

– Kiedy prze­sta­niesz mnie wresz­cie o to pro­sić? Wiesz, że to nie­bez­pieczne, Szew­czy­kowa to istna mi­li­cja oby­cza­jowa, po­winna pra­co­wać w UB. Nie chcę się na­ra­żać ani stra­cić tego miesz­ka­nia.

– Bez ob­razy, Aniu – za­czął nie­śmiało Ju­lian. – Na­prawdę na­zy­wasz to po­miesz­cze­nie miesz­ka­niem? Zro­bi­łaby ci przy­sługę, gdyby cię stąd wy­ko­pała. Miesz­ka­ła­byś gdzie in­dziej, prze­cież coś by się dla cie­bie zna­la­zło... Na przy­kład u mnie. Moja mama to złota ko­bieta, na pewno nie od­mó­wi­łaby ci schro­nie­nia.

Może i nie znał jej zbyt do­brze, bo prze­cież nie­wiele mógłby po­wie­dzieć o ży­ciu tej dziew­czyny, lecz umiał od­czy­ty­wać emo­cje z jej twa­rzy. Za­uwa­żył, że nie spodo­bało jej się to, co po­wie­dział, więc chciał się wy­co­fać, po­wie­dzieć, że to głupi po­mysł, ale ja­koś nie mógł. Pod­skór­nie czuł, że prze­cież wła­śnie tego chciał już od dawna, czemu więc te­raz miałby wy­rze­kać się waż­nych słów?

Kop­nęła blond pe­rukę le­żącą na pod­ło­dze i usia­dła na łóżku ty­łem do niego. Pod­cią­gnęła nogi i oparła po­li­czek na na­gich, ja­snych ko­la­nach. W tej po­zie zda­wała mu się kru­cha i sa­motna. Przy­po­mi­nała wo­skową lalkę, co po raz ko­lejny uzmy­sło­wiło mu, że ko­bieta ma zmienną na­turę – raz jest pełna nie­za­spo­ko­jo­nych pra­gnień, in­nym ra­zem waży wszystko z roz­my­słem, istna har­mo­nia. Bez­duszna i lo­giczna.

– Ju­lian, czy ty sie­bie sły­szysz? – za­py­tała, przy­my­ka­jąc oczy. – Czy ty masz po­ję­cie, ile ja mam lat?

– Prze­cież mó­wi­łem ci, że...

– Wiem, wiem. Że mój wiek nic dla cie­bie nie zna­czy.

Od­wró­ciła się ku niemu. Usia­dła po tu­recku, po­pra­wia­jąc szla­frok.

– A jed­nak. Nie mam dwu­dzie­stu lat, na pewne rze­czy nie mogę so­bie już po­zwo­lić. Wy­klu­czone, nie będę za­wra­cać głowy two­jej ma­mie, wo­la­ła­bym, że­byś mi tego nie pro­po­no­wał. W pew­nym okre­sie ży­cia trzeba so­bie ra­dzić sa­memu. Wziąć za sie­bie od­po­wie­dzial­ność. Może po pro­stu jesz­cze tego nie ro­zu­miesz.

Nie ta­kiej od­po­wie­dzi pra­gnął, choć się jej spo­dzie­wał. Wy­cią­gnął dłoń i po­gła­dził jej blady po­li­czek.

– Aniu, po pro­stu chciał­bym, żeby ci było do­brze.

W tym zda­niu za­wie­rało się wszystko, a zwłasz­cza to, czego jesz­cze ni­gdy nie ośmie­lił się jej po­wie­dzieć. A ona uda­wała, że nic się mię­dzy nimi nie zmie­niło.

– Wiem – wes­tchnęła. – Boże, w tym świe­tle je­steś jesz­cze pięk­niej­szy.

***

Ania wciąż czuła się w Gdań­sku nie­pew­nie. Choć co­dzien­nie do­świad­czała nie­bez­pie­czeństw, nu­dziła ją szara rze­czy­wi­stość i czuła się tak, jakby za­mknięto ją pod klo­szem. Duszno jej było od ocze­ki­wań, za­ka­zów i na­ka­zów, które na­rzu­cali jej inni. Chcia­łaby żyć zu­peł­nie ina­czej, w peł­nej wol­no­ści. Świa­do­mie kosz­to­wać ży­cia, nie oglą­da­jąc się ani na mi­li­cyjne po­ucze­nia, ani na spo­łeczne kaj­dany. Nie miała na­wet komu się zwie­rzyć, choć chyba każdy w tym mie­ście pra­gnął wol­no­ści tak jak ona.

Klienci za­wsze chcieli świe­żego to­waru, zu­peł­nie jakby to ona za­rzą­dzała nie­re­gu­lar­nymi do­sta­wami ryb. Śle­dzie, ha­li­buty, wę­go­rze, dor­sze i szproty – ni­czego po­nad to zwy­kle nie mo­gła im za­pro­po­no­wać, w do­datku ci, któ­rzy przy­szli nie w porę, od­cho­dzili z pu­stymi rę­kami. Za­rzą­dzała ca­łym skle­pem jako prawa ręka kie­row­niczki, prze­by­wała w tym miej­scu udręki co­dzien­nie, aż do póź­nych go­dzin. Przy­cho­dziła też w każdą so­botę i pil­no­wała księ­go­wo­ści. Uwa­żała tę pracę za pie­kielny trud, zwłasz­cza stycz­niowe dni dłu­żyły się jej nie­mi­ło­sier­nie; zwy­kle stała wtedy za pu­stą ladą i roz­my­ślała nad re­la­cją z Za­rzyc­kim. Wie­działa, że kie­dyś ich zna­jo­mość musi się skoń­czyć raz na za­wsze, ale na ra­zie Ju­lian wno­sił do jej smęt­nego ży­cia nieco słońca.

Na do­miar złego ga­zety wciąż in­for­mo­wały, że Po­la­kom żyje się do­sko­nale, a dzien­ni­ka­rze za nic mieli to, że więk­szość lu­dzi nie wie­rzyła w ich bred­nie. W pań­stwie do­bro­bytu wszystko kwit­nie, Po­la­kom żyje się do­stat­nio, a nowy rok przy­nie­sie ko­lejne da­le­ko­siężne plany i po­nad­cza­sowe in­we­sty­cje – oto co pro­po­no­wano udrę­czo­nym w nie­koń­czą­cych się ko­lej­kach. Ania z iro­nią stwier­dzała – oczy­wi­ście tylko w du­chu – że sty­czeń przy­niósł przede wszyst­kim mrozy, a od­ra­dza­jące się z po­pio­łów pań­stwo po­winno za­dbać naj­pierw o za­opa­trze­nie oby­wa­teli.

Gło­śno wszy­scy chwa­lili ko­mu­nizm. Nie­raz na­wet w za­ci­szu wła­snego domu, w oto­cze­niu naj­bliż­szych, nie można było so­bie po­zwo­lić na kry­tyczną uwagę, więc ta­kich osób jak Ania było dużo wię­cej. Prze­ży­wały każdy dzień z po­czu­ciem osa­mot­nie­nia, bo do­świad­czały go na­wet wśród lu­dzi. Gdyby każdy wy­ja­wił, co mu gra w du­szy, w wię­zie­niach nie wy­star­czy­łoby miejsc dla aresz­to­wa­nych. Nie­pra­wo­myśl­ność łą­czyła zbun­to­wa­nych, po­dob­nych Ani, lecz i dzie­liła ich, więc nikt ni­komu nie ufał – żona mę­żowi, matka dziecku.

Ko­mu­ni­ka­cję mię­dzy ludźmi za­stę­po­wało my­śle­nie, bo tylko je można było uznać za po­ważne. W lu­dziach kieł­ko­wały od­ważne, nie­sforne wy­twory ima­gi­na­cji, wy­my­ka­jące się spod kon­troli fan­ta­zje. Taką fan­ta­zją były po­ma­rań­cze, za­ka­zany jazz, za­chod­nie kino. Wszystko, co ko­lo­rowe i wolne, co nie przy­po­mi­nało o pię­trzą­cych się przy chod­ni­kach ku­pach śniegu i błota.

Wła­śnie o tych ohyd­nych, sza­rych bał­wa­nach my­ślała Ania, ze znu­że­niem pod­pie­ra­jąc ręką pod­bró­dek, gdy do ryb­nego we­szła ko­bieta. Nie wy­glą­dała na ważną osobę. Miała na so­bie zwy­kły szary płaszcz mę­ski z pa­skiem tego sa­mego ko­loru. I nie­gu­stowny be­ret – przy­ciężki, weł­niany, z cha­rak­te­ry­styczną an­tenką – który zu­peł­nie nie pa­so­wał do jej wieku. Przy­cięte krótko brą­zowe włosy nada­wały twa­rzy wy­raz po­wagi i za­okrą­glały rysy. W ogóle była to ko­bieta ra­czej gru­bo­ko­ści­sta, ale młoda, o sar­nich oczach, by­stro pa­trzą­cych na pu­stą ladę.

– Nie ma ryb – oznaj­miła nie­przy­jem­nym to­nem Ania.

– Przede wszyst­kim dzień do­bry, Aniu. Wi­dzę, że nie ma ryb. Zdzi­wi­ła­bym się, gdyby były.

Tro­chę się zmie­niła od ich ostat­niego spo­tka­nia, a jed­nak była to ta sama ciem­no­włosa ko­bieta, którą Ania po­znała przed laty i która nie kon­tak­to­wała się z nią od po­nad roku. Dla­tego po­czuła złość, a może ra­czej re­zy­gna­cję.

– To po co tu przy­szłaś?

Aniela Li­twin – dziew­czyna kon­se­kwentna tak nie­moż­li­wie, że Anię ści­skało w brzu­chu z gniewu na samą myśl o jej ko­lej­nym pla­nie. Tym ra­zem nie da się zła­pać w pu­łapkę. Nie ma już na to siły.

A jed­nak prze­szył ją dreszcz, bo Aniela nie­ła­two da­wała za wy­graną. Pro­siła, za­pew­niała, so­len­nie obie­cy­wała. Tym ła­mała silną wolę, za­wsze jej się uda­wało. Więc może jed­nak od razu się zgo­dzić dla świę­tego spo­koju, prze­żyć ko­lejne roz­cza­ro­wa­nie i mieć ją z głowy na ko­lejny rok, aż znowu cze­goś nie wy­my­śli?

Aniela po­de­szła ostroż­nie, jakby bała się zbu­dzić w roz­mów­czyni groź­nego lwa.

– Mu­simy po­roz­ma­wiać. O Ma­rii.

Ania za­drżała z gniewu. Do­brze pa­mię­tała każdy szcze­gół z dnia, w któ­rym po­znała Anielę. Było to zimą, kiedy za oknem pró­szył gę­sty śnieg, a ona le­żała w szpi­talu po pró­bie sa­mo­bój­czej. Wtedy przy­szła do niej ta cała Aniela Li­twin. A wraz z nią do szpi­tal­nej sali wdarł się blask, bo ta nie­winna dziew­czyna lśniła we­wnętrz­nym pięk­nem. Dla­tego wła­śnie mrocz­nej na­tu­rze Ani nie spodo­bała się od pierw­szego wej­rze­nia, choć przy­szła, żeby wy­peł­nić obiet­nicę zło­żoną zmar­łej przy­ja­ciółce – Hani.

Ha­nia So­kół była młod­szą sio­strą Ani, lecz w ogóle jej nie przy­po­mi­nała. Była jak pro­mie­ni­sta i do­bra Aniela, z którą prze­cież nie wią­zała jej sio­strzana krew. Dla Ani naj­waż­niej­szym czło­wie­kiem na świe­cie, któ­rego pa­mięć ho­łu­biła od lat, był naj­star­szy brat Wik­tor, a dla Hani wzo­rem do na­śla­do­wa­nia stała się ich naj­star­sza sio­stra – Ma­ria.

– Nie mam ochoty już o niej roz­ma­wiać. Przez te wszyst­kie lata nic nie wskó­ra­łaś, je­steś na­iwna jak Ha­nia. Do tego nie umiesz od­pu­ścić, i to jest jesz­cze gor­sze. Dawno się po­go­dzi­łam z prze­szło­ścią, dla­czego ty nie po­tra­fisz?

– Su­ge­ru­jesz, że kła­ma­łam?

– Nie, su­ge­ruję coś o wiele gor­szego: że ci się zda­wało. Wszystko to ilu­zja, wy­my­śli­łaś, że moja sio­stra żyje, że ra­zem z nią sie­dzia­łaś w celi w Łu­kisz­kach. Zresztą – spoj­rzała ba­daw­czo w roz­bu­dzone gnie­wem oczy – może i sie­dzia­łaś. Ale nie wiesz, co stało się póź­niej.

Aniela le­dwo po­wstrzy­mała wy­buch zło­ści. Nie przy­szła po to, by się kłó­cić, lecz po to, by raz na za­wsze roz­wią­zać za­gadkę, która nie da­wała jej spo­koju.

– Ha­nia czuła, że Ma­ria żyje. Obie­ca­łam jej, że po­sta­ram się zna­leźć wa­szą sio­strę. My­śla­łam, że je­ste­śmy w tym ra­zem, za­de­kla­ro­wa­łaś się prze­cież. Te­raz nie wolno od­pusz­czać.

To był we­dług niej naj­waż­niej­szy do­wód. Znak sio­strza­nej mi­ło­ści, któ­rego nie spo­sób zlek­ce­wa­żyć. Dla Ani nie zna­czył nic, a myśl o po­dą­ża­niu za in­tu­icją wy­da­wała jej się po pro­stu głu­pia.

– Poza tym... – Aniela na­chy­liła się nad ladą – ...nie mogę uwie­rzyć, że tak szybko od­pu­ści­łaś.

– Szybko?! Szu­ka­ły­śmy jej przez pięć lat! Ani śladu, ani wzmianki o niej! Pięć lat!

Umil­kły po­grą­żone w my­ślach. Za­pa­dał wie­czorny pół­mrok, pa­nu­jąca za oknami sza­ruga wdzie­rała się do sklepu, który za­raz miał zo­stać za­mknięty. Na tle oło­wia­nego kra­jo­brazu bie­lał śnieg: grube płatki spa­dały na roz­mo­kły chod­nik, zu­peł­nie jak dzień wcze­śniej.

– Nic się nie zmie­nia – szep­nęła Ania.

– Może się zmieni. Tylko mu­sisz mnie jesz­cze raz wy­słu­chać. Wiem, że do tej pory błą­dzi­ły­śmy po omacku, ale zwróć uwagę na to, ile rze­czy spraw­dzi­ły­śmy! Ile tro­pów, nie­ja­snych, urwa­nych śla­dów... No chodź, Anka, za­my­kaj ten sklep. Już i tak nikt nie przyj­dzie, a dziś prze­cież so­bota. Wyjdźmy do lu­dzi.

Ania naj­bar­dziej w świe­cie chciała zo­stać te­raz sama. Mimo to zga­siła lampę w pu­stym ma­ga­zy­nie, wło­żyła płaszcz i czapkę, a po­tem za­mknęła sta­ran­nie drzwi, wy­wie­siw­szy uprzed­nio in­for­ma­cję „za­mknięte”.

Mróz hu­lał mię­dzy ka­mie­ni­cami Wrzesz­cza. Gdzie­nie­gdzie pa­liły się lampy, w nie­któ­rych miesz­ka­niach wi­siały na­wet ży­ran­dole. Świa­tło nieco roz­ja­śniało sza­rze­jący kra­jo­braz, na­da­jąc mu tro­chę ra­do­śniej­szy wy­gląd, jed­nak gę­sto pa­da­jący śnieg spra­wiał, że wszystko szybko sta­wało się ciemne i nie­przy­ja­zne. Był to mrok upa­dłego nie­gdyś mia­sta, w któ­rym rów­nie czę­sto co śmiech wciąż sły­szało się płacz. Gdańsk nie zo­stał jesz­cze cał­ko­wi­cie od­bu­do­wany, choć od za­koń­cze­nia wojny mi­nęło już kilka lat. Nie­uprząt­nięte ru­mo­wi­ska wzno­siły się po­śród nowo po­wsta­łych bu­dowli. Nie­kiedy po­szar­pane szkie­lety szla­chet­niały, in­nym ra­zem wy­da­wało się, że skry­wają nie­zba­dane ta­jem­nice bez­dom­nych – w każ­dym ra­zie za­wsze, nie­za­leż­nie od pory roku i dnia, przy­po­mi­nały o gro­zie wojny. Na­wet po tych wszyst­kich la­tach po­zor­nego spo­koju śniła się ona miesz­kań­com tego mia­sta. Po­wra­cała w kosz­ma­rach i sta­wała się znów bli­ska i re­alna, strasz­niej­sza od mi­ja­nych co­dzien­nie gru­zo­wisk.

Ko­biety po­dą­żyły w kie­runku Oliwy, trzy­ma­jąc się pod ręce. Ania czuła dresz­cze Anieli, choć ta nie­prze­rwa­nie mó­wiła o Ma­rii, cza­sem tylko ro­biąc krót­kie prze­rwy na szczę­ka­nie zę­bami, gdy już nie mo­gła go po­wstrzy­mać. Wi­dok pro­stego, nie­pod­szy­tego płasz­cza Anieli na­peł­niał Anię sa­tys­fak­cją, że nie tylko jej bra­kuje pod­sta­wo­wych udo­god­nień. Okry­cie miała dużo cie­plej­sze, jed­nak prze­cież na tym ży­cie się nie koń­czyło. Było jesz­cze wszystko inne, wszystko, czego Ania nie miała i czego z za­zdro­ścią wy­pa­try­wała u in­nych.

– Wiesz, ja też my­śla­łam, że trzeba za­nie­chać. Wiem, co so­bie te­raz po­my­śla­łaś, że je­stem dla sie­bie i dla cie­bie bez­li­to­sna, bo znów cię na­ga­buję. My­ślisz, że nie umiem od­pu­ścić, ale to nie­prawda. Jesz­cze nie­dawno chcia­łam to wszystko za­rzu­cić, zmę­czy­łam się tro­pami pro­wa­dzą­cymi do­ni­kąd, szu­ka­niem Ma­rii po omacku. Obie­ca­łam Ha­nusi, że od­najdę jej sio­strę, ale skoro nic nie zna­la­złam, to uzna­łam, że mam czy­ste su­mie­nie. Od­pu­ści­łam so­bie. Fakty są ta­kie, że Ma­rii nie ma ani w gu­ła­gach, ani w in­nych wię­zie­niach na Wscho­dzie. Szu­kać wol­nej to szu­kać wia­tru w polu. Tak uwa­ża­łam.

– Za­kła­da­jąc, że w ogóle żyje – mruk­nęła Ania scep­tycz­nie.

– Otóż żyje.

Aniela po­wie­działa to ta­kim to­nem, że Ani od razu zro­biło się cie­plej na sercu, choć po­dobne za­pew­nie­nia sły­szała z jej ust już nie raz.

– Skąd mo­żesz to wie­dzieć? Zro­bi­ły­śmy wszystko, co było można.

– Je­steś aspo­łeczna, Aniu. A to wła­śnie dzięki in­nym lu­dziom czło­wiek może się do­wie­dzieć cze­goś na te­mat za­gi­nio­nej osoby. I wiesz, zna­la­złam ko­goś, kto jest świę­cie prze­ko­nany, że Ma­ria żyje. Chciałby się z nami zo­ba­czyć. To Kre­so­wiak, jak ty – do­dała po­spiesz­nie, wi­dząc, że Ani nie prze­ko­nała wia­do­mość o ta­jem­ni­czym in­for­ma­to­rze.

Przez chwilę mil­czała. Cóż mo­głaby na to od­po­wie­dzieć, skoro kie­ro­wała się roz­sąd­kiem? Do Oliwy było już nie­da­leko, chod­niki pu­sto­szały i tylko raz na kilka mi­nut po ośnie­żo­nej dro­dze prze­jeż­dżała woj­skowa cię­ża­rówka. Gdańsk to­nął w bia­łym pu­chu, który osia­dał na płasz­czach, czap­kach, wło­sach, po­kry­wał place i po­nie­miec­kie ka­mie­nice, za­sła­niał ru­iny daw­nego mia­sta.

– Ten twój kon­takt – ode­zwała się Ania – chce cze­goś w za­mian?

– Te­raz każdy cze­goś chce.

– Co do tego masz ab­so­lutną ra­cję...

Roz­wa­żała na­wet to, czy Aniela nie pró­buje jej wy­ko­rzy­stać, w tych cza­sach roz­sądny czło­wiek roz­wa­żał każdą opcję, na­wet naj­bar­dziej ha­niebną i nie­praw­do­po­dobną. Lecz wy­ko­rzy­stać do czego? Do czego mo­głaby Anię wy­ko­rzy­stać ta po­czciwa du­szyczka go­niąca od pię­ciu lat za za­gi­nioną sio­strą przy­ja­ciółki? Uśmiech roz­ja­śnił po­nurą twarz Ani – nie, Aniela nie by­łaby do tego zdolna. Ide­ali­ści by­wają nie­bez­pieczni, lecz panna Li­twin jest co naj­wy­żej nie­po­radna.

– Spójrz. – Aniela sta­nęła przed słu­pem z ogło­sze­niami. – To chyba twój mąż? Wy­wie­sili pla­kat, że za­gra w Gdań­sku.

Ta na­gła zmiana te­matu zbiła Anię z pan­ta­łyku. Nie lu­biła, kiedy ktoś wspo­mi­nał o jej mężu, przy­po­mi­nała so­bie wów­czas dawne ży­cie, któ­rego już nie było. A nie było go dla­tego, że świa­do­mie z niego zre­zy­gno­wała. Nie miała po­my­słu, jak mo­głaby zro­zu­mieć tego czło­wieka, zresztą on też prze­stał ją ro­zu­mieć, i to dawno, dawno temu. Przyj­rzała się uważ­nie pla­ka­towi. Mok­nący szary pa­pier, a na nim kla­wi­sze for­te­pianu, za któ­rym sie­dział on – Ka­zi­mierz War­szaw­ski.

– „Naj­lep­szy pia­ni­sta po­wo­jen­nej Pol­ski” – od­czy­tała na głos.

Pre­zen­to­wał się nie­na­gan­nie, choć zdję­cie na czarno-bia­łym pla­ka­cie było sła­bej ja­ko­ści. Ania roz­po­znała cza­ru­jący uśmiech wy­ła­nia­jący się spod nie­przy­strzy­żo­nego za­ro­stu. Nic się nie zmie­nił, na­wet włosy wciąż za­cze­sy­wał tak samo, jak kie­dyś.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: