Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wielkie nadzieje - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
34,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wielkie nadzieje - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 710 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

Na­zwi­sko mo­je­go ojca brzmia­ło Pir­rip, a mnie dano imię Fi­lip. Mój dzie­cin­ny ję­zyk nie po­tra­fił od­dać wy­raź­nie tych dwu dźwię­ków i sta­piał je w krót­kie mia­no Pip. Na­zwa­łem więc sam sie­bie Pi­pem i wszy­scy za­czę­li tak mnie na­zy­wać.

Po­da­ję, że mój oj­ciec no­sił na­zwi­sko Pir­rip na od­po­wie­dzial­ność na­pi­su na na­grob­ku oraz sio­stry mo­jej, żony ko­wa­la Jo­ego Gar­ge­ry­ego. Po­nie­waż nig­dy nie wi­dzia­łem ojca ani mat­ki, ani żad­nej ich po­do­bi­zny (w owych cza­sach nie wie­dzia­no jesz­cze nic o fo­to­gra­fii), moje pierw­sze wy­obra­że­nie o ro­dzi­cach, i o ich wy­glą­dzie wią­za­ło się, nie wia­do­mo cze­mu, z ich na­grob­ka­mi. Kształt li­ter na ka­mie­niu na­grob­nym mego ojca na­su­nął mi dzi­wacz­ną myśl, że był to krę­py, kwa­dra­to­wy męż­czy­zna o ciem­nych wi­ją­cych się wło­sach. Z ro­dza­ju i cha­rak­te­ru li­ter na­pi­su: „A tak­że Geo­r­gia­na, mał­żon­ka po­wyż­sze­go” wy­cią­gną­łem dzie­cin­ny wnio­sek, że mat­ka moja mu­sia­ła być pie­go­wa­ta i sła­bo­wi­ta. Pię­ciu ka­mien­nym ta­blicz­kom, umiesz­czo­nym rów­nym rząd­kiem na gro­bie (każ­da z nich mia­ła oko­ło pół­to­rej sto­py dłu­go­ści i po­świę­co­ne były pa­mię­ci mo­ich pię­ciu bra­cisz­ków, któ­rzy zbyt wcze­śnie zre­zy­gno­wa­li z wal­ki o ży­cie), za­wdzię­cza­ni nie­mal re­li­gij­ną wia­rę, że uro­dzi­li się oni le­żąc na grzbie­cie z rę­ka­mi w kie­sze­niach spode­nek i nig­dy nie zmie­nia­li po­zy­cji.

Na­sza oko­li­ca była ba­gni­sta i roz­cią­ga­ła się wzdłuż wi­ją­cej się rze­ki, o dwa­dzie­ścia mil od mo­rza. Moje naj­wcze­śniej­sze wy­raź­ne wspo­mnie­nie ty­czy się pew­ne­go póź­ne­go po­chmur­ne­go po­po­łu­dnia.

Zda­łem so­bie wów­czas w ca­łej peł­ni spra­wę, że za­ro­śnię­ta po­krzy­wa­mi po­sęp­na prze­strzeń to cmen­tarz, że Fi­lip Pir­rip, nie­bosz­czyk z tej pa­ra­fii, a tak­że Geo­r­gia­na, mał­żon­ka po­wyż­sze­go, zmar­li i zo­sta­li po­cho­wa­ni, że Alek­san­der, Bar­tło­miej, Abra­ham, To­biasz i Ro­ger, ich sy­no­wie, rów­nież nie żyją i spo­czę­li w gro­bie. Że ciem­ne, pła­skie pust­ko­wie za cmen­ta­rzem, po­prze­ci­na­ne gro­bla­mi, kop­ca­mi i za­gro­da­mi, gdzie pa­sło się by­dło, to ba­gni­ska. Że ciem­na smu­ga na ho­ry­zon­cie to rze­ka, że od­le­gły, dzi­ki ży­wioł, od któ­re­go wie­je po­ry­wi­sty wiatr, to mo­rze, i że mały, drżą­cy ze stra­chu tłu­mo­czek, któ­ry na­gle wy­buch­nął pła­czem, to Pip.

– Ci­cho bądź! – wrza­snął strasz­li­wy głos i spo­mię­dzy gro­bów koło ko­ścio­ła wy­sko­czył na­gle męż­czy­zna. – Ci­cho, ty mały dia­ble, bo po­de­rżnę ci gar­dło!

Strasz­ny czło­wiek w sza­rym ubra­niu z gru­be­go suk­na, z łań­cu­chem brzę­czą­cym mu u nogi. Czło­wiek bez ka­pe­lu­sza, z gło­wą owią­za­ną szma­tą, w po­dar­tych bu­tach na no­gach. Czło­wiek ocie­ka­ją­cy wodą, za­bło­co­ny, po­ra­nio­ny ka­mie­nia­mi, po­dra­pa­ny żwi­rem, po­pa­rzo­ny po­krzy­wa­mi, po­kłu­ty cier­nia­mi. Czło­wiek ku­le­ją­cy, drżą­cy, któ­ry rzu­cał wo­kół sie­bie prze­ra­żo­ne spoj­rze­nia i mio­tał prze­kleń­stwa. Czło­wiek, któ­re­go zęby szczę­ka­ły gło­śno, gdy chwy­cił mnie pod bro­dę.

– O, nie­chże mi pan nie pod­rzy­na gar­dła – bła­ga­łem za­lęk­nio­ny – pro­szę, niech pan tego nie czy­ni, pa­nie!

– Jak się na­zy­wasz, ga­daj! – po­wie­dział czło­wiek – pręd­ko!

– Pip, pa­nie.

– Jesz­cze raz – po­wtó­rzył wpa­tru­jąc się we mnie – ga­daj, ga­daj.

– Pip, Pip, pa­nie.

– Po­każ, gdzie miesz­kasz. Po­każ pal­cem to miej­sce. Wska­za­łem miej­sce, gdzie znaj­do­wa­ła się na­sza wio­ska, na pła­skim brze­gu rze­ki, wśród olch i ży­wo­pło­tów, o milę lub wię­cej od ko­ścio­ła.

Te­raz nie­zna­jo­my od­wró­cił mnie i wy­próż­nił mi kie­sze­nie. Nie było w nich nic prócz ka­wał­ka chle­ba. Gdy ko­ściół wró­cił do swej po­zy­cji – gdyż przez chwi­lę ten czło­wiek, taki sil­ny i okrop­ny, prze­krę­cił ko­ściół tak, że wi­dzia­łem dzwon­ni­cę u swo­ich stóp – więc gdy ko­ściół wró­cił do zwy­kłej po­zy­cji, oka­za­ło się, że sie­dzę na na­grob­ku, cały drżą­cy, a mój opraw­ca za­ja­da żar­łocz­nie chleb.

– Ty szcze­nia­ku – za­py­tał męż­czy­zna ob­li­zu­jąc war­gi – skąd masz ta­kie tłu­ste po­licz­ki?

Rze­czy­wi­ście mia­łem wów­czas okrą­głe po­licz­ki, mimo że na mój wiek by­łem nie­du­ży i ra­czej sła­by.

– Do dia­bła, zjadł­bym je chęt­nie – za­uwa­żył po­trzą­sa­jąc groź­nie gło­wą. – Mam na nie wiel­ką ocho­tę.

Po­waż­nie wy­ra­zi­łem na­dzie­ję, że tego nie uczy­ni, i co­raz moc­niej tu­li­łem się do na­grob­ka, na któ­rym sie­dzia­łem, po eto, by nie spaść, i po to, by po­wstrzy­mać się od pła­czu.

– Więc słu­chaj – ode­zwał się nie­zna­jo­my. – Gdzie jest two­ja mat­ka?

– Tu­taj, pa­nie – od­par­łem.

Sko­czył gwał­tow­nie w tył i obej­rzał się przez ra­mię.

– Tu­taj, pa­nie – po­wtó­rzy­łem nie­śmia­ło – „A tak­że Geo­r­gia­na to moja mat­ka.

– O – za­wo­łał co­fa­jąc się o krok – a czy to twój oj­ciec, ten obok niej?

– Tak, pa­nie.– od­par­łem – to on „nie­bosz­czyk z tej pa­ra­fii”.

– Ha – mruk­nął i za­czął się za­sta­na­wiać. – Więc u kogo miesz­kasz i do­kąd się udasz, o ile na­tu­ral­nie po­zwo­lę ci jesz­cze żyć, a to nie­zde­cy­do­wa­na spra­wa…

– U sio­stry, pa­nie, u pani Gar­ge­ry, żony Jo­ego Gar­ge­ry­ego, ko­wa­la, pa­nie.

– Ko­wa­la? tak? – po­wtó­rzył pa­trząc na swą nogę.

Rzu­cił jesz­cze parę po­nu­rych spoj­rzeń na nogę, po­tem na mnie. Wresz­cie pod­szedł bli­sko do gro­bo­wej pły­ty, na któ­rej sie­dzia­łem, wziął mnie za oba ra­mio­na i prze­chy­lił w tył tak da­le­ko, jak tyl­ko po­zwa­la­ła na to dłu­gość jego rąk. Oczy jego utkwio­ne były wład­czo w mo­ich, a moje, peł­ne stra­chu, w jego źre­ni­cach.

– A te­raz słu­chaj, od tego za­le­ży two­je ży­cie. Wiesz, co to pil­nik?

– Tak, pa­nie.

– A wiesz, co to żyw­ność?

– Tak, pa­nie.

Po każ­dym py­ta­niu prze­gi­nał mnie moc­niej w tył po to, bym czuł się bar­dziej bez­rad­ny i prze­ra­żo­ny.

– Przy­nie­siesz mi pil­nik – po­trzą­snął mną zno­wu – i przy­nie­siesz mi żyw­ność – znów mnie prze­chy­lił – przy­nie­siesz mi tu­taj jed­no i dru­gie – szarp­nął mną – in­a­czej wy­rwę ci ser­ce i wą­tro­bę. – Po­trzą­snął mną raz jesz­cze.

By­łem okrop­nie prze­ra­żo­ny i krę­ci­ło mi się w gło­wie tak bar­dzo, że ucze­pi­łem się kur­czo­wo jego ręki. Pro­si­łem:

– Je­że­li pan bę­dzie tak ła­skaw i pu­ści mnie, to może prze­sta­nie mnie mdlić i będę mógł le­piej sły­szeć, co pan mówi.

Prze­giął mnie i za­wi­nął mną młyn­ka tak, aż ko­ściół fik­nął ko­zła i za­krę­cił się wo­kół wła­sne­go kur­ka na wie­ży. Po­tem ten okrop­ny czło­wiek po­sta­wił mnie pio­no­wo na pły­cie gro­bo­wej i wy­gło­sił na­stę­pu­ją­ce strasz­ne sło­wa:

– Przy­nie­siesz mi ju­tro rano pil­nik i żyw­ność, dużo żyw­no­ści. Będę cze­kał na cie­bie tam, przy tej sta­rej for­tecz­ce. Zro­bisz to i nie pi­śniesz o ni­czym ani jed­ne­go sło­wa. Nie oka­żesz mru­gnię­ciem oka, żeś wi­dział oso­bę po­dob­ną do mnie. Tyl­ko pod tym wa­run­kiem bę­dziesz żył. Je­że­li jed­nak nie po­słu­chasz mnie, choć­by w naj­mniej­szym dro­bia­zgu, wy­rwę ci ser­ce i wą­tro­bę, upie­kę i zjem. Nie myśl, że je­stem tu­taj sam. Nie­da­le­ko ukry­wa się je­den mło­dy czło­wiek, w po­rów­na­niu z któ­rym ja je­stem anio­łem. Ten mło­dy czło­wiek sły­szy to, co ja te­raz mó­wię. Mą on szcze­gól­ny, ta­jem­ni­czy, jemu tyl­ko wia­do­my spo­sób wy­ry­wa­nia chłop­com wą­tro­by i ser­ca. Chło­piec może za­ry­glo­wać drzwi, po­ło­żyć się do cie­płe­go łóż­ka, otu­lić się koł­drą, na­cią­gnąć ją na gło­wę, może być prze­ko­na­ny, że jest bez­piecz­nie scho­wa­ny, ale ów mło­dy czło­wiek wśliź­nie się i tak bez sze­le­stu do nie­go, otwo­rzy mu brzuch. Na ra­zie po­wstrzy­mu­ję tego mło­de­go czło­wie­ka od ro­bie­nia ci krzyw­dy, ale przy­cho­dzi mi to z trud­no­ścią. No, co ty na to?

Od­po­wie­dzia­łem, że we­zmę pil­nik i co zdo­łam ze­brać z za­pa­sów, i przy­nio­sę mu to ra­niut­ko do for­tecz­ki.

– Po­wiedz: „Niech Bóg po­ka­rze mnie śmier­cią, je­że­li tego nie zro­bię” – roz­ka­zał mi męż­czy­zna.

Po­wie­dzia­łem to i wów­czas po­sta­wił mnie na zie­mi.

– A te­raz – upo­mi­nał – pa­mię­taj, co obie­ca­łeś, pa­mię­taj o owym mło­dym czło­wie­ku i idź do domu.

– Doo-bra-nooc panu – wy­ją­ka­łem.

– Jak tu okrop­nie – od­parł pa­trząc na wil­got­ną i wietrz­ną rów­ni­nę – chciał­bym być żabą albo wę­go­rzem.

To mó­wiąc przy­ci­snął do drżą­ce­go cia­ła ra­mio­na, jak­by dla roz­grzew­ki, i ku­le­jąc szedł ku mu­ro­wi ko­ściel­ne­mu. Pa­trzy­łem za nim, jak to­ro­wał so­bie dro­gę wśród po­krzyw i gło­gów za­ra­sta­ją­cych cmen­tarz, i przez chwi­lę zda­wa­ło się mym oczom, że oga­nia się w ten spo­sób przed rę­ka­mi umar­łych, któ­re wy­cią­ga­ją się ku nie­mu z gro­bów, by schwy­tać go za łyd­ki i wcią­gnąć pod zie­mię. Do­szedł­szy do muru ko­ściel­ne­go prze­sa­dził go jak ktoś o zdrę­twia­łych i sztyw­nych no­gach i wów­czas raz jesz­cze obej­rzał się na mnie. Kie­dy to zo­ba­czy­łem, od­wró­ci­łem twarz w stro­nę domu i jak naj­szyb­ciej zro­bi­łem uży­tek z nóg. Ale zer­ka­jąc przez ra­mię wi­dzia­łem, jak szedł ku rze­ce, wciąż tu­ląc do sie­bie ra­mio­na i wy­szu­ku­jąc obo­la­ły­mi no­ga­mi ka­mie­nie, po­ło­żo­ne na ba­gni­sku dla umoż­li­wie­nia przej­ścia pod­czas rzę­si­stych desz­czów lub przy­pły­wu.

Gdy za­trzy­ma­łem się po chwi­li, by raz jesz­cze się za nim obej­rzeć, ba­gni­ska wy­da­ły mi się ciem­ną po­zio­mą li­nią, a rze­ka jesz­cze jed­ną po­zio­mą kre­są, choć mniej­szą i mniej od tam­tej wy­raź­ną. Nie­bo przed­sta­wia­ło mi się jak prze­strzeń po­ora­na krwa­wy­mi i ciem­ny­mi prę­ga­mi. Na brze­gu rze­ki roz­róż­nia­łem już te­raz tyl­ko dwa ciem­ne przed­mio­ty. Jed­nym z nich była la­tar­nia mor­ska przy­po­mi­na­ją­ca becz­kę o roz­luź­nio­nych ob­rę­czach, umiesz­czo­na na słu­pie i z bli­ska ogrom­nie nie­zdar­na i brzyd­ka. Dru­gi sta­no­wi­ła sta­ra szu­bie­ni­ca ze zwi­sa­ją­cy­mi łań­cu­cha­mi, na któ­rej po­wie­szo­no nie­gdyś pi­ra­ta. Męż­czy­zna ku­le­jąc szedł ku niej, jak gdy­by był wskrze­szo­nym owym pi­ra­tem i chciał się po­now­nie sam po­wie­sić. Ta myśl prze­ra­zi­ła mnie okrop­nie i pa­trząc na pa­są­ce się by­dło, któ­re pod­no­si­ło ku nie­mu gło­wy, za­sta­na­wia­łem się, czy i ono tak my­śli. Ro­zej­rza­łem się, czy nie zo­ba­czę gdzie owe­go okrop­ne­go mło­de­go czło­wie­ka, któ­rym stra­szył mnie nie­zna­jo­my. Ale mimo że nie wi­dzia­łem go w po­bli­żu, prze­ra­zi­łem się tak bar­dzo na samą myśl, że po­bie­głem pę­dem do domu.ROZ­DZIAŁ 2

Sio­stra moja, żona Jo­ego Gar­ge­ry­ego, była ode mnie star­sza o lat prze­szło dwa­dzie­ścia i sły­nę­ła wśród są­sia­dów z tego, że wy­cho­wa­ła mnie „wła­sno­ręcz­nie”. Za­sta­na­wia­jąc się wów­czas, co mo­gło­by to zna­czyć, i wie­dząc, że sio­stra moja ma bar­dzo cięż­ką rękę za­rów­no w sto­sun­ku do mnie jak i do swe­go męża, do­sze­dłem do wnio­sku, że mu­sia­ła nas obu wy­cho­wać „wła­sno­ręcz­nie”.

Sio­stra moja nie była ład­ną ko­bie­tą i mia­łem wra­że­nie, że „wła­sno­ręcz­nie” zmu­si­ła Jo­ego, by się z nią oże­nił. Joe, przy­stoj­ny męż­czy­zna, miał ja­sne kę­dzio­ry oka­la­ją­ce ła­god­ną twarz i oczy, w któ­rych nie­zde­cy­do­wa­ny błę­kit mie­szał się z bar­wą bia­łek. Był to ła­god­ny, cier­pli­wy, do­bry i ła­twy w obej­ściu pro­stak, coś w ro­dza­ju Her­ku­le­sa, za­rów­no w sile jak i sła­bo­ści.

Sio­stra moja mia­ła czar­ne oczy i wło­sy i tak czer­wo­ną skó­rę po­licz­ków, że nie­raz za­sta­na­wia­łem się, czy też nie uży­wa tar­ki za­miast my­dła. Wiel­ka i ko­ści­sta, nie roz­sta­wa­ła się pra­wie nig­dy z gru­bym far­tu­chem, któ­ry za­wią­zy­wa­ła z tyłu na dwie ko­kar­dy i któ­re­go groź­ny kwa­drat na pier­siach je­żył się szpil­ka­mi i igła­mi. Nie­ustan­ne no­sze­nie tego far­tu­cha po­czy­ty­wa­ła so­bie za wiel­ką za­słu­gę, a Jo­emu ro­bi­ła gorz­kie wy­rzu­ty, że ska­zu­je żonę na taki strój. Nig­dy nie ro­zu­mia­łem, dla­cze­go uwa­ża­ła, że musi cho­dzić w tym far­tu­chu i dla­cze­go nie zdej­mo­wa­ła go, kie­dy jej się po­do­ba­ło.

Kuź­nia Jo­ego gra­ni­czy­ła z na­szym dom­kiem zbu­do­wa­nym z drze­wa, jak więk­szość ów­cze­snych do­mów miesz­kal­nych w kra­ju. Gdy wró­ci­łem pę­dem z cmen­ta­rza, za­sta­łem kuź­nię już za­mknię­tą i Jo­ego sie­dzą­ce­go sa­mot­nie w kuch­ni. Joe i ja by­li­śmy to­wa­rzy­sza­mi nie­do­li i nie­ustan­ny­mi spi­skow­ca­mi, to­też nie zdą­ży­łem jesz­cze za­mknąć drzwi, gdy zwie­rzył mi się z cze­goś w ta­jem­ni­cy.

– Two­ja sio­stra – po­wie­dział nie wsta­jąc ze swe­go miej­sca przy ko­min­ku – szu­ka­ła cię i wy­bie­ga­ła już dwa­na­ście razy na dwór, a te­raz wy­szła po raz trzy­na­sty, Pip.

– Do­praw­dy?

– Tak, Pip, i co gor­sza za­bra­ła ze sobą Ła­sko­ta.

Na tę okrop­ną wieść za­ci­sną­łem pal­ce na je­dy­nym gu­zi­ku kurt­ki i krę­ci­łem nim w prze­ra­że­niu, pa­trząc w ogień z roz­pa­czą. Ła­skot był to kij Jo­ego, o lśnią­cym koń­cu, wy­gła­dzo­nym od ła­sko­ta­nia mo­jej oso­by.

– Tak – mó­wił Joe – naj­pierw usia­dła, po­tem ze­rwa­ła się, chwy­ci­ła Ła­sko­ta i wście­kła wy­bie­gła na dwór. Wy­le­cia­ła wście­kła, Pip. Wy­pa­dła jak bom­ba – za­koń­czył roz­gar­nia­jąc pło­ną­ce po­la­na po­grze­ba­czem.

– Czy daw­no wy­bie­gła, Joe? – spy­ta­łem ta­kim to­nem, ja­kim mówi się do dziec­ka. Nig­dy nie trak­to­wa­łem Jo­ego in­a­czej niż jak mego ró­wie­śni­ka.

Joe rzu­cił okiem na ho­len­der­ski ze­gar i po­wie­dział:

– No, ostat­nim ra­zem wy­le­cia­ła ja­kie pięć mi­nut temu, Pip. Ale wła­śnie nad­cho­dzi. Scho­waj się za drzwi, pręd­ko, za­kryj się ręcz­ni­kiem.

Usłu­cha­łem go. Moja sio­stra wbie­ga­jąc otwo­rzy­ła sze­ro­ko drzwi, a po­czuw­szy za nimi ja­kąś prze­szko­dę do­my­śli­ła się na­tych­miast praw­dy i za­apli­ko­wa­ła mi Ła­sko­ta. Po­tem schwy­ci­ła mnie i jak to czę­sto czy­ni­ła, ci­snę­ła niby pacz­kę do Jo­ego. Ko­wal zła­pał mnie w lo­cie i ukrył za ko­min­kiem, od­gra­dza­jąc od żony swą dłu­gą nogą.

– Gdzie by­łeś, ty mał­pi­szo­nie – krzy­cza­ła sio­stra tu­piąc nogą – ga­daj mi za­raz, gdzieś się włó­czył, pod­czas kie­dy ja psu­łam so­bie krew z nie­po­ko­ju. Ga­daj, bo cię wy­cią­gnę z tego kąta, choć­by na two­im miej­scu zna­la­zło się pięć­dzie­się­ciu Pi­pów chro­nio­nych przez pię­ciu­set Gar­ge­rych.

– By­łem tyl­ko na cmen­ta­rzu – wy­zna­łem szlo­cha­jąc i roz­cie­ra­jąc so­bie cia­ło.

– Na cmen­ta­rzu – krzyk­nę­ła – od daw­na spo­czy­wał­byś na cmen­ta­rzu, gdy­by mnie nie było na tym świe­cie. Kto cię wła­sno­ręcz­nie wy­cho­wał, kto? ga­daj!

– Tyś mnie wy­cho­wa­ła – jęk­ną­łem.

– A dla­cze­go to zro­bi­łam, chcia­ła­bym wie­dzieć?

– Nie wiem – za­skom­li­łem.

– I ja tak­że tego nie wiem! – krzy­cza­ła. – Wiem tyl­ko, że od chwi­li twe­go przyj­ścia na świat nie zdję­łam z sie­bie tego far­tu­cha. I wiem tak­że, jak okrop­nie być żoną ko­wa­la (i w do­dat­ku Gar­ge­ry­ego), na­wet gdy się nie jest two­ją mat­ką!

My­śli moje na­gle ode­rwa­ły się od tej spra­wy, gdy spo­glą­da­łem smut­nie w ogień. Z ża­rzą­cych się wę­gli wy­pły­nął ku mnie ucie­ki­nier na ba­gni­sku, jego noga oku­ta w łań­cu­chy, ta­jem­ni­czy mło­dy czło­wiek, pil­nik, żyw­ność, strasz­li­we zo­bo­wią­za­nie i zmo­ra prze­stęp­stwa, któ­re mia­łem po­peł­nić pod tym go­ścin­nym da­chem.

– Ha! – wrza­snę­ła moja sio­stra od­sta­wia­jąc wresz­cie kij na miej­sce – cmen­tarz! – Mo­że­cie ga­dać o cmen­ta­rzu, wy dwaj! – Je­den z nas co praw­da nie wspo­mi­nał na­wet o cmen­ta­rzu. – Wiem, że to mnie od­pro­wa­dzi­cie wkrót­ce na cmen­tarz! Pięk­na z was zo­sta­nie para po mo­jej śmier­ci!

Pod­czas gdy sio­stra przy­go­to­wy­wa­ła te­raz her­ba­tę, Joe rzu­cił na mnie po­nad swą wy­cią­gnię­tą nogą ba­daw­cze spoj­rze­nie, jak gdy­by chciał spraw­dzić, jaką to parę bę­dzie­my sta­no­wi­li w owych opła­ka­nych oko­licz­no­ściach. Po­tem po­gła­dził się po ja­snych kę­dzio­rach i lnia­nych fa­wo­ry­tach i wo­dził nie­bie­ski­mi oczy­ma za żoną. Czy­nił to za­wsze pod­czas burz­li­wych zajść.

Moja sio­stra mia­ła szcze­gól­ny, jej wła­ści­wy spo­sób kra­ja­nia dla nas chle­ba. Przy­ci­ska­ła lewą ręką bo­che­nek do pier­si, przy czym nie­kie­dy po­zo­sta­wa­ła w chle­bie szpil­ka lub igła, któ­rą znaj­do­wa­li­śmy w cza­sie je­dze­nia. Po­tem bra­ła na ko­niec noża nie­wiel­ką ilość ma­sła i sma­ro­wa­ła całą po­wierzch­nię bo­chen­ka ta­kim ru­chem, ja­kim ap­te­karz sma­ru­je pla­stry. Uży­wa­ła przy tym bar­dzo zręcz­nie obu stron ostrza, ze­skro­bu­jąc i wy­gła­dza­jąc ma­sło na skór­ce. Na­stęp­nie po­tęż­nym cio­sem kra­ja­ła duży ka­wał z boch­na i prze­dzie­liw­szy go no­żem na po­ło­wy, wrę­cza­ła Jo­emu i mnie.

Mimo że chcia­ło mi się ogrom­nie jeść, nie by­łem pe­wien, czy mam pra­wo spo­żyć ten chleb. Czu­łem, że mu­szę zo­sta­wić coś dla mego okrop­ne­go zna­jo­me­go i jego jesz­cze okrop­niej­sze­go to­wa­rzy­sza. Wie­dzia­łem, że moja sio­stra jest skrzęt­ną go­spo­dy­nią i że nie uda mi się nic zwę­dzić ze spi­żar­ni. To­też po­sta­no­wi­łem wsu­nąć so­bie krom­kę w no­gaw­kę spodni.

Wy­ko­na­nie tego po­sta­no­wie­nia kosz­to­wa­ło mnie bar­dzo wie­le. Było to tak, jak gdy­bym się zde­cy­do­wał sko­czyć z da­chu wy­so­kie­go domu albo dać nur­ka w głę­bo­ką wodę. Spra­wę po­gar­sza­ła jesz­cze nie­świa­do­mość Jo­ego. Jako od­da­ni so­bie to­wa­rzy­sze nie­do­li – szwa­gier był mi do­brym ko­le­gą – mie­li­śmy zwy­czaj po­rów­ny­wać po­stę­py czy­nio­ne przez obu przy zja­da­niu chle­ba. Od cza­su do cza­su wy­cią­ga­li­śmy wza­jem­nie ku so­bie nad­gry­zio­ne krom­ki i po­dzi­wia­li­śmy je­den dru­gie­go, co do­da­wa­ło nam bodź­ca do dal­szych za­bie­gów. Tego wie­czo­ru Joe kil­ka­krot­nie za­pra­szał mnie do zwy­kłe­go przy­ja­ciel­skie­go współ­za­wod­nic­twa po­ka­zu­jąc, jak szyb­ko zni­ka jego por­cja chle­ba, lecz za każ­dym ra­zem wi­dział, że na jed­nym ko­la­nie trzy­mam żół­ty ku­bek z her­ba­tą, a na dru­gim – nie­tknię­tą krom­kę chle­ba z ma­słem. Wresz­cie do­sze­dłem do roz­pacz­li­we­go wnio­sku, że mu­szę wy­ko­nać po­wzię­te po­sta­no­wie­nie, i to tak zręcz­nie, jak wy­ma­ga­ły tego oko­licz­no­ści. Wy­bra­łem chwi­lę za­raz po spoj­rze­niu Jo­ego, rzu­co­nym w moją stro­nę, i wsu­ną­łem chleb w no­gaw­kę.

Joe był naj­wy­raź­niej zdzi­wio­ny moim bra­kiem ape­ty­tu i w za­my­śle­niu od­gryzł ka­wa­łek chle­ba, któ­ry naj­wi­docz­niej mu nie sma­ko­wał. Trzy­mał go po­tem przez czas dłuż­szy w ustach, za­sta­na­wia­jąc się nad nim głę­bo­ko, żuł po­wo­li i na­gle prze­łknął jak pi­guł­kę. Wła­śnie za­bie­rał się do od­gry­zie­nia na­stęp­ne­go kęsa i prze­chy­lił gło­wę na bok, jak gdy­by le­piej się do tego roz­pę­dza­jąc, gdy wzrok jego padł na mnie i wte­dy ze zdu­mie­niem zo­ba­czył, że mój ka­wa­łek znik­nął.

Osłu­pie­nie, z ja­kim mi się przy­glą­dał, było tak wi­docz­ne, że nie mo­gło ujść uwa­gi mej sio­stry.

– Co tam zno­wu? – spy­ta­ła uszczy­pli­wie, sta­wia­jąc fi­li­żan­kę.

– No, wie­cie – za­mru­czał Joe krę­cąc nade mną gło­wą ze smut­kiem. – Pip, sta­rusz­ku, jesz­cze so­bie za­szko­dzisz. To nie­zdro­wo, na pew­no utkwi ci gdzieś. Nie mo­głeś go po­gryźć?

– Nie ro­zu­miem, o co cho­dzi – po­wtó­rzy­ła tym ra­zem ostrzej moja sio­stra.

– Je­że­li uda ci się wy­pluć jesz­cze choć­by ka­wa­łek, Pip, to zrób to, pro­szę cię. Do­bre ma­nie­ry swo­ją dro­gą, ale zdro­wie jest waż­niej­sze.

Sio­stra stra­ci­ła cier­pli­wość. Ze­rwa­ła się, chwy­ci­ła Jo­ego za bo­ko­bro­dy i za­czę­ła wa­lić jego gło­wą o ścia­nę, pod­czas gdy ja sie­dzia­łem w ką­cie i pa­trzy­łem na to w po­czu­ciu winy.

– Te­raz może po­wiesz wresz­cie, o co cho­dzi – za­wo­ła­ła sio­stra le­d­wie dy­sząc z wy­sił­ku – za­miast wy­trzesz­czać na mnie oczy, ty na­dę­ta świ­nio.

Joe spoj­rzał na nią prze­stra­szo­ny, ugryzł kęs chle­ba i z wy­pcha­nym po­licz­kiem zwró­cił się do mnie ta­kim, to­nem, jak gdy­by­śmy byli tyl­ko we dwóch w po­ko­ju.

– Ty wiesz, Pip – po­wie­dział – że za­wsze trzy­mam z tobą, i że ostat­ni bym… na cie­bie na­skar­żył, ale… tak ły­kać!

Tu od­su­nął krze­sło, spoj­rzał na ka­wa­łek pod­ło­gi mię­dzy nami i znów pod­niósł oczy na mnie.

– Co? – krzyk­nę­ła moja sio­stra – więc zno­wu ły­kał jak zwie­rzę?

Joe nie pa­trząc na nią, tyl­ko na mnie, cią­gnął uro­czy­ście:

– I ja tak­że, kie­dy by­łem w two­im wie­ku, ły­ka­łem je­dze­nie bez żu­cia, wi­dy­wa­łem też wie­lu po­dob­nych żar­ło­ków, ale cze­goś po­dob­ne­go nie wi­dzia­łem. To ła­ska bo­ska, żeś się nie udła­wił na śmierć.

Sio­stra sko­czy­ła ku mnie, schwy­ci­ła mnie za wło­sy i rzu­ci­ła zło­wro­gie sło­wa:

– Pój­dziesz ze mną i dam ci le­kar­stwo.

Ja­kiś po­twor­ny le­karz ogło­sił w tym cza­sie wodę z dzieg­ciem jako uni­wer­sal­ne le­kar­stwo na wszyst­kie cho­ro­by i sio­stra moja mia­ła za­wsze mały za­pas tego spe­cja­łu w fi­li­żan­ce w kuch­ni, wie­rząc świę­cie, że sku­tecz­ność jego jest rów­na jego obrzy­dli­we­mu sma­ko­wi.

Nie­kie­dy otrzy­my­wa­łem taką ilość tego po­krze­pia­ją­ce­go środ­ka, że mia­łem uczu­cie, ja­ko­by pach­niał ni­czym świe­żo wy­smo­ło­wa­ny płot. Tego wie­czo­ru sio­stra za­apli­ko­wa­ła mi ten płyn wle­wa­jąc go w gar­dło, pod­czas gdy trzy­ma­ła gło­wę moją pod pa­chą, jak but do czysz­cze­nia. Joe mu­siał wy­pić kwa­ter­kę. Uczy­nił to z przy­kro­ścią, od­ry­wa­jąc się od po­wol­ne­go prze­żu­wa­nia i du­ma­nia przed ko­min­kiem, a sio­stra twier­dzi­ła, że mąż musi za­żyć le­kar­stwo, bo „nim trzę­sie”. Ja ra­czej mia­łem wra­że­nie, że do­pie­ro gdy­by od­mó­wił wy­pi­cia, trzę­sło­by nim po­rząd­nie.

Wy­rzu­ty su­mie­nia są strasz­ne, czy drę­czą do­ro­słe­go, czy ma­łe­go chłop­ca. Ale gdy u dziec­ka do tego ta­jem­ne­go cię­ża­ru do­łą­cza się jesz­cze ta­jem­ny cię­żar w no­gaw­ce spodni, to (mogę to za­świad­czyć) strasz­li­wa męka.

Okrop­ne po­czu­cie winy zwią­za­ne z my­ślą, że oto będę mu­siał ob­ra­bo­wać sio­strę (nig­dy nie przy­cho­dzi­ło mi na myśl, że ob­ra­bu­ję Jo­ego, bo nie uwa­ża­łem go za wła­ści­cie­la go­spo­dar­stwa), a w do­dat­ku nie­ustan­ne przy­trzy­my­wa­nie ręką chle­ba z ma­słem w no­gaw­ce spodni, kie­dy sia­da­łem lub ile­kroć po­sy­ła­no mnie po coś do kuch­ni – wszyst­ko to przy­pra­wia­ło mnie o sza­leń­stwo.

Chwi­la­mi gdy wi­cher wie­ją­cy od ba­gni­ska roz­ża­rzał wę­gle w ko­min­ku, zda­wa­ło mi się, że sły­szę ze dwo­ru głos czło­wie­ka z łań­cu­chem na no­dze, głos, któ­ry za­kli­na mnie o do­cho­wa­nie ta­jem­ni­cy i woła, że nie­zna­jo­my nie bę­dzie zdy­chał z gło­du do ju­tra, ale że mu­szę mu na­tych­miast przy­nieść, com obie­cał. Chwi­la­mi zno­wu za­sta­na­wia­łem się, co bę­dzie, je­że­li ów okrop­ny mło­dy czło­wiek, któ­re­go z ta­kim tru­dem wstrzy­my­wa­no od rzu­ce­nia się na mnie, stra­ci na­gle cier­pli­wość lub po­my­li po­sta­wio­ne mi ter­mi­ny i za­bie­rze się dziś w nocy do mej wą­tro­by i ser­ca. Je­że­li to moż­li­we, żeby wło­sy sta­wa­ły dęba na gło­wie ze stra­chu, to moim przy­da­rzy­ło się to tego wie­czo­ru. Ale być może wło­sy ludz­kie tego nie po­tra­fią!

Na­za­jutrz wy­pa­da­ły świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia i sio­stra ka­za­ła mi mie­szać mie­dzia­ną łyż­ką do­dat­ki do pud­din­gu. Mia­łem to ro­bić od siód­mej do ósmej we­dług ho­len­der­skie­go ze­ga­ra. Usi­ło­wa­łem wy­ko­ny­wać to z brze­mie­niem na no­dze, co przy­po­mi­na­ło mi o czło­wie­ku, któ­ry rów­nież dźwi­gał brze­mię u nogi. Wresz­cie, ko­rzy­sta­jąc z pierw­szej oka­zji, po­bie­głem do sie­bie na pod­da­sze i tam zło­ży­łem tę cząst­kę mego nie­czy­ste­go su­mie­nia.

– Słu­chaj – zwró­ci­łem się do Jo­ego, gdy skoń­czyw­szy ro­bo­tę z pud­din­giem grza­łem się przy ko­min­ku w ocze­ki­wa­niu chwi­li, kie­dy po­ślą mnie do łóż­ka – czy to strze­lo­no z ar­ma­ty?

– Ach – od­parł Joe – wi­docz­nie zno­wu ja­kiś ska­za­niec zwiał.

– Co to zna­czy, Joe? – spy­ta­łem.

Moja sio­stra, któ­ra za­wsze na sie­bie bra­ła obo­wią­zek od­po­wia­da­nia na py­ta­nia, po­wie­dzia­ła bur­kli­wie:

– Uciekł, uciekł!

I ob­ja­śnie­nie to za­apli­ko­wa­ła mi ni­czym wodę z dzieg­ciem.

Gdy po chwi­li sio­stra opu­ści­ła gło­wę nad ro­bo­tą, za­da­łem Jo­emu sa­mym ru­chem ust py­ta­nie: „Co to zna­czy ska­za­niec?” Joe od­po­wie­dział mi w ten sam spo­sób, ale tak, żem zro­zu­miał tyl­ko ostat­ni wy­raz „Pip”.

– Ze­szłej nocy zwiał je­den ska­za­niec za­raz po wie­czor­nym wy­strza­le ar­mat­nim – cią­gnął Joe – i wte­dy wy­pa­li­li dla ostrze­że­nia. A te­raz chy­ba za­wia­da­mia­ją o uciecz­ce dru­gie­go i dla­te­go wy­strze­li­li.

– Kto wy­strze­lił? – do­py­ty­wa­łem się.

– Do dia­bła z tym chło­pa­kiem – prze­rwa­ła moja sio­stra spo­glą­da­jąc na mnie i marsz­cząc brwi – co to za nu­dziarz. Nie nudź py­ta­nia­mi, to nie do­wiesz się kłamstw.

Po­my­śla­łem, że nie jest zbyt uprzej­ma wo­bec sa­mej sie­bie, sko­ro przy­zna­je, że w od­po­wie­dzi na moje py­ta­nia ra­czy mnie kłam­stwa­mi. Ale moja sio­stra nig­dy nie by­wa­ła uprzej­ma, chy­ba przy go­ściach.

W tej chwi­li Joe pod­nie­cił moją cie­ka­wość przez to, że kunsz­tow­nie otwo­rzyw­szy usta wy­mó­wił bez­gło­śnie ja­kiś wy­raz, któ­ry, zda­wa­ło mi się, brzmiał: „Gde­ra”.

Od­po­wie­dzia­łem mu w ten­że spo­sób, wska­zu­jąc jego żonę: „Ona?”, ale jego dłu­giej od­po­wie­dzi na ten te­mat już nie po­ją­łem.

– Chciał­bym wie­dzieć – zwró­ci­łem się z ostat­nią pró­bą wprost do sio­stry – je­że­li się na mnie nie roz­gnie­wasz, chciał­bym wie­dzieć, kto to strze­lał?

– Boże, bło­go­sław to dziec­ko! – krzyk­nę­ła moja sio­stra ta­kim to­nem, jak gdy­by pra­gnę­ła cze­goś wręcz od­wrot­ne­go. – To strze­la­li na ga­le­rach.

– Och – po­wie­dzia­łem pa­trząc na Jo­ego – na ga­le­rach! Joe chrząk­nął z wy­rzu­tem, jak gdy­by chciał dać mi do zro­zu­mie­nia, że on mó­wił to samo.

– Pro­szę, co to zna­czy ga­le­ry?

– Za­wsze to samo z tym chło­pa­kiem – krzyk­nę­ła sio­stra wska­zu­jąc na mnie igłą z nit­ką. Od­po­wiedz mu na jed­no py­ta­nie, zada ci jesz­cze tu­zin. Ga­le­ry to są stat­ki-wię­zie­nia, za­raz na wprost na­szych ba­gnisk.

– Nie wiem, kogo wsa­dza­ją na te stat­ki-wię­zie­nia i za co tam się lu­dzie do­sta­ją – ba­da­łem ogól­ni­ko­wo z ci­chą roz­pa­czą w gło­sie.

Tego już było za wie­le mo­jej sio­strze. Ze­rwa­ła się z miej­sca.

– Wiesz, co ci po­wiem, szcze­nia­ku, nie po to wy­cho­wa­łam cię wła­sno­ręcz­nie, abyś mor­do­wał lu­dzi py­ta­nia­mi. Gdy­bym cię po to wy­cho­wa­ła, za­słu­ży­ła­bym so­bie na na­ga­nę, a nie na na­gro­dę. Lu­dzi wsa­dza­ją na ga­le­ry za to, że po­peł­nia­ją zbrod­nie, ra­bu­ją, oszu­ku­ją i ro­bią róż­ne złe rze­czy. I za­wsze za­czy­na­ją od za­da­wa­nia py­tań. A te­raz marsz do łóż­ka!

Nie da­wa­no mi nig­dy świe­cy, gdy sze­dłem spać, i idąc na górę w ciem­no­ściach z bo­lą­cą gło­wą, gdyż sio­stra wy­bi­ła mi na cie­mie­niu pal­cem uzbro­jo­nym w na­par­stek akom­pa­nia­ment do ostat­nich wy­ra­zów, czu­łem do­sko­na­le, że ga­le­ry go­to­we są już, by mnie przy­jąć, i że pro­sto do nich zmie­rzam. Za­da­wa­łem py­ta­nia, a te­raz za­my­ślam okraść moją sio­strę.

Czę­sto od tam­tej od­le­głej chwi­li roz­wa­ża­łem, jak mało lu­dzie wie­dzą o tym, że dzie­ci po­tra­fią utrzy­mać naj­więk­szą ta­jem­ni­cę pod wpły­wem stra­chu. Owład­nął mną wów­czas okrop­ny lęk przed mło­dym czło­wie­kiem czy­ha­ją­cym na moje ser­ce i wą­tro­bę, okrop­ny lęk przed więź­niem z za­ku­tą nogą, okrop­ny lęk przed sa­mym sobą z po­wo­du obiet­ni­cy, jaką ode mnie wy­dar­to. Nie łą­czy­łem żad­nych na­dziei z oso­bą sio­stry, któ­ra mnie za­wsze od sie­bie od­py­cha­ła. Prze­ra­ża­ła mnie te­raz myśl, do cze­go wów­czas by­łem zdol­ny pod wpły­wem stra­chu.

Je­śli tej nocy za­sną­łem, to chy­ba po to tyl­ko, by zna­leźć się we śnie na brze­gu wez­bra­nej wio­sen­ną po­wo­dzią rze­ki i iść w stro­nę ga­ler. Ja­kiś upior­ny roz­bój­nik prze­ma­wiał do mnie przez trą­bę na­wo­łu­jąc mnie, gdym prze­cho­dził obok szu­bie­ni­cy, bym le­piej sam się na­tych­miast po­wie­sił. Lę­ka­łem się za­snąć twar­do, bo wie­dzia­łem, że mu­szę o pierw­szym brza­sku ze­rwać się i ob­ra­bo­wać spi­żar­nię. Nie mo­głem na­wet ma­rzyć, by zro­bić to w nocy, bo nie mia­łem świa­tła, a po to, by wy­krze­sać iskrę z krze­si­wa, mu­siał­bym na­ro­bić ha­ła­su po­dob­ne­go do brzę­ku kaj­dan u nogi ga­ler­ni­ka.

To­też kie­dy tyl­ko uj­rza­łem przez okien­ko, że ak­sa­mit­na, czar­na za­sło­na nocy sza­rze­je, ze­rwa­łem się i ze­sze­dłem po scho­dach. Każ­da de­ska stop­nia i każ­de skrzyp­nię­cie zda­wa­ło się mó­wić: „Ła­pać zło­dzie­ja!” lub „Wsta­waj, pani Gar­ge­ry!”.

W spi­żar­ni, znacz­nie ob­fi­ciej za­opa­trzo­nej z po­wo­du świąt niż zwy­kle, prze­ra­zi­łem się za­ją­ca za­wie­szo­ne­go za nogi, gdyż wy­da­wa­ło mi się, że mru­gnął ku mnie po­ro­zu­mie­waw­czo. Nie mia­łem jed­nak cza­su tego spraw­dzać, nie mia­łem cza­su wy­bie­rać ani szu­kać, nie mo­głem stra­cić ani mi­nu­ty. Za­bra­łem bo­che­nek chle­ba, skór­kę sera, pół sło­ja na­dzie­nia do pasz­te­tu, któ­re za­wi­ną­łem ra­zem z wczo­raj­szą krom­ką w chust­kę do nosa, tro­chę wód­ki, któ­rą od­la­łem z ka­mien­ne­go gą­sio­ra do szkla­nej bu­te­lecz­ki przy­nie­sio­nej z mego po­ko­iku (po­ta­jem­nie uży­wa­łem jej do wy­ro­bu na­po­ju wy­sko­ko­we­go z lu­kre­cji), ja­kąś kość z reszt­ka­mi pie­czo­ne­go mię­sa i wspa­nia­ły, okrą­gły, świet­nie wy­pie­czo­ny pasz­tet wie­przo­wy. Już wy­cho­dzi­łem, zresz­tą bez pasz­te­tu, kie­dy sku­si­łem się, by zo­ba­czyć, co też stoi od­dziel­nie na gór­nej pół­ce w ka­mien­nej mi­sie. Kie­dy zo­ba­czy­łem pasz­tet, zde­cy­do­wa­łem go za­brać w na­dziei, że nie jest prze­zna­czo­ny na ry­chłe zje­dze­nie, a więc brak jego nie­pręd­ko się oka­że.

Z kuch­ni pro­wa­dzi­ły drzwi wprost do kuź­ni. Wsze­dłem tam i za­bra­łem Jo­emu pil­nik, któ­ry wy­szu­ka­łem w pu­dle z na­rzę­dzia­mi. Po­tem otwo­rzy­łem drzwi, przez któ­re wró­ci­łem po­przed­nie­go wie­czo­ru do domu, i za­mknąw­szy je za sobą sta­ran­nie, wy­bie­głem ku za­mglo­ne­mu ba­gni­sku.ROZ­DZIAŁ 3

Ra­nek był zim­ny i bar­dzo wil­got­ny. Wi­dzia­łem wil­goć na szy­bie mego okien­ka; wy­glą­da­ło tak, jak gdy­by to ja­kiś cho­chlik pła­kał pod oknem przez całą noc i uży­wał szy­bek za­miast chu­s­tecz­ki do nosa. Te­raz kro­pel­ki wody roz­po­star­te na na­gim ży­wo­pło­cie i rzad­kiej tra­wie ro­bi­ły wra­że­nie gru­bej pa­ję­czy­ny roz­wie­szo­nej na ga­łąz­kach i źdźbłach. Per­li­ły się na każ­dym pło­cie i każ­dej bra­mie, a mgła była tak gę­sta, żem nie mógł roz­róż­nić drew­nia­ne­go dro­go­wska­zu po­ka­zu­ją­ce­go dro­gę do na­szej wio­ski, dro­gę, któ­rą nikt nig­dy zresz­tą nie cha­dzał. Gdym zna­lazł się tuż pod dro­go­wska­zem i pod­nio­słem oczy na ocie­ka­ją­cy wodą słup, wy­rzu­ty su­mie­nia na­su­nę­ły mi okrop­ne wra­że­nie, że to upiór po­ka­zu­je mi dro­gę na ga­le­ry.

Mgła jesz­cze bar­dziej zgęst­nia­ła, gdym wy­szedł na rów­ni­nę i zda­wa­ło mi się te­raz, że to nie ja zbli­żam się ku przed­mio­tom, ale one bie­gną mi na­prze­ciw. Było to bar­dzo przy­kre uczu­cie dla ko­goś o nie­czy­stym su­mie­niu. Pło­ty, gro­ble i brze­gi rze­ki pę­dzi­ły ku mnie wy­chy­la­jąc się z gę­stej mgły i zda­wa­ły się krzy­czeć co sił: „Chło­piec z cu­dzym pasz­te­tem wie­przo­wym! Za­trzy­mać go!" Rów­nie na­gle wy­nu­rzy­ło się przede mną sta­do by­dła. Wy­trzesz­cza­ło na mnie oczy i pry­cha­ło: „Ty zło­dzie­jasz­ku!” Pe­wien czar­ny z bia­łym kra­wa­tem wół, któ­ry memu po­bu­dzo­ne­mu su­mie­niu wy­dał się na­wet po­dob­ny do du­chow­ne­go – tak upo­rczy­wie pa­trzył mi w oczy i tak gniew­nie od­wró­cił po­tęż­ny łeb, że wy­mam­ro­ta­łem: „Nie mo­głem in­a­czej, to nie moja wina, nie dla sie­bie wzią­łem!” Na te sło­wa spu­ścił łeb, z noz­drzy buch­nę­ła mu chmu­ra pary i od­da­lił się pę­dem, wy­rzu­ca­jąc w górę tyl­ne nogi i ma­cha­jąc ogo­nem.

Przez cały ten czas zbli­ża­łem się do rze­ki, ale mimo iż po­ru­sza­łem się szyb­ko, nie by­łem w sta­nie roz­grzać stóp, do któ­rych zim­no i wil­goć przy­war­ły tak, jak łań­cuch do nogi tego, komu bie­głem na spo­tka­nie.

Zna­łem dro­gę do for­tecz­ki, by­łem tam kie­dyś w nie­dzie­lę z Joem. Wte­dy to Joe, sie­dząc na ar­ma­cie, po­wie­dział mi, że kie­dy zo­sta­nę jego cze­lad­ni­kiem, bę­dzie­my tu czę­ściej przy­cho­dzi­li wy­po­czy­wać. Mimo to zwie­dzio­ny mgłą po­sze­dłem za da­le­ko na pra­wo i mu­sia­łem wra­cać brze­giem rze­ki, idąc po wy­sta­ją­cych z bło­ta ka­mie­niach wzdłuż koł­ków wbi­tych tu dla za­kre­śle­nia za­się­gu przy­pły­wu.

Po­dą­ża­łem z wiel­kim po­śpie­chem, prze­sko­czy­łem rów, o któ­rym wie­dzia­łem, że cią­gnie się tuż przy for­tecz­ce, gdy uj­rza­łem sie­dzą­ce­go przede mną czło­wie­ka. Był od­wró­co­ny do mnie ple­ca­mi, ra­mio­na miał skrzy­żo­wa­ne i po­chy­lał się ocię­ża­le ku przo­do­wi, zmo­żo­ny snem.

Po­my­śla­łem, że przy­jem­nie mu bę­dzie, je­śli zro­bię mu nie­spo­dzian­kę śnia­da­niem. Pod­kra­dłem się więc ci­chut­ko i do­tkną­łem jego ra­mie­nia. Na­tych­miast sko­czył na rów­ne nogi i wte­dy uj­rza­łem, że to nie był ten sam czło­wiek.

Ubra­ny jak tam­ten w sza­re ubra­nie, miał jak tam­ten łań­cuch u nogi, był ku­la­wy, schryp­nię­ty, zzięb­nię­ty jak tam­ten, ale twarz miał inną, a na gło­wie pła­ski fil­co­wy ka­pe­lusz o sze­ro­kich skrzy­dłach.

Wszyst­ko to uj­rza­łem w jed­nej chwi­li, gdyż tyl­ko przez chwil­kę mo­głem mu się przy­glą­dać. Nie­zna­jo­my rzu­cił pod moim ad­re­sem prze­kleń­stwo i za­mie­rzył się na mnie pię­ścią, był to jed­nak sła­by, mięk­ki cios, któ­ry mnie nie do­się­gnął. Męż­czy­zna za­chwiał się i sam omal nie upadł. Po­tem uciekł we mgłę, po­tknął się dwa razy i znik­nął mi z oczu.

– To ten mło­dy czło­wiek – po­my­śla­łem ze zgro­zą i po­czu­łem wy­raź­ny ból w ser­cu. Po­czuł­bym go i w wą­tro­bie, gdy­bym wie­dział, gdzie się ona znaj­du­je.

Ale oto do­tar­łem już do for­tecz­ki i za­raz uj­rza­łem czło­wie­ka, któ­re­go szu­ka­łem. Bie­gał tam i z po­wro­tem, wa­ląc się ra­mio­na­mi dla roz­grzew­ki, zu­peł­nie tak jak wów­czas, gdym go opu­ścił. Wy­da­wa­ło się, że przez całą noc, cze­ka­jąc na mnie, nic in­ne­go nie ro­bił.

Mu­sia­ło mu być okrop­nie zim­no. Po pro­stu mia­łem wra­że­nie, że pad­nie mar­twy z zim­na u mo­ich stóp. Oczy jego wy­ra­ża­ły tak strasz­li­wy głód, że kie­dy wrę­czy­łem mu pil­nik, my­śla­łem, że go po­łknie, ale zo­ba­czył w ręku mym pacz­kę i rzu­cił na­rzę­dzie na tra­wę. Tym ra­zem nie prze­wró­cił mnie gło­wą na dół, ile po­zwo­lił stać na wła­snych no­gach, pod­czas gdy otwie­ra­łem wę­ze­łek i opróż­nia­łem kie­sze­nie.

– Co jest w tej bu­tel­ce, chłop­cze? – spy­tał.

– Wód­ka.

Po­chła­niał wła­śnie na­dzie­nie do pasz­te­tu w bar­dzo dzi­wacz­ny spo­sób, wrzu­ca­jąc je so­bie do gar­dła, ra­czej jak czło­wiek, któ­ry coś cho­wa w po­śpie­chu, niż jak ktoś, kto je, ale prze­rwał na chwi­lę, by wy­pić tro­chę wód­ki. Drżał tak sil­nie, że z tru­dem utrzy­my­wał mię­dzy zę­ba­mi szyj­kę bu­tel­ki nie gry­ząc jej.

– Zda­je się, że pan ma ma­la­rię – za­uwa­ży­łem.

– I ja tak my­ślę, chłop­cze – od­parł.

– To nie­zdro­wa oko­li­ca – cią­gną­łem – pan no­co­wał na ma­la­rycz­nym ba­gni­sku. Moż­na tu zła­pać i reu­ma­tyzm.

– Zjem śnia­da­nie, za­nim mnie śmierć za­bie­rze – po­wie­dział – jadł­bym na­wet wte­dy, gdy­by za­raz mie­li mnie po­wie­sić na tej szu­bie­ni­cy. I zo­ba­czysz, chłop­cze, jak mi to je­dze­nie po­mo­że.

Jed­no­cze­śnie po­chła­niał na­dzie­nie, ogry­zał mię­so z ko­ści, ły­kał chleb, ser i pasz­tet wie­przo­wy, wszyst­ko na raz. Chwi­la­mi prze­ry­wał, roz­glą­dał się wo­kół po mgli­stej oko­li­cy i na­słu­chi­wał; tyl­ko wte­dy szczę­ki jego nie­ru­cho­mia­ły. Każ­dy naj­drob­niej­szy, praw­dzi­wy czy uro­jo­ny dźwięk na rów­ni­nie, sze­lest wia­tru, wes­tchnie­nie pa­są­ce­go się by­dła spra­wia­ły, że go­to­wał się do sko­ku. Na­gle za­py­tał:

– Nie je­steś zdraj­cą, mały? Nie przy­pro­wa­dzi­łeś ni­ko­go ze sobą?

– Nie, pa­nie! Nie!

– Ni­ko­mu nie po­wie­dzia­łeś, by tu po­tem przy­szedł?

– Nie!

– Do­brze, wie­rzę ci. – Nie­zły był­by z cie­bie ga­ga­tek, gdy­byś w two­im wie­ku po­ma­gał w po­lo­wa­niu na tak nędz­ną isto­tę, tak ze­psu­tą i tak bli­ską śmier­ci jak ja.

Coś za­dźwię­cza­ło mu w gar­dle, jak gdy­by miał tam ze­gar, któ­ry go­to­wał się do wy­bi­cia go­dzi­ny. Łach­ma­na­mi rę­ka­wa prze­cią­gnął po oczach.

Ogar­nę­ło mnie współ­czu­cie dla jego roz­pa­czy i gdy zno­wu rzu­cił się na pasz­tet, ośmie­li­łem się po­wie­dzieć:

– Cie­szę się, że panu sma­ku­je.

– Co ta­kie­go?

– Mó­wi­łem, że cie­szę się, że panu sma­ku­je.

– Dzię­ku­ję ci, chłop­cze, tak, sma­ku­je mi.

Czę­sto przy­glą­da­łem się na­sze­mu du­że­mu psu, gdy jadł, i te­raz do­strze­głem wy­raź­nie po­do­bień­stwo po­mię­dzy jego spo­so­bem je­dze­nia a za­cho­wa­niem się czło­wie­ka. Nie­zna­jo­my, tak jak pies, od­gry­zał szyb­ko duży kęs ja­dła, po­tem jak pies ły­kał go szyb­ko, zbyt szyb­ko, i roz­glą­dał się cał­kiem jak pies, bo­jaź­li­wie wo­ko­ło, czy nikt mu nie za­bie­ra zdo­by­czy. Był zbyt nie­spo­koj­ny, aby mógł roz­ko­szo­wać się je­dze­niem, i nie­wąt­pli­wie po­gry­zł­by każ­de­go, kto by usi­ło­wał mu co­kol­wiek wy­drzeć. W jed­nym i w dru­gim przy­po­mi­nał psa.

– Oba­wiam się, że pan nic nie zo­sta­wi dla tam­te­go – oświad­czy­łem po dłu­gim ocią­ga­niu się, nie­pew­ny, czy uwa­ga moja jest dość uprzej­ma. – Tam, skąd przy­nio­słem je­dze­nie, nie mogę już nic za­brać. (Ta wła­śnie oko­licz­ność zmu­si­ła mnie do mó­wie­nia).

– Zo­sta­wić dla tam­te­go? Dla kogo? – spy­tał zdu­mio­ny męż­czy­zna prze­sta­jąc na chwi­lę chru­pać skór­kę od pasz­te­tu.

– Dla mło­de­go czło­wie­ka, o któ­rym pan mó­wił. Dla tego, któ­ry się ukry­wał ra­zem z pa­nem.

– Ach, dla tego – po­wtó­rzył męż­czy­zna z dźwię­kiem po­dob­nym do cierp­kie­go śmie­chu – dla nie­go? Nie, on nie po­trze­bu­je je­dze­nia.

– Wy­glą­dał tak, jak gdy­by bar­dzo po­trze­bo­wał – za­uwa­ży­łem.

Nie­zna­jo­my zno­wu prze­rwał je­dze­nie i spoj­rzał na mnie ba­daw­czo z praw­dzi­wym zdu­mie­niem.

– Tak wy­glą­dał? Kie­dy?

– Przed chwi­lą.

– Gdzie?

– Tam – od­par­łem wska­zu­jąc pal­cem kie­ru­nek – tam, gdzie zna­la­złem go drze­mią­ce­go. My­śla­łem, że to pan.

Schwy­cił mnie za koł­nierz i pa­trzył na mnie tak, jak gdy­by na nowo w nim ożył po­mysł za­rżnię­cia mnie.

– Ubra­ny jest tak jak pan tyl­ko ma ka­pe­lusz – mó­wi­łem drżąc – i… i… – nie wie­dzia­łem, jak to naj­de­li­kat­niej po­wie­dzieć – i… ma te same po­wo­dy do po­ży­cza­nia pil­ni­ka, co pan. Czy sły­szał pan wy­strzał ar­mat­ni w nocy?

– Ach, więc to był jed­nak wy­strzał – mruk­nął sam do sie­bie.

– To dziw­ne, że pan o tym wąt­pił – za­uwa­ży­łem – sły­sze­li­śmy go w domu wy­raź­nie, a do nas jest da­lej. I nie by­li­śmy prze­cież na dwo­rze.

– Po­słu­chaj mnie do­brze, chłop­cze. Je­że­li ktoś jest na tym sa­mym ba­gni­sku, z pu­stą gło­wą i z pu­stym żo­łąd­kiem, i gi­nie z zim­na i gło­du, przez całą noc sły­szy wy­strza­ły i na­wo­ły­wa­nia. Sły­szy? Wi­dzi żoł­nie­rzy w czer­wo­nych mun­du­rach, oświe­tlo­nych po­chod­nia­mi, wi­dzi, jak krąg woj­ska za­my­ka się wo­kół nie­go. Sły­szy, jak wy­wo­łu­ją jego nu­mer, jak na­ka­zu­ją mu pod­dać się, jak wy­mie­rza­ją ku nie­mu broń. Sły­szy sło­wa ko­men­dy: „Uwa­ga! Go­to­we? Na ra­mię broń! Oto­czyć go!” Czu­je ręce, któ­re go ła­pią, i… wte­dy wszyst­ko nik­nie. Wi­dzia­łem tej nocy pa­trol, któ­ry mnie wy­tro­pił, wi­dzia­łem dzie­siąt­ki żoł­nie­rzy idą­cych ku mnie. Sły­sza­łem ich mia­ro­we kro­ki. Wi­dzia­łem ich set­ki! A wy­strzał ar­mat­ni? Wi­dzia­łem wy­raź­nie, jak ogień ar­mat­ni cią­gle roz­pra­szał mgłę i tak aż do świ­tu… Ale ten czło­wiek, o któ­rym wspo­mnia­łeś – wró­cił do po­przed­nie­go te­ma­tu – czyś spo­strzegł w nim coś szcze­gól­ne­go?

– Miał twarz całą w bli­znach – po­wie­dzia­łem, gdyż to przy­po­mnia­łem so­bie mgli­ście.

– Czy w tym miej­scu? – za­wo­łał męż­czy­zna prze­cią­ga­jąc dło­nią po le­wym po­licz­ku.

– Tak, wła­śnie tam.

– Gdzie on jest? – do­py­ty­wał się wpy­cha­jąc z po­śpie­chem reszt­ki je­dze­nia za pa­zu­chę sza­rej kur­ty – pój­dę i za­tłu­kę go jak psa. Ach, ten prze­klę­ty łań­cuch! Rani mi nogę. Daj pil­nik, chłop­cze!

Uka­za­łem kie­ru­nek, w któ­rym mgła po­chło­nę­ła tam­te­go czło­wie­ka, a zbieg przez chwi­lę spo­glą­dał w tę stro­nę. Po­tem usiadł na buj­nej, mo­krej tra­wie i za­czął gwał­tow­ny­mi ru­cha­mi pi­ło­wać łań­cuch nie zwa­ża­jąc na mnie ani na swo­ją nogę. Ro­bił wra­że­nie sza­leń­ca. Noga krwa­wi­ła, otar­ta i zra­nio­na łań­cu­chem, a męż­czy­zna trak­to­wał ją tak, jak gdy­by nie była wraż­liw­sza niż pil­nik. Ogar­nął mnie zno­wu lęk przed tym sza­leń­cem i przed jego fu­riac­kim po­śpie­chem. Ba­łem się też po­zo­sta­wać tak dłu­go poza do­mem. Po­wie­dzia­łem mu, że mu­szę już odejść, a po­nie­waż nie zwró­cił na to żad­nej uwa­gi, zde­cy­do­wa­łem, że naj­le­piej bę­dzie, je­że­li się stąd wy­mknę. Ostat­nie spoj­rze­nie, ja­kiem na nie­go rzu­cił, uka­za­ło mi go z gło­wą ni­sko po­chy­lo­ną nad ko­la­nem, pra­cu­ją­ce­go w mil­cze­niu nad prze­pi­ło­wa­niem że­la­za. Mru­czał prze­kleń­stwa skie­ro­wa­ne to do kaj­da­nów, to do wła­snej nogi. Gdy się już od­da­li­łem tak, że mgła mi go za­sło­ni­ła, sły­sza­łem jesz­cze od­głos pra­cu­ją­ce­go pil­ni­ka.ROZ­DZIAŁ 6

Uczu­cie, ja­kie­go do­świad­cza­łem, gdy tak nie­ocze­ki­wa­nie zo­sta­łem uwol­nio­ny od cię­ża­ru po­peł­nio­nej kra­dzie­ży, nie na­stra­ja­ło mnie wca­le do szcze­re­go przy­zna­nia się do winy; wy­da­wa­ło mi się jed­nak, że nie wy­pły­wa­ło to z po­bu­dek do grun­tu złych.

Nie przy­po­mi­nam so­bie, abym od­czu­wał ja­kie­kol­wiek wy­rzu­ty su­mie­nia w sto­sun­ku do mo­jej sio­stry, z chwi­lą gdy prze­sta­łem się lę­kać, że wina moja zo­sta­nie od­kry­ta. Ale ko­cha­łem Jo­ego – cho­ciaż­by z tego po­wo­du, że w tym cza­sie ów dro­gi przy­ja­ciel po­zwa­lał mi się ko­chać – i w sto­sun­ku do nie­go czu­łem coś w ro­dza­ju we­wnętrz­ne­go nie­po­ko­ju. Nie prze­sta­wa­łem my­śleć (zwłasz­cza kie­dy wi­dzia­łem, jak szu­ka pil­ni­ka), że po­wi­nie­nem mu wy­znać całą praw­dę. A jed­nak nie uczy­ni­łem tego oba­wia­jąc się, że bę­dzie mnie uwa­żał za jesz­cze gor­sze­go niż w rze­czy­wi­sto­ści. Oba­wa, że stra­cę za­ufa­nie Jo­ego i że od­tąd będę sia­dy­wał wie­czo­ra­mi w ką­cie przy ko­min­ku i pa­trzył ze smut­kiem na utra­co­ne­go na za­wsze to­wa­rzy­sza i przy­ja­cie­la, za­my­ka­ła mi usta. Wy­obra­ża­łem so­bie po­nu­ro, że gdy­by Joe wie­dział całą praw­dę, nie mógł­bym już nig­dy pa­trzeć, jak przy­gła­dza przed ogniem ko­min­ka fawo-xyty, gdyż mu­siał­bym my­śleć wciąż o tym, że za­sta­na­wia się nad moją nie­go­dzi­wo­ścią. Że gdy­by Joe wie­dział o wszyst­kim, nig­dy bym już nie mógł na nie­go pa­trzeć, na­wet wte­dy gdy rzu­ca obo­jęt­ne spoj­rze­nie na wczo­raj­szy pud­ding i mię­so na sto­le – wciąż miał­bym wra­że­nie, że szwa­gier za­sta­na­wia się, czy plą­dro­wa­łem już w spi­żar­ni. Krew ude­rza­ła mi do po­licz­ków na samą myśl, iż Joe któ­re­goś dnia w cią­gu na­sze­go wspól­ne­go do­mo­we­go po­ży­cia za­uwa­żyw­szy, że jego piwo jest zbyt gę­ste lub nie­smacz­ne, mógł­by mnie po­dej­rze­wać o do­la­nie do na­po­ju dzieg­ciu. Sło­wem, by­łem zbyt wiel­kim tchó­rzem, aby czy­nić to, co uwa­ża­łem za słusz­ne, i za­nad­to tchó­rzy­łem, aby unik­nąć złych po­stęp­ków. Nie mia­łem jesz­cze wte­dy żad­ne­go kon­tak­tu ze świa­tem i nie wie­dzia­łem, że w ten spo­sób po­stę­pu­je więk­sza część jego miesz­kań­ców. Sam w ge­nial­ny spo­sób od­kry­łem dla sie­bie li­nię po­stę­po­wa­nia.

Nie od­da­li­li­śmy się jesz­cze bar­dzo od pon­to­nu, kie­dy pa­da­łem już z sen­no­ści i Joe wziął mnie zno­wu na ba­ra­na, aby mnie za­nieść do domu. Mu­sia­ła to być dla nie­go bar­dzo mę­czą­ca dro­ga, gdyż mr Wop­sle wpadł w tak strasz­ny hu­mor, że gdy­by ko­ściół „był otwar­ty”, pew­nie nasz to­wa­rzysz rzu­cił­by klą­twę na całą na­szą wy­pra­wę, po­cząw­szy od Jo­ego i ode mnie. Był na tyle lek­ko­myśl­ny, że sie­dział dłu­go w wil­got­nym po­wie­trzu i gdy zdjął kurt­kę, aby ją wy­su­szyć przy ogniu w kuch­ni, stan jego spodni sta­no­wił­by wy­star­cza­ją­cy po­wód, aby go ska­zać na po­wie­sze­nie, gdy­by tego ro­dza­ju lek­ko­myśl­ność uwa­ża­no za po­waż­ne prze­stęp­stwo.

Tym­cza­sem ja za­ta­cza­łem się jak mały pi­jak po pod­ło­dze ku­chen­nej; gdy Joe po­sta­wił mnie na nogi, spa­łem z za­ci­śnię­ty­mi pię­ścia­mi i te­raz obu­dzi­łem się w cie­ple, świe­tle i wśród gwa­ru gło­sów. Kie­dy ock­ną­łem się (przy po­mo­cy po­rząd­ne­go kuk­sań­ca wy­mie­rzo­ne­go mi mię­dzy ło­pat­ki i prze­raź­li­we­go okrzy­ku mo­jej sio­stry: „Wi­dział kto kie­dy ta­kie­go chło­pa­ka!”), usły­sza­łem, jak Joe opo­wia­dał im o ze­zna­niu ga­ler­ni­ka i jak wszy­scy go­ście sta­ra­li się na ty­sią­ce spo­so­bów wy­ja­śnić, w jaki spo­sób zbieg mógł się do­stać do spi­żar­ni. Mr Pumh­le­cho­ok zde­cy­do­wał po sta­ran­nym zba­da­niu wszyst­kich miejsc, że ga­ler­nik naj­pierw wspiął się na dach kuch­ni, stam­tąd na dach domu, po­tem ze­śli­znął się przez ko­min kuch­ni przy po­mo­cy sznu­ra uple­cio­ne­go z po­dar­tych prze­ście­ra­deł; a po­nie­waż mr Pum­ble­cho­ok był bar­dzo sta­now­czy i sam po­wo­ził, kie­dy je­chał brycz­ką – wszy­scy zgo­dzi­li się, że tak mu­sia­ło być rze­czy­wi­ście. Mr Wop­sle uwa­żał wpraw­dzie za sto­sow­ne wo­łać za­cie­kle „nie” złosz­cząc się nie­zbyt gwał­tow­nie ze wzglę­du na zmę­cze­nie – ale nie po­sia­dał ani wła­sne­go zda­nia, ani ma­ry­nar­ki, więc nikt nie zwró­cił na to uwa­gi, tym bar­dziej że z tyl­nej czę­ści jego cia­ła uno­si­ła się gę­sta para (gdyż od­wró­co­ny ty­łem do ognia su­szył so­bie spodnie), co nie wzbu­dza­ło do nie­go by­najm­niej za­ufa­nia.

Tyle usły­sza­łem tego wie­czo­ru, gdyż sio­stra moja schwy­ci­ła mnie i aby za­osz­czę­dzić go­ściom uwła­cza­ją­ce­go wi­do­ku mo­jej oso­by po­grą­żo­nej we śnie, za­cią­gnę­ła mnie do łóż­ka tak sil­ną ręką, że zda­wa­ło mi się, iż mam na no­gach pięć­dzie­siąt par bu­tów, któ­re przy każ­dym kro­ku ude­rza­ły o stop­nie scho­dów.

Uczu­cia owej nocy prze­ży­wa­łem po­now­nie na­za­jutrz rano, za­nim wsta­łem z łóż­ka, i dłu­go po­tem, na­wet wów­czas gdy cała ta spra­wa po­szła w za­po­mnie­nie i po­wra­ca­no do niej już tyl­ko w wy­jąt­ko­wych wy­pad­kach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: