- W empik go
Wielkie iluzje - ebook
Wielkie iluzje - ebook
Czasami prawda okazuje się tak bolesna, że łatwiej żyć, okłamując siebie…
Ania i Kazimierz Warszawscy po wojennych zawirowaniach mieszkają w Gdańsku od kilku lat, a mimo to ciągle nie mogą nazwać tego miejsca domem. Wciąż dręczą ich demony przeszłości.
Ania wdaje się w romans. Chociaż jest w separacji z mężem, zależy jej, żeby relacja z młodszym mężczyzną nie wyszła na jaw. Szczególnie że Julian jest synem wpływowego polityka komunistycznych władz, który postanawia zrobić wszystko, żeby zniszczyć ten związek. Dodatkowo Warszawska po latach bezskutecznych poszukiwań otrzymuje wiadomość, że jej siostra Maria żyje.
Kazimierz jest znanym i cenionym artystą. Jego karierę niespodziewanie przerywa tragiczny wypadek. Pomimo rozstania z żoną wciąż szuka z nią kontaktu.
Czy przyjdzie taki dzień, że Ania i Kazimierz zaakceptują swoje życie, przestaną się oszukiwać i zaczną cieszyć się codziennością?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788383174341 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do starej oliwskiej kamienicy Julian Zarzycki wchodził z tak wielką ekscytacją, jakby przekraczał próg innego świata. Panująca na klatce schodowej ciemność, tajemnice pokryte pajęczynami, stare rury biegnące tu i ówdzie kojarzyły się lokatorom głównie ze stęchlizną, a czasem z niebezpieczeństwem, bo w mroku lubili się czaić uliczni chuligani. Wystawali po klatkach głównie zimą, rozgrzewali się, pijąc wódkę. Dlatego o tej porze roku mieszkańcy unikali wieczornych spacerów i nie wpuszczali obcych do mieszkań.
Czasem któryś z tych mężczyzn układał się wygodnie przed drzwiami wejściowymi i spał pijany.Szczęściem lokatorzy nazywali te poranki, w których delikwent opuszczał klatkę schodową o własnych siłach. Zdarzały się również dni, w których rozbrzmiewała ona echem rzucanych kurew i potokiem przytłumionych krzyków Szewczykowej, starej wdowy mieszkającej na parterze.
– Wynocha, kurwiarzu! Alkoholiku! Pasożycie społeczny! Znowu zaszczałeś całą klatkę, kto to, myślisz, będzie sprzątał?! Ja! A kysz, zarazo, wstawaj, łachmaniarzu!
Wrzaski rzadko alarmowały innych mieszkańców, najczęściej tylko Szewczykowa wygrażała samotnym alkoholikom. Do obrony brała miotłę albo kawał starej, mokrej szmaty, ale jakoś nigdy nic złego jej się nie przytrafiło. Zwykle górowała nad obcymi mężczyznami nieprzejednaną postawą.
Julian żadnej z tych scen nie widział, słyszał o nich tylko od kobiety żyjącej samotnie na najwyższym piętrze, gdzie znajdował się niewielki strych przekształcony po wojnie na mieszkanie. Właśnie tam zmierzał za każdym razem. Pół roku wcześniej przychodził tu okazjonalnie, jakby od niechcenia, teraz szybko pokonywał brudne, oklejone tanim gumoleum schody, a potem z walącym jak młotem sercem pukał do drzwi – zawsze trzy razy z dwusekundowymi odstępami.
Dlatego właśnie Julian nie zauważał brudu i panującej dookoła nędzy. Nic sobie też nie robił z atmosfery strachu, którą początkowo przesiąkał. Teraz stała się jego nieodłączną towarzyszką i dbał o nią każdego dnia coraz mniej, bo pomimo obaw nie działo się nic złego. Szara, zwykła ulica przecięta wąską jezdnią kojarzyła mu się z falującą burzą rudych włosów. Skrzypiące drewniane drzwi do klatki schodowej, które można było bez dotknięcia klamki pchnąć w obie strony, przypominały, że za chwilę będzie składał pocałunki na odsłoniętej szyi. Mrok wnętrza przywodził na myśl czarne źrenice, patrzące na niego z mieszaniną kokieterii i obojętności.
I tego dnia miał je w pamięci, dlatego pokonywał schody, jak najszybciej i jak najciszej potrafił. Stanął zdyszany na najwyższym piętrze, odurzony podnieceniem i gęstym powietrzem. Zapukał trzy razy, tak jak się umawiali. Tym razem z wnętrza mieszkania nie dobiegały dźwięki muzyki.
Otworzyła po dłuższej chwili. Zawsze kazała mu na siebie czekać, bo potem widziała w jego oczach zniecierpliwienie. Za każdym razem mówił jej pod koniec spotkania, by przestała, bo to przecież śmieszne i nieuczciwe, a ona wtedy uśmiechała się rozbawiona i przechylała przekornie głowę.
– Nieuczciwe... może... ale żeby śmieszne?
Próg mieszkania przekraczał powoli i kulturalnie, starannie wycierając buty w postrzępioną wycieraczkę. Nie żeby tak bardzo obawiał się nanieść błota, po prostu tak było bezpieczniej. Mógł być zwykłym gościem – bratem czy kuzynem. Ukrywał się przed wścibskimi oczami, każdy krok stawiając ostrożnie, ze starannością. Dopiero gdy drzwi się za nim zamykały, niebezpieczeństwo malało: nikt już nie mógł ich zobaczyć razem ani o nic posądzić.
Teraz też tak zrobił, dziwiąc się, że za każdym razem znajduje siłę na ten żenujący spektakl. Chciał się na nią rzucić od progu, nie przejmować się tym, co powiedzą o nich ludzie. I tak podobno plotkowali, zwłaszcza o niej.
– Jesteś piękny – powiedziała kobieta, gdy zdjął zimowy płaszcz.
Przyglądała mu się z podziwem, choć miał na sobie zwykły brunatny garnitur, tyle że dobrze skrojony. Zielone oczy wodziły po chłopięcych ramionach, zachłannie obejmowały go całego, od cienkiej szyi po klatkę piersiową ozdobioną krawatem. Potem wzrok wędrował niżej, zatrzymywał się na gładkim brzuchu i miednicy. Lubiła czasem wczepić tam paznokcie i gwałtownie zadrapać, podniecając się nagłym drżeniem.
Zawsze na początku spotkania kazała mu stać bezczynnie, by mogła nacieszyć oczy. A przynajmniej tak mówiła, choć Julian przypuszczał, że po prostu lubiła go torturować biernością, kiedy szalały w nim największe żądze.
– Napijesz się czegoś?
– Nie – wyszeptał.
– Jesteś piękny – powtórzyła, podchodząc.
Wszystkie jej troski ulatywały: szarości styczniowych poranków, samotność i ciasnota, nędzna egzystencja, której wciąż nie potrafiła nadać sensu. Brak rodziny, brak wolności. Kłamstwa rzucane mimochodem. Kiedyś ją krępowały, wstydziła się ich. Wolała najgorszą prawdę i szczyciła się swoją szczerością. Teraz musiała powtarzać, że jej jedyną wartością jest praca na rzecz państwa, a najgorszym wrogiem – kapitalistyczny Zachód. Jedynie Zarzyckiego nie okłamywała, ale tylko dlatego, że o nic niebezpiecznego nie pytał. Mogła zrzucić przy nim większość masek, zostawiając do obrony chłodną rezerwę, w razie gdyby za bardzo go poniosło. Nigdy jednak nie przekraczał barier – nie pytał o jej życie osobiste ani o poglądy. Szalała w nim dzika fascynacja, tym gwałtowniejsza, im bardziej tajemniczy wydawał się mu obiekt pożądania.
Podeszła do niego blisko, śmiało patrząc w ciemne, duże oczy otoczone rzęsami. Julian nie wyglądał na dwadzieścia lat, powaga widoczna na twarzy czyniła go dużo starszym. Wiedział o tym, i z tego korzystał, pokazując tej pięknej kobiecie jedynie swoje silne, dominujące oblicze. Chwyciła jego krawat, stanęła na palcach i wyszeptała mu wprost do ucha:
– Którą z dziewczyn dzisiaj chcesz? Może nieśmiałą blondynkę Basię? Czy czarnowłosą Anastazję?
– Czemu czarnowłosą nazwałaś Anastazja? Przecież wiesz, że to imię mojej siostry.
Odchyliła się. W mroku rozjaśnianym nikłym promykiem nocnej lampy zobaczył figlarny uśmiech. Oczywiście, zrobiła to specjalnie.
– A może mnie? – Uniosła brew.
– Nie chcę cię dzisiaj – odparł ze sztuczną pogardą, która jej się podobała. – Daj mi Basię.
***
– Nastaw gramofon – poprosił.
– Jesteś tak urzekający, że to dla ciebie zrobię. Wstała z gracją i sięgnęła po satynowy szlafrok. Gramofon stał na podłodze, podobnie jak stos książek sięgający niskiego parapetu. Padało na niego światło lampy otoczonej koronkowym, nieco poplamionym abażurem. Przy przeciwległej ścianie stała skromna szafa, a obok niej – przedwojenna komoda na dużych gałkowatych nogach, staromodna i przyciężka. Poza tym w pokoju ziało pustką. Nie wydawał się zamieszkany na stałe, lecz tylko na chwilę. Żaden z tych mebli nie miał duszy, ani jedna zbędna ozdoba nie przypominała Julianowi, że o to miejsce dba kobieca ręka.
– Może zostanę dziś na noc?
Opuściła igłę i spojrzała na Juliana znad gramofonu. Lampa oświetlała jej zmęczone oczy.
– Kiedy przestaniesz mnie wreszcie o to prosić? Wiesz, że to niebezpieczne, Szewczykowa to istna milicja obyczajowa, powinna pracować w UB. Nie chcę się narażać ani stracić tego mieszkania.
– Bez obrazy, Aniu – zaczął nieśmiało Julian. – Naprawdę nazywasz to pomieszczenie mieszkaniem? Zrobiłaby ci przysługę, gdyby cię stąd wykopała. Mieszkałabyś gdzie indziej, przecież coś by się dla ciebie znalazło... Na przykład u mnie. Moja mama to złota kobieta, na pewno nie odmówiłaby ci schronienia.
Może i nie znał jej zbyt dobrze, bo przecież niewiele mógłby powiedzieć o życiu tej dziewczyny, lecz umiał odczytywać emocje z jej twarzy. Zauważył, że nie spodobało jej się to, co powiedział, więc chciał się wycofać, powiedzieć, że to głupi pomysł, ale jakoś nie mógł. Podskórnie czuł, że przecież właśnie tego chciał już od dawna, czemu więc teraz miałby wyrzekać się ważnych słów?
Kopnęła blond perukę leżącą na podłodze i usiadła na łóżku tyłem do niego. Podciągnęła nogi i oparła policzek na nagich, jasnych kolanach. W tej pozie zdawała mu się krucha i samotna. Przypominała woskową lalkę, co po raz kolejny uzmysłowiło mu, że kobieta ma zmienną naturę – raz jest pełna niezaspokojonych pragnień, innym razem waży wszystko z rozmysłem, istna harmonia. Bezduszna i logiczna.
– Julian, czy ty siebie słyszysz? – zapytała, przymykając oczy. – Czy ty masz pojęcie, ile ja mam lat?
– Przecież mówiłem ci, że...
– Wiem, wiem. Że mój wiek nic dla ciebie nie znaczy.
Odwróciła się ku niemu. Usiadła po turecku, poprawiając szlafrok.
– A jednak. Nie mam dwudziestu lat, na pewne rzeczy nie mogę sobie już pozwolić. Wykluczone, nie będę zawracać głowy twojej mamie, wolałabym, żebyś mi tego nie proponował. W pewnym okresie życia trzeba sobie radzić samemu. Wziąć za siebie odpowiedzialność. Może po prostu jeszcze tego nie rozumiesz.
Nie takiej odpowiedzi pragnął, choć się jej spodziewał. Wyciągnął dłoń i pogładził jej blady policzek.
– Aniu, po prostu chciałbym, żeby ci było dobrze.
W tym zdaniu zawierało się wszystko, a zwłaszcza to, czego jeszcze nigdy nie ośmielił się jej powiedzieć. A ona udawała, że nic się między nimi nie zmieniło.
– Wiem – westchnęła. – Boże, w tym świetle jesteś jeszcze piękniejszy.
***
Ania wciąż czuła się w Gdańsku niepewnie. Choć codziennie doświadczała niebezpieczeństw, nudziła ją szara rzeczywistość i czuła się tak, jakby zamknięto ją pod kloszem. Duszno jej było od oczekiwań, zakazów i nakazów, które narzucali jej inni. Chciałaby żyć zupełnie inaczej, w pełnej wolności. Świadomie kosztować życia, nie oglądając się ani na milicyjne pouczenia, ani na społeczne kajdany. Nie miała nawet komu się zwierzyć, choć chyba każdy w tym mieście pragnął wolności tak jak ona.
Klienci zawsze chcieli świeżego towaru, zupełnie jakby to ona zarządzała nieregularnymi dostawami ryb. Śledzie, halibuty, węgorze, dorsze i szproty – niczego ponad to zwykle nie mogła im zaproponować, w dodatku ci, którzy przyszli nie w porę, odchodzili z pustymi rękami. Zarządzała całym sklepem jako prawa ręka kierowniczki, przebywała w tym miejscu udręki codziennie, aż do późnych godzin. Przychodziła też w każdą sobotę i pilnowała księgowości. Uważała tę pracę za piekielny trud, zwłaszcza styczniowe dni dłużyły się jej niemiłosiernie; zwykle stała wtedy za pustą ladą i rozmyślała nad relacją z Zarzyckim. Wiedziała, że kiedyś ich znajomość musi się skończyć raz na zawsze, ale na razie Julian wnosił do jej smętnego życia nieco słońca.
Na domiar złego gazety wciąż informowały, że Polakom żyje się doskonale, a dziennikarze za nic mieli to, że większość ludzi nie wierzyła w ich brednie. W państwie dobrobytu wszystko kwitnie, Polakom żyje się dostatnio, a nowy rok przyniesie kolejne dalekosiężne plany i ponadczasowe inwestycje – oto co proponowano udręczonym w niekończących się kolejkach. Ania z ironią stwierdzała – oczywiście tylko w duchu – że styczeń przyniósł przede wszystkim mrozy, a odradzające się z popiołów państwo powinno zadbać najpierw o zaopatrzenie obywateli.
Głośno wszyscy chwalili komunizm. Nieraz nawet w zaciszu własnego domu, w otoczeniu najbliższych, nie można było sobie pozwolić na krytyczną uwagę, więc takich osób jak Ania było dużo więcej. Przeżywały każdy dzień z poczuciem osamotnienia, bo doświadczały go nawet wśród ludzi. Gdyby każdy wyjawił, co mu gra w duszy, w więzieniach nie wystarczyłoby miejsc dla aresztowanych. Nieprawomyślność łączyła zbuntowanych, podobnych Ani, lecz i dzieliła ich, więc nikt nikomu nie ufał – żona mężowi, matka dziecku.
Komunikację między ludźmi zastępowało myślenie, bo tylko je można było uznać za poważne. W ludziach kiełkowały odważne, niesforne wytwory imaginacji, wymykające się spod kontroli fantazje. Taką fantazją były pomarańcze, zakazany jazz, zachodnie kino. Wszystko, co kolorowe i wolne, co nie przypominało o piętrzących się przy chodnikach kupach śniegu i błota.
Właśnie o tych ohydnych, szarych bałwanach myślała Ania, ze znużeniem podpierając ręką podbródek, gdy do rybnego weszła kobieta. Nie wyglądała na ważną osobę. Miała na sobie zwykły szary płaszcz męski z paskiem tego samego koloru. I niegustowny beret – przyciężki, wełniany, z charakterystyczną antenką – który zupełnie nie pasował do jej wieku. Przycięte krótko brązowe włosy nadawały twarzy wyraz powagi i zaokrąglały rysy. W ogóle była to kobieta raczej grubokoścista, ale młoda, o sarnich oczach, bystro patrzących na pustą ladę.
– Nie ma ryb – oznajmiła nieprzyjemnym tonem Ania.
– Przede wszystkim dzień dobry, Aniu. Widzę, że nie ma ryb. Zdziwiłabym się, gdyby były.
Trochę się zmieniła od ich ostatniego spotkania, a jednak była to ta sama ciemnowłosa kobieta, którą Ania poznała przed laty i która nie kontaktowała się z nią od ponad roku. Dlatego poczuła złość, a może raczej rezygnację.
– To po co tu przyszłaś?
Aniela Litwin – dziewczyna konsekwentna tak niemożliwie, że Anię ściskało w brzuchu z gniewu na samą myśl o jej kolejnym planie. Tym razem nie da się złapać w pułapkę. Nie ma już na to siły.
A jednak przeszył ją dreszcz, bo Aniela niełatwo dawała za wygraną. Prosiła, zapewniała, solennie obiecywała. Tym łamała silną wolę, zawsze jej się udawało. Więc może jednak od razu się zgodzić dla świętego spokoju, przeżyć kolejne rozczarowanie i mieć ją z głowy na kolejny rok, aż znowu czegoś nie wymyśli?
Aniela podeszła ostrożnie, jakby bała się zbudzić w rozmówczyni groźnego lwa.
– Musimy porozmawiać. O Marii.
Ania zadrżała z gniewu. Dobrze pamiętała każdy szczegół z dnia, w którym poznała Anielę. Było to zimą, kiedy za oknem prószył gęsty śnieg, a ona leżała w szpitalu po próbie samobójczej. Wtedy przyszła do niej ta cała Aniela Litwin. A wraz z nią do szpitalnej sali wdarł się blask, bo ta niewinna dziewczyna lśniła wewnętrznym pięknem. Dlatego właśnie mrocznej naturze Ani nie spodobała się od pierwszego wejrzenia, choć przyszła, żeby wypełnić obietnicę złożoną zmarłej przyjaciółce – Hani.
Hania Sokół była młodszą siostrą Ani, lecz w ogóle jej nie przypominała. Była jak promienista i dobra Aniela, z którą przecież nie wiązała jej siostrzana krew. Dla Ani najważniejszym człowiekiem na świecie, którego pamięć hołubiła od lat, był najstarszy brat Wiktor, a dla Hani wzorem do naśladowania stała się ich najstarsza siostra – Maria.
– Nie mam ochoty już o niej rozmawiać. Przez te wszystkie lata nic nie wskórałaś, jesteś naiwna jak Hania. Do tego nie umiesz odpuścić, i to jest jeszcze gorsze. Dawno się pogodziłam z przeszłością, dlaczego ty nie potrafisz?
– Sugerujesz, że kłamałam?
– Nie, sugeruję coś o wiele gorszego: że ci się zdawało. Wszystko to iluzja, wymyśliłaś, że moja siostra żyje, że razem z nią siedziałaś w celi w Łukiszkach. Zresztą – spojrzała badawczo w rozbudzone gniewem oczy – może i siedziałaś. Ale nie wiesz, co stało się później.
Aniela ledwo powstrzymała wybuch złości. Nie przyszła po to, by się kłócić, lecz po to, by raz na zawsze rozwiązać zagadkę, która nie dawała jej spokoju.
– Hania czuła, że Maria żyje. Obiecałam jej, że postaram się znaleźć waszą siostrę. Myślałam, że jesteśmy w tym razem, zadeklarowałaś się przecież. Teraz nie wolno odpuszczać.
To był według niej najważniejszy dowód. Znak siostrzanej miłości, którego nie sposób zlekceważyć. Dla Ani nie znaczył nic, a myśl o podążaniu za intuicją wydawała jej się po prostu głupia.
– Poza tym... – Aniela nachyliła się nad ladą – ...nie mogę uwierzyć, że tak szybko odpuściłaś.
– Szybko?! Szukałyśmy jej przez pięć lat! Ani śladu, ani wzmianki o niej! Pięć lat!
Umilkły pogrążone w myślach. Zapadał wieczorny półmrok, panująca za oknami szaruga wdzierała się do sklepu, który zaraz miał zostać zamknięty. Na tle ołowianego krajobrazu bielał śnieg: grube płatki spadały na rozmokły chodnik, zupełnie jak dzień wcześniej.
– Nic się nie zmienia – szepnęła Ania.
– Może się zmieni. Tylko musisz mnie jeszcze raz wysłuchać. Wiem, że do tej pory błądziłyśmy po omacku, ale zwróć uwagę na to, ile rzeczy sprawdziłyśmy! Ile tropów, niejasnych, urwanych śladów... No chodź, Anka, zamykaj ten sklep. Już i tak nikt nie przyjdzie, a dziś przecież sobota. Wyjdźmy do ludzi.
Ania najbardziej w świecie chciała zostać teraz sama. Mimo to zgasiła lampę w pustym magazynie, włożyła płaszcz i czapkę, a potem zamknęła starannie drzwi, wywiesiwszy uprzednio informację „zamknięte”.
Mróz hulał między kamienicami Wrzeszcza. Gdzieniegdzie paliły się lampy, w niektórych mieszkaniach wisiały nawet żyrandole. Światło nieco rozjaśniało szarzejący krajobraz, nadając mu trochę radośniejszy wygląd, jednak gęsto padający śnieg sprawiał, że wszystko szybko stawało się ciemne i nieprzyjazne. Był to mrok upadłego niegdyś miasta, w którym równie często co śmiech wciąż słyszało się płacz. Gdańsk nie został jeszcze całkowicie odbudowany, choć od zakończenia wojny minęło już kilka lat. Nieuprzątnięte rumowiska wznosiły się pośród nowo powstałych budowli. Niekiedy poszarpane szkielety szlachetniały, innym razem wydawało się, że skrywają niezbadane tajemnice bezdomnych – w każdym razie zawsze, niezależnie od pory roku i dnia, przypominały o grozie wojny. Nawet po tych wszystkich latach pozornego spokoju śniła się ona mieszkańcom tego miasta. Powracała w koszmarach i stawała się znów bliska i realna, straszniejsza od mijanych codziennie gruzowisk.
Kobiety podążyły w kierunku Oliwy, trzymając się pod ręce. Ania czuła dreszcze Anieli, choć ta nieprzerwanie mówiła o Marii, czasem tylko robiąc krótkie przerwy na szczękanie zębami, gdy już nie mogła go powstrzymać. Widok prostego, niepodszytego płaszcza Anieli napełniał Anię satysfakcją, że nie tylko jej brakuje podstawowych udogodnień. Okrycie miała dużo cieplejsze, jednak przecież na tym życie się nie kończyło. Było jeszcze wszystko inne, wszystko, czego Ania nie miała i czego z zazdrością wypatrywała u innych.
– Wiesz, ja też myślałam, że trzeba zaniechać. Wiem, co sobie teraz pomyślałaś, że jestem dla siebie i dla ciebie bezlitosna, bo znów cię nagabuję. Myślisz, że nie umiem odpuścić, ale to nieprawda. Jeszcze niedawno chciałam to wszystko zarzucić, zmęczyłam się tropami prowadzącymi donikąd, szukaniem Marii po omacku. Obiecałam Hanusi, że odnajdę jej siostrę, ale skoro nic nie znalazłam, to uznałam, że mam czyste sumienie. Odpuściłam sobie. Fakty są takie, że Marii nie ma ani w gułagach, ani w innych więzieniach na Wschodzie. Szukać wolnej to szukać wiatru w polu. Tak uważałam.
– Zakładając, że w ogóle żyje – mruknęła Ania sceptycznie.
– Otóż żyje.
Aniela powiedziała to takim tonem, że Ani od razu zrobiło się cieplej na sercu, choć podobne zapewnienia słyszała z jej ust już nie raz.
– Skąd możesz to wiedzieć? Zrobiłyśmy wszystko, co było można.
– Jesteś aspołeczna, Aniu. A to właśnie dzięki innym ludziom człowiek może się dowiedzieć czegoś na temat zaginionej osoby. I wiesz, znalazłam kogoś, kto jest święcie przekonany, że Maria żyje. Chciałby się z nami zobaczyć. To Kresowiak, jak ty – dodała pospiesznie, widząc, że Ani nie przekonała wiadomość o tajemniczym informatorze.
Przez chwilę milczała. Cóż mogłaby na to odpowiedzieć, skoro kierowała się rozsądkiem? Do Oliwy było już niedaleko, chodniki pustoszały i tylko raz na kilka minut po ośnieżonej drodze przejeżdżała wojskowa ciężarówka. Gdańsk tonął w białym puchu, który osiadał na płaszczach, czapkach, włosach, pokrywał place i poniemieckie kamienice, zasłaniał ruiny dawnego miasta.
– Ten twój kontakt – odezwała się Ania – chce czegoś w zamian?
– Teraz każdy czegoś chce.
– Co do tego masz absolutną rację...
Rozważała nawet to, czy Aniela nie próbuje jej wykorzystać, w tych czasach rozsądny człowiek rozważał każdą opcję, nawet najbardziej haniebną i nieprawdopodobną. Lecz wykorzystać do czego? Do czego mogłaby Anię wykorzystać ta poczciwa duszyczka goniąca od pięciu lat za zaginioną siostrą przyjaciółki? Uśmiech rozjaśnił ponurą twarz Ani – nie, Aniela nie byłaby do tego zdolna. Idealiści bywają niebezpieczni, lecz panna Litwin jest co najwyżej nieporadna.
– Spójrz. – Aniela stanęła przed słupem z ogłoszeniami. – To chyba twój mąż? Wywiesili plakat, że zagra w Gdańsku.
Ta nagła zmiana tematu zbiła Anię z pantałyku. Nie lubiła, kiedy ktoś wspominał o jej mężu, przypominała sobie wówczas dawne życie, którego już nie było. A nie było go dlatego, że świadomie z niego zrezygnowała. Nie miała pomysłu, jak mogłaby zrozumieć tego człowieka, zresztą on też przestał ją rozumieć, i to dawno, dawno temu. Przyjrzała się uważnie plakatowi. Moknący szary papier, a na nim klawisze fortepianu, za którym siedział on – Kazimierz Warszawski.
– „Najlepszy pianista powojennej Polski” – odczytała na głos.
Prezentował się nienagannie, choć zdjęcie na czarno-białym plakacie było słabej jakości. Ania rozpoznała czarujący uśmiech wyłaniający się spod nieprzystrzyżonego zarostu. Nic się nie zmienił, nawet włosy wciąż zaczesywał tak samo, jak kiedyś.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------